<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Yankes na dworze króla Artura
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Artystyczna, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Connecticut Yankee in King Arthur’s Court
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XX. ODRESTAUROWANIE ŹRÓDŁA

W sobotę w południe przyszedłem do źródła i popatrzyłem przez chwilę. Merlin palił wciąż swe dymiące prochy, wyczyniając przytem ruchy. Lecz wyglądał jakoś niebardzo zadowolony, gdyż w istocie rzeczy nie mógł wydobyć ze źródła ani śladu wody.
W reszcie odezwałem się:
— Jak się obecnie przedstawia sprawa?
— Patrz, jestem teraz zajęty próbą co najpotężniejszego czarodziejstwa, znanego książętom nauk tajemnych w krajach Wschodu. I to mnie zawodzi, i nic nie może zdziałać. Spokoju, póki nie skończę.
Tymczasem Merlin wzniecił dym, który zaciemnił całą okolicę, przyczyniając wiele niewygody pustelnikom, gdyż wiatr dął w tamtą właśnie stronę i ogarniał ich coraz to gęstszą, kłębiącą się mgłą. Z ust Merlina płynęły potoki słów, ciało jego wyginało się, a ręce przecinały powietrze w jakiś niezwykły sposób. Po upływie dwudziestu minut legł dysząc ciężko na ziemię, niemal całkiem wyczerpany. Wnet nadszedł opat i kilkuset mnichów oraz mniszek, a za nimi tłum pielgrzymów oraz podrzutków, zwabionych nadzwyczajnym dymem. Wszyscy byli w stanie wielkiego podniecenia. Opat zapytywał niespokojnie o rezultaty.
Merlin odrzekł:
— Jeżeli jakaś moc ludzka może wogóle zniweczyć czary, wiążące te wody, to uczyniono wszystko w tym kierunku. Lecz to zawiodło. Teraz więc wiem, że obawy, jakie żywiłem, stały się niezbitym pewnikiem. Niepowodzenie moje świadczy, że na to źródło rzucił swe czary najpotężniejszy duch, jakiego znają czarnoksiężnicy Wschodu, a którego imienia nikt nie śmie wymówić. Niema śmiertelnika, któryby zdołał przeniknąć tajemnicę tego źródła, a bez tej tajemnicy nikt nie potrafi nic zdziałać. Dobry Ojcze, woda ta już nigdy nie tryśnie. Uczyniłem wszystko, co mogłem. Pozwólcie mi odejść.
Słowa te wprawiły opata w stan niezmiernej konsternacji. Zwrócił się do mnie pod tem wrażeniem
— Słyszałeś go. Czy to prawda?
— Poczęści tak.
— Więc, niezupełnie, niezupełnie! Co jest prawdą?
— To, że duch o rosyjskiem imieniu rzucił czary na to źródło.
— Na Boga, zatem jesteśmy zgubieni!
— Możliwe.
— Ale nie pewne? Myślisz, że to nie jest pewne?
— Tak.
— Przeto sądzisz, że kiedy on mówi, iż nikt nie zdoła zdjąć czarów...
— Tak, kiedy on to mówi, opowiada rzecz niekoniecznie prawdziwą. Są pewne warunki, przy których wysiłki zdjęcia czarów mogą mieć niejakie — bardzo niewielkie, znikome, — szanse powodzenia.
— Warunki...
— O, to nic trudnego. Tyle tylko: pragnę mieć źródło i okolicę jego w promieniu pół mili do swojej dyspozycji, do swojej wyłącznej dyspozycji, poczynając od zachodu dnia dzisiejszego aż do odwołania — i nikomu nie wolno bez mojej wiedzy wstąpić na to terytorjum.
— To wszystko?
— Tak.
— I nie boisz się próbować?
— O, nie. Może, oczywiście, spotkać niepowodzenie, ale też może się udać. Można spróbować i ja jestem gotów uczynić to. Czy przyjęto moje warunki?
— Te oraz wszystkie inne, jakie wymienisz. Wydam odpowiednie zarządzenia.
— Poczekaj, — rzekł Merlin ze złośliwym uśmiechem. — Czy wiesz, że ten kto chce zdjąć czary, musi znać imię ducha?
— Tak, ja znam jego imię.
— I wiesz również, że nie wystarcza je znać, lecz trzeba je wypowiedzieć odpowiednio? Ha-ha! Wiesz to?
— Tak, wiem również i to.
— Posiadasz tę wiedzę? Jesteś szalony? Czy zamierzasz wypowiedzieć to imię i umrzeć?
— Jesteś już zatem nieboszczykiem. Idę powiedzieć o tem Arturowi.
— To słuszne.
Moi dwaj eksperci przybyli wieczorem, porządnie zmęczeni, ponieważ podróżowali przez dłuższy czas. Byli obładowani tem wszystkiem, czego potrzebowałem: mieli z sobą przeróżne narzędzia, ołowiane rury, ogień grecki, świece rzymskie, aparaty elektryczne — słowem wszystko niezbędne do wykonania najwspanialszego z cudów. Zjedli kolację i zdrzemnęli się nieco, a około północy wyszliśmy pośród tak doskonałej i zupełnej nocy, że wprost przewyższała żądane warunki. Zawładnęliśmy źródłem i okolicą. Moi chłopcy byli biegli we wszelkiego rodzaju sprawach, od ocembrowania studni aż do konstruowania instrumentów matematycznych. Na godzinę przed wschodem słońca przewierciliśmy odpowiednie otwory i woda zaczęła tryskać. Poczem zamknęliśmy ognie sztuczne w kaplicy i poszliśmy spać.
Zanim nadeszła pora południowej mszy, byliśmy już zpowrotem u źródła, gdyż pozostawało jeszcze sporo do zrobienia, a ja postanowiłem okazać cud przed północą dla wielu powodów; przedewszystkiem jeśli cud dokonany dla kościoła w dzień powszedni wart jest zachodu, to sześćkroć więcej wart jest w niedzielę. W ciągu dziesięciu godzin woda podniosła się do swego zwykłego poziomu.
Wciągnęliśmy na płaski dach kaplicy beczkę, tam umocowaliśmy ją i napełniliśmy dno dość grubą warstwą prochu. Dołączyliśmy drut kieszonkowej baterji elektrycznej, a na każdym rogu dachu umieściliśmy duży zapas greckiego ognia: niebieski na jednym, zielony na drugim, na trzecim czerwony i purpurowy na czwartym i połączyliśmy je wszystkie drutami.
W odległości jakichś dwustu jardów wybudowaliśmy na równinie coś w rodzaju zagrody wysokiej na cztery stopy, układając na niej deski, tak że tworzyła wzniesienie. Pokryliśmy ją puszystemi dywanami, wypożyczonemi w tym celu, i ozdobiliśmy własnymi tronem opata. Skoro chce się dokonać cudu dla ludzi z gatunku ignorantów, trzeba uwzględnić każdy szczegół, mający tu znaczenie, trzeba wydobyć wszystko, co działa na zewnętrzny efekt. Znam wartość tych rzeczy, gdyż znam ludzką naturę. Nie można ich przecenić tam, gdzie idzie o cud. To wymaga zachodu, pracy i nieraz pieniędzy, ale wszystko opłaca się wkońcu. Zamiarem moim było rozpocząć widowisko o godzinie jedenastej minut dwadzieścia pięć. Nakazałem swoim chłopcom przybyć o dziesiątej, zanim ktoś jeszcze znajdzie się w pobliżu, i trzymać się w pogotowiu.
Wieść o klęsce, jaka spotkała źródło, rozszerzyła się tymczasem, i w ciągu dwóch czy trzech dni istne lawiny ludzkie zwaliły się na dolinę. Niższy jej koniec stał się olbrzymiem obozowiskiem. Heroldowie rozbiegli się wczesnym wieczorem, obwieszczając zbliżającą się próbę, co wprawiło wszystkich w jakiś stan febrycznej gorączki. Doniesiono, że opat wraz ze świtą przybędzie i zajmie wzniesienie o godzinie dziesiątej i pół, do tej zaś chwili cała okolica będzie w mojem władaniu.
Stałem na wzniesieniu, gotowy na przyjęcie uroczystej procesji w chwili, kiedy się ukaże. W raz z nią zjawił się Merlin i zajął przednie miejsce na wzniesieniu. Gdy zamilkły dzwonki, co było umówionym znakiem, masy ludzkie zalały całą przestrzeń, nakształt wielkiej, czarnej fali i płynęły nieprzerwanie przez pół godziny tak zwartym tłumem, że można było przechadzać się po tem morzu głów.
W ciągu następnych dwudziestu minut trwało uroczyste oczekiwanie, obliczone na wywołanie odpowiedniego efektu. Wreszcie poważny śpiew łaciński w wykonaniu męskich głosów przerwał ciszę i potoczyła się w noc majestatyczna melodja, Był to jeden z najlepszych efektów, jakie wymyśliłem. Kiedy nastąpił koniec, wyciągnąłem, stojąc na wzniesieniu, obydwie ręce i trwałem tak z podniesioną w górę twarzą dwie minuty, to wywołuje zawsze grobową ciszę — poczem zwolna wymówiłem wyraz zaklęcia z pewnym rodzajem grozy, która wprawiła w drżenie setki ludzi a wiele kobiet — w omdlenie.
„Konstantinopolitanischerdudelsackpfeifenmachergesellschaft!“
Równocześnie dotknąłem jednego z elektrycznych kontaktów i jakiś dziwny błękitny blask zalał cały ten mroczny tłum. Wrażenie było nadzwyczajne! Należało mnożyć dalej te efekty. Podniosłem ręce do góry i zamruczałem następny wyraz:
„Nihilistendynamittheaterkaestchenssprengungsattentatsversuchungen!“
— Wypowiedzieć? Oczywiście.
Wraz z tem zabłysło czerwone światło. Po upływie sześćdziesięciu sekund krzyknąłem:
„Transvaaltruppentropentransporttrampelthiertreibertrauungsthraenentragoedie!“
I zapaliłem światło zielone. A przeczekawszy tym razem więcej nad czterdzieści sekund, ponownie wyrzuciłem w górę swe ramiona, hucząc groźne sylaby tego słowa nad słowami:
„Mekkamuselmannenmassenmenschenmoerdermohrenmuttermarmormonumentenmacher!“
Zajaśniało purpurowe światło. Wiedziałem, że moi chłopcy stoją gotowi z pompami u źródła.
Wówczas rzekłem do opata:
— Nadeszła chwila, ojcze, abym wypowiedział straszliwe imię i zdjął czary.
Potem zwróciłem się do zgromadzonego ludu:
— Patrzcie, niebawem czary będą przełamane, lub też — żaden śmiertelnik uczynić tego nie zdoła. Jeśli to się stanie, wszyscy będą wiedzieli, gdyż ujrzą świętą wodę, tryskającą z przed drzwi kaplicy!
Stałem przez chwilę, czekając, aż bliżsi słuchacze będą mogli zakomunikować moje oświadczenie aż do najdalszych szeregów tym, do których nie dotarło, poczem przy akompanjamencie niezwykłych ruchów i gestów zawołałem.
— Lo, rozkazuję okrutnemu duchowi, co włada świętem źródłem, by wystrzelił ku niebiosom wszystkie piekielne ognie, jakie jeszcze w niem tkwią i przełamał czary. Na jego straszliwe imię rozkazuję to — BGWIILLJGKKK!
Następnie dotknąłem przewodnika, połączonego z beczką i ku górze trysnęła z sykiem fontanna olśniewającego ognia, wybuchając na tle nieba, niby błyskliwy deszcz klejnotów!
Potężny okrzyk zgrozy wydarł się z ludzkiego tłumu, lecz nagle zmienił się w żywiołową hosannę radości — gdyż w tej samej chwili ujrzano wodę, bijącą ze źródła. Sędziwy opat nie mógł wymówić słowa, łzy wzruszenia tamowały mu głos i tylko objął mnie swemi ramionami. Było to wymowniejsze od wszelkich słów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.