Yankes na dworze króla Artura/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Yankes na dworze króla Artura |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Artystyczna, Warszawa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | A Connecticut Yankee in King Arthur’s Court |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Okrągły Stół wkrótce dowiedział się o wyzwaniu, i powstało wiele hałasu dokoła tej błahej sprawy, która właściwie mogłaby interesować jedynie podrostków. Król był zdania, że powinienem natychmiast wyruszyć w drogę na poszukiwanie przygód, ażeby uczynić swe imię sławnem i stać się godnym spotkania z sir Sagramorem po upływie kilku lat. Wymówiłem się, mówiąc, że muszę jeszcze popracować trzy lub cztery lata aby ostatecznie uporządkować sprawy państwowe. Potem zaś mogę rozpocząć przygotowania. Przypuszczalnie ku końcowi tego terminu sir Sagramor jeszcze nie powróci z krzyżowego pochodu, niema więc powodów do marnowania bez potrzeby takiej ilości czasu. Tym sposobem upłynie już sześć lat mojej państwowej działalności i myślę, że maszyna państwowa będzie działała tak sprawnie, iż nie dozna szkody z powodu krótkiego odpoczynku, na który sobie pozwolę.
Jak dotychczas, bylem wielce zadowolony z owoców swej pracy.
W najrozmaitszych cichych zakątkach kraju było już wszystko przygotowane do zrealizowania moich projektów przemysłowych, wszędzie gęsto rozsiane były zarodki wielkich fabryk, tych rozsadników przyszłej kultury. Dokoła nich skupiłem wszystkich mniej więcej zdolnych młodych ludzi, których gdziekolwiek spotykałem. Byli oni mymi uczniami i agentami. Rozpowszechniałem wśród nieokrzesanego tłumu znajomość rozmaitych rzemiosł. Zaprowadziłem to wszystko w różnych głuchych miejscowościach, dokąd posyłałem swych agentów i dokąd nikt nie mógł przeniknąć bez specjalnego zezwolenia. Założyłem szkołę dla nauczycieli coś w rodzaju prowizorycznych szkół niedzielnych. W rezultacie miałem całą sieć niższych zakładów szkolnych w rozmaitych miejscowościach i kilka protestanckich kongregacyj — to wszystko w najlepszych warunkach i w kwitnącym stanie.
Prócz tego, w kraju znajdowały się ogromne ilości pokładów rudy; wszystkie one były królewską własnością, Wydobywano rudę mniej więcej w ten sposób jak to czynią dzicy. W ziemi kopano jamy i wsypywano minerały do skórzanych worków po tonnie mniej więcej dziennie. W nader krótkim czasie postawiłem tę gałąź przemysłu na właściwych podstawach. Tak, — mogę śmiało powiedzieć, że osiągnąłem bardzo doniosłe rezultaty w chwili, gdy sir Sagramor rzucił mi swoje wyzwanie. Cztery lata przeszły niepostrzeżenie, mimo że trudno jest sobie wyobrazić w jak uciążliwych warunkach! Przyszedłem do przekonania, że absolutna władza jest ideałem, o ile się znajduje we właściwych rękach. Despotyzm niebios reprezentuje najbardziej doskonałą bezwątpienia formę rządów. Co do ziemskiego despotyzmu, byłby on bezwzględnie również doskonałością, gdyby warunki były identyczne, t. j. gdyby despota był najdoskonalszym przedstawicielem rasy ludzkiej i mógłby żyć wiecznie. Lecz jeżeli człowiek doskonały musi umrzeć i zostawić władzę w ręku niegodnego dziedzica, wówczas ta forma rządów nie tylko że jest złą formą, ale bodajże najgorszą. Takie jest przynajmniej zdanie każdego szczerego republikanina.
Moja działalność pokazała, co może uczynić despotyzm, mający do rozporządzenia odpowiednie środki.
Mieszkańcy tego nieokrzesanego kraju nie podejrzewali, że pod nosem u nich całą siłą pary pędzi cywilizacja XIX stulecia! Była ona poza polem ogólnego widzenia, lecz istniała, jako fakt wielki i niezaprzeczalny. Było to podobne do drzemiącego wulkanu, niewinnie wznoszącego swój niedymiący wierzchołek ku czystemu niebu i niczem nie zdradzającego tego piekła, które się kotłuje w jego głębi. Me szkoły, znajdujące się w stanie embrjonalnym cztery lata temu, obecnie osiągnęły pełnię rozkwitu; moje sklepiki przeistoczyły się w wielkie przedsiębiorstwa handlowe. Tam, gdzie początkowo pracowały dziesiątki ludzi, obecnie pracowały tysiące, zamiast jednego wykwalifikowanego robotnika miałem obecnie pięćdziesięciu. Trzymałem palec na cynglu, jeśli można się tak wyrazić, i lada chwila gotów byłem pociągnąć zań i zalać mrok nocny oślepiającem światłem. Nie miałem jednak zamiaru dokonać gwałtownego przewrotu. Byłoby to mało polityczne. Naród mógłby poprostu nie wytrzymać próby, a panujący kościół zgniótłby mnie swoim ciężarem.
Lecz byłem dość oględny przez cały czas. Wszędzie rozsiani byli moi pomocnicy, których obowiązkiem było podrywać w sposób niepostrzeżony autorytet rycerstwa oraz wykorzeniać rozmaite przesądy. Tym sposobem niewzruszenie i uporczywie rozjaśniałem otaczającą ciemność latarnią wiedzy
Założone przezemnie szkoły prosperowały jak najlepiej. Lecz jedną z najgłębszych mych tajemnic była wojskowa akademja, którą zazdrośnie chroniłem przed oczyma niepoświęconych, podobnie jak i akademję morską, urządzoną w jednym z oddalonych portów. Jedna i druga była moją dumą. Klarens, mający podówczas dwadzieścia dwa lata, był moim głównym pomocnikiem, moją prawą ręką. Był to ogromnie zdolny chłopiec i robota paliła mu się w dłoni. Miałem zamiar użyć go w przyszłości do pracy dziennikarskiej, gdyż wyraźnie dojrzała konieczność pisma i miałem nadzieję wkrótce już rozpocząć wydawnictwo. Klarens byłby głównym współpracownikiem nowopowstałej gazety. Wyrobił już sobie nawet nieco styl dziennikarski, przyczem zabawne było, że mówił językiem VI-go stulecia, pisał zaś językiem XIX. Obecnie jednak byliśmy pochłonięci pierwszemi próbami założenia telegrafu i telefonu.
Jak większość rzeczy, i tę — a nawet tę szczególnie starałem się wprowadzić niepostrzeżenie. Całe zastępy ludzi pracowały po nocach na drogach. Przeprowadzali oni druty po ziemi, gdyż stawianie słupów wzdłuż dróg mogło wzbudzić zbyt wiele uwagi. Druty te działały zupełnie sprawnie, gdyż były odizolowane za pomocą specjalnej masy mego wynalazku. Robotnikom wydane było polecenie unikania wielkich dróg.
Co się tyczy ogólnych warunków, w jakich znajdował się kraj, to w niczem się nie zmieniły od czasu mego przybycia tu. Poza swą działalnością cywilizacyjną, dokonałem zaledwie paru mało istotnych zmian w administracji państwa. Nie wtrącałem się nawet do zbierania podatków, za wyjątkiem tych, które stanowiły dochód państwa. To ostatnie usystematyzowałem i postawiłem na bardziej realnych i sprawiedliwych podstawach. W rezultacie dochody państwa się potroiły, a ciężar opodatkowania został podzielony pomiędzy wszystkich bardziej równomiernie, tak że kraj z ulgą odetchnął i zewsząd słyszałem słowa podzięki. Wszystko było na dobrej drodze i znajdowało się w pewnych rękach. Doszedłem do przekonania, że mogę sobie pozwolić na przerwę w pracy. Przytem król niejednokrotnie przypominał mi, że ustalony termin się kończy — cztery lata już minęły. Była to aluzja odnosząca się do tego, że powinienem wyruszyć w drogę, w pogoni za przygodami i zdobyciem sławy, aby móc dostąpić honoru zmierzenia się z sir Sagramorem. Ostatni nie powrócił dotychczas jeszcze z krzyżowego pochodu, ale kilka ekspedycyj poszukiwało go i miano nadzieję, że go odnajdą jeszcze w tym roku. Co do mnie, byłem gotów do wyruszenia w drogę; rada króla nie była dla mnie niespodzianką.