<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Yankes na dworze króla Artura
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Artystyczna, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Connecticut Yankee in King Arthur’s Court
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX. ŚWIĘTE ŹRÓDŁO.

Pielgrzymi byli ludźmi, dlatego też postąpili w sposób następujący. Przebywszy wielki szmat drogi, teraz, gdy podróż była właściwie zakończona a główny jej cel znikł, nie zawrócili, nie udali się na poszukiwania czegoś lepszego, jakby to na ich miejscu uczyniły koty, psy, lub inne zwierzęta. Naodwrót, kontynuowali drogę, pragnąc ujrzeć miejsce, gdzie tryskało źródło, przyczem ku temu nowemu celowi dążyli z niemniejszym zapałem, niż ku poprzedniemu. Natura ludzka jest tajemnicza i nieodgadniona.
Wyjechaliśmy wszyscy razem i w trzy godziny przed zachodem słońca znaleźliśmy się na wzgórzu w pobliżu Św. Doliny. Stąd można było spojrzeniem ogarnąć całą dolinę. Widać było trzy grupy zabudowań, położonych na olbrzymiej odległości od siebie. Z tej wysokości wydawały się zabawkami, rozrzuconemi wśród ogromnej pustyni. Krajobraz wzbudzał jakąś dziwną melancholję, przygnębiająca cisza nasuwała myśli o nicości wszystkiego doczesnego. Jeden tylko dźwięk mącił ciszę i podkreślał całą jej ponurość. Były to oddalone dźwięki dzwonów klasztornych, które dolatywały do nas wraz z lekkiemi podmuchami wiatru i były tak lekkie i przytłumione, iż trudno było określić czy dźwięczą one w rzeczywistości, czy też są jedynie płodem wyobraźni.
Było jeszcze widno, gdyśmy przestąpili progi klasztoru. Mężczyznom zaproponowano nocleg na miejscu, kobiety zaś odesłano do żeńskiego klasztoru.
Dzwony kołysały się teraz nad nami i uroczyste dźwięki ich brzmiały, jak trąby sądu ostatecznego. Zabobonne przerażenie opanowało tu wszystkich mnichów i odzwierciedliło się na posępnych ich twarzach. Dookoła snuły się ponure, czarne cienie w miękkich sandałach, o bladych twarzach. Bezgłośnie się zjawiały i znikały, jak widziadła gorączkowego snu.
Stary przeor przyszedł do mnie ogromnie podniecony, łzy spływały po jego policzkach, wreszcie, zapanowawszy nad sobą, powiedział:
— Nie zwlekaj, synu, ratuj nas. Jeżeli woda nie zjawi się w najbliższych dniach, to jesteśmy zgubieni! Lecz uczyń tak, synu, ażeby czary twe miłe były Bogu, gdyż kościół nie może zezwolić, by dopomagały mu moce piekielne.
— Bądź pewien, Ojcze, że moje czary nigdy nie są związane z mocą szatana. Dopomagają mi siły, któremi obdarzył mnie Pan Bóg, oraz materjały przezeń stworzone. Lecz chyba i Merlin ucieka się tylko do Boskiej pomocy?
— Ach, synu, obiecuje wciąż, że nas uratuje i przysięga, że dotrzyma słowa.
— A więc, niech-że skończy, co zaczął!
— Czyż możliwe, byś nie wziął udziału w naszem strapieniu?
— Ojcze, nie mogę przeszkodzić czarom innego. Ludzie jednej profesji nie powinni podrywać sobie wzajemnie autorytetu. Dopóki Merlin nie skończy, inny mag nie ma prawa wtrącać się do jego roboty.
— Ależ ja go zaraz usunę! Wobec krytycznej sytuacji nie będzie to nawet niesprawiedliwością. I wogóle, kto śmie stwarzać przepisy dla kościoła, który sam stwarza je dla wszystkich. Usunę go, a ty bez zwłoki weźmiesz się do pracy.
— Nie, to niemożliwe, Ojcze! Masz rację, że tam gdzie dyktuje zakazy siła, należy się jej podporządkowywać. Lecz my biedni magowie znajdujemy się w nieco odmiennej sytuacji. Merlin jest dobrym czarownikiem i w swej skromnej dziedzinie cieszy się dobrą opinją. Stara się zrobić, co może i byłoby nieprzyzwoitem z mojej strony w trącać się do jego spraw, zanim sam nie zrezygnuje. Oblicze przeora się rozjaśniło.
— Ależ, jeśli tak, to sprawa jest bardzo prosta, można go namówić, by zrezygnował choć zaraz.
— Nie, nie, Ojcze, z tej mąki ciasta nie będzie. Jeżeli namówi się go wbrew własnej woli, to gotów powikłać sprawę złemi czarami, których usunięcie będzie trwało kilka miesięcy. Ale tymczasem już puściłem w ruch nie tracąc czasu, małą czarodziejską sztuczkę, zwaną telefonem, i ręczę, że nawet w ciągu stu lat nie odkryją jej sekretu. A chyba nie chcesz, Ojcze, by się sprawa odwlekała na parę miesięcy.
— Na parę miesięcy! Drżę na samą myśl o tem! Czyń synu, jak uważasz za właściwe, ja zaś nadal będę pościć i umartwiać swe ciało, wzmacniając ducha modlitwami, jak to czynię w ciągu ostatnich dziesięciu dni. Choć siły moje są już na wyczerpaniu a znękane ciało domaga się odpoczynku.
Rzecz jasna, że najlepiej było przyczepić się do przyzwoitości i pozwolić Merlinowi nadal trudzić się przy źródle. Cud mu się naturalnie nie uda, gdyż jeżeli mu nawet czasami jakiś cud się udaje, to nie w obecności tłumu widzów, jak to miało miejsce teraz. Tłum dla magów zawsze był przeszkodą podobnie, jak dla spirytystów moich czasów. Zawsze znajdzie się sceptyk, który zapali światło w najbardziej nieodpowiedniej chwili i popsuje całą sprawę.
Zresztą, było mi bardzo nie na rękę odrywać Merlina od jego zajęć, dopóki sam nie zakończyłem wzystkich przygotowań do pracy. Moi asystenci zaś wraz z niezbędnemi materjałami mogli nadejść z Camelotu nie wcześniej, niż za jakieś dwa, trzy dni.
Obecność moja jednakże bardzo pokrzepiła mnichów na duchu i na nowo obudziła w nich nadzieję, po raz pierwszy od dni dziesięciu kusili oni siebie tej nocy, jak się należy. Kiedy przestali czuć w brzuchach niemiłą pustkę, nastrój ich się znacznie poprawił, a kiedy do tego przyłączył się wpływ wychylanego dzbanami miodu, wesołość doszła do szczytu. Posypały się żarty i dowcipy, stare, dobre dowcipy krążyły, przechodząc z ust do ust, łzy płynęły z oczu, szerokie gardziele nie zamykały się ani na chwilę, a okrągłe brzuchy trzęsły się od niemilknącego śmiechu. Ciche, żałosne dźwięki dzwonów tonęły w hałasie tej orgji.
Wreszcie przyszło mi do głowy opowiedzieć własną anegdotę. Trudno opisać jej sukces. Coprawda, nie tak odrazu znowu się połapano o co w niej chodzi, gdyż autochtoni tutejsi są przyzwyczajeni do bardziej nieskomplikowanego i rubasznego humoru. Dopiero po piątem powtórzeniu zaczęli zlekka parskać, po ósmem, zdawało się, że zerwą sobie boki ze śmiechu, po dwunastem leżeli pokotem na ziemi i pod stołami, a po piętnastem musiałem zbierać ich członki i doprowadzić je własnoręcznie do porządku.
Rozumie się, że wyrażam się obrazowo. Nie ulega wątpliwości jednakże to, że wyspiarzy naogół z trudem tylko udaje się rozruszać i że z początku wynagradzają nas bardzo słabo w porównaniu z zużytą przez nas energją i materjałem. Zato już raz się rozruszawszy, stają się tak szczodrzy, że zostawiają daleko w tyle za sobą wszystkie inne narodowości. Ale czas już było działać. Merlin wyczerpał swe czarodziejstwa i pracował, jak bóbr, ale bez skutku. Humor mu też, łatwo zrozumieć, nie dopisywał i za każdym razem, kiedy wspominałem, że sprawa jest trudna, zaczynał wymyślać i kląć, jak tragarz. Co zaś do źródła, to rzeczy się przedstawiały, jak przypuszczałem. Była to zwykła studnia w najzwyklejszy sposób wykopana i otoczona kamienną cembrowiną. Żadnego cudu, sądząc ze wszystkiego, w dziejach jej nie było. Mogłem to sobie powiedzieć będąc sam na sam ze sobą. Znajdowała się ta studnia w ciemnej sali, mieszczącej się w kamiennej kaplicy. Ściany jej były gęsto obwieszone rozmaitemi obrazami świętobliwej treści, namalowanemi przez wczesnych mistrzów, ale, które, rzecz jasna, nie umywały się nawet do przyzwoitych chromolitografji. Po większej części wyobrażały one rozmaite cuda; nie brak było również aniołów. Ci ostatni coprawda bardzo przypominali strażaków. Przyjrzyjcie się specjalnie obrazom starych mistrzów.
Sala ze studnią była oświetlona słabo palącymi się łuczywami. Wodę wydostawali mnichowie za pomocą wiadra, ciągnionego na łańcuchu. Wyciekała ona nazewnątrz budynku kamiennem korytem. Nikt poza mnichami nie miał prawa wchodzić do kaplicy. Co do mnie dostałem się tam korzystając ze swego autorytetu i dzięki uprzejmości mego kolegi po profesji Merlina. Sam on jednak tam nie wszedł. Nie lubił on nigdy wysilić mózgu, ale zawsze prostodusznie wierzył w swą czarodziejską moc. Gdyby przestąpił próg kaplicy i zbadał rzecz na miejscu, zamiast samemu ją gmatwać, z pewnością znalazłby sposób naprawienia źródła. Był to jednak, jak powiedziałem, stary idjota, nie wątpiący ani trochę w swą, nadprzyrodzoną potęgę. A nie było jeszcze maga, któremu by cokolwiek się udawało przy tego rodzaju wierze.
Przyszło mi do głowy, że w studni zrobiła się poprostu dziura. Zapewne w kamiennej ścianie wypadł kamień i utworzył się otwór, przez który wyciekała woda. Zmierzyłem łańcuch — dziesięć metrów. Zawoławszy paru mnichów, zamknąłem drzwi, wziąłem świecę i kazałem im spuścić siebie na łańcuchu do studni. Kiedy dosięgnąłem dna, stwierdziłem, że przypuszczenia moje mnie nie myliły. Znaczna część ściany była zniszczona i utworzyła się w niej szeroka szczelina.
Żałowałem niemal, że przypuszczenie moje okazało się słuszne: w głębi duszy spodziewałem się czegoś innego i miałem nadzieję, że będę musiał się uciec do cudu. Przypomniałem sobie, że w Ameryce po wielu stuleciach, kiedy przestawało bić źródło nafty pomagano sobie dynamitem. To samo zamierzałem zrobić teraz. Ale, jak się okazało, można było obejść się bez bomby.
Tak czy inaczej, nie miałem zamiaru z tego powodu się martwić. Należało wymyśleć coś nowego. „Nie będę się spieszył — pomyślałem — ,może przyda się jeszcze i bomba“. Tak też postąpiłem.
Wydostawszy się ze studni, poprosiłem, aby mi przyniesiono miarkę. Studnia miała 14 metrów głębokości, woda zaś podnosiła się na 8 metrów.
— Do jakiej wysokości dochodziła woda w studni? — zapytałem mnicha.
— Do samego wierzchu w ciągu dwustu lat, tak mówią kroniki, zostawione przez naszych poprzedników.
Wówczas rzekłem:
— Ażeby zpowrotem podnieść poziom wody w studni, będę musiał uciec się do bardzo trudnego cudu. Jestem pewien, że wkrótce będę musiał wyręczyć w tej pracy Merlina. Kolega Merlin jest bardzo przeciętnym czarownikiem i może liczyć na jakiekolwiek wyniki tylko w zakresie salonowej magji. Ale ja potrafię dokonać tego cudu i dokonam go! Nie ukrywam, jednak, że będzie on wymagał z mojej strony bardzo wielkiego wysiłku.
— Nikt nie wie o tem lepiej od naszego bractwa. Mamy wiadomości, z których wynika, że dawniejszemi czasy to zło można było usunąć po wielu wysiłkach i to nie prędzej, niż w ciągu roku. Wszyscy jednak będziemy zanosili modły do Boga, aby twoja praca dała pomyślne wyniki.
Było rzeczą niezbędną szerzenie wiadomości, że zadanie, które przedemną stoi, jest niepospolicie trudne. Mnich był oczywista pełen szacunku dla mego przedsięwzięcia i rozumie się, że nie omieszka doń odpowiednio usposobić swych towarzyszy. W ciągu dwu dni w miasteczku będzie się kotłowało.
Wracając w południe do domu, spotkałem Sandy: zwiedzała ona siedziby pustelników.
— Chciałbym zrobić to samo — rzekłem do Sandy. — Dzisiaj jest środa, czy przyjmują oni z rana?
— Jak się wyraziłeś, sir?
— Co do przyjęć? No, czy zrana sklepik jest otwarty, czy pracują oni rankiem?
— Pracują?
— Tak, pracują! zdaje się, że to jest zupełnie zrozumiałe. Nigdy nie zdarzyło mi się spotykać tak mało rozgarniętych ludzi, jak tutaj. Słuchaj-no, Sandy, czy ty jesteś wogóle w stanie coś pojąć. No, pytam ciebie, czy interes jest zamknięty, czy też otwarty, czy pracują...
— Zamykają interes...
— Daj już spokój! Nie chcesz, czy nie możesz zrozumieć najprostszych rzeczy.
— Drogi sir, staram ci się z całych sił przysłużyć i sprawia mi to ból, że jestem tylko prostą dziewczyną, zupełnie nieuczoną, która nigdy nie zanurzyła się w głębokiej krynicy wiedzy i nie była namaszczona świętym olejem nauk. Nieuczeni ludzie godni są litości, oczy ich toną w mroku, a głowa posypana jest popiołem smutku. I, kiedy w mych mrokach zabłysną złote, tajemne słowa mądrości, to tylko dzięki specjalnej łasce Pańskiej nie opanowuje mnie zazdrość do umysłu, który je płodzi i języka który może stwarzać takie wzniosłe, słodko brzmiące dźwięki i mój skromny rozum skłania się przed temi cudami, lecz nie może zrozumieć ich i nie może się niemi nakarmić. Chciałabym tego bardzo, ale nie mogę i dlatego, szlachetny panie i drogi mój lordzie, błagam cię o pobłażliwość dla mnie i proszę cię, zechciej mi wybaczyć moje błędy.
Trudno mi było zrozumieć szczegóły i uchwycić wątek tego długiego monologu, lecz ogólny ton jego skłonił mnie do pożałowania mego rozdrażnienia. Używając terminów i wyrażeń wieku XIX, nie miałem prawa żądać, ażeby sens ich był dostępny dla tego naiwnego dziecięcia VI wieku. A w każdym razie nie miałem prawa jej wymyślać i oskarżać ją o tępość.
Nie zostawało mi nic innego, jak prosić ją o wybaczenie, co też i uczyniłem. Poczem w najlepszej komitywie i gawędząc o tem i owem, udaliśmy się do grot pustelników.
Przez cały Boży dzień wydeptywaliśmy drogę od jednego pustelnika do drugiego. Naogół niema dziwaczniejszej profesji, niż profesja pustelnika.
Największa rywalizacja daje się tu zauważyć głównie w kierunku metodycznego nawarstwiania na ciele pokładów brudu i robactwa. Ich maniery, sposób zachowania się i całe życie odznaczało się krańcowym brakiem wstydliwości. Niektórzy z nich np. z nader niezależną miną leżeli zupełnie nadzy w błocie, wydając swoje ciało na pastwę owadów, pod wpływem ukąszeń których występowały pęcherze i wrzody. Drudzy, zatopieni w ekstazie, stali oparci o skałę, podczas gdy pielgrzymi z nabożeństwem oddawali się ich kontemplacji. I wszyscy ci ludzie byli nadzy. Nago pełzali na czworakach, nago sterczeli dniami i nocami w kłujących gąszczach i skręcali się w konwulsjach na widok pielgrzymów. Jedna z kobiet przykrywała ciało, miast odzieży, swemi siwemi włosami, i ciało jej było pokryte taką samą, jak u innych, warstwą brudu i błota, gdyż od 47 lat nie dotykała go woda. Tłumy nabożnych stały, otaczając ich ze czcią, zdumiewając się na widok ich umartwień i zginając kolana przed ich świętością. Dziwni ludzie!
Zbliżaliśmy się do najsłynniejszego z pustelników.
Sława jego daleko się rozeszła po całym chrześcijańskim świecie. Szlachta i lud prosty, bogacze i nędzarze ściągali tu ze wszystkich krańców ziemi, aby złożyć mu hołd. Pomieszczenie jego mieściło się w środku doliny i obszerna przestrzeń dookoła była zawsze pełna tłoczących się tłumów.
Pomieszczenie to było właściwie niczem innem, jak kolumną wysokości kilkunastu metrów, z szeroką platformą na szczycie. Kiedyśmy nadeszli, pustelnik czynił to, czem był zajęty codzień już od lat 20-tu. Bez przerwy i z niesłychaną szybkością zginał całe ciało niemal do stóp, zastępując tym obrzędem swe modły. Obliczyłem z zegarkiem w ręku, że tym sposobem wykonywał on 1244 ruchy na dobę. Było to arcyniemiłe, że taka energja przepadała bez żadnego pożytku. Ponieważ tego właśnie rodzaju ruch pedałowy, jak wiadomo, ma zastosowanie w mechanice, zanotowałem więc sobie w swym bloku nazwisko pustelnika, mając nadzieję zastosować tu z czasem systemat elastycznych drutów, któremi się połączy go z maszyną do szycia. I rzeczywiście projekt ten po pewnym czasie wprowadziłem w życie i korzystałem z bezpłodnie traconej dotąd siły tego poczciwca przez pięć lat z rzędu, w ciągu których pustelnik uszył 80 tysięcy płóciennych koszul, wyrabiając po 10 na dzień. Z pracy jego można było korzystać również i w niedzielę, gdyż nawet we święta nie przerywał swego zajęcia. W ten sposób, poza nieznacznemi kosztami materjału, koszule nie kosztowały mnie nic kompletnie. Cieszyły się one śród pielgrzymów dużym popytem, mimo dość wysokiej ceny, wynoszącej 1 i pół dolara. Za sumę tę można było nabyć podówczas w królestwie Artura 50 krów lub jednego rasowego konia. Koszule były uważane za talizman przeciwko grzechom i chorobom. Rycerze moi rozwozili i rozwieszali wszędzie jaskrawe, krzyczące plakaty, reklamujące je wszędzie w najbardziej zachęcający sposób. Wkrótce nie było w całem państwie ani jednej skały i ani jednego większego kamienia, na którymby nie widniały olbrzymie litery: „Kupujcie koszule św. Stylita. Najbardziej używane przez lordów. Patent wynalazcy“.
Tak, gdy się ma głowę na karku ze wszystkiego można wytrzasnąć pieniądze.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.