<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Yankes na dworze króla Artura
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Artystyczna, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Connecticut Yankee in King Arthur’s Court
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII. BROŃ SIĘ, LORDZIE!

Za śniadanie swe zapłaciłem aż trzy pensy, co było dość wysoką zapłatą, gdyż mogło za nią śmiało zjeść śniadanie jakichś dwunastu ludzi. Ale czułem się tak dobrze, że mogłem sobie pozwolić na tę „rozrzutność“.
Ci prości ludzie chętnieby podzielili się ze mną swemi skromnemi zapasami bez żadnej zapłaty. Widząc ich szczerą i gorącą wdzięczność, pomyślałem, że pieniądze te byłyby znacznie bardziej na miejscu w ich rękach, aniżeli w moim hełmie. Tem bardziej, że pensy były z żelaza i niemało ważyły, a w tej chwili mnie obciążonemu żelastwem każdy szyling wydawał się młyńskim kamieniem. Coprawda, moje rzucanie pieniędzmi tłumaczyło się również i tem, że przez długi czas nie mogłem zdać sobie sprawy, iż pens w kraju króla Artura równał się kilku dolarom w moim rodzinnym Connecticut.
Farmerzy chcieli koniecznie obdarzyć mnie czemś jeszcze, aby wyrazić mi swą wdzięczność za niesłychaną hojność. Z przyjemnością przyjąłem od nich krzemień i hubkę. Kiedy tylko też moi amfitrjoni władowali mnie oraz Sandy na siodło, natychmiast zacząłem kurzyć fajkę. Ale nie zdążyły jeszcze ukazać się pierwsze kłęby dymu z pod mej przyłbicy, kiedy wszyscy obecni popędzili w panicznym przestrachu na łeb na szyję do lasu, a Sandy z przeraźliwym wrzaskiem zeskoczyła na ziemię. Nie ulega wątpliwości, że wszyscy oni byli przekonani, iż jestem rzygającym ogniem smokiem, o czem tak wiele nasłyszeli się od rycerzy i innych profesjonalnych łgarzy. Wiele trudu kosztowało mnie namówienie ich, ażeby wrócili i zatrzymali się w przyzwoitej odległości ode mnie. Postarałem się im objaśnić, że jest to tylko drobne czarodziejstwo, straszne jedynie dla wrogów. Z ręką na sercu przyrzekłem im, że każdy, kto nie żywi złych zamiarów względem mnie, może bezpiecznie się do mnie zbliżyć i że śmierć grozi tym tylko, którzy mi nie dowierzają i zostają w tyle. Wówczas cała profesja uroczyście przedefilowała przedemną. Nie było potrzeby spisywania protokułu z nazwiskami obecnych, gdyż nikt nie pozostał w tyle dla przekonania się, ile prawdy mieści się w moich słowach.
Po tem wszystkiem musiałem stracić niemało czasu, ażeby zaspokoić ciekawość tych poczciwców, kiedy już strach ich minął. Dopiero po wypaleniu dwóch fajek mogłem się udać w dalszą drogę. Ale czasu tego nie można było uważać za stracony, jeśli wziąć pod uwagę, że Sandy była cała pod wrażeniem wszystkiego wyżej opisanego i jej młynek przerwał na chwilę swą pracę, co pozwoliło mi nieco odpocząć.
Następną noc spędziliśmy w lepiance pustelnika, a przed południem tego samego dnia spotkała mnie nareszcie pierwsza moja przygoda.
Przejeżdżaliśmy właśnie przez wielką łąkę i byłem tak zatopiony w swych myślach, że nie widziałem, ani słyszałem nic dookoła. Nagle wyrwał mnie z tych rozmyślań krzyk Sandy, która przerwała raptem swą jeszcze zrana rozpoczętą opowieść:
— Broń się, lordzie! Życie twe jest w niebezpieczeństwie!
Poczem towarzyszka moja zwinnie zeskoczyła z konia, odbiegła na stronę i zatrzymała się w kilkunastu krokach odemnie. W pobliżu, pod drzewem, zobaczyłem jakieś pół tuzina uzbrojonych rycerzy wraz z giermkami. Wszyscy ci jegomoście hałasowali i kłócili się, gwałtownie ściągając popręgi na swych koniach.
Muszę powiedzieć, że fajkę swą miałem przez cały czas w ustach. W tej chwili mocno zaciągnąłem się parę razy z rzędu i zatrzymałem w sobie dym, pozwalając mym napastnikom się zbliżyć. Przeciwnicy moi rzucili się na mnie zwartą ławą. Najmniej wspólnego miało to z rycerskością, o której tyle się czytało, kiedy to jeden z przeciwników z ugrzecznieniem wyzywa drugiego na walkę, a pozostali stoją sobie na uboczu przypatrując się potyczce. O, te indywidua nie miały w każdym razie najmniejszego zamiaru potwierdzić legendy, jaka się o nich zachowała; rzucili się na mnie całą kupą, z wyciem i hałasem na wzór gradu armatnich kul. Głowy ich były nisko nachylone, z tyłu rozwiewały się pióropusze, włócznie wysunęli naprzód, na wysokości głowy. Musiało to być wspaniałe widowisko, oczywiście dla widza, stojącego zdala pod drzewem. Wysunąłem również swą włócznię i czekałem.
Serce waliło mi młotem, tak mocno, że mój żelazny pancerz gotów był pęknąć. Lecz oto ukazał się kłąb dymu z pod mej przyłbicy. Warto było zobaczyć jak fala przeciwników nagle się rozprysła i znikła. Daję słowo, to widowisko wydało mi się najpiękniejszem ze wszystkich, jakie miałem kiedykolwiek sposobność oglądać.
Rycerze jednakże zatrzymali się o kilka staj odemnie i to mnie nieco peszyło. Tryumf mój stawał się problematyczny: poczułem znowuż — poprostu mówiąc — strach. Uważałem się już za zgubionego i nie rozumiałem zupełnie zachowania się Sandy, która nie posiadała się z radości i, sądząc ze wszystkiego, postanowiła już zrobić użytek ze swego krasomówstwa. Powstrzymałem ją jednak i rzekłem, że czary moje widocznie zawiodły, i że radzę jej wobec tego wdrapać się na konia i ratować się wraz ze mną ucieczką. Ale Sandy nie miała do tego najmniejszej chęci. Zdaniem jej, moje żarty zupełnie opanowały rycerzy. Nie odjeżdżali oni poprostu dlatego, że nie byli w stanie tego uczynić. Kiedy tylko zwalą się z koni, trzeba będzie zawładnąć ich rumakami i uprzężą. Nie uwierzyłem, rzecz jasna, tym bredniom i starałem się ją przekonać, że się myli. Gdyby moje czary miały na nich tak piorunujące działanie, zabiłyby ich z miejsca, lecz ponieważ ci ludzie żyją, przeto należy sądzić, że coś się w moim aparacie popsuło, Słowem, musimy zmykać i to jak najprędzej, gdyż lada chwila możemy być znów zaatakowani. Lecz Sandy roześmiała się tylko:
— O nie, sir, niestety, nie są to ludzie tego pokroju. Sir Lancelot bez namysłu wszcząłby walkę ze smokami i walczyłby z niemi bez strachu dopókiby ich nie zwyciężył. To samo uczyniłby i sir Pelbinor i sir Aglowar i sir Karados i, być może, znalazłoby się jeszcze kilku takich śmiałków, — ale ci tam nie należą do takich, coby chcieli narażać życie. Czy nie widzisz, ze strachu zupełnie potracili głowy. Co chcesz uczynić z tymi tchórzami?
— Ale w takim razie — rzekłem — na co ci ludzie czekają? Czemu nie zostawią nas w spokoju i nie odjadą? Nikt im przecie tego nie broni zrobić. Wystarczy mi, że ich zwyciężyłem.
— Czemu nie odjeżdżają? Gdyż nie mają odwagi. Czekają na to, aby się zdać na twoją łaskę i niełaskę.
— Dlaczegóż więc tego nie robią, u licha?
— Nie sądź ich zbyt surowo, sir, — ale strach przed smokami nie pozwala im się zbliżyć do ciebie.
— A więc ja podjadę do nich i...
— O nie, szlachetny panie, czmychną przy pierwszym twoim kroku. Pozwól raczej mnie pomówić z nimi.
Sandy skierowała się ku czekającym woddali rycerzom.
Co do mnie, wciąż jeszcze wątpiłem w swe zwycięstwo i uważałem jej przypuszczenia za błędne. Jednakowoż, po upływie kilku chwil już ujrzałem rycerzy, ruszających galopem w stronę Camelotu, a Sandy wracającą zpowrotem. Odetchnąłem z ulgą. Sprawa była załatwiona idealnie.
Sandy powiedziała mi, że dość jej było oznajmić, że jest wysłanniczką Patrona, uzbrojona kompanja, nieprzytomna ze strachu, przyjęła z największą pokorą wszystkie moje warunki. Wówczas Sandy rozkazała im zjawić się najpóźniej w ciągu dwuch dni na dworze króla Artura i oddać się w jego ręce wraz z giermkami, rumakami i uprzężą.
Trzeba przyznać mojej towarzyszce, że świetnie się nadawała do tego rodzaju pertraktacyj. O wieleż lepiej udało jej się załatwić to wszystko, niżbym potrafił zrobić to ja sam. Doprawdy, ta dziewczyna, mimo odmiennych pozorów, miała jednak głowę na karku.
Dalsza podróż odbywała się bez przygód. Już zupełnie o zmierzchu ujrzeliśmy w oddali wznoszący się na wzgórzu zamek. Był to olbrzymi, krzepki, budzący szacunek gmach o szarych wieżach i fortyfikacjach, od stóp do wierzchołka owitych bluszczem. Majestatyczny i wspaniały wyrósł przed nami, kąpiąc się w ostatnich promieniach krwawo zachodzącego słońca. Był to największy zamek z pośród tych, jakie dotychczas spotkaliśmy na swej drodze. Sądziłem, że ten właśnie stanowi cel podróży, lecz Sandy nie mogła nawet poinformować mnie, do kogo należy. Nie przyszło jej jakoś do głowy zapytać o jego nazwę, kiedy jechała tędy do zamku króla Artura.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.