Wyspa skarbów/Rozdział XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Wyspa skarbów
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział dwudziesty trzeci.
ODPŁYW MORZA.

Jeszcze zanim zrobiłem użytek z mej dłubanki, już miałem sposobność stwierdzić, że była to łódka nader bezpieczna dla osoby mego wzrostu i wagi, zarówno spławna, jak obrotna, jednakowoż spowodu niekształtnej budowy i sękatych boków było ogromnie trudno nią kierować. Naprzekór wszelkim usiłowaniom, zawsze zbaczała pod wiatr i najlepszym sposobem jej prowadzenia było ciągłe kołowanie. Nawet sam Benjamin Gunn przyznawał, że „trudno ją było sprawować, dopóki nie poznało się jej sposobów“.
Oczywiście, nie znałem jej „sposobów“. Zwracała się we wszystkich kierunkach z wyjątkiem tego jednego, w którym powinienem był zdążać; po większej części płynąłem wpoprzek i zdawało mi się, że nigdy nie dosięgnę okrętu, chyba płynąc z prądem. Dzięki pomyślnemu zbiegowi okoliczności czy wiosłowaniu, jak wolałem przypuszczać, prąd już mnie znosił. — Hispaniola leżała dokładnie na mym szlaku, że niemal nie mogłem jej ominąć.
Zrazu majaczyła przede mną, niby jakaś plama jeszcze czarniejsza od mroku, później jej kadłub i omasztowanie zaczęły nabierać kształtów, a w niewielką chwilę później, (gdyż im dalej się posuwałem, tem bardziej rączy stawał się prąd odpływu) stanąłem koło cumy i zatrzymałem się.
Cuma była naprężona jak cięciwa — tak silnie wyciągnęła się na kotwicy. W około kadłuba w ciemności zwełniony prąd bełkotał i gwarzył, jak zdrój górski. Jedno cięcie mego noża żeglarskiego — i Hispaniola winna była z szumem pomknąć za nurtem odpływu.
Aż dotąd wszystko dobrze; zaraz jednak uprzytomniłem sobie, że napięta lina, nagle przecięta jest czemś tak niebezpiecznem, jak wierzgający koń. Było dziesięć szans przeciw jednej, że jeżeli okażę się natyle zuchwały, by odciąć Hispaniolę od kotwicy, wtedy sam wraz z moją „topiduszką“ dostanę się na dno.
To zmusiło mnie do zastanowienia, a gdyby los mi powtórnie nie był sprzyjał, musiałbym poniechać swego przedsięwzięcia. Owe lekkie wzwiewy, które początkowo nadciągały z południowego wschodu i południa, z nastaniem nocy skręciły na południowy zachód. Właśnie gdy się namyślałem, nadbiegł silniejszy powiew, ogarnął Hispaniolę i pchnął ją przeciw prądowi. Ku wielkiej mej radości odczułem, że lina nieco pofolgowała mi w garści, a dłoń, w której ją trzymałem, zanurzyła się na mgnienie w wodę.
Wówczas opamiętałem się, wydobyłem nóż, otworzyłem go w zębach i zacząłem przecinać jedną skrętkę po drugiej, aż okręt cały oparł się na dwu strzępach liny. Wtedy dałem spokój dalszej robocie, odkładając rozerwanie dwóch ostatnich powróseł do czasu, gdy lina będzie jeszcze raz rozprężona tchnieniem wiatru.
Przez cały ten czas słyszałem dźwięki głośnej rozmowy, dochodzące z kajuty; prawdę powiedziawszy jednak miałem głowę tak całkowicie zaprzątniętą czem innem, że zaledwie wytężałem ucho. Teraz wszakoż, gdy już nic nie miałem do roboty, zacząłem uważniej nadsłuchiwać.
W jednym z głosów rozpoznałem podsternika Izraela Handsa, który był ongiś puszkarzem Flinta. Drugim z rozmówców był, ani chybi, mój znajomek w czerwonej szlafmycy. Obaj mieli już dobrze w czubie, a mimo to pili zawzięcie, ponieważ w tym czasie gdy nadsłuchiwałem, jeden z nich z pijackim okrzykiem otworzył okno i wyrzucił coś, co, jak mi się zdaje, było próżną butelką. Byli jednak nie tylko podchmieleni, ale niewątpliwie też zajadle rozjuszeni. Przekleństwa sypały się jak grad, a raz po raz następował taki ich nawał, iż sądziłem, że niechybnie skończy się na bójce. Lecz za każdym razem sprzeczka ustawała i głosy przechodziły na chwilę w pomruk, póki nie nadeszło przesilenie, nie pociągające za sobą żadnych skutków.
Na lądzie widziałem blask wielkiego ogniska obozowego, przeświecającego jaskrawo poprzez kępy drzew nadbrzeżnych. Ktoś tam śpiewał jednostajną, starą, chrapliwą pieśń marynarską, nagłym, łamiącym się trelem na końcu każdego wiersza, — pieśń która, rzekłbyś, nie skończy się wcale, chyba że już nie starczy cierpliwości śpiewającemu. Słyszałem ją niejednokrotnie podczas podróży i zapamiętałem te słowa:

Jeden ocalał z całej załogi,
Choć siedmdziesięciu ruszyło do drogi...

Pomyślałem sobie, że ta śpiewka aż nadto niestety stosować się mogła do drużyny, która poniosła tak okrutne straty rankiem dnia onego. W rzeczywistości wszakże, z tego co widziałem, wszyscy ci piraci byli tak mało wrażliwi, jak morze, po którem żeglowali.
Wkońcu nadciągnął wiatr. Szoner poszedł wbok, a jego sylweta stała się bliższą w ciemności. Jeszcze raz odczułem, jak lina pofolgowała, a wtedy jednem silnem pociągnięciem przerwałem ostatnie włókna.
Wiatr nieznacznie tylko oddziaływał na moją łódź, ale i tak prawie natychmiast znalazłem się naprzeciw dzioba okrętu. W tejże chwili Hispaniola poczęła obracać się wkoło, lawirując zwolna wpoprzek prądu.
Harowałem jak sam djabeł, gdyż każdej chwili oczekiwałem zatonięcia, a odkąd się przekonałem, że nie zdołam prowadzić łódki w prostym kierunku, odbiłem nazad ku rufie. Wreszcie uwolniłem się od mego niebezpiecznego sąsiada, a właśnie gdy brałem ostatni rozpęd, dłonie moje napotkały lekką linkę, zwisającą z pokładu poprzez parapet rufy. Pochwyciłem ją wmig.
Nie umiem powiedzieć, czemu to uczyniłem. Spoczątku powodował mną jedynie instynkt; gdy jednak miałem linę już w ręku, postanowiłem zajrzeć do okna kajuty.
Przekładając rękę na rękę, wdrapałem się po lince, a kiedy uznałem, że jestem już dostatecznie blisko, podniosłem się, pomimo wielkiego ryzyka, do połowy swej wysokości i zobaczyłem pułap oraz odcinek wnętrza kajuty.
Podczas tego żaglowiec wraz ze swą maluchną towarzyszką chyżo mknął z wodą; zrównaliśmy się już z ogniskiem na wybrzeżu. Okręt „gadał“, jak mówią żeglarze, głośno, prując niezliczone fale i rozbryzgując nieustannie wełnistą wodę, dlatego też gdy przytknąłem oko do szybki okna, nie mogłem pojąć, czemu strażnicy nie byli zgoła zaniepokojeni. W każdym razie wystarczyło mi jedno przelotne spojrzenie, — jedyne, jakie mogłem rzucić z mej chwiejnej łódki. Ujrzałem Handsa i jego towarzysza zwartych ze sobą w śmiertelnych zapasach... Jeden wpił się dłonią w gardło drugiego.
Ześlizgnąłem się spowrotem do łódki, bynajmniej nie zawcześnie, gdyż omal nie straciłem jej z pod stóp. Przez chwilę nic nie widziałem przed oczyma, jak tylko te dwa rozjadłe, krwią nabiegłe oblicza, nachylone ku sobie wzajem pod kopcącą lampą; przymknąłem oczy, aby się oswoić z ciemnością.
Nieustająca śpiewka dobiegła wreszcie końca, a cała — tak już nieliczna — drużyna korsarska przy ognisku zanuciła chórem pieśń, którą słyszałem tak często:

Piętnastu chłopów na umrzyka skrzyni —
Ho!-aj-ho! i butelka rumu!
Trunek i djabli resztę ich stąd wzięni!
Ho!-aj-ho! i butelka rumu!

Myślałem sobie właśnie, jak to djabli wespół z trunkiem gościli w tę chwilę w kajucie Hispanioli, gdy wtem zaskoczył mnie nagły ruch mej łódki. Ni stąd ni zowąd szarpnąwszy silnie, poczęła zmieniać kierunek, zdwajając swą chyżość.
Otwarłem oczy. Otaczały mnie drobne fale, załamujące się ostrym, syczącym poszumem i połyskujące słabym blaskiem. Hispaniola, od której kilwateru[1] oddaliłem się, lawirując już o kilka sążni, wahała się w swym biegu, a zrąb jej słabo rysował się na tle nocnej ciemności; wmiarę, jak się jej przyglądałem, nabierałem przekonania, że płynęła również na południe.
Spojrzałem wtył poza siebie i serce podskoczyło mi w piersiach. Tuż za mną biła łuna ogniska obozowego. Prąd skręcał pod kątem prostym, obracając zarówno wysmukły szoner, jak i nikłą, harcującą łódeczkę. Coraz bardziej przyspieszając biegu, coraz wyżej się piętrząc, coraz głośniej pomrukując, przedzierał się skłębiony bełt przez cieśninę ku pełnemu morzu.
Nagle statek przede mną wykonał nagły zwrot, obracając się o jakieś dwadzieścia stopni, a prawie jednocześnie nastąpiły, jeden po drugim, dwa okrzyki. Usłyszałem dudnienie stóp po schodach kajuty, z czego wniosłem, że dwaj pijacy zaprzestali nakoniec swatów i do pewnego stopnia uprzytomnili sobie grożące im niebezpieczeństwo.
Położyłem się nawznak na dnie mego zwarjowanego czółenka i pobożnie polecałem Bogu duszę. Byłem pewny, że na końcu mej drogi wpadnę niechybnie w zaporę rozszalałych bałwanów, gdzie rychło ustaną wszystkie me troski i zmartwienia... ale choć zapewne zniósłbym spokojnie śmierć, nie mogłem znosić widoku nadchodzącego przeznaczenia...
Musiałem tak leżeć godzinami, nieustannie tam i nazad miotany falami, raz po raz zraszany mżącemi bryzgami wody i nie przestając ani na chwilę oczekiwać śmierci przy pierwszem lepszem zanurzeniu. Stopniowo napadała mnie coraz większa ociężałość, a nawet pośród tej grozy umysł mój podlegał oszołomieniu i odrętwieniu. Wreszcie zmorzył mnie sen. Długo tak spoczywałem w swej „topiduszce“ podrygującej po roztoczy, śniąc o domu rodzinnym i o starym „Admirale Benbow“.





  1. Tor albo bruzda, snująca się w wodzie za okrętem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.