<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Yankes na dworze króla Artura
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Artystyczna, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Connecticut Yankee in King Arthur’s Court
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X. JANKES W POGONI ZA PRZYGODAMI.

Zapewne w żadnym kraju na całej kuli ziemskiej nie było tylu wędrownych gaduł obojga płci, co tutaj. Nie było miesiąca, ażeby nie zjawił się jakiś włóczęga, naładowany różnemi bujdami o jakichś królewnach i tym podobnych istotach, wzywających pomocy i obrony. Trzeba było uwalniać ich z jakichś nieznanych zamków, gdzie usychali w niewoli u jakichś łotrów, przeważnie olbrzymów.
Byłoby zupełnie naturalnem, oczywista, ażeby król, wysłuchawszy opowieści przybysza, zażądał jakichś listów uwierzytelniających lub czego podobnego, a przynajmniej wskazówek, gdzie się zamek znajduje, jaką najbliższą drogą do niego można trafić i t. d. Ale gdzie tam! Nikomu nawet do głowy nie przychodziła taka prosta, zdawałoby się myśl. Naodwrót, pochłaniano całą tę blagę, nie zasięgając żadnych informacji.
I otóż pewnego razu, gdy byłem w zamku, przybyła tam pewna dziewczyna i opowiedziała bajkę zwykłej treści. Jej pani, trzeba wam wiedzieć, znajdowała się w niewoli w wielkiem zamczysku w towarzystwie ni mniej ni więcej, tylko czterdziestu czterech przepięknych dziewic, z których jednak ona była najpiękniejsza. Wszystkie one już od dwudziestu lat więdły w tej okrutnej niewoli.
Panami zamku byli trzej bracia wielkoludy, z których każdy miał po cztery ręce i po jednem oku pośrodku czoła, wielkości owocu. Jakiego owocu — niewiadomo. Taka była zazwyczaj ścisłość podobnych opowiadań.
Trudno temu uwierzyć! Ale król i cały okrągły Stół byli w dzikim zachwycie od tej nadzwyczajnej okazji popisania się swą odwagą. Każdy z tej kompanji namiętnie pragnął uczestniczyć w owej awanturniczej przygodzie i prosił o udzielenie mu tej misji. Lecz ku ich niezadowoleniu i zmartwieniu król powierzył ją osobie, która ani myślała o to prosić. Tą osobą byłem ja. Łatwo zrozumieć, że udało mi się jedynie z dużym wysiłkiem powstrzymać od wybuchów radości, gdy Klarens przyniósł mi tę wiadomość. Lecz dawny paź zupełnie nie panował nad sobą. Nie przestawał zachwycać się i wychwalać króla, który uszczęśliwił mnie dowodem tak ogromnej łaski i zaufania.
Nie mógł on literalnie powstrzymać rąk ani nóg, które bez przerwy wykonywały najbardziej zawrotne piruety.
Co do mnie, to wysiłek, jaki czyniłem, aby nie objawiać swojej radości, nie kosztował mnie znów zbyt wiele trudu. Prawdę mówiąc pieniłem się w duchu ze wściekłości myśląc o tej idjotycznej przygodzie i z trudem ukrywałem to pod maską spokojnego zadowolenia. Zdaje się, że nawet powiedziałem, iż się ogromnie cieszę. Być może, że było to do pewnego stopnia prawdą. Byłem zadowolony o tyle, o ile może być zadowolony człowiek, któremu wypaproszono wnętrzności. Lecz tracenie czasu na bezpłodne biadanie nie było moim zwyczajem, trzeba było nie zwlekając, wziąć się do rzeczy. Posłałem po winowajczynię tej całej historji. Przyszła dziewczyna dość miła, jak można było sądzić, skromna i poczciwa, lecz która, jeżeli chodzi o jej zeznania, była zapewne bardziej ścisła, niż pierwszy lepszy damski zegarek.
— Posłuchaj, moja droga — zapytałem ją urzędowym tonem — czy ktoś cię prywatnie badał w tej sprawie?
Odpowiedziała przecząco.
— To dobrze, tak właśnie sądziłem, wolałem to jednak sprawdzić, — taki już mam zwyczaj. Teraz proszę się nie gniewać i pozwolić mi się zapytać o parę rzeczy. Nie znam cię zupełnie, ale mam nadzieję, że nie będziesz się starała wprowadzić mnie w błąd. Rozumiesz, że jest to niezbędne. Nie bój się niczego i odpowiadaj na moje pytania tylko prawdą. Skąd pochodzisz?
— Z ziemi Moder, piękny sir!
— Hm... ziemia Moder. Nie przypominam coś sobie tej nazwy. Czy twoi rodzice żyją?
— Nie wiem, czy żyją, panie, bo już wiele czasu upłynęło od chwili, kiedy uwięziono mnie w zamku.
— Twe imię?
— Nazywam się dziewica Alizanda la Carteloire, sir!
— Czy jest ktoś, ktoby mógł to potwierdzić?
— Prawdopodobnie nie, gdyż jestem tu poraz pierwszy, sir.
— Może masz jakieś listy lub dokumenty świadczące, że mówisz prawdę?
— Doprawdy nie mam. Skądbym je zresztą wzięła? I poco mi one? Czyż nie mam języka w ustach, żeby samej wszystko powiedzieć?
— Ale ty możesz mówić jedno, a ktoś inny powie coś innego!
— Coś innego? Jakże to możliwe? nie rozumiem tego...
— Nie rozumiesz? O, co za kraj! Jakto, więc doprawdy!... Widzisz, widzisz... O, mój Boże. jak można nie rozumieć tak prostych rzeczy? Czyż doprawdy nie rozumiesz, że może być różnica pomiędzy twoim... Ale dlaczego masz taki niewinny i bezmyślny wygląd?
— Wygląd? Doprawdy nie wiem, sir, zapewne taka jest wola Boska.
— Tak, tak, zapewne właśnie tak jest? Nie myśl, że jestem zdenerwowany, nie — ani trochę. Zmieńmy temat rozmowy. Teraz opowiedz wszystko, co wiesz o zamku, w którym siedzi czterdzieści pięć królewien pod strażą trzech potworów... Czy możesz mi powiedzieć, gdzie się znajduje harem?
— Harem?
— Zamek, zamek!! Rozumiesz! Gdzie jest ten zamek?
— O jest to wielki, potężny i piękny zamek, a znajduje się w dalekim kraju. Wiele, wiele mil stąd.
— Ale wiele wkońcu?
— O, sir, to bardzo trudno określić. Droga wciąż skręca w różne strony i dróg tych jest tyle i wszystkie są jednakowe, tak że niepodobna ich zupełnie odróżnić! Może Bóg byłby w stanie to uczynić, ale nie człowiek. Pomyśl tylko, piękny sir...
— Mów dalej, dalej! Dobrze, nie znasz odległości, ale w takim razie może mi powiesz w jakiej miejscowości się znajduje zamek, w jakim kierunku należy go szukać!
— O łaskawy sir, stąd niema kierunku. Zapewniam cię, że droga nie idzie prosto, lecz wciąż skręca, określić jej kierunku niepodobna, gdyż prowadzi to pod jednem niebem, to znów — pod drugiem. Wydaje się, że idziesz na wschód, a tymczasem trafiasz na zachód. I w ten sposób prowadzi droga wciąż zakrętami i wciąż kołuje i idzie się i znowu się wraca na to samo miejsce i znowu się jedzie, jedzie i krąży i wraca się zpowrotem i dziwy te powtarzają się bez końca. Trzeba zupełnie przestać polegać na swym rozumie i powierzyć się opiece nieba. Jeżeli Bóg zechce, to zaprowadzi człowieka tam, gdzie trzeba, a wbrew Jego woli nic się nie stanie...
— Świetnie, doskonale!! niechże już Pani trochę odpocznie! nikt nie zna kierunku, kierunku niema! A niech to wszyscy djabli! Proszę mi wybaczyć, jestem trochę zdenerwowany. Niekiedy mówię sam do siebie: stare brzydkie przyzwyczajenie. Wszystko to od niestrawności. Jest to zupełnie zrozumiałe, jeżeli człowiek odżywia się tak, jak to czyniono tysiąc trzysta lat przed jego narodzeniem! Cudowny kraj! Człowiek nie może przecież skakać, jak cielę majowe, kiedy liczy sobie tysiąc trzysta wiosen! Ale proszę dalej... Proszę nie zwracać na mnie uwagi... Zobaczymy. A może masz coś w rodzaju mapy tej miejscowości? Dobra mapka...
— Aha, już wiem, jest to zapewne ta rzecz, którą przywieźli niewierni zza dalekiego morza i którą smaży się na oleju, dodając cebuli i soli.
— Jakto do mapy? o czem mówisz? czy nie wiesz, co to jest mapa? Nie, nie, już lepiej nie objaśniaj! nienawidzę objaśnień. Możesz już iść moja droga! Dobranoc. Klarensie, odprowadź ją.
Teraz dopiero rozumiem, dlaczego te osły nigdy nie rozpytywały się tych szarlatanów o szczegóły. Bardzo możliwe, że ta dziewczyna wiedziała, czego chce, lecz niepodobna z niej byłoby wycisnąć ani jednego rozsądnego słowa nawet przy pomocy prasy hydraulicznej. Dziewczyna była zapewne skończoną oszustką, a król i rycerze słuchali jej, jakgdyby była stronicą z Pisma Świętego. Wyobraźcie sobie tylko tę prostotę obyczajów! Włóczęgi zachodziły tu sobie do zamków równie swobodnie i bez trudności, jak dziś wchodzą do przytułków noclegowych. Wszystkich cieszyło ich przyjście i z przyjemnością słuchano ich fantastycznych opowieści.
Rycerze korzystali z byle powodu, aby wyruszyć w świat na poszukiwanie przygód i te wędrujące gaduły były tu wobec tego równie upragnionymi gośćmi, jak chorzy u lekarza.
Gdy tak rozmyślałem, wrócił właśnie Klarens. Opowiedziałem mu o swojej rozmowie z dziewczyną i o tem, że się nie mogłem w żaden sposób dowiedzieć, gdzie się znajduje zamek. Młodzieniec wyraził coś w rodzaju czy to zdumienia, czy zdziwienia i zapytał jak mi wpadło do głowy rozpytywać o to dziewczynę.
— Mój Boże! — wykrzyknąłem — muszę wiedzieć przecież, gdzie się znajduje zamek, jeśli mam doń trafić?
— Poco, przecież dziewica pojedzie wraz z tobą. Zawsze się tak robi. Pojedzie razem z tobą na koniu, sir.
— Jak to ze mną na koniu! Nonsens!
— Zapewniam cię, że tak właśnie będzie, zresztą sam zobaczysz!
— Co! będzie wędrować ze mną przez lasy i góry... A co powie moja narzeczona?... we dwoje... ja z nią, niby narzeczony? Ależ to skandal! Zastanów się co to będzie!
Miła kobieca twarz nagle wyłoniła się przedemną. Chłopiec zaczął dopytywać się o jej imię. Zaklinając go, by nikomu nie zdradzał tajemnicy, szepnąłem mu na ucho: „Puss Flanugun“. Chłopiec chciał powtórzyć to nazwisko, zakrztusił się, spojrzał na mnie z rozpaczą i powiedział, że nie zna takiej hrabiny.
Było to zupełnie naturalne ze strony małego pazia, że z miejsca obdarzył ją tytułem. Następnie zapytał, gdzie mieszka.
— W East Har... Oprzytomniałem i przystanąłem, mocno zmieszany, poczem starałem się zatuszować tę rozmowę.
— Nie mówmy o tem więcej, kiedyindziej opowiem ci wszystko.
A czy może ją ujrzeć, czy ją kiedyś mu pokażę?
Łatwo przyrzec, lecz jak dotrzymać obietnicy... tysiąc trzysta lat! A chłopiec jest taki ciekawy.
Westchnąłem. Chociaż czy ma sens wzdychać do kobiety, która się narodzi za tysiąc trzysta lat? Ale tak już jesteśmy stworzeni, że kiedy kochamy, nie rozumujemy — lecz tylko kochamy.
Tymczasem o ekspedycji mojej mówiono dniami i nocami i młodzież na wszelki sposób wyrażała mi swą życzliwość, zapomniawszy zupełnie o swej zazdrości i niezadowoleniu. Byli oni tak ogromnie zaniepokojeni tem czy znajdę potworów i czy przywrócę wolność nieszczęśliwym starym pannom, jakgdyby mieli to zrobić sami. Tak, były to dobre dzieci, właśnie dzieci. Bez końca dawali mi wskazówki, jak odszukać wielkoludów i w jaki sposób ich zwyciężyć. Udzielali mi rozmaitych rad, jak przeciwdziałać czarom, obładowywali mnie rozmaitemi proszkami i maściami w sposób cudowny gojącemi rany. I nikomu z nich nawet nie przyszło na myśl, że takiemu potężnemu czarnoksiężnikowi jak mnie nie potrzebne są żadne maści ani zaklęcia przeciwko czarom. Nikt nie pomyślał o tem, że nie mogą być dla mnie groźne żadne potwory i że mógłbym z gołemi rękami wstąpić w bój z najstraszliwszym smokiem.
Musiałem przedewszystkiem wstać o świcie i posilić się obfitem śniadaniem — tego bowiem wymagał zwyczaj. Piekielnie wiele czasu zmarudziłem na uzbrojenie się i dlatego też się nieco spóźniłem. Trzeba przyznać, że ubiór i uzbrojenie się rycerza, wyruszającego w podróż, jest dość skomplikowane. Przedewszystkiem obwija się wokół ciała podwójnie kołdrą, otrzymując tym sposobem rodzaj poduszek przeznaczonych do osłonięcia ciała przed zimnym żelazem. Następnie wkłada się koszulę z drobnych metalowych łusek. Tkanina ta jest tak giętka, że rzucona na ziemię leży zmięta nakształt w kłębek zebranej rybackiej sieci. Nie bacząc na to, jest bardzo ciężka i zapewne jest najbardziej niedogodnym w świecie materjałem na nocną koszulę. Następnie wkłada się obuwie, płaskie buciory, pokryte z wierzchu stalowemi listwami, w które się wśrubowuje niewygodne ostrogi. Później się wkłada zbroję stalową, która, pokrywając hermetycznie ciało, ściska człowieka ze wszystkich stron. Lecz to nie wszystko. Poniżej napierśników przyczepia się coś w rodzaju krótkiej spódnicy ze stalowych, zachodzących jedno na drugie, pasm i rozdzielonej z tyłu, by udogodnić siadanie. Ta ostatnia część garderoby mniej więcej tak samo nadaje się do noszenia, jak przewrócony do góry nogami kosz do węgla i tak samo jest mniej więcej piękna. Wreszcie poprzez ramię przewiesza się miecz, nadziewa się żelazne kominy zakończone żelaznemi rękawicami na ręce, na głowę zaś pakuje się żelazną pułapkę na szczury ze zwieszającym się z tyłu stalowym gałganem i wreszcie człowiek jest gotów, jak się patrzy.
Słowem położenie to, muszę zaznaczyć, nie usposobiało do tańca. Człowiek, zapakowany w ten sposób, przypomina orzech, którego nie warto roztłuc, gdyż jądro jest zbyt znikome w porównaniu ze skorupą.
Jeśliby młodzież rycerska mi nie dopomogła, nigdybym nie był w stanie zakończyć swej tualety.
Gdy już byłem gotów, wszedł rycerz Bediwer i wtedy zobaczyłem, że wybrałem sobie kostjum mało nadający się do dalekiej podróży. Jakim wysokim, smukłym i imponującym wydawał mi się ten człowiek w porównaniu ze mną! Na głowie nosił stalowy kask w kształcie stożka, dochodzący tylko do uszu, a zamiast przyłbicy wysokie pasmo stali, dochodzące do górnej wargi i osłaniające mu nos. Od pięt aż do szyi mieniła się na nim błękitnie łuskowa koszulka ze stali, obciągająca jego czoło szczelnie, jak sweater i krótkie spodnie. Wyruszał on do Grobu Pańskiego i ubiór jego oraz broń najzupełniej licowały z przedsięwziętą przezeń uciążliwą podróżą. Drogobym dał za taką samą odzież, lecz zapóźno już było naprawiać skutki własnej głupoty.
Słońce już wzeszło, król oraz cały dwór wyszli, by mnie zobaczyć opuszczającego zamek, prawidła etykiety nie pozwalały dłużej zwlekać. Wsiąść na konia samemu bez cudzej pomocy — było rozumie się nie do pomyślenia, każda próba tego rodzaju pociągnęłaby za sobą kompletne fiasko. Podniesiono mnie, jak człowieka, który dostał porażenia słonecznego, posadzono na konia, wyprostowano i włożono nogi do strzemion.
Podczas całej tej operacji czułem się jak człowiek, którego znienacka ożeniono, lub którego trafił piorun, lub któremu przydarzyło się coś w tym rodzaju. Nie byłem w stanie się odwrócić i wogóle ruszyć ręką ani nogą czułem się jeśli to sobie można wyobrazić, zupełnie, jak swój własny posąg. Do ręki wciśnięto mi maszt, zwany tu włócznią, ustawiono go uprzednio do żelaznej obręczy przy lewej nodze. Przez szyję przewieszono mi tarczę i w ten sposób byłem gotów do wyruszenia w drogę. Wszyscy wykazywali mi serdeczności, a pewna dziewica wysokiego rodu podarowała mi nawet na pożegnanie własny kubek. Pozostawało mi tylko objąć ręką moją towarzyszkę podróży, którą posadzono z tyłu za mną na siodle.
A więc wyruszyliśmy. Rycerze żegnali mnie okrzykami i życzeniami szczęśliwej podróży, wymachując przytem chustkami, rękami i hełmami. Kiedyśmy zjechali na dół i przejeżdżali przez wieś, wszyscy napotkani przechodnie z czcią się nam kłaniali. Jedynie urwisy wiejskie za rogatkami odprowadziły nas głośnym śmiechem, kocią muzyką i grudkami błota.
— Patrzcie no, co za skrzydła? Strach na wróble! — krzyczeli chórem.
Z doświadczenia wiem, że ulicznicy zawsze i wszędzie są jednakowi. Nie czują oni szacunku do nikogo, — i nikogo i niczego się nie boją. „Zmiataj z drogi!“ krzyczeli oni prorokowi głębokiej starożytności, który spokojnie szedł swoją drogą, drażnili mnie, wypełniającego świętą misję wieków średnich i identycznie postępowali za moich czasów w Connecticut. To ostatnie szczególnie dobrze pamiętam, gdyż brałem osobisty udział w ich burzliwem, pełnem przygód życiu.
Natomiast prorok miał niedźwiedzie, które wypuścił na chłopaków, ja zaś musiałbym sam zejść z konia, ażeby stoczyć z nimi walkę. Rozumie się, że nie zdecydowałem się na to, gdyż bez obcej pomocy nie mogłem nawet marzyć o tem, by dosiąść konia.
Źle jest mieszkać w kraju, w którym nie istnieją maszyny do windowania ciężarów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.