Yankes na dworze króla Artura/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Yankes na dworze króla Artura |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Artystyczna, Warszawa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | A Connecticut Yankee in King Arthur’s Court |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Następnego dnia byliśmy już z Sandy w drodze. W ciągu trzech godzin, od 6-ej do 9-ej, zrobiliśmy dziewięć mil, co jest zupełnie dostateczne dla konia, obładowanego potrójnym ciężarem: kobietą, mężczyzną i zbroją. W reszcie spoczęliśmy pod drzewami w pobliżu przezroczystego źródła.
Akurat w tym samym czasie spostrzegliśmy jakiegoś zbliżającego się do nas rycerza. Był już tak blisko nas, że rozróżniałem wyraz niezadowolenia na jego twarzy i słyszałem soczyste przekleństwa, jakie miotał.
Jednakowoż ogromnie się ucieszyłem, gdy przeczytałem na jego plecach olbrzymią reklamę, wymalowaną błyszczącemi złotemi literami: „Używajcie wszyscy patentowanych szczotek do zębów! Wszyscy używają!“
Po tej reklamie poznałem jednego ze swoich zuchów. Był to sir Madok de Monden, kolosalny chłop słynny z tego, że kiedyś omal nie wysadził ze siodła samego sira Lancelota. Nie przepuszczał on nigdy okazji pochwalenia się tem, szczególnie przed obcymi ludźmi.
Opowiadając wszakże to zdarzenie, pomijał dyskretnie milczeniem zazwyczaj jeden tylko drobny szczegół, ten mianowicie, że ostatecznie jedynie dlatego nie wysadził z siodła sir Lancelota, że sam został zeń wysadzony. Naiwny dryblas nie zauważał istotnej różnicy między temi dwoma faktami. Co do mnie lubiłem i ceniłem go wielce za to, że nadzwyczaj poważnie i sumiennie pełnił swoje obowiązki.
Imponujące wrażenie wywierały jego szerokie ramiona i pierś przykryta pancerzem, jego pióropusz, olbrzymia tarcza i oryginalna dewiza na ręce, ubranej w żelazną rękawicę: „Używajcie Nojalont!“ brzmiał napis pod wyobrażeniem szczotki do zębów. Była to wynaleziona przezemnie pasta do zębów. Mówił, że jest strasznie znużony i rzeczywiście robił takie wrażenie, choć jednakowoż nie chciał zsiąść z konia. Twierdził, że ściga rycerza Łaźni. Na wspomnienie tego człowieka, znów wymysły i przekleństwa posypały się z jego ust. Reklamowanie łaźni było powierzone przezemnie sirowi Osserowi ze Surluzu — odważnemu rycerzowi, znanemu naogół ze swych uwieńczonych powodzeniem walk na turniejach. Był to pełen życia, wesoły człowiek, nic sobie z niczego nie robiący. Tego to właśnie obywatela wybrałem, by wzbudzał w obywatelach Brytanji zamiłowanie do kąpania się w łaźni.
Trzeba wiedzieć, że ludzie nie mieli tu pojęcia nietylko o łaźni, ale wogóle o przyzwoitem myciu się.
Wszyscy ajenci moi zobowiązani byli stopniowo i zręcznie przygotowywać społeczeństwo ku wielkiej przemianie, tymczasem zaś wpajać im przynajmniej przekonanie o potrzebie czystości i o łaźni, jako drodze ku niej.
Sir Madok był wściekły i bez wytchnienia wyrzucał z siebie krocie przekleństw. Mówił, że niech Pan Bóg go skarze, jeżeli zejdzie z konia lub wogóle pomyśli o odpoczynku, zanim nie znajdzie sira Ossera i nie porachuje się z nim. O ile mogłem zrozumieć z jego poszczególnych okrzyków i zdań, o świcie zdarzyło mu się spotkać z rycerzem Łaźni, który powiedział mu, że skróciwszy drogę i ruszywszy na przełaj poprzez błota, pagórki i gąszcza, napotka całą partję podróżników, najbardziej nadających się do zużytkowania jego szczotek do zębów. Po trzygodzinnem błądzeniu śród trzęsawisk, napotkał pięciu patrjarchów, wypuszczonych przezemnie poprzedniego dnia z lochów królowej! Nieszczęśliwi staruszkowie już dwadzieścia lat temu zapomnieli o przeznaczeniu tej niewielkiej resztki zębów, która się im została!
— Ażeby go wszyscy djabli! — w dalszym ciągu wymyślał rycerz — już ja mu urządzę taką łaźnię, że mnie popamięta. Nigdy jeszcze nikt nie wystrychnął mnie tak na dudka, jak ta wąsata tyka! Niech mi naplują w twarz, jeśli się nie zemszczę!
Obrażony rycerz zostawił nas, nie przestając przeklinać i potrząsając groźnie włócznią. W południe spotkaliśmy jednego z patrjarchów w jakiejś nędznej wiosce. Grzał się w cieple pieszczot rodziny i przyjaciół, których nie widział od lat pięćdziesięciu. Pieściły się z nim i uwijały się dookoła niego dzieci jego licznego potomstwa, których nigdy nie widział.
Lecz dla niego wszyscy byli obcymi, gdyż pamięć jego zanikła, a myśli zasnęły. Trudno uwierzyć, że ten człowiek mógł egzystować, jak szczur, w ciemnej norze w ciągu połowy stulecia, lecz tu była obecna żona, żywy świadek tego faktu.
Nikt z nowego pokolenia w zamku nie wiedział, za co ich dziad pokutuje i kiedy został uwięziony. Zbrodnia jego nigdzie nie była odnotowana. Lecz pamiętała o tej „zbrodni“ stara żona, wiedziała o niej również starsza córka, stojąca teraz obok swoich żonatych synów i zamężnych córek i zapatrzona w ojca, którego znała jedynie z imienia.
Po upływie dwóch dni koło południa Sandy zaczęła okazywać niepokój i gorączkowe oczekiwanie; według jej słów zbliżaliśmy się do zamku potworów. Było to dla mnie niespodzianką i nie powiem, żeby zbyt miłą. Cel naszej wędrówki jakoś wyleciał mi z głowy, a to nieoczekiwane przypomnienie uczyniło go nagle realnym i nadzwyczaj zainteresowało mnie.
Tymczasem podniecenie i niepokój Sandy wzrastały z każdą minutą i udzielały się również i mnie. Serce mi zaczęło mocno bić. Z sercem trudno jest sobie poradzić, — ma ono swoje prawa i zaczyna drżeć wobec rzeczy, które lekceważy zdrowy rozsądek. To też, gdy Sandy ześlizgnęła się z konia, poczułem się bardzo nieswojo. Dziewczyna popełzła, skradając się, schyliwszy głowę niemal ku samej ziemi, pomiędzy krzakami, porastającemi niewielkie wzgórze.
Serce moje biło coraz prędzej, silniej i nie przerywało tej swojej czynności dopóty, dopóki Sandy zachowując wszystkie środki jaknajwiększej ostrożności nie dopełzła do szczytu pagórka. Koniec końców dołączyłem się do niej i popełzłem za nią na kolanach. Lecz nagle oczy jej zaświeciły i wskazując coś ręką, szepnęła przerywanym ze wzruszenia głosem:
— Zamek! Patrz, tam jest zamek! Czy widzisz jego zarysy?!
Co za miłe rozczarowanie!
— Zamek? — zapytałem. — Nie widzę nic, prócz chlewu, otoczonego parkanem.
Sandy spojrzała na mnie ze zdziwieniem i zakłopotanie oczywiście znikło z jej twarzy i na parę chwili pogrążyła się w milczącem rozmyślaniu.
— W tedy nie był jeszcze zaczarowany — wyrzekła wreszcie, mówiąc jakby do siebie, — Jak i dziwny i okropny cud! Dla oczu jednych ludzi zamek jest zaczarowany i przyjmuje haniebny i wstrętny wygląd chlewu, zaś dla innych pozostaje wciąż tym samym i wznosi się wciąż tak samo dumny i niewzruszony, jak dawniej. Widzę dokładnie tę olbrzymią twierdzę, otoczoną fosą, z rozwiewającemi się sztandarami na wieżach. Niech nas Pan Bóg ma w swojej opiece! — wyrwało się z jej piersi pobożne westchnienie. Serce mi się krwawi, kiedy przypomnę sobie piękne uwięzione damy. Widzę wyraz głębokiego smutku na ich niebiańskich obliczach. Zbyt długo zwlekaliśmy, — jesteśmy warci potępienia.
Zrozumiałem, co chciała powiedzieć. Była to aluzja do tego, że zamek zaczarowany jest dla mnie, ale nie dla niej. Próbować wyprowadzić ją z błędu byłoby niepotrzebną stratą czasu, a zresztą nie warto było martwić dziewczyny, lepiej było zostawić ją przy jej mniemaniu.
— To bardzo zwykły wypadek czarów, Sandy — rzekłem — kiedy rzeczy i ludzie zaczarowani są dla jednych, nie zmieniając swego istotnego wyglądu dla innych. Lecz w tem niema jeszcze nic strasznego, odwrotnie, tego rodzaju czary można uważać za bardzo szczęśliwe. Gdyby twoje ladies pozostawały świniami w oczach wszystkich i nawet w swoich własnych, wówczas trzebaby było zdjąć z nich czary, co jest rzeczą ogromnie niebezpieczną, gdyż niezbędny jest do tego specjalny klucz. W przeciwnym razie możnaby się pomylić i ze świń ladies mogą łatwo się zamienić w psy, z psów w koty, z kotów w szczury, i t. d. Koniec końców gotowe się zmienić nagle w jakiś gaz bez zapachu, lub z zapachem nawet, który trudno będzie uchwycić! A teraz, gdy są zaczarowane tylko dla mych oczu, niema potrzeby odczarowywać ich. Ladies przecież nie zmienią się przez to dla ciebie, dla siebie i dla kogokolwiekbądź. A przez to, że w moich oczach pozostaną świniami, nie poniosą żadnego uszczerbku. Wystarczy mi, bym wiedział że dana świnia — jest lady, abym potrafił wobec niej odpowiednio się zachować.
— Dzięki ci, mój słodki milordzie, mówisz jak anioł. Wiem, że je uwolnisz, gdyż jesteś nieustraszonym rycerzem i świetnie władasz mieczem, a rozum twój zdolny jest do wielkich czynów.
— Pocóż miałbym zostawiać księżniczki w chlewie, Sandy? Lecz zapewne i trzej świniarkowie, których tam widzę, wydają mi się takimi tylko z powodu mego zepsutego wzroku?
— Ludojady? Czyżby i oni byli zaczarowani? Jaki niezwykły cud! Ale lękam się o ciebie! Jakże będziesz walczył z nimi, kiedy trzy czwarte ich ciała jest dla ciebie niewidoczne. Lecz idź odważnie, piękny sir, ten bohaterski czyn godny jest ciebie!
— Nie niepokój się, Sandy! Dość mi wiedzieć, jaka część ciała ludojada jest widoczna, a co do reszty, to już sobie dam z nimi radę. Bądź spokojna, zaraz rozprawię się z tymi zuchami. Poczekaj tu na mnie.
Zostawiłem klęczącą Sandy z twarzą, zwróconą ku mnie, ze spojrzeniem pełnem otuchy i nadziei. Dojechawszy do chlewu, wyraziłem pastuchom chęć kupienia świń i zacząłem się targować. Kupiwszy wszystkie świnie za nędzną sumę sześćdziesięciu pensów, co stanowiło jednak o wiele droższą zapłatę od ceny rynkowej, zostałem obsypany podziękowaniami właścicieli. Tranzakcja została zawarta w najbardziej odpowiedniej chwili, gdyż kościół miał właśnie przysłać nadzorcę podatkowego, który tytułem podatku odebrałby wszystkie świnie, pozostawiwszy w ten sposób właścicieli bez świń, a Sandy bez księżniczek. Teraz zaś wszystkie podatki zostaną pokryte i coś niecoś jeszcze zostanie. Jeden ze świniopasów miał dziesięcioro dzieci. Opowiedział mi, że ubiegłego roku, gdy pater kazał zabrać najlepsze świnie ze stada, cierpliwość jego żony się wyczerpała i kobieta, podając mu dziecko, krzyknęła: „Nielitościwe zwierzę! Pocóż zostawiasz mi dziecko, jeżeli zabierasz wszystko, czembym je mogła wyżywić?“
Odesławszy trzech pastuchów, otworzyłem drzwi chlewu i zawołałem Sandy. Ta jak wicher werwała się do chlewu i rzucając się od jednej świni do drugiej, ze łzami zaczęła je całować, tytułując księżniczkami. Wstyd mi było za nią i za całe jej pokolenie. Byliśmy zmuszeni gnać te świnie dziesięć mil drogi, zanim natknęliśmy się wreszcie na jakiś dom. Myślę, że prawdziwe ladies nie byłyby tak uparte i krnąbrne. Nie miały one najmniejszej chęci iść drogą lub ścieżką, lecz rozbiegały się na wszystkie strony, rzucały się do krzaków, właziły na skały i pagórki i zapędzały się tak daleko, że niepodobna było je odszukać. I przytem niewolno było ich uderzyć, lub wogóle nieco ostrzej się z niemi obejść, gdyż Sandy nie dopuszczała w najmniejszej mierze zachowania się, uchybiającego ich stanowisku. Najbardziej niespokojna stara maciora zwała się milady i wasza wysokość, jak i znaczna część pozostałych. Można sobie łatwo wyobrazić, jak piekielnie nudne i uciążliwe było to uganianie się za świniami.
Była tam jedna mała hrabina z żelaznym pierścieniem, przewleczonym przez ryj i niemal zupełnie łysa na grzbiecie, która mnie doprowadzała do rozpaczy i wściekłości. Był to istny djabeł. Skazywała mnie ona na ciągłą opętaną bieganinę. Ledwo zdążyłem wypędzić ją na drogę, kiedy znów zapodziewała się i to niewiadomo gdzie. Wkońcu doprowadzony do ostateczności złapałem ją za ogon i w ten sposób powlokłem na drogę. Sandy z przerażeniem spojrzała na mnie i oświadczyła, że szczytem nietaktu jest ciągnienie hrabiny za tren.
Już ciemno było, gdyśmy przypędzili całe stado, a raczej większą jego część do jakiegoś pomieszczenia. Nieobecna była księżniczka Nerowena de Morgonore i dwie jej damy dworu: lady Angela Bohn oraz demoiselle Elaine Courtemains. Pierwsza z tych dwóch była młodą czarną świnką z białą łatą na czole, druga zaś miała czarne nogi i zlekka kulała. Obydwie dokuczyły mi w drodze do niemożliwości. Nie można było doliczyć się jeszcze kilku baronowych. Lecz wkrótce na szczęście odnalazły się i one.