Wykolejeniec (Urke Nachalnik)/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wykolejeniec |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Nakładowa |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W czasie jedzenia wypytywała się o dużo jeszcze spraw. Szlachetna kobieta interesowała się jego zamiarami na przyszłość. Prosiła, aby był najzupełniej wobec niej szczery i zwierzył się jak przed matką rodzoną.
— Nikt nie potrzebuje wiedzieć, kim byłeś! — tłumaczyła mu. — Mąż mój jest człowiekiem starej daty. Broń Boże, aby dowiedział się prawdy. Jest on gotów nawet i mnie podejrzewać. Robotnicy także nie powinni o niczem wiedzieć. Nie trzeba wdawać się z nimi zanadto. Czy macie znajomych, dawnych kolegów w Warszawie. Obawiam się, by nie przychodzili do was. Ktoś może ich znać i przez to wyda się wasze incognito. Ja w zupełności ufam waszym dobrym chęciom. Ale ludzie są podejrzliwi. Musicie się trzymać na baczności...
— Z całej duszy pani dziękuję!... — zawołał wzruszony, całując z uszanowaniem jej rękę. — Ale obawiam się, aby pani nie miała przykrości przeze mnie. Co do mnie, będę wiemy jak pies, a pracować będę jak wół. Jestem silny i mam chęć do pracy. Niech mi się zdaje, że pracuję w więzieniu, na piekarni gnany przymusowo do pracy. Myślę, że u pani mi będzie lepiej pracować niż tam!... — gorzko uśmiechnął się.
— Obawiam się tylko... — szczerze zawołała po chwili namysłu — jednego... Ale bardzo przepraszam pana... Nie myślę wcale pana... Nie myślę wcale pana tem urazić...
— Proszę mówić. Jestem gotów wszystkiego od pani wysłuchać... i zanotować w pamięci.
— Widzi pan. Ja nigdy nie znałam podobnych panu ludzi. Znam ich na tyle, co wyczytałam z gazet lub z kryminalnych powieści. Nieraz myślałam o tych bohaterach, których tam przedstawiają w bardzo ujemnym świetle. Przyznam się, że na sam dźwięk słów: złodziej... bandyta... dreszcze po ciele mi przechodzą. Przepraszam jeszcze raz za szczerość. Ludzie ci, o ile wiem, lubią lekkie życie, hulanki i zabawy z kobietami. Obawiam się, aby pana nie skusiło znów to życie. Przecież każdy wolałby lekko żyć, niż ciężko pracować. Tembardziej pan, który już to zakosztował... Czy nie będzie to ponad siły pańskie opanowywać skłonności?... Czy będzie pan mógł utrzymać w karbach siebie, zmuszając się do ciężkiego trybu życia robotnika?... Czy będzie pan mógł pohamować swoją porywczość, którą, jak przypuszczam, pan posiada.
— Jaka pani jest szlachetna! — wybuchnął Roman, rozczulony niemal do łez. W myślach przesunął się błyskawicznie obraz uciążliwej drogi życia... — Ma pani zupełną rację. Ja sam obawiam się tego samego... Ale myślę, że przezwyciężę siebie. Będę się starał wykorzenić z siebie zło, które zagnieździło się we mnie przez te lata, w czasie których tkwiłem w bagnie występku... Nic nie obiecuję... Postaram się stoczyć decydującą walkę ze sobą... Gdy zobaczę, że jestem na tyle złym i zepsutym, że niema widoków na poprawę, sam odejdę od was, zanim ktokolwiek spostrzeże moje złe skłonności... Znam siebie, to też wiem, że prędzej czy później opamiętam się i stanę do boju ze sobą!... Wiem, że zwyciężyć muszę!! Sam nie wiem, jak wytłomaczyć moje dotychczasowe życie. Ale wiem, że kiedyś z niem zerwę, by więcej doń nie powrócić... Czy decydująca chwila już nadeszła?... Nie gwarantuję... Jednak ręczę, że kiedyś nadejść musi...
— Jaki pan posiada rozwinięty umysł. Znać, że pan pochodzi z dobrej rodziny i nie jest pan analfabetą... Proszę dalej mówić... Proszę opowiedzieć mi coś o życiu tych ludzi i więzieniach. Jestem bardzo zainteresowana tem wzystkiem, co pana dotyczy.
Roman, ulegając jej prośbie, począł mówić:
— Smutna to jest historia, proszę pani... Życie złodzieja nie jest tak powabne i zachęcające, jak ludzie na ogół sobie wyobrażają. Proszę sobie przedstawić życie pędzone w wiecznym strachu, gdy się jest stale gnanym przez policję i społeczeństwo!... Co to jest za życie, proszę panią, kiedy w murach więziennych zabronione jest wyglądać na piękny świat. Wieczorem, kiedy księżyc świeci, a w dzień, kiedy słońce grzeje, leży się w zamkniętej, dusznej żelaznej klatce. Jak zwierzę. Leży się w żywym grobowcu o głodzie i chłodzie... Nie pomaga płacz, ani narzekania... Głuche są grube mury więzienia na płacz więźnia. Czy może być na świecie coś gorszego od życia złodzieja, któremu stale przed oczyma, nawet podczas zabawy, staje wizja wstrętnych murów więziennych i krat żelaznych...
Zatrzymał się aby zaczerpnąć oddechu i po chwili ciągnął dalej:
— Proszę się dobrze zastanowić nad tem, co mówię, a przekona się pani, że podobni do mnie ludzie wymagają raczej współczucia, niż pogardy. — Być więźniem, to znaczy cierpieć... A cierpienie samo zasługuje już na miano człowieczeństwa... Łzy wylane przez więźniów całego świata, mogłyby zapełnić nie jedną otchłań...
Słuchająca wzdrygnęła się odruchowo.
— Rano, z dźwiękiem pobudki — mówił dalej Roman — zaczynają się dla więźnia tortury. W nocy zaś, gdy przymuszają do snu, tortury powiększają się jeszcze. Realność życia jest dla więźnia straszna, a sny jeszcze straszniejsze... O czem może śnić więzień, jak nie o okropnościach, przeżytych w ciągu dnia udręki więziennej. Nawet półgodzinna przechadzka na wolnym powietrzu, na podwórku więziennym, nie pozwala zapomnieć o tragicznej rzeczywistości. Powietrze więziennego podwórka jest przesycone gruźlicą.
Każde więzienie to piekło, skąd grzesznik nigdy swojemi pokutami nie utoruje sobie drogi do czyśćca. Daremne są wysiłki więźniów, by swojemi cierpieniami odkupić winy popełnione... Społeczeństwo jest niewyrozumiałe. Woli ono raczej odepchnąć, aniżeli przygarnąć z powrotem...
— Okropne... okropne... — przerwała mu kobieta. — Ciekawych rzeczy doprawdy dowiedziałam się od pana... Nigdy nie przypuszczałam, aby kara więzienna była tak straszna... Wie pan, mój mąż został skazany administracyjnie na miesiąc więzienia z zamianą na grzywnę. Wolę zapłacić, stracić nawet majątek, byleby tylko nie dopuścić, by mąż mójtam siedział.
Uśmiechnął się w odpowiedzi na wysnuty przez nią wniosek i odparł:
— Proszę panią. Dla takich, jak mąż pani więzienie nie jest straszne... Nie o takich więźniach myślałem.
— Ach tak, już rozumiem... — zawołała, rumieniąc się, z czego wywnioskował, że go zupełnie nie zrozumiała. Pojął, że ona go nigdy nie zrozumie... Trzeba to samemu przeżyć, aby te okropności ogarnąć umysłem.
— Bardzo panią przepraszam za moją gadatliwość... — zawołał nagle Roman. — Zapewne nudzę panią swojemi wywodami.
— Ależ wcale nie. Więc co ma pan teraz zamiar czynić. Jeżeli ma pan jakieś rzeczy, to proszę je przynieść. Ja panu dam miejsce, gdzie pan będzie mógł zamieszkać. Są to bardzo porządni ludzie. Mieszkają już przeszło dwadzieścia lat w naszej kamienicy, i ani razu nie zalegali w opłacaniu komornego. Boję się tylko... Tam są dwie córki. Coprawda bardzo uczciwe dziewczęta, ale kobiety... A pan, domyślam się, nie lubi kobiet... — roześmiała się.
Roman roześmiał się także, rozumiejąc ją doskonale. Zawahał się przez chwilę, czy skłamać, potem jednak odparł:
— Wolę pokoik, gdzie niema kobiet. Dosyć już mam tego dobrego. Muszę wyznać pani, że jedynie dzięki kobietom moje postanowienie zostania uczciwym człowiekiem spełza zawsze na niczym. Kobieta, to niebezpieczna zabawka, dla takich dzieci jak ja, droga pani...
— Jest pan bardzo dowcipny — śmiała się dobrodusznie. — Dobrze, postaram się dla pana o miejsce bez kobiet. Myślę, że stara baba, to jest gospodyni, nie skusi pana...
— Za nic nie ręczę. Pies z głodu i muchy chwyta — dowcipkował.
Momentalnie zauważył zmianę na jej twarzy. Połapał się, że swoją poufałość posunął za daleko. Postanowił prędko naprawić błąd.
— Bardzo panią przepraszam. W sferze, w której przebywałem dotąd, przyzwyczaiłem nie liczyć się ze słowami. Bardzo panią przepraszam.
— To nic. Uważam, że pan w naszej sferze nabierze teraz lepszych manier. — Pogroziła mu pobłażliwie palcem.
Ucałował ją w rękę na pożegnanie z taką elegancją i uszanowaniem, na jakie tylko mógł się zdobyć. Tym niemniej, zrobił to nie tak, jak w jej środowisku to czynią. Zauważył, że cofnęła prędko rękę, jakby ją pies ukąsił.