Wyspa skarbów/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Wyspa skarbów
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział dwudziesty pierwszy.
NATARCIE.

Skoro Silver zniknął, kapitan, który śledził go uważnie, odwrócił się do wnętrza domu i spostrzegł, że oprócz Graya nikt nie stał na swem stanowisku. Po raz pierwszy zdarzyło się nam ujrzeć go w pasji.
— Na miejsca! — huknął wściekle, a gdy chyłkiem powróciliśmy na stanowiska, odezwał się:
— Gray, twoje nazwisko zapiszę w księdze okrętowej, bo spełniłeś swój obowiązek, jak prawdziwy marynarz. Panie Trelawney, tego się po panu nie spodziewałem. Panie doktorze, zdawało mi się, że waćpan nosiłeś niegdyś mundur wojsk Króla Jegomości! Jeżeli pan w ten sposób służył pod Fontenoy, panie szanowny, to lepiej było pozostać u siebie za piecem!
Warta doktora stanęła przy swoich strzelnicach, reszta zajęła się nabijaniem niewielu muszkietów, a każdy (łatwo zgadnąć) zarumienił się po uszy ze wstydu — niby go pchła ugryzła za uchem, jak to mówią.
Kapitan patrzył przez chwilę w milczeniu, poczem jął przemawiać:
— Chłopcy! dałem Silverowi tęgą odprawę i umyślnie dopiekłem mu do żywego, przeto zanim przejdzie godzina, jak on mówił, napadną na nas te psubraty. Nie potrzebuję wam mówić, że jesteśmy słabsi liczebnie, ale walczymy z ukrycia, a chwilę temu powiedziałbym, że walczymy karnie. Nie wątpię bynajmniej, że możemy ich rozbić — od was to tylko zależy.
Poczem obszedł stanowiska i stwierdził (jak się wyraził), że wszystko jest w porządku.
W dwu krótszych ścianach domu, wschodniej i zachodniej, były tylko po dwie strzelnice, od strony południowej, gdzie wznosił się ganek, były również dwie, a w ścianie północnej aż pięć. Muszkietów była dostateczna liczba dla nas siedmiu; z jedliny ustawiono cztery stosy — niby stoły — po jednym w środku każdego boku, a na każdym z tych stołów złożono pewną ilość amunicji i po cztery muszkiety gotowe do użycia przez obrońców. Na środku złożono kordelasy.
— Zgasić ogień — rozkazał kapitan — chłód już przeszedł i niepotrzebnie dym gryzie nas w oczy.
Pan Trelawney wyrzucił na dwór całą fajerkę, a żar zagasł w piasku.
— Hawkins jeszcze nie jadł śniadania. Hawkins, przynieś sobie śniadanie i wracaj na swoje stanowisko. Tutaj je spożyjesz! — mówił dalej kapitan Smollett. — Żwawiej, mój chłopcze. Potrzeba się posilić, zanim weźmiesz się do roboty! Hunter, puść-no wkolej wódkę! Napijemy się wszyscy!
Podczas, gdy spełniano jego rozkazy, kapitan uzupełniał sobie w myśli plan obrony.
— Panie doktorze, waćpan obsadzisz drzwi. Zważaj pan na wszystko i nie wychylaj się; proszę pozostać wśrodku i strzelać przez ganek! Hunter, zajmij stronę wschodnią... ot tam! Joyce, staniesz po stronie zachodniej, mój drogi. Panie Trelawney, pan jest najlepszym strzelcem — więc pan i Gray zajmie tę długą ścianę północną, gdzie jest pięć strzelnic; z tej strony zagraża największe niebezpieczeństwo. Jeżeli uda się im podejść i ostrzeliwać nas przez nasze własne strzelnice, to będziemy szpetnie wyglądali. Hawkins! Ani ty ani ja niebardzo się rozumiemy na strzelaniu; będziemy więc ładować broń i podawać ją walczącym.
Miał rację kapitan; chłód już przeszedł. Gdy słońce wzbiło się nad rąbek drzew, promienie jego z całą mocą spadły na gołoborze i wmig wyssały z powietrza wszelką wilgotność. Niebawem piasek począł parzyć nam stopy, a żywica poczęła topnieć i kapać z tramów stanicy. Zrzuciliśmy z siebie kurtki i kamizelki, rozpięliśmy rękawy do ramion. Tak staliśmy, każdy na swoim posterunku, rozgorączkowani upałem i niepokojem.
Godzina przeszła.
— U licha! — odezwał się kapitan. — To tak głupie, jak zabawa w ciuciubabkę. Gray, zobaczno, skąd wiatr wieje.
W tej samej chwili przyszła pierwsza zapowiedź napadu.
— Uprzejmie proszę łaskawego pana, — rzekł Joyce — jeżeli którego z nich zobaczę, czy mam strzelać?
— Przecież ci powiedziałem — krzyknął kapitan.
— Dziękuję łaskawemu panu — odpowiedział Joyce z jednakową uprzejmością.
Przez chwilę nic nie zaszło, lecz ta wzmianka pobudziła nas do czujności; wytężyliśmy wzrok i słuch, muszkieterzy ważyli samopały w dłoniach. Kapitan stanął na środku szałasu, zacisnąwszy usta i nasępiwszy oblicze.
Upłynęło kilka sekund — naraz Joyce podniósł muszkiet i dał ognia. Ledwo strzał ucichł, gdy odpowiedziały mu od zewnątrz inne, bijące salwą ciągłą, ogniem pojedyńczym, podobnym do gęgania gęsi, ze wszystkich stron ogrodzenia. Kilka kul ugodziło w budynek, ale ani jedna nie wpadła do środka, a skoro dym rozwiał się i znikł, zarówno warownia jak i bór dokoła wydawały się tak ciche i opuszczone, jak poprzednio. Nie dygotała żadna gałązka ani najmniejszy błysk lufy muszkietu nie zdradzał obecności naszych wrogów.
— Czy trafiłeś tego człowieka? — zapytał kapitan.
— Nie, panie — odparł Joyce — zdaje mi się, że nie.
— Przynajmniej dobrze, że mówisz prawdę — burknął kapitan Smollett. — Nabij mu strzelbę, Hawkins. Wielu mogło być na pańskiej stronie, doktorze?
— Wiem dokładnie — odparł doktór Livesey. — Z tej strony padły trzy strzały. Widziałem trzy błyski: dwa koło siebie, a trzeci opodal nieco na zachód.
— Trzy! — powtórzył kapitan. — A ile od pańskiej strony panie Trelawney?
Nie tak łatwo było odpowiedzieć. Z północy uderzyło ich najwięcej — siedem według obliczeń dziedzica, a osiem lub dziewięć podług Graya. Od wschodu i z zachodu były tylko pojedyńcze strzały. Nie ulegało wątpliwości przeto, że napad rozwinie się od strony północnej i że z trzech innych stron jedynie pozorne siły nieprzyjacielskie nas niepokoiły. Mimo to jednak kapitan Smollett nie zmienił bynajmniej zarządzeń, dowodząc, że jeżeli rokoszanom powiedzie się wedrzeć w obręb warowni, wtedy opanują jedną z niestrzeżonych strzelnic i wystrzelają nas jak szczury, w naszem własnem gnieździe oporu.
Nie pozostało nam zresztą wiele czasu do namysłu. Z gęstwiny po stronie północnej wyskoczyła nagle z głośną wrzawą garstka piratów i popędziła wprost na warownię. W tejże chwili otwarto ogień ponownie od strony lasu i jedna kulka bzyknęła w drzwiach, rozbijając na drzazgi muszkiet doktora.
Napastnicy poczęli przełazić, jak małpy, przez ogrodzenie. Dziedzic i Gray wypalili dwukrotnie; trzech ludzi spadło: jeden w obręb palisady, a dwaj nawznak poza częstokół. Atoli jeden z nich był widocznie raczej ogłuszony, niż raniony, gdyż zdołał znów stanąć na nogach i wraz znikł między drzewami.
Dwóch napastników już gryzło ziemię, jeden drapnął, czterech wtargnęło już na dobre do wnętrza naszej pozycji obronnej... tymczasem z poza osłony boru siedmiu czy ośmiu ludzi, każdy zapewne uzbrojony w kilka muszkietów, podtrzymywało bez przerwy silny, choć bezskuteczny, ogień na stanicę.
Czterej, którzy się wdarli, zmierzali z krzykiem wprost ku budowli, a ich kamraci, pochowani wśród drzew, nawoływali ich, dodając im odwagi. Padło kilka strzałów z naszej strony, lecz taka była gorączkowość strzelców, że prawdopodobnie ani jeden strzał nie osiągnął skutku. W jednej chwili czterej korsarze przebyli nasyp ziemny i znaleźli się naprzeciw nas. Głowa bosmana Joba Andersona pojawiła się w środkowej strzelnicy.
— Wszyscy na nich, kamraci... Wszyscy! — ryczał piorunowym głosem.
Jednocześnie inny opryszek uchwycił muszkiet Huntera za lufę, wyrwał mu go z ręki, wytknął odwrotną stroną przez strzelnicę i jednym ogłuszającym strzałem powalił nieszczęśliwego bez zmysłów na ziemię. Tymczasem trzeci, biegnąc bez szwanku dokoła domu, ukazał się nagle w drzwiach i wpadł ze sztyletem na doktora.
Nasze położenie znacznie się pogorszyło. Jeszcze przed chwilą mogliśmy z ukrycia ostrzeliwać nieosłoniętego przeciwnika, teraz natomiast sami byliśmy odsłonięci i nie mogliśmy się odstrzeliwać.
Wnętrze budynku było pełne dymu, czemu zawdzięczaliśmy swoje względne bezpieczeństwo. Krzyki i zamieszanie, błyski i huk strzałów pistoletowych, oraz głośne jęczenie — wszystko to rozdzierało mi uszy.
— Na dwór, chłopcy, na dwór!... Wygnać ich na miejsce otwarte! Nożami! — krzyczał kapitan.
Porwałem jeden ze sztyletów, leżących na kupie, a współcześnie ktoś porywając inny zadał mi draśnięcie w łydkę, które ledwo odczułem. Wybiegłem przez dźwierze i wydostałem się na światło dzienne. Ktoś był tuż za mną, sam nie wiem kto. Na prawo przede mną doktór ścigał swego napastnika po pochyłości wzgórza, a właśnie wtedy, gdy moje oko spoczęło na nim, obalił zapaśnika, który padł całą długością nawznak, z twarzą szpetnie pokiereszowaną.
— Naokoło domu! chłopcy! naokoło domu! — krzyczał kapitan, a pomimo całego zamętu zauważyłem zmianę w jego głosie.
Odruchowo usłuchałem, zwróciłem się ku wschodowi i podniósłszy kordelas, biegiem okrążałem załom budynku. Naraz niespodzianie znalazłem się w obliczu Andersona. Ów ryknął z całego gardła i wzniósł nad głową tasak, połyskujący w słońcu. Nie miałem czasu na trwogę, lecz gdy cios już miał spaść na mnie, odskoczyłem jednym susem wbok i pośliznąwszy się w grząskim piasku stoczyłem się głową naprzód po pochyłości.
W sam raz gdy wypadłem przez drzwi, reszta rozbójników już czepiała się częstokołu, aby zrobić koniec z nami. Jeden z nich ubrany w czerwoną szlafmycę, trzymając sztylet w zębach, wylazł na szczyt i przesadził nogę na drugą stronę. Otóż tak szybko się to odbyło, że skoro wstałem na nogi, wszystko było niemal jeszcze w tej samej pozycji; drab w czerwonej szlafmycy był dopiero w połowie drogi, a drugi już wystawiał głowę przez krawędź ogrodzenia. Mimo to właśnie w tej chwili walka się przesiliła, a zwycięstwo stało się naszym udziałem.
Gray, który postępował tuż za mną, zwalił z nóg olbrzymiego bosmana, zanim ów miał czas zdać sobie sprawę z chybionego ciosu. Drugi, właśnie gdy dawał ognia wgłąb domu, został zabity przy strzelnicy, a teraz leżał w drgawkach śmiertelnych, jeszcze z dymiącym pistoletem w dłoni. Trzeciego, jak widziałem, doktór jednem rąbnięciem wyprawił na tamten świat. Z czterech, którzy przeleźli byli przez palisadę, tylko jeden został nietknięty, a i ten, porzuciwszy kordelas na placu bitwy, w śmiertelnej trwodze gramolił się spowrotem.
— Strzelać! strzelać z domu! — krzyczał doktór. — A wy, zuchy, spowrotem do schroniska!
Lecz słów tych nie wzięto pod uwagę, gdyż nie padł ani strzał, tak iż ostatni z napastników umknął w najlepsze i zniknął z innymi w lesie. W trzy sekundy później nie było już nikogo z nacierającej partji, oprócz pięciu poległych, czterech w obrębie warowni, a jednego poza częstokołem.
Doktór, Gray i ja pobiegliśmy co rychlej do zagrody. Wrogowie, jacy jeszcze pozostali przy życiu, powinni byli wkrótce dotrzeć znów do miejsca, gdzie pozostawili muszkiety i każdej chwili mogła się znów rozpocząć strzelanina.
Tymczasem dym, zalegający wnętrze stanicy, nieco się rozproszył, więc mogliśmy ocenić, jakiemi stratami okupiliśmy zwycięstwo. Hunter leżał nieprzytomny koło swej strzelnicy, koło niego zaś Joyce z przestrzeloną głową... niestety, nigdy już nie miał powstać. Dziedzic, siedząc pośrodku izby, podtrzymywał kapitana, a obaj byli zarówno bladzi...
— Kapitan raniony — rzekł pan Trelawney.
— Czy uciekli? — zapytał pan Smollett.
— Tak jest, uciekł kto zdołał! — odparł doktór. — Ale pięciu z nich już nigdy nie ucieknie!...
— Pięciu! — krzyknął kapitan. — Tem-ci lepiej! Pięciu na trzech!... Zatem zostaje nas czterech przeciwko dziewięciu. Lepsze szanse, niż na początku! Było nas siedmiu na dziewiętnastu, tak przynajmniej nam się zdawało... i sprawa była ciężka![1]





  1. Zbójców było właściwie już tylko ośmiu, gdyż człowiek ugodzony przez pana Trelawneya na pokładzie szonera, umarł z rany tego samego wieczora. O tem jednak dowiedzieliśmy się dopiero później. (Przypisek Jakóba Hawkinsa).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.