Wykolejeniec (Urke Nachalnik)/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wykolejeniec |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Nakładowa |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W chwilę później biegł z wszystkich sił w kierunku ulicy, przy której mieszkała jego opiekunka. Była jeszcze wczesna pora. Ludzi na ulicach była znikoma ilość, to też nikt nie przeszkadzał Romanowi w kontynuowaniu biegu. Zdyszany stanął na rogu ulicy, oddychając ciężko. — Gdzie lecisz?... Głupcze! — zapytał sam siebie. — Jakto gdzie... — odpowiadał sam sobie w duchu. — Lecę, by raz na zawsze zerwać ze wszystkiem. Nic mnie teraz nie wiąże z tym światem. Lipek jest na wolności, a zresztą przy Lipku nie potrafię się wydźwignąć. Niech on tam czeka na mnie... — zaśmiał się w duchu. Portfel wsunął mu poprzednio do kieszeni. Niech się cieszy meliniarką, — myślał, — która go zapewne w niedługim okresie czasu doszczętnie ogoli z forsy.
Wolnym już krokiem wszedł do piekarni. Gospodyni jeszcze nie zastał. Gospodarz przywitał go podejrzliwym rzutem oka i pytaniem:
— Widzę, że nie spieszno wam wcale do pracy. Gdzieście byli przez te dwa dni?...
— Chory byłem, proszę pana...
Gospodarz przyjrzał mu się uważnie i powiedział gwałtownie:
— Jak nie możecie pracować, to nie! Chorych ludzi nie potrzebuję.
— Już jestem zdrów i przyszedłem do pracy, proszę pana.
Właściciel piekarni nic już nie odpowiedział, gdyż musiał poświęcić uwagę klientom.
W kilka minut później weszła do sklepu jego żona. Zmierzyła Romana badawczym a zarazem współczującym wzrokiem. Nie pytała o nic, tylko poleciła Romanowi, aby zeszedł nadół do piekarni.
Nocna praca w piekarni była właśnie na ukończeniu. Czeladź śpieszyła się z odrabianiem reszty ciasta, przygotowując je do wsunięcia do pieca. Nikt nie zwrócił uwagi na Romana. Stał, ciekawie obserwując pracujących ludzi. Nagle poczuł uderzenie. To chłopak, śpiesząc się z deską, na której leżało kilka bochenków chleba, potrącił go niechcąco. Czeladnik majstrujący coś przy piecu, zerknął na niego gniewnie, mrucząc coś pod nosem.
— Czego się tu pan pętasz pod nogami? — zawołał chudy czeladnik głosem, w którym Roman rozeznał nutę obawy o konkurencję.
Nic nie odpowiedział, usuwając się wbok.
Czuł się bardzo niezręcznie. Nikt nie przywitał go tu przyjaznym spojrzeniem. Stał nieruchomo kilkanaście minut. Chciał właśnie wrócić do sklepu na górę, gdy usłyszał basowy głos samego majstra i jego ciężkie kroki schodzące po schodach na dół.
— Czemu stoisz tak niemrawo?... Jazda rozebrać się! Janek, chodź no tu! — zawołał na pucołowatego, młodego chłopaka. — Wydaj jemu ubranie, białą czapkę i fartuch!
Oczy kilkunastu czeladników, jakby na komendę, po słowach majstra skierowały się na Romana. Odrazu wywnioskował, że nie są do niego przychylnie usposobieni.
Przebrał się w piekarski strój, umył ręce aż po łokcie i na rozkaz majstra wetknął dłonie w olbrzymie bajty do wyrabiania ciasta.
Mąka i woda pod naporem wysiłku jego muskułów zmięszały się w szybkim tempie i zamieniły w ciasto... Oczy współpracowników, utkwione w jego rękach, dodały mu sił, aby załatwić się z tą kupą mąki i zaprezentować obecnym swe umiejętności fachowe. Majster, stojący na boku i przyglądający się jego wysiłkom, klepnął go zadowolony protekcjonalnie w plecy i oddalił się.
Roman wykładał gotowe ciasto do odrabiania. Czeladnicy jeden za drugim obmacywali ciasto. Poznał po ich minach, że nie są zadowoleni, że tak dobrze wywiązał się z powierzonego sobie zadania. Współzawodnictwo wzbudziło w tych ludziach uczucie zazdrości.
— Czego się tak ruszasz, jak wół w karecie? — zawołał werkmistrz, kiedy Roman nie dość prędko podsunął mu kawałek ciasta do odrabiania. Roman zauważył, że werkmistrz umyślnie śpieszy się, aby on nie mógł nadążyć z robotą. Pocił się, sapał i gnał z całych sił, aby Roman tylko nie nadążył. Robotnicy śmieli się zcicha, widząc jak „przybłęda“ zostaje w tyle. Zgniewała wreszcie Romana ta prowokacja i zawołał:
— Czego się pan tak śpieszy? Dostaniecie jeszcze ataku sercowego.—
„Werkmistrz“ na te słowa, przestał wywijać rękoma. Utkwił błędny wzrok w Romana, poczem nagle krzyknął na całe gardło:
— A ty coś za jeden? Niema jeszcze godziny, jak tu pracujesz, a już pyskujesz. Znamy się na takich gościach, łamistrajku!...
Wszyscy w piekarni poczęli gniewnie pomrukiwać.
— Podlizał się majstrowi, a teraz chce nami rządzić... Nie uda ci się, bratku!!... Trafiła kosa na kamień!
Groźna postawa, jaką przyjęli względem niego, omal nie wywołała łez w jego oczach. — Czego ci ludzie chcą ode mnie? — myślał. — Dlaczego podejrzewają mnie, że chcę im szkodzić?... Czy na takiego wyglądam, aby to uzasadniało ciągłe podejrzewanie mnie o nikczemne zamiary?...
— Towarzysze! Czego wy ode mnie chcecie? Jestem bezrobotnym i chcę żyć. Nie przeszkadzajcie mi w pracy. W jakim celu rzucacie mi kłody pod nogi?... Czy jesteście pewni, że nigdy nie będziecie bezrobotnymi... — zawołał z żalem w głosie.
Te słowa zrobiły nadspodziewanie piorunujące wrażenie. Robotnicy oszołomieni, patrzyli teraz jeden na drugiego, mocno zażenowani. Jeden z czeladników, w starszym już wieku człowiek, chudy jak szkielet, który od samego początku nie brał udziału w intrydze uknutej, (jak się Romanowi zdawało) przeciwko niemu, zbliżył się do przybysza z wyciągniętą przyjaźnie dłonią:
— Czy towarzysz ma legitymację związkową?
— Nie mam.
— Dlaczego? — zapytał zdziwiony.
— Dlatego, że nie jestem tutejszy.
— A skąd? — zapytało kilka głosów naraz.
— Z Rosji.
— Z Rosji... — powtórzyli z jeszcze większym zdziwieniem.
— Uciekłeś od bolszewików! — zawołał starszy piekarz. — Rozumiem...
— Wcale nie uciekłem... — zaoponował.
— Tylko co?... — zdziwienie potęgowało się.
— To już moja osobista sprawa... — odparł.
— Ale trzeba należeć do związku — powiedział ów starszy człowiek. — A na jakich warunkach przystąpiliście tu do pracy?
— Nie wiem jeszcze.—
— To gorzej. Właściciele chcą, aby na nich za darmo pracowano. Trzeba się było wpierw umówić. Wy musicie brać taką zapłatę, jak każdy inny pracownik i nie psuć nam ceny...
— Nie mam zamiaru szkodzić komukolwiek. Jestem proletarjuszem, tak samo jak i wy! — zawołał, starając się to wymówić z naciskiem, aby nadać tym słowom należyte znaczenie.
— Doskonale! — odezwali się zgodnie wszyscy. — Teraz już będzie między nami wszystko w porządku.
— Takich draniów łamistrajków, którzy prowokują robotnika, dziś nie brak. Myślałem, że i wy do nich należycie — odezwał się werkmistrz. — Ale teraz bardzo was przepraszam.
Podali sobie ręce, a praca już teraz potoczyła się normalnym biegiem, przy doskonałym nastroju wszystkich pracujących.
Po skończeniu zajęć, robotnicy zaprosili Romana na kufelek piwa. Jego opiekunka, widząc go między nimi w takiej komitywie, jakby się znali już lata całe, nie okazała zbytniego zadowolenia. Gospodarz zaś wyraźnie dał Romanowi odczuć swe niezadowolenie. Tego samego dnia, pod wieczór, pouczał Romana, aby nie zawierał z nimi koleżeństwa. — To dranie, — mówił, — których powinieneś starannie unikać.