Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom I/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.

W którym występuje bohater, i nieco o jego pochodzeniu.

Kupa to lat temu, żył sobie w Warszawie właściciel dwóch pięknych domów na Bielańskiej ulicy i dwóch korzennych sklepów, a oprócz tego bogaty hurtowny kupiec, pan Erazm Bal. Wątpię, żeby go kto dziś pamiętał, bo ludzie przez miasto przepływają jak fale, nie zostawując po sobie śladu, a dla nowych trudno starych nie przepomnieć; nie wiem nawet czy ślad jaki tej rodziny pozostał w archiwach miasta Warszawy. Ale niemniej pewna i najprawdziwsza, że dwie połączone kamienice Balów, z których jedna długo miała na czele ogromne z kamienia wyciosane grono winne, przy nowszych dopiero restauracjach zbite dla osadzenia żelaznego balkonu, egzystowały na ulicy Bielańskiej. Mogą mi historjografowie pilni miasta Warszawy zaprzeczać, ja niemniej swego się będę trzymał.
Kamienice te istniały od bardzo dawna, zda się od XVII wieku, w imieniu i posiadaniu Balów, których ostatnim potomkiem był pan Erazm. Ale najprzód opiszemy pana Bala.
Był to człowiek lat średnich, niewielkiego wzrostu, okrągławy i pękaty, uśmiechnięty często, wesół prawie zawsze, znany z najpoczciwszego serca i niesłychanej żywości, której nawet wzrastająca tusza nie powściągnęła. W mieście taka postać jak jego, niepospolicie oryginalna wyrazem twarzy i ruchami, a niekiedy i strojem, tak uderzała wszystkich, że nie było ulicznika coby nie znał pana Erazma i czapki przed nim nie zdejmował, lub figlów mu nie płatał.
Znano go nawet aż na Pradze. Są bowiem mniej oryginalni ludzie, których dziwaczna trochę fizys nie tak uderza za pierwszem wejrzeniem, i ci ledwie na swoich ulicach lub w bliższej tylko okolicy są znani. Drudzy aż na trzecią i czwartą bywają popularni, a pan Erazm całe miasto zachwycał swą naiwną, poczciwą, zawsze zakłopotaną, wesołą i pośpiech malującą twarzą. Najmniej znacząca drobnostka niesłychanie go obchodziła, ogniem pałał na rzecz najobojętniejszą; gdy rozprawiał, to krzyczał; gdy się witał, śmiał się o trzy kroki, a mając interes, zdawał się co chwila zabierać do bitwy. Wszystkiemu podobno winien był, jeśli się nie mylę, temperament krwisto-nerwowy, czy nerwowo-krwisty, do którego pan Erazm Bal miał szczęście lub nieszczęście należeć.
Na krąglutkim korpusiku, podtrzymywanym przez dwie nóżki kształtne, ale nieco krótkie; na karku niezbyt podniosłym i fałdzistym, osadzona była głowa w kształcie makówki, gdyż siwiejący czubek na niej wystawiał dobrze koronę tego zajmującego owocu. Włosy na niej w wielkim zawsze rozpierzchały się nieładzie, ale że były krótko strzyżone, jakoś to nie raziło. Czoło miał wypukłe, gładkie i niezbyt rozrosłe; pod niem oczki małe, biegające, czarne, żywe, gorące, z brwiami nastrzępionemi jak czupryna i trochę nadto bujnie się rozrastającemi. W tych oczkach bez głębokiego wyrazu, nawet nie malujących wiele wrodzonego dowcipu, hulał nieustanny fajerwerk. Latały one w prawo, w lewo, po za siebie, w górę i w dół, nie mogąc się długo na żadnym zatrzymać przedmiocie. Brwi co je ściskały, zmęczyły się trzymając i gęstą już siateczką wytężenia dawały dowody.
Natura kiedy co tworzy, zawsze ma jak artysta, harmonją doskonałą swojego dzieła na najpierwszym względzie. Aksjomat ten sprawdzał się wybornie rozbiorem rysów pana Erazma; wszystko u niego zarywało na okrągłe, zataczało się, zakrzywiało i wypełniało kulisto. Nos nawet dyskretnie wyskoczywszy na twarz, zmienił się przez posłuszeństwo naturze mistrzyni w rodzaj różowanej pigułki. Usta także, zwłaszcza otwierając się, przybierały formę najdoskonalszą sferyczną. Nie potrzebuję już mówić o policzkach, którym łatwo przyszło do prawa wydanego na pana Bala się zastosować, uczyniły to nawet z widoczną ochotą i trochą przesady — pochlebcy!! Byli zuchwali co pana Bala śmieli nazywać pigułką najprzód, potem pigułą, a inni dodawali — poczciwą.
Trzeba go było widzieć jak się bywało toczy przez ulicę. Ani piłka ręką swawolnego studenta rzucona, nie leci żwawiej i nie podskakuje ochotniej. Nie brakło bowiem i poskoków, które gdy go co niecierpliwiło, choć już siwiał i szpakowaciał, wyprawiał bodaj na rynku, bodaj przy procesji. Gorączkaż to był, gorączka! Nic go nie kosztowało wpaść w najokropniejszą furją za kawałek sznurka, i z owego ognistego zapału przejść bez mozolnych półcieni wprost do najjowialniejszego śmiechu.
Choć skłonny był bardzo do gniewu, nikt się go jednak nie obawiał; wiedziano, że to ogień co w chwili nie wypali i długo żarzyć nie może. Pan Erazm urodził się jeszcze w początku panowania Stanisława Augusta, coś około 1770 roku; w czasie, kiedy się nasza powieść zaczyna, miał lat pięćdziesiąt i kilka, ale nie wyglądał jak na czterdzieści. Nie dziw, żółć się w nim wypalała ciągle, złe humory wychodziły na wierzch w wybuchach gniewu, a na dnie czyste zostawało zdrowie. Rodzice pana Erazma, ludzie prości, starego autoramentu, poczciwi kupcy, zebrali byli sobie, a raczej powiększyli mająteczek mając stosunki bliskie i komitywę wielką z panem Ryksem starostą Piaseczyńskim, który często hurtowne u nich czynił zamówienia i wielu panom ich polecał. Mogli byli nie najlepiej wyjść na tem, bo się trafiało często, a nawet w modzie było brać na kredyt dużo, a potem rachunki nie rychło i nie łatwo się płaciły. Jednakże choć Bal stary (a był to sobie kapotowy mieszczanin, ale wielkiej powagi człowiek), stracił dosyć, w ogólnej jednak rachubie majątku mu przyrosło, handel się rozszerzył i pod koniec życia co się zowie miał się dobrze. Nie puścił sobie jednak cugli bynajmniej, ani zdumiał, ani zapragnął używać, ani ze swego stanu chciał się wybić, owszem w starej kapocie chadzał i z jedną żółtą laską do śmierci przedreptał po bruku. Pana Erazma wychowano po staremu w domu i około domu, ucząc co było można, ale wprawiając ciągle do przyszłego stanu. Była nawet chwila, że poprostu terminował w sklepie i niejaki Murzyński, zaufany pana Bala, rachmistrz i komisant, stary kawaler, w ryżej peruce, butach ze sztylpami i tabaczkowym fraku ze stalowemi guzami chodzący, dobrze nim pomiatał, żeby gorączki go oduczyć, a do kupieckiej zimnej krwi wdrożyć. Nie na wiele jednak praca poczciwego Murzyńskiego się zdała; pan Erazm pozostał ze swoją gorączką. Kiwał głową Murzyński na to, poprawując perukę (miał bowiem nieustanną aprehensją że mu pożyczany włos zleci i ciągle go pilnował, to z tyłu na przód, to z przodu na tył zsuwając), a niekiedy mruczał. — Co z handlem się stanie, jak stary Bal, uchowaj Boże, nogi zadrze, nie wiem! Nie wiem! Ten bąk (był to dany przezeń panu Erazmowi przydomek) nie da rady domowi naszemu. W pocie czoła ledwie nas dwóch sensatów wystarcza, a ten świszczypałka! gdzie mu podołać, gdzie!
I wzdychał Murzyński, pilnie chwytając perukę ilekroć żywszy ruch zrobił, a niekiedy aż łza mu pociekła. Przewidywał on wiele, ale nie przewidział co się stać może.
Umarł wreszcie pan Balcer Bal ojciec, i handel spadł z Murzyńskim razem na pana Erazma. Młody człowiek, jednak potrafił sobie dać rady, bo wszystko zdał zaraz na Murzyńskiego, stał się nawet nieco uważniejszym i uzyskał jego aprobacją w rok niespełna po śmierci ojca.
— Omyliłem się grubo podobno na panu Erazmie, mówił stary komisant — to się uformuje. Bąk taki jest, ale już nie tak furga! i sens ma! i serce jest! ażeby mu jeszcze odjąć ten fajerwerk, nie chciałbym innego pryncypała.
Że na łożu śmierci, trochę o los swego domu się obawiając, stary pan Balcer zaklął Murzyńskiego, żeby handlu nie odstępował, a prócz tego przywykłemu do kąta, nie łatwo było się ruszyć z ulicy Bielańskiej — pozostał w początku do czasu, potem już obiecując sobie pracować póki sił.
Pracował też dość jeszcze długo i kierował sklepem stary Murzyński, choć postać jego wyglądała jak fant jakiś zamorski dla osobliwości sprowadzony. Codzień zdawał się śmieszniejszy — zachował bowiem strój swój przedwieczny, ów frak tabaczkowy, trykotowe zielonkowe spodnie, buty ze sztylpami, a peruka wyryżała mu zupełnie i wyłysiała nawet miejscami. Że pod koniec nie dobrze widział, a wzrok na regestrach wysilał, do jednej pary okularów dodał następnie drugą i już miał trzecią nałożyć, gdy jednego dnia mgłą mu zaszły oczy i zasnął na wieki, mrucząc:
— Ciekawym bardzo, jak sobie teraz dadzą rady!
Rady jednak sobie dali, i pan Erazm, któremu nie brakło doświadczenia, wiódł dalej handel bardzo szczęśliwie.
Kiedy się kim niebo opiekuje, to mu zsyła aniołów stróżów ciągle, jednego po drugim. Tak było i tutaj. Ledwie Murzyński oczy zamknął, znalazło się go komu zastąpić.
Pan Erazm długo wesołe, kawalerskie wiódł życie, ale po śmierci matki, która przeżyła ojca i Murzyńskiego, a na łożu śmierci zaklęła go, żeby się co najprędzej ożenił, obawiając się dla niego skutków dłuższego bezżeństwa — przemyślał wreszcie o przyjacielu dozgonnym.
Dziwnym trafem obok kamienicy panów Balów, przez ścianę tylko był dom pani Hornfeld wdowy. Z Hornfeldami, jak to w najbliższem bywa sąsiedztwie, nie najlepiej się żyło za starego pana Balcera. Była najprzód kwestja o jakiś murek rozgraniczający dziedziniec, potem o wybite na podwórzu okno, które wedle prawa zamurować musiano, bo patrzało w cudzy grunt, potem często o kosz śmieci nawet. Słowem nienawidzono się dosyć.
Hornfeldowie mówili o Balach, że oszukują. Balowie o nich, że bankrutują, i tak to się sobie ciągnęło. Tymczasem u pani Hornfeld wdowy chowała się córka Ludwika, jedynaczka i kamienicy dziedziczka, umarł brat jej w młodym wieku; wcześnie zaczęto głosić, że piękny weźmie panna posażek po matce. Nawet Murzyński, już w drugiej parze okularów chodzący, pomrukiwał:
— Gdyby ta sekutnica, stara Hornfeldowa bryknęła (miał zawsze tak malownicze wyrażenia), nieźleby było Erazmkowi się z tą Ludwisią ożenić, kamienica z kamienicą obok, jeszcze ta baba musiała coś grosza zachować, bo żyje otrębami a dochód ma piękny!
Ale panu Erazmowi ani się śniło żenić. Wyrosła na śliczną panienkę Ludwisia, a że istotnie matka jej była herod baba, doskonale córkę wyuczyła łagodności. Nie ma to jak wielki ucisk w młodości, by wyrobił w człowieku charakter powolny. Nie zawsze się to wprawdzie w człowieku udaje, ale najczęściej przykład rodziców jest skuteczny i odrazi od gwałtowności. O ile stara Hornfeldowa była zła, wyszczekana, pani w domu i sobieradzka (bo i z lokatorami rady sobie dawała, niektórych miotłą wyganiając, i na ratuszu obawiano się jej gęby), o tyle Ludwisia gołębią miała łagodność.
Piękne to było, skromne i potulne dziewczę, ale też w rezie trzymane. Bez siebie matka jej nawet do kościoła krokiem stąpić nie dała, w domu niekiedy i od okna odpędziła, pracy nie żałując, kochała po swojemu dziecko, ale go nie szczędziła.
Po śmierci starego Bala, z którym byli na noże, tak że często wyszedłszy przed dom ujadali się, do czego i Murzyński pomagał, wyskakując ze sklepu z ręką na peruce, dwie pozostałe wdowy zbliżyły się. Matka Erazma była poczciwą, cichą kobieciną, oddaną nabożeństwu niezmiernie, wpisaną do trzech bractw, ale mimo swój milczący pozór z taktem i rozumną, zrobiła pierwszy krok ku Hornfeldom, nie zraziła się oziębłością, w jakiejś tam sprawie małej wagi ustąpiła, i tak powoli ukołysała sąsiadkę, nie bez widoków podobno.
Poczęto u siebie bywać wzajemnie, i choć kwasy trwały jeszcze od spodu się wydobywając, powierzchownie była zgoda. Wielki miłośnik płci pięknej, pan Erazm, który w owe czasy był zręcznym, rumianym i nie brzydkim chłopcem, najrzał pannę Ludwikę raz, drugi, trzeci, wreszcie począł sobie mówić, że ładna! i bywać u Hornfeldowej.
Stara w początku zakrzyknęła, podparłszy się w boki: O! o! nie dla psa kiełbasa! nie dla kota sadło! Ale po rozwadze utarłszy nosa fartuszkiem i obliczywszy wartość handlu i kamienic, rozmyśliwszy się, że Balowie bardzo dobrze stoją w interesach, westchnęła tylko. Pan Erazm tymczasem bywał, a choć go od Ludwiki odganiała stara, potrafił przecie i podobać się i zakochać.
Jak się raz zakochał, jakby go kto jeszcze ukropem podlał... nie było tam spokoju, nie było ratunku, latał do szalonego podobny. Hornfeldowa tylko się śmiała. Przyszła koza do woza! mówiła — ale nic z tego nie będzie! nic!
W tych czasach jakoś rozgniewawszy się na służącą, wedle wyrażenia Murzyńskiego, wdowa bryknęła. Ludwisia została na opiece stryja, wuja i półtorej kopy różnych krewnych. A że miała posag dobry, młoda była i ładna, a krewni mieli synów, siostrzeńców, bratanków i tym podobnych kawalerów na ożenieniu, ciężko szło panu Erazmowi.
Ale jak w początku drażniła go matka, tak potem krewni podnieśli w nim jeszcze przywiązanie do Ludwiki. Ona też wybrała go sobie oddawna. Raz jakoś, zbliżywszy się i dawszy sobie słowo, pomimo tysiąca intryg i przeszkód, pobrali się.
W Ludwice Bóg dał kupcowi zastępcę nieodżałowanego Murzyńskiego, nie obca rzeczy, do porządku nawykła, objęła ster domowy, dyrekcją handlu, rachunki i pozornie będąc najniższą sługą, a nawet w rzeczach większej wagi chętnie się poddając zdaniu męża; w wykonaniu i szczegółach była jego prawą ręką.
Żyli też z sobą jak para gołębi, a Pan Bóg dał im syna i córkę. Miała nieraz Ludwika wiele do zniesienia z gorączką mężowską, ale do wybuchów tego rodzaju od rana z matką była przywykła, zwyciężała łagodnością, cierpliwością, słodyczą.
Była to w istocie znakomicie obdarzona i zacna niewiasta; jedna z tych istot, które szczęście w dom przynoszą. Nic jej zatrwożyć, nic zmieszać, nic pogody jej przerwać nie było w stanie. Na rzeczy nieporatowane miała poddanie się bohaterskie; na trudne wylanie się w pracy.
Życie też z nią płynęło poczciwemu panu Erazmowi najswobodniej, najszczęśliwiej i gładziuteńko; przyrosło dostatku, poszło szczęściem i dolą i ani się opatrzył jak został jednym z najbogatszych właścicieli miasta.
Razem też przyszły i obowiązki, bo Bóg dał syna i córkę... ale nim o nich powiemy, musiemy obszerniej nieco namienić o zmianie jaka nagle zaszła w obyczajach, sposobie widzenia i dalszych projektach pana Bala, z powodu bardzo mało znaczącej okoliczności.
Drobne ziarko piasku całą tak ślicznie na spokój i szczęście urządzoną wstrzymało machinę! Nie ma jak owe niepostrzeżone ziarna na wywarcie wielkich skutków; wstydzi się teraz na poważną matronę wychodząca historja maleńkich przyczyn, ale ich jednak podartym fartuszkiem swoim nigdzie przykryć nie potrafi.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.