Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom IV/Rozdział XI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Złote jabłko |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV |
Indeks stron |
Stanęliśmy wreszcie u mety, bo cóżbyśmy dalej opowiadali? powszednie chyba dzieje życia codziennego, które mniej jeszcze od pierwszych rysów tego obrazku tak powszedniego już z siebie — miałyby zajęcia.
Pozostaje nam tylko, wedle odwiecznego zwyczaju pożenić naszych bohaterów, pochować ich kilku, a wreszcie dać ojcowskie błogosławieństwo.
Czytelnik łatwo się domyśli, którzy wedle prawideł poumierać powinni, a kto się z kim pobierze. Chodzi tylko o to jak się to poodbywało. Prosimy jeszcze o odrobinkę cierpliwości, jeśli się ta nie całkiem dotąd wyczerpała.
Przymierze Zakala z sąsiedztwem było zawarte i weszło natychmiast w czyn, bo i Hurkotowie i Dankiewicze i co żyło, pospieszyło zawrzeć bliższą i ściślejszą znajomość z panem Balem. Po obliczeniu tylko korzyści tego związku, nie wiem co na nim zyskał poczciwy kupiec, chyba to, że wszystkim służyć musiał, z czego nadzwyczaj był szczęśliwy!
Zresztą złote jabłko, jak większa część złotych jabłek świata tego, codzień się stawało kwaśniejszą gniłką. Ale los zawsze czemś wynagradza przez ludzi wyrządzone krzywdy. Chociaż hrabia na śmiertelnej pościeli nie miał czasu obrachować się z panem Balem i krzywdy mu wyrządzonej odpłacić; przestrach Hubki który zrzekł się i procesu Mylińskich i sam dobrowolnie ofiarował się dla świętej zgody na nowo przerobić układ o dyferencją, z czego Parciński zaraz skorzystał, — poczęści straty poniesione nagrodził. Z Mylińskiemi ukończono zgodnie za nie wielką sumę, a połowa dyferencji zostająca przy Zakalu, polepszyła nieco stan tego majątku.
Wprawdzie nie przestały wiejskie zwyczajne kłopoty obsiadać pana Bala, który poznawał że prawdziwe złote jabłka tylko w raju rosnąć i dojrzewać mogły, ale z temi powoli się oswajał i mniej mu już były straszne, gdy lepiej swe położenie poznał. Zakale powolnie urządzając się, nieco większe poczęło dawać dochody, które zawsze jednak nie odpowiadały wyłożonym na nie kapitałom. Tymczasem handel pod okiem Strumisza w Warszawie za wszystko starczył, bo szedł nadspodziewanie szczęśliwie, a kupiec poznawał codzień lepiej, że Janowi był winien ocalenie majątku i cały byt swój materjalny.
Skłonny do przywiązania, do egzaltacji nawet, pan Erazm wynosił teraz talenta i poczciwość Strumisza tak wysoko, że pani Balowa odważyła mu się szepnąć nareszcie nieznacznie o Lizi i o nim.
Bal mocno się zastanowił.
— Gdyby był szlachcic! rzekł kiwając głową.
— Zmiłuj się kochanie, odpowiedziała żona, a ja nią nie jestem!
— To też to jedyna wada Asani dobrodziejki, uśmiechając się grzecznie odparł potomek Massagetów.
Ludwika ruszyła tylko ramionami.
— Ale on musi być szlachcic! zawołał poprawując się pan Bal, brzmienie nazwiska, piękne rysy twarzy, charakter nawet rycerski dowodzą tego niezbicie. Szukałem go w Niesieckim, nie ma to prawda; ale ten Niesiecki bałamut, bałamut! tyle poopuszczał; byle kto Jezuitom nie świadczył, za rękaw go chował.
— Mój Erazmie, przerwała pani Balowa, szlachcic czy nie szlachcic, zdaje mi się że go Lizia kocha.
— Znowu bez pozwolenia! rzekł kupiec załamując ręce. Staś tak sobie pozwolił sam, i ona go naśladuje? Do czego to świat przyjdzie? Porządek społeczny zachwiany, nawet w rodzinach już jest nasienie nieposłuszeństwa. Okropna przyszłość dla Europy!
Nie przeciwiąc się wcale, pani Balowa ruszyła tylko ramionami.
— Ty pozwolisz jednak? odezwała się, jestem tego pewna, oni się kochają, ona z nim będzie szczęśliwą.
— Pozwolisz! juściż muszę, kiedy się już pokochali, z komiczną powagą rzekł ojciec, ale to... ostatni raz!!
— Spodziewam się, bo ich więcej nie mamy.
— Mówię to na przypadek wnuków! dodał kupiec.
Tak więc to co się zdawało niepodobieństwem, małżeństwo Lizi i Strumisza, wyjednanem zostało przez matkę z największą łatwością. Zresztą zbliżające się ożenienie Stanisława jak najlepiej dogadzało teraz przyszłemu urządzeniu się całej familji. Ojciec zawsze zakochany we wsi, miał sobie mieszkać w domku który kazał budować niedaleko osady Nowin w pięknym gaju brzozowym; matka jechała do Warszawy z Lizią i przy Strumiszach żyć chciała, dokąd wiedziała dobrze, że i pan Erazm, który się zaklinał że z Zakala nie wyjedzie, przybyć musi zatęskniwszy po swoich.
Ale wprzódy jeszcze powiedzmy o Konstancji i Stanisławie. Hrabia umierając zostawił jej najniespodzianiej dwakroć sto tysięcy prostym długiem, a ta suma, choć nie zwracała jej ani połowy tego co utraciła, uczyniła ją przecie niezależną.
Za pozwoleniem ojca Stanisław oświadczył się, i choć cała rodzina i opiekunowie mocno byli przeciwni zamąż-pójściu jej, Konstancja z łagodnością odpowiedziawszy im, że nie zerwie danego przez nią słowa, — wytrzymała rady i perswazje, a nakoniec podała rękę u ołtarza szczęśliwemu Stanisławowi.
Państwo młodzi mieszkać mieli w Zakalu, a stary nawet myślał bardzo przezwać to miejsce Balogrodem, co jednak do skutku z różnych powodów nie przyszło. Swoję tylko nową sadybę za Nowinami uparł się i ochrzcił Hoczwią, na pamiątkę owej Hoczwi i Sredny, którą przodek jego Mikołaj wziął po pannie Zdowskiej.
Z połączeniem Lizi i Strumisza więcej było trudności, bo tu niemal prosić i zaklinać trzeba było Jana, żeby na swoje szczęście pozwolił, tak drżał by go nie posądzono o rachubę, by mu nie wyrzucano niewdzięczności i zdrady.
Dla spokojności mieszkańców Zakala i to było wielkiem szczęściem, że po śmierci hrabiego straciwszy opiekuna, pani Supełkowa z mężem wynieśli się nietylko z Supówki, ale wyjechali do jakichś krewnych na Podole, unosząc z sobą niezaspokojone zemsty pragnienie.
Sąsiedzi poprzyjaźnili się jak najserdeczniej z Balami w ogólności i ze Stanisławem, którego się odtąd lękano jak ognia. Stary Bal mógł jeździć, gawędzić, przyjmować i zeszlachcił się i zwieśniaczył zupełnie, tak że gdy opalonego i ubranego po wołyńsku nie poznawali starzy przyjaciele Warszawscy, nadzwyczaj był z tego szczęśliwy. — Zajmował go domek w Hoczwi, ogród który zasadzał, ulepszenia które robił w majątku, gospodarstwo, nawet plotki powiatowe, w które już wtajemniczony powtarzał i komentował.
Zimową porą przejeżdżał się do Warszawy gdzie zwykle zabawiał do wiosny i już grzęznąc po drodze na pierwsze pączki zielone do swej pustelni powracał. Byłby z niej może, tęskniąc za żoną, częściej się wyrywał, gdyby drugiego roku po osiedleniu w Zakalu pani Balowa nie pożegnała się ze światem, przez który przeszła tak cicho, jak przechodzą anieli, że ich nie widać i nie słychać.
Ta strata bolesna zmieniła bardzo i zestarzała pana Erazma, który coraz większego wstrętu nabierał do miasta i już się tam prawie nie pokazywał. Całą jego zabawą było wózkiem jednokonnym na objad i wieczór pojechać do Zakala, by się nacieszyć synową ukochaną, wnukami i posprzeczać ze Stanisławem, bo z nim o każdy kołek w płocie sporzył, chcąc zawsze sam kierować wszystkiem co się działo w Zakalu.
Raz w rok Strumiszowie także przyjeżdżali na wieś odwiedzić ojca i Stanisławów, wioząc z sobą mnóstwo fraszek tych, które wymyślało miasto, a które są taką na wsi pociechą i zabawką. Wkrótce z Warszawy poczęły przejeżdżać wnuki które przy opalonych chłopcach Stasiowych dziwnie się paniczkowato wydawały.
Parciński pozostał przy Stanisławie, i pierwszy raz w życiu powiodło mu się być poznanym, ocenionym, pozyskać przywiązanie. Nie sprzedał on domku matki, bo ten był dla niego pamiątką, ale w nim nie mieszkał, zarządzając Zakalańszczyzną z tą gorliwością, którą tylko przyjaźń natchnąć może. Zawsze szyderski, zachował całe uczucie pod tą skorupą, przez którą się przebić nie mogło na wierzch, choć gorąco wewnątrz tlało.
Pan Teofil Zmora ożenił się niestety! z podsędkówną, ale to było małżeństwo niedobrane i ocet a kwasy wydało tylko.
Ożeniwszy się, jakby tylko tego czekał, pan Teofil począł się szybko starzeć, posiwiał, zmarszczek dostał, opuścił się; a że żonę miał młodą, nie w smak to było dla niej, zwłaszcza gdy coraz w domu uparciej zamykać się chciał wraz z nią.
Państwo Hurkotowie wydali wkrótce i drugą córkę, ale ktoby się spodziewał? za Hubkę! Zmusił ich do tego brak zupełny młodzieży i niemożność dania posagu. Zmora ogromnie był temu przeciwny, pracował żeby to nie doszło do skutku, i nic nie potrafił. Tyle tylko dokazał, że ani sam nie był na weselu, ani żonie być pozwolił.
Panny hrabianki Sulimowskie dotąd są jeszcze do wzięcia i mieszkają w pałacu coraz gorzej opadającym z tynków i dachu, ale Bóg łaskaw, ktoś i po nie przyjedzie, może — zdaleka!
Nie wiem zresztą czyjby los jeszcze mógł czytelników obchodzić? chciałbym bowiem tak daleko ich z sobą zaprowadziwszy, dogodzić przynajmniej na końcu wszystkim ich wymaganiom; ale zdaje mi się żeśmy nikogo nie porzucili w drodze. Zresztą wyobraźmy sobie, że niewzmiankowani wszyscy poumierali, co jest niezmiernie prawdopodobne, bo to każdego spotkać może; za ich więc dusze proszę o wieczny odpoczynek.