Yankes na dworze króla Artura/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Yankes na dworze króla Artura |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Artystyczna, Warszawa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | A Connecticut Yankee in King Arthur’s Court |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Lekko i swobodnie oddycha się za miastem. Pięknie było w leśnej gęstwinie tego jesiennego poranku. Ze szczytu pagórka widzieliśmy przepiękne doliny, na dnie których wiły się przezroczyste strumyki. Tu i owdzie widniały kępy drzew lub samotne olbrzymy — dęby, o konarach szeroko rozpostartych i rzucających dokoła ciemne plamy cienia. Gdyśmy zjeżdżali na dół, mieliśmy przed sobą łańcuch gór z wierzchołkami, tonącemi w niebieskawej mgle.
Od czasu do czasu zdala ukazywały się białe lub szare faliste zarysy zębatych murów zamkowych. Jechaliśmy pogrążeni w słodkiej drzemce, otoczeni baśniowym zielonym blaskiem promieni słonecznych, przenikających poprzez gęstwinę liści, a u stóp naszych igrały ze sobą i pluskały czyste i chłodne wody strumyków, szemrzących wśród kamieni i kołyszących nas swym subtelnym harmonijnym szmerem. Niekiedy światło zostawało poza nami i wówczas pogrążaliśmy się w tajemniczy uroczysty półmrok odwiecznych borów. Kędyś śpiewały niewidoczne ptaki; miarowo stukał dzięcioł w pień drzewa, brzęczały owady, a nad samemi naszemi głowami zwieszały się splątane długie gałęzie, nie przepuszczające ani jednego promienia słońca. Tajemnica otaczała nas dopóty, dopóki zdala nie ukazywały się znowu odblaski światła.
Kilkakrotnie przechodziliśmy w przechodziliśmy w ten sposób z mroku do światła. Minęły już dwie godziny od wschodu słońca i na miejsce porannego chłodu zaczął doskwierać przeraźliwy upał.
Ciekawa rzecz, jak często drobne podrażnienie stopniowo wzrasta i staje się coraz bardziej dokuczliwe z chwilą, gdy się je spostrzega. Okoliczność, na którą początkowo nie zwróciłem uwagi, nagle dała mi się mocno we znaki. Przez pierwsze dziesięć lub piętnaście minut czułem, że potrzebna mi jest chustka do nosa, lecz nie zwróciłem na to uwagi i nie zadałem sobie trudu, by ją wydostać. Jadąc dalej, mówiłem sobie, że nie warto o tem myśleć i że chustka nie jest przedmiotem godnym mej uwagi, lecz teraz, gdy dotkliwie odczuwałem całą niezbędność tego niewielkiego kawałka materji, straciłem cierpliwość i ordynarnie zakląłem: „Niech djabli porwą człowieka, który wymyślił ubranie bez kieszeni!“ Trzeba Państwu wiedzieć, że chustkę wraz z innemi drobiazgami musiałem umieścić w hełmie. Lecz hełm mój był urządzony tak dowcipnie, że bez obcej pomocy nie można było myśleć o zdjęciu go. Znaną jest rzeczą, że to, czego nie można osiągnąć, wydaje się nam zawsze absolutnie niezbędnem. Myśli moje uporczywie krążyły dookoła chustki, znajdującej się w mym hełmie, wyobraźnia wysuwała przedemną tę chustkę w sposób najbardziej kuszący, a słony pot tymczasem powoli ściekał mi z czoła do oczu i do ust.
Na papierze wszystko to wydaje się fraszką, w rzeczywistości zaś była to najbardziej wyrafinowana tortura. Nie wspominałbym przecież o tem, gdyby tak nie było. Przysiągłem sobie nosić przy sobie woreczek, chociażby się miano z tego nie wiem jak wyśmiewać. Nie ulega wątpliwości, że żelazne bałwany narobią gwałtu i będą to uważać za hańbę, lecz jest mi to całkowicie obojętne: wprzód dajcie mi wygody, a potem — styl.
Jechaliśmy kłusem, podnosząc miejscami kłęby kurzu, który trafiał do nozdrzy i zmuszał mnie do ciągłego kichania aż do łez. Miałem wrażenie, że na tem odludziu niepodobna spotkać nawet potwora. A w tej sytuacji w jakiej się znajdowałem spotkanie z jakimś smokiem, szczególnie posiadającym chustkę do nosa, nie byłoby jeszcze najgorszem. Nie ulega wątpliwości, że większość rycerzy przedewszystkiem postarałaby się odebrać mu broń, lecz co do mnie, to odebrałbym mu znajdującą się przy nim manufakturę, a wyroby miedziane i żelazne niechby mu już tam zostały.
Tymczasem upał się wzmagał, słońce bezlitośnie rozżarzało stal. Kiedy jest skwar, to człowieka denerwuje każdy drobiazg. Przy jeździe kłusa dzwoniłem i brzęczałem cały, jak kosz z kuchennemi statkami, gdy zaś tylko stawałem, tarcza z całej siły uderzała mnie po piersi lub po plecach. Kiedy próbowałem jechać stępa, cała moja zbroja skrzypiała i piszczała, jak nieposmarowany wóz, przytem ani wiaterku, ani najmniejszego powiewu — miałem wrażenie, że się gotuję we wrzątku. Im spokojniej zaś i równiej stąpał koń, tem ciężej osiadało na mnie żelazo i waga jego zdawała się wzrastać z każdą sekunda. Prócz tego musiałem bez przerwy przekładać dzidę, gdyż w przeciwnym razie omdlewała mi ręka i noga. Kiedy się człowiek w ten sposób bez przerwy oblewa potem, to w końcu zaczyna go wszystko — swędzić.
Początkowo daje się odczuć swędzenie w jednem miejscu, później w drugiem, następnie w kilku równocześnie, aż wreszcie zaczyna cię swędzić całe ciało, a człowiek szczelnie okryty żelastwem absolutnie nie wie, co ma ze sobą robić! W końcu straciłem cierpliwość i zwróciłem się o pomoc do swej towarzyszki. Dziewczyna zdjęła ze mnie hełm, wyjęła całą jego zawartość i napełniła go świeżą, zimną wodą, której z rozkoszą się napiłem, resztę zaś wylała mi za kołnierz. Trudno sobie wyobrazić ulgę, jaką odczułem. Polewała mnie tak długo, dopóki nie przemokłem do nitki; czułem się teraz jak nowonarodzony. Z rozkoszą oddawałem się słodkiemu wypoczynkowi. Lecz na ziemi niema idealnego szczęścia. Wkrótce poczułem ostrą tęsknotę za fajką, niestety, brakło mi zapałek. Z biegiem czasu dołączyła się jeszcze jedna niemiła okoliczność — musieliśmy przystanąć z powodu niepogody. Lecz uzbrojony rycerz nowicjusz nie potrafi zejść z konia o własnych siłach, Sandy zaś była zbyt słaba, aby mi dopomóc. Zmuszony więc byłem czekać na jakiegoś przechodnia. Milczące oczekiwanie nie było dla mnie uciążliwe, tematów do rozmyślań miałem dość. Chciałem się zastanowić i rozwiązać zagadnienie, w jaki sposób ludzie, mający choć krztę rozsądku mogli dojść do pomysłu noszenia tak straszliwie niewygodnego ubrania. I jakże u licha, mogły całe pokolenia znosić te tortury, kiedy nie ulegało wątpliwości, że jeśli ja znosząc męki z powodu zbroi przez jeden dzień tylko, byłem już bliski omdlenia, to rycerze, noszący ją bez przerwy codziennie, byli skazani na piekło za życia. Oto czemu wziąłem się poważnie do obmyślania reformy tego absurdalnego zwyczaju i rozmyślania nad sposobem przekonania ludzi o niewygodzie, a nawet szkodliwości tego rodzaju ubioru. Kwestja wymagała długiego i poważnego namysłu. Ale zechcijcie, proszę, zająć się czemkolwiek, kiedy za wami siedzi Sandy. Jest to bezsprzecznie bardzo miłe i poczciwe stworzenie, ale może trajkotać bez przerwy z niemniejszą łatwością, niż pierwsza lepsza nakręcona maszyna, tak że człowiekowi zaczyna wprost głowa pękać, jak od turkotu kół wozów ciężarowych i dudnienia tramwai w mieście. Katarynka nie przerywała ani na chwilę swej pracy i wszelkie nadzieje, że coś się w niej zepsuje, spełzły na niczem. Maszyna Sandy tygodniami, zdawałoby się, mogła pracować, nie wymagając żadnej naprawy, opieki i naoliwienia. Inną jest rzeczą, że rezultatem tej pracy nie było nic, prócz przeciągu. Próżno byłoby się doszukiwać u tej wielomównej osóbki jakiegokolwiek przebłysku myśli choćby najbardziej mglistej. Z tem wszystkiem, gadanina nie ustawała ani na chwilę. Nie ulega wątpliwości, że moje poranne kłopoty oddały mi wielką przysługę: pozwoliły mi nie zauważyć że podróżuję w towarzystwie żywej katarynki. Ale po południu byłem zmuszony poskromić jej krasomówczy temperament.
— Posłuchaj, moje dziecię — zwróciłem się do niej — zrób, na miłość Boską, małą pauzę. Przez cały czas nic innego nie robisz, jak tylko marnotrawnie zużytkowujesz tutejsze powietrze, tak że w końcu państwo będzie musiało pomyśleć o dostarczeniu tutaj nowego zapasu, — a przecież skarb i bez tego ma dość wydatków.