<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Yankes na dworze króla Artura
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Artystyczna, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Connecticut Yankee in King Arthur’s Court
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII. LUDZIE WOLNI.

Zadziwiająca rzecz, jak mało przyjemnych chwil przypada w udziale człowiekowi. Jeszcze tak niedawno, wyczerpany upałem i dźwiganiem ciężkiej zbroi, rozkoszowałem się spoczynkiem w czarownym, cienistym zakątku, słuchając szmeru czystego, chłodnego strumienia i delektując się przezroczystą, lodowo-zimną wodą, która gasiła dręczące mnie pragnienie i chłodziła me znużone od spieki ciało. I oto znowuż czułem się już pod psem, częściowo z powodu tego, że chciało mi się, jako namiętnemu palaczowi, zapalić i że nie mogłem tego uczynić z braku zapałek, — częściowo zaś dlatego, że zaczął mi dokuczać głód. W tem znowuż objawiała się dziecinna beztroska tego wieku i ówczesnych ludzi. Uzbrojony rycerz powinien był zawsze liczyć na to, że zdobędzie sobie żywność w drodze, i nie wolno mu było nawet dopuścić do siebie kompromitującej myśli o tem, żeby wziąć w drogę koszyk z buterbrodami i przytroczyć go do siodła. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że nie znalazłby się ani jeden rycerz pomiędzy współbiesiadnikami Okrągłego Stołu, któryby nie był gotów raczej ponieść śmierć głodową, niżeli okryć się taką hańbą. A przecież czy mogło być coś bardziej normalnego? Co do mnie, to miałem szczery zamiar schować sobie na drogę parę buterbrodów do hełmu, ale, niestety, zostałem złapany na gorącym uczynku i musiałem nietylko oddać tartinki, ale jeszcze w dodatku przepraszać za niestosowanie się do rycerskich reguł. Kompromitujące buterbrody były rzucone na pożarcie psom, które nie omieszkały z tego skorzystać.
Tymczasem miało się ku nocy, a równocześnie zapowiadało się na burzę. Ciemność coraz bardziej się zgęszczała. Zmuszeni byliśmy się zatrzymać. Usadowiwszy dziewicę pod jedną ze skał, sam umieściłem się pod inną. Nie mogłem jednakże zdjąć zbroi, a równocześnie było mi niesporo zwracać się z prośbą o pomoc do Alizandy, gdyż wydawało mi się nieprzyzwoitem rozbierać się przy niej. Właściwie było w tem wiele przesady, gdyż nosiłem ubranie pod zbroją, lecz trudno jest zerwać z przesądami, zaszczepionemi nam przez wychowanie. Mam pewność, że byłbym mocno zmieszany już przy samem zdejmowaniu mej krótkiej spódniczki.
Po burzy pogoda się zmieniła: dął wiatr, deszcz lał bez przerwy i bardzo się oziębiło. Wkrótce pluskwy, mrówki i wszelkiego rodzaju paskudztwo zaczęło ratować się od wilgoci i wpełzać pod moją zbroję w poszukiwaniu ciepła. Niektóre z tych zwierzątek zachowywały się dość taktownie i spokojnie siedziały sobie w fałdach mego ubrania, — większość natomiast sprawiała mi niewymownie wiele udręki i kłopotu. Najbardziej nieznośne były mrówki. Pełzały całemi procesjam i po mem ciele tam i zpowrotem i były podczas snu najmniej miłymi sąsiadami jakich sobie można wyobrazić. Gdybym miał radzić człowiekowi, znajdującemu się w podobnej sytuacji, przedewszystkiem zaleciłbym mu nie tarzać się po ziemi i nie rzucać się na wszystkie strony. Takie niezwykłe zachowanie się budzi zaciekawienie wszystkich tych drobnych zwierzątek, które wyłażą hurmem, by zobaczyć, co się dzieje. Sytuacja staje się nie do zniesienia i człowiek musi gorzko pokutować za swą nieostrożność. Jeżeli jednak wcale się nie ruszać, to bardzo łatwo można się do tego przyzwyczaić na dłuższą metę i już wogóle nie wstać więcej. Słowem, obie metody są warte jedna drugiej i żadna z nich poprostu dlatego nie jest gorsza od drugiej, że obie są gorsze. Zresztą, kiedy przemarzłem już zupełnie do szpiku kości, musiałem przyznać pewne zasługi tym owadom: działały one na ciało nakształt prądu elektrycznego. W każdym bądź razie dałem sobie słowo, że jest to ostatnia moja podróż, którą odbywam w tego rodzaju zbroi.
Ranek znalazł mnie w najokropniejszym stanie. Byłem zmordowany bezsennością i wymęczony bezowocnemi usiłowaniami pogrążenia się w sen, czułem nieznośne bóle w stawach, byłem całkiem połamany, dokuczał mi głód, marzyłem o kąpieli, któraby pozwoliła mi się pozbyć nieznośnego robactwa i nadomiar wszystkiego nabawiłem się silnego reumatyzmu. A jakże się czuła wysoko urodzona, szlachetna, utytułowana arystokratka, dziewica Alizanda la Carteloise? Była świeża i wesoła, spała całą noc jak zabita, co się zaś tyczy kąpieli, to zapewne ani ona, ani żaden ze szlachetnych obywateli tego kraju nie miał o niej pojęcia i, co za tem idzie, nie odczuwał najmniejszej potrzeby jej. Z punktu widzenia moich współczesnych ludzie ci mieli nie o wiele więcej kultury od najzwyklejszych dzikusów. Szlachetna lady nie wykazywała najmniejszej chęci zjedzenia śniadania był to znów wyraźny objaw pierwotności. Brytańczycy owego czasu byli przyzwyczajeni głodować w czasie podróży i najadali się na kilka dni naprzód, jak to czynią indjanie i niektóre zwierzęta. To samo zapewne zrobiła również i Sandy.
Wyruszyliśmy w drogę jeszcze przed wschodem słońca, przyczem Sandy jechała, ja zaś kuśtykałem za nią wtyle. Po upływie mniej więcej pół godziny napotkaliśmy tłum nieszczęśliwych, obdartych ludzi, którzy przyszli tu naprawiać to, co można było od biedy nazwać drogą. Powitali nas uniżenie, jak niewolnicy. Pochlebiła im niezmiernie wyrażona przezemnie chęć przyłączenia się do nich i zjedzenia z nimi śniadania; byli oni oszołomieni moją propozycją i z trudem tylko dali się przekonać, że nie żartuję. Moja lady pogardliwie się skrzywiła i patrzała w stronę. Kiedy zaś nasze pertraktacje w sprawie śniadania dobiegły końca, — powiedziała, że wolałaby spożyć je z innem bydłem. Uwaga ta zmieszała nieszczęśliwych obdartusów, którzy ją słyszeli, ale nie obraziła ich. A jednak nie byli to bynajmniej niewolnicy, ironja prawa i nazwy czyniła ich wolnymi ludźmi. Siedem dziesiątych wolnych obywateli kraju należało do ich klasy i stanu. Byli to drobni „niezależni“ farmerzy, rzemieślnicy i t. p., tworzący, ściśle mówiąc, najistotniejszą część nacji, czynną, pracującą, przynoszącą pożytek krajowi i zasługującą ze wszech miar na szacunek. Wykreślić ich — znaczyłoby to wykreślić nację, a zostawić nikomu niepotrzebną zbieraninę w postaci rozpróżniaczonych awanturników i nicponiów, zajmujących się przeważnie pustoszeniem i rujnowaniem kraju i nie reprezentujących żadnych zgoła istotnych życiowych wartości.
I otóż, naskutek złośliwej ironji losu, cała ta pozłacana mniejszość miast znaleźć się na szarym końcu pochodu, do którego należała, kroczyła na czele jego z zadartą głową i dumnie powiewającemi sztandarami.
Nie mówiłem o krwawym buncie i rewolcie z tem oszukanem i wyzyskiwanem ludzkiem stadem. Wziąwszy na stronę jednego z tych ludzi, który wydał mi się bardziej rozgarniętym od innych, pomówiłem z nim o sprawach zupełnie innego rodzaju. Skończywszy rozmowę, wręczyłem mu kartkę z napisem:
„Umieścić go w męskiej kolonji“.
— Idź z tem — rzekłem mu — do camelockiego zamku i oddaj to osobiście Amiasowi Le Poulet, zwanemu Klarensem. Ten już będzie wiedział, o co chodzi.
— Czy to pater? — z pewnem zaniepokojeniem zapytał człowiek.
— Nie, — odrzekłem.
Twarz jego wyraziła zadowolenie.
— Ale jakże potrafi on czytać, jeśli nie jest duchownym? — rzekł, dając wyraz swym wątpliwościom.
— Nauczyłem go tego. I ciebie również nauczę tego samego po przybyciu na miejsce.
Ostatnie wątpliwości zostały rozsiane.
— Mnie? — podchwycił z entuzjazmem. — Oddałbym całą moją krew serdeczną, by się wyuczyć tej sztuki. Będę twoim niewolnikiem, Panie, twoim...
— Nie, nie będziesz już niczyim niewolnikiem. Weź ze sobą rodzinę i ruszaj do Camelotu. Twój pan odbierze ci zapewne wszystkie te okruchy, które są twą własnością, ale to nic — Klarens się tobą zaopiekuje.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.