Wyspa tajemnicza/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wyspa tajemnicza |
Podtytuł | Z 19 ilustracjami i okładką F. Férrat’a |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1929 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Joanna Belejowska |
Tytuł orygin. | L’Île mystérieuse |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tysiąc dwieście mil oddzielało wyspę od najbliższego archipelagu, i Penkroff oświadczył stanowczo, że w łodzi niepodobna było przebyć tak wielkiej przestrzeni. Nawet posiadając potrzebne narzędzia, nie tak łatwo zbudować łódź dokładnie; a że koloniści nie mieli, żadnych, musieli pierwej zrobić młoty, siekiery, piły, topory, świdry, heble i t. d., co wymagałoby wiele czasu. Postanowili więc przepędzić zimę na wyspie Lincolna i poszukać miejsca dogodniejszego na mieszkanie, niż Kominy.
Przedewszystkiem trzeba było zużytkować rudę żelazną, której pokłady inżynier widział w północno-zachodniej części wyspy, i zamienić ją na żelazo i na stal.
— Teraz więc, panie Cyrusie, weźmiemy się do żelaza? — zapytał Penkroff.
— Tak, mój przyjacielu, i co ci się zapewne spodoba, zaczniemy od polowania na foki.
— Od polowania na foki! — wykrzyknął marynarz, zwracając się do Gedeona Spiletta. — Więc foki są potrzebne do otrzymania żelaza?
— Ha! skoro Cyrus tak mówi... — odpowiedział reporter.
Inżynier wyszedł tymczasem z Kominów, i marynarz nie odebrał odpowiedzi.
Wkrótce koloniści byli już na żwirowisku; korzystając z odpływu morza, przeszli zatokę w bród, zamoczywszy się tylko po kolana, i dostali się na wyspę Wybawienia.
Gdy wstąpili na wysepkę, kilkaset bezlotków (pingwinów) spoglądało na nich spokojnie. Uzbrojeni kijami, łatwoby je zabić mogli, lecz, że mięso ich jest niesmaczne i że obawiali się spłoszyć foki, drzemiące zapewne na brzegu, nie uczynili tego.
Koloniści szli ostrożnie po gruncie, poprzerzynanym rozpadlinami, z których każda służyła za gniazdo dla morskich ptaków. Wpobliżu końca wyspy ukazały się dwa duże czarne punkty, pływające na powierzchni wody i wyglądające zdaleka, jakby ruchome wierzchołki skał.
Były to właśnie owe ziemnowodne zwierzęta, na które polować zamierzali. Aby polowanie powiodło się szczęśliwie, musieli czekać, dopóki foki nie wyjdą na brzeg; gdyż foki, przypominające ryby swym podługowatym kształtem i posiadające krótkie nogi z płetwami, są wybornymi pływakami, i trudno uchwycić je w morzu. Zato na ziemi chód mają utrudniony, ledwie się czołgają.
Penkroff znał obyczaje tych zwierząt i radził zaczekać, póki nie wyjdą na piasek, gdzie pod wpływem ciepłych promieni słońca wkrótce zasną głęboko; wtenczas łatwo zastąpić im drogę do morza i zabić silnem uderzeniem w nozdrza.
Myśliwi, idąc za jego radą, ukryli się za nadbrzeżne skały i w milczeniu oczekiwali stosownej pory.
Upłynęła godzina, zanim foki wyszły na piasek i zasnęły. Było ich sześć na tej części wybrzeża. Penkroff i Harbert odłączyli się od towarzyszów, okrążyli wchodzący w morze cypel wyspy, zaszli je ztyłu i przecięli ucieczkę. W tymże samym czasie Smith, Spilett i Nab, czołgając się wzdłuż skał, dążyli na miejsce walki.
Nagle Penkroff krzyknął i podniósł kij do góry. Inżynier i dwaj jego towarzysze stanęli między morzem i fokami; silne i dobrze wymierzone uderzenia kijem dwie z nich pozbawiły życia, inne zaś zdołały uciec i szybko odpłynęły od brzegu.
— Oto są żądane foki, panie Cyrusie — rzekł marynarz, zbliżając się do inżyniera.
— Dobrze — odrzekł Cyrus Smith — zrobimy z nich miechy kowalskie.
— Miechy kowalskie! — zawołał Penkroff. — No, czy one się też tego spodziewały!...
Marynarz i murzyn wywiązali się wybornie ze swego zadania. Niebawem Cyrus Smith zabrał się do pracy tak umiejętnie, a towarzysze pomagali mu tak gorliwie, że w trzy dni później narzędzia robocze kolonistów pomnożone zostały miechem kowalskim.
Następnego zaraz dnia wyruszono w drogę bardzo rano. Nab i Penkroff ciągnęli za sobą miech i zapasy żywności, które zresztą ciągle będą mogli powiększać nowemi nabytkami.
Przeprawa przez las trwała dzień cały. Top biegał wśród zarośli i wypłaszał różne zwierzęta. Harbert i Gedeon Spilett zabili z łuków dwa kangury, a prócz tego zwierzę, podobne bardzo do jeża i mrówkojada; do pierwszego tem, że zwijało się w kłębek i najeżało kolcami, do drugiego kształtem pazurów, zastosowanych do grzebania w ziemi, długim, cienkim pyskiem, zakończonym dziobem jak u ptaka, i wysuwalnym językiem, opatrzonym małemi kolcami, na których zatrzymywały się owady.
— A jak go włożymy w garnek — zapytał Penkroff — do czego będzie podobny?
— Do wybornego kawałka wołowiny — odpowiedział Harbert.
— No, to nie będziemy od niego wymagali niczego więcej — rzekł wesoło marynarz.
W ciągu tej wycieczki spotkali kilka dzików, lecz te nie napastowały wcale podróżnych. Zdawało się, że nie napotykają nigdzie drapieżnych zwierząt, gdy wtem reporter spostrzegł między gałęziami drzewa, rosnącego o kilka kroków dalej, zwierzę, które wziął za niedźwiedzia. Był to leniwiec wzrostu dużego psa, z sierścią najeżoną brudnego koloru, z łapami, uzbrojonemi w silne pazury, co dozwalało mu wdrapywać się na drzewa. Po sprawdzeniu tożsamości rzeczonego zwierzęcia nie naruszano jego spokoju; tylko Gedeon wymazał ze swych notatek „niedźwedź”, a podpisał pod rysunkiem „leniwiec”.
O piątej godzinie wieczorem rozłożono obozowisko i w ciągu niespełna godziny zbudowano chatę z gałęzi i obrzucono ją gliną. Poszukiwania geologiczne pozostawiono do następnego dnia. Przyrządzono wieczerzę: przy wielkiem ognisku przed chatą upieczono kawał zwierzyny. Już o godzinie ósmej koloniści spali smacznie z wyjątkiem jednego, który czuwał nad ogniskiem, aby nie wygasło i odstraszało od nich dzikie zwierzęta.
Nazajutrz, dnia 25 kwietnia, Cyrus poszedł wraz z Harbertem wyszukać miejsce, na którem dawniej znalazł kawałek rudy żelaznej. Znalazł jej pokład na powierzchni ziemi, prawie przy źródłach strumienia.
Inżynier z pomocą towarzyszów pokruszył rudę na drobne kawałki, oczyściwszy ją pierwej od nieużytecznych części mineralnych. Następnie ułożono ją w stosy, przekładając węglem kamiennym, i rozpoczęto prażenie rudy.
Była to trudna praca i wymagała wielkiej wytrwałości i znajomości rzeczy, aby pomyślne wydać skutki, wkońcu jednak koloniści otrzymali pewną ilość surowca. Z tego po powtórnej przeróbce otrzymano kawał żelaza, który, przymocowany do drewnianej rękojeści, służył za młot do wykucia pierwszej sztabki na granitowym kowadle.
Dnia 30 kwietnia, po ciężkiej i mozolnej pracy, koloniści posiadali już kilka sztab żelaza i zaczęli wyrabiać różne narzędzia, jak cęgi, młoty, drągi żelazne, motyki i tym podobne rzeczy, które według zdania Penkroffa i Naba były prawdziwemi arcydziełami.
Dla kolonistów naszych stal była potrzebniejsza jeszcze niż żelazo; że zaś stal jest połączeniem żelaza z węglem, a co do ilości węgla zajmuje pośrednie miejsce między surowcem a żelazem kowalnem, zatem otrzymać ją można z surowca przez odebranie części węgla, albo też z żelaza przez dodanie węgla.
Zamiana żelaza na stal odbywa się przez wypalanie żelaza w proszku węgla, co daje stal tak zwaną cementową; a ponieważ, jak wiemy, Cyrus Smith posiadał już zapas czystego żelaza, więc w ten właśnie sposób otrzymać stal postanowił.
Z żelaza, zamienionego na stal, Nab i Penkroff, pod dozorem Cyrusa, wyrabiali następnie siekiery, toporki, piły, heble, łopaty, młoty, gwoździe, motyki, dłóta i inne narzędzia. Te, które wymagały zahartowania, zanurzano w zimnej wodzie, rozpaliwszy je poprzednio do czerwoności.