Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom IV/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Złote jabłko Tom IV
| |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt | |
Data wyd. | 1873 | |
Druk | Kornel Piller | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
ZŁOTE JABŁKO
Powieść
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.
Wydanie nowe, przejrzane i poprawione przez Autora.
Tom IV.
LWÓW.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta
przy placu św. Ducha l. 10.
1873.
WARSZAWA.
W księgarni Michała Glücksberga. Nakładem Rogosza, Pillera i Gubrynowicza & Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.
|
Szczęściem może dla pana Bala, nie miał bardzo czasu rozmyślać o przypadku w kościele, bo nań spadły wszystkie wiejskie utrapienia, których dotąd nie doświadczył: odwiedziny urzędowe, śledztwa niespodziewane i bryczki ze dzwonkami przez tydzień hałasowały mu nieustannie w dziedzińcu. Przybył poznać się z nowym dziedzicem i obywatelem miejscowy Asesor, potem Sprawnik, potem Strapczy, potem ktoś z kancelarji pana marszałka, potem ktoś znowu z osobnem poleceniem, potem członek duchowny do śledztwa o jakąś pasiekę, urzędnik do rewizji skazek i tym podobni goście.
Wszystkich potrzeba było zabawiać, co najtrudniej przyszło, i gdyby nie Parciński, nie wist i preferans, nie wiem jakby sobie z nimi dał radę pan Bal.
Asesor szczęściem był bardzo dobry człowiek, małorosjanin, wesół, rubacha, i nie prześladujący ludzi, a że w nim serce grało, poznawszy bliżej Bala, zaraz go pokochał. Z tym łatwo było przyjść do ładu, choć pomocnik, nabechtany od pani Supełkowej, ciągle go podszczuwał.
Sprawnik, niegdyś major i adjutant księcia W... który się dosłużył rangi, więcej pilnując pokojów i towarzystwa niż zajęć militarnych, był człowiekiem wielkich pretensyj, elegant, wytworniś, a wewnątrz najdziwniej obojętny na wszystko co nie napychało kieszeni. Przyjechał koczykiem, ale z żydem faktorem na koźle, ze szkatułkami zawierającemi wytworne toalety, z kamerdynerem, bursztynami i cybuchami, sekretarzem pijakiem i pisarzem, szumno i hałaśno... Słysząc o kupcu i wystawując go sobie czemś łatwem do zastraszenia, w początku wystąpił z bardzo pańskiemi minami, ale zaledwie wszedł do salonu, stał się na widok zamożności i zbytku innym zupełnie człowiekiem. Wystąpiła zaraz francuzczyzna, dworactwo, serdeczności, zwierzenia, a że pan Bal łatwo się ująć dawał, zręczny major zrobił z nim co sobie zamierzał. Zwierzył mu się zaraz na ucho, że miał sekretne doniesienie o ucisku włościan, wystawił jakie to niebezpieczeństwo ciągnie za sobą, i przestraszonego zapewnił, że to się da jakoś złagodzić.
Że w Zakalu i stół i wina smakowały, pan major przedłużył tu swój pobyt, usiłując na stopie przyjacielskiej stanąć z gospodarzem, u którego nareszcie półtora sta rubli zmuszony był pożyczyć. Wszystkie trudności poszły potem nadzwyczaj szybko z wiatrem i ukończyły się najpomyślniej. Ale tydzień takiej załogi i salonowania!..
W domu i na folwarku gdzie się rozlokowała kancelarja, nie było chwili spokoju, a któżby śmiał sprzeciwić się w czem komukolwiek z tych panów? W końcu odjechali ustępując miejsca innym, a Bal nie mógł się upamiętać widząc jedne po drugich zajeżdżające bryczki, interes napadający po interesie, śledztwo po śledztwie i wydatek po wydatku.
Parciński jak mógł mu usługiwał i wyręczał, wszakże wszystko się o dziedzica po troszę opierać musiało.
— A co Erazmie, spytała go żona po kilku dniach jednego wieczora widząc posępniejszym, tyś na wsi wyglądał spokoju i odetchnienia?
— To są początki, to wyjątek, jak się raz obrobim z tych zaległości, będziemy siedzieli jak u pana Boga za piecem.
— Prawda że za piecem, bo prócz tych panów żywa dusza u nas widać nie postanie. Zawszeż jeszcze wieś widzisz w tak różowych kolorach?
Pan Erazm ruszył ramionami.
— Moja droga, rzekł hamując się o ile umiał, są warunki w życiu ludzkiem od których żadne położenie nie uwalnia; jednym z nich to co się pospolicie zowie kłopotem... jakże ty chcesz być od nich całkiem swobodną?
— Jam się tego nigdy nie spodziewała ale ty.
— Jam się dotąd nie zawiódł.
— Erazmie! doprawdy nie godzi się żebyś mnie to mówił.
— Może się uprzedzam, ale mi widok wsi i to życie u piersi natury opłaca za wszystko!
— Cóż mam na to powiedzieć? westchnąć i milczeć.
— To są wstępy, początki! Pierwsze kotki za płotki! Jak raz przebrniemy przez zwykłe introdukcyjne trudności, pójdzie nowe życie gładko, ślicznie, wesoło, cicho, swobodnie... będziemy się wsią napawali. Co do mnie przyznam ci się że zapominam o wszystkiem, w oczekiwaniu uroczej wiosny się zatapiając. My mieszczuchy rzec można, nie znamy dzieła Bożego, nie skosztowaliśmy wdzięku natury, nie wiemy co wiosna, lato, jesień, żyliśmy w oranżerji. Tu dopiero rozwiną się dla nas wspaniałe widoki przyrodzenia.
Pani Balowa się rozśmiała.
— Kochany Erazmie! ale gdzież weźmiesz swobodę umysłu potrzebną do zapatrywania się na naturę? Z jednej strony żyd arędarz, z drugiej pan pomocnik, z trzeciej sąsiad napastnik, z czwartej proces cię oblęże... Najpiękniejsza wiosna zmieni ci się w utrapioną jesień!
— Zawsze widzisz czarno! zawsze się uprzedzasz! odparł już goręcej coraz pan Bal... bądź sprawiedliwszą... Zresztą, jakem to sto razy powiedział, ja ci się nie dziwuję... ty nie masz w żyłach krwi szlacheckiej.
— Coraz się o tem mocniej przekonywam...
— Daruj mi serce... ale narażasz się sama.
— Nie przepraszaj bo się nie gniewam wcale, śmieję się tylko z ciebie.
— Może to być śmieszne dla was... ale cóżem temu winien że krew tych Balów starych płynie w żyłach moich i pociąga mnie ku żywotowi pradziadów?
— Nie krew to ale imaginacja! pomyślała żona, ale nic nie odpowiedziała. Bal chodził wielkiemi krokami po pokoju, i sam z sobą rozprawiał ducha sobie dodając. Im więcej bowiem usadzały się okoliczności żeby go od wsi zrazić, tem gwałtowniej czepiał się jej sił ostatkiem... Przestał wprawdzie Zakale nazywać złotem jabłkiem, bo codzień dobitniej przekonywał się że ten przydomek dziedzictwu jego służyć nie mógł, ale zawsze i coraz goręcej oświadczał się ze swem dla wsi uwielbieniem.
Tymczasem kłopoty nie ustawały i sypały się jak z worka; każdy dzień coś nowego przynosił... Parciński pocił się nad stosami papierów, po których przejrzeniu ostatecznie zawsze coś tylko było komuś zapłacić. Pan Bal wyliczał i zapisywał potajemnie, a coraz to podsumowawszy, gdy był sam jeden, potrząsał głową znacząco; rosły bowiem wydatki niezmiernie, a przychód się ani pokazywał jeszcze. Aręda zaledwie wystarczała na pobycie codziennych kosztów życia, a Moszko regularnie kwitkami się wypłacał. Kasa właściwa Zakalańska, mająca osobne regestry, strasznie była chuda.
— Zapewnie że to wiele! mówił poczciwy pan Erazm, ale to są ekspensy installacyjne! inaczej być nie może... Później, powoli zacznie się to powracać...
Tymczasem pieniądze wyjeżdżały szybko, ale z powrotem doczekać się ich nie było można. Oczekiwana tak niecierpliwie wiosna poczęła się nareszcie... w kalendarzu... Zwiastował ją z nieporównanym zapałem pan Bal i wskazał żonie czerwonemi wydrukowane literami... Pierwszą część wiosny! Ale spojrzenie w okno przekonało go że to był mythus tylko, symbol, tradycja... ale pewno nie wiosna... Paskudniejszej pory nad tę, gdyby kto ją chciał robić naumyślnie, nie potrafiłby sobie skomponować. Na ziemi leżał śnieg wielkiemi płatami z pod którego czarna, naga wyglądała ziemia... błota było pełno, wody podostatkiem, zimno jak o Bożem narodzeniu... Przymrozki na czterdziestu męczenników poczęte, obiecywały męczyć dni czterdzieści i w tem nie zawiodły. Jeśli dzień jeden błysnął weselszy, po nim następowała słota, deszcz ze śniegiem, śnieg z deszczem. Błoto i gruda mieniały się jak najregularniej... W takich przemianach z wielką niecierpliwością pana Bala nadeszła znowu czerwono drukowana Druga część wiosny!
Śnieg złaził, ale po kątach leżał jeszcze uparcie, przymrozki szły co ranka, słońce jednak poczęło sobie przypominać swoje obowiązki. Walka zimy która ustąpić nie chciała z wiosną, która czuła potrzebę przejścia, zajęła prawie całą tę część w kalendarzu drugą nazwaną, sumiennie i pierwszej imienia nie warta. W dzień przygrzewało, w nocy marzło, a po chwili cieplejszej zlatywały burze, grady, zamiecie krótkie a nieznośne, nie dające głowy za próg wychylić.
— Co u kata! mówił pan Bal, czy się to już nigdy wiosna nie zrobi? I to na złość chyba!
Nareszcie pod płotami zjawiła się pokrzywa, pierwszy u nas zwiastun zieloności, przyleciał chudy bocian, zakrzyczały żaby w błotach, chmarą podniosły się komary... zima musiała ustąpić. Jednakże bez futerka wyjść było niepodobna. Pan Bal dziwił się bardzo, że tego wszystkiego w mieście nie doświadczał, ale wmawiał sobie, że to go zajmowało i bawiło.
— Co do mnie, mówił przed żoną, ja na ten widok walki w przyrodzeniu i odmładzającej się ziemi patrzę z zachwytem, z rozczuleniem... W mieście to wszystko przechodziło niepostrzeżone, mieniałem futro na płaszcz i to dla mnie stanowiło wiosnę. Nawet krzyk żab naszych mi się podoba.
— W tem przynajmniej zgadzasz się z poetą co osądził, że żadne żaby nie krzyczą jak nasze.
— No! gadaj ty sobie co chcesz, a ja ich kumkanie lubię.
Jak tylko się ociepliło, pan Bal nie schodził z ganku, stał się dzieckiem, ale używał wiosny całą gębą. Przynosił trawę i pączki drzew lub dzikiego agrestu do pokoju, wynajdywał kwiatki, a tak go to naiwnie bawiło, że żona nie mogła mu już mieć za złe namiętności, która go tak uszczęśliwiała.
Ale wśród tych zachwytów ileż było chmurek zaledwie przeleciałych[1] już znowu wracających.
Skutkiem zabiegów rozsądnych Parcińskiego, ludność Zakala pogodziła się jakoś z dziedzicem, chętka nieposłuszeństwa ustała, a zresztą łatwo porachowali, że z panem jakiego im Bóg dał, najlepiej wyjdą starając się go chwycić za serce.
Prosty ten lud ma głęboką znajomość człowieka, z fizjognomji czyta trafnie i nigdy się nie myli; w słowie, w zapytaniu rozpoznaje od razu charakter. Pan Bal miał znowu tak otwartą fizys, tak poczciwie rozweselone oblicze, że się na niem i najmniej biegły poznaćby potrafił.
A jakże nie korzystać z dobroci?
Postanowiono więc choć bez narady, kłaniać się nizko kuropatwie, a ile możności ssać ją nieboraczkę. Nie szczędzono ukłonów, ani słówek, ani przymileń, a szczery ów lud prosty, wśród którego pełno filutów wyuczonych odwiecznem swem położeniem do odegrywania komedji — podchodził pana Bala nieustannie.
Nowy dziedzic przekonany że na wsi panuje szczerość i prawda, wierzył każdemu słówku najświęciej, oburzał się nawet gdy mu dawano do zrozumienia, że nie wszystko tak być może jak mu malują, i płacił za swą poczciwość kieszenią.
Ze swych przechadzek na pole i do lasów rzadko kiedy powracał niewypróżniwszy sakiewki do dna, a im więcej dawał, tem częściej żądano. Temu zdechł ukochany wolik, tamtej krówka ostatnia, inny nie miał chleba! Bal się wzdrygał i dawał a dawał.
— Ale panie! mówił mu pokręcając wąsa Krużka, niech Jaśnie pan wierzy, że ci co prawdziwie potrzebują, najczęściej siedzą w kącie i nie przyjdą prosić, a kłamana bieda na wierzch tylko wyłazi...
— Co Waćpan pleciesz! oburzony łajał Bal, trochęś tylko liznął świata, a już nie masz miłości i wiary. To są ludzie prości, poczciwi! zresztą ja się znam na frantach!
Po cichuteńku zaśmiał się może niejeden z łatwowierności nowego pana, bo i to się zdarza, ale w ogóle pokochali się ludzie w swojej kuropatwie. Poczciwe to serca! a choć wiele złego między niemi, czyż tak wielka wina, tam gdzie prócz Opatrzności Bożej nikt cnoty nie szczepi? Ten lud ze swą większością tak dobrą, jest najpotężniejszym dowodem ducha słowiańszczyzny. Z większą stosunkowo oświatą, w położeniu mniej zależnem, inne Europy ludy w klasie odpowiedniej są stokroć więcej zepsute.
Ale wróćmy do dziedzica który się wiosną nacieszyć nie może; siedzi on nad brzegiem Horynia skąsany od komarów, patrzy na wody, pije ożywione balsamiczną brzóz wonią powietrze i zachwyca się, zachwyca! Nagle puściły zewsząd liście zielone, kwiatki, chwasty, trawy, i wszystko wskrzeszone powstało zmartwych!
Nikt uroku tej porze zaprzeczyć nie może; jest ona w istocie tak piękna, że gdyby jej tylko brakło tym krajom cieplejszym, co nie znają zimy, nie mieniałbym ich na nasz. Ozwały się ptaki, owady, niebo nawet ubrało w inne obłoki, barwą, kształtami różne od zimowych; przemówił do ziemi grzmot i spojrzał błyskawicą.
Wszyscy mieszkańcy miasta, aż do biednej wygnanki pani Balowej, wyszli spoglądać na obraz, który ginął dla nich wśród murów stolicy, i wszyscy w duszy uznali go pięknym. Horyń płynący pod samym prawie domem, raz w rok się ożywił także, poczęły iść tratwy i długie pasy gąsek, zaśpiewali flisy, czółna z ogniami zwijały się nocą po błyszczących wodach.
— A co? powtarzał pan Bal, a co? nie piękna wiosna? możem przesadzał? możem się uprzedzał? sami teraz powiedzcie, kiedyż co podobnego widzieliście w mieście? Czy tak tam śpiewają ptaszki w klatkach zamknięte?
Parciński który tem wszystkiem i nasycony był i przesycony, uśmiechał się niemal z zazdrością, sam jeden stając przeciwko wsi, i malując na przekor panu Balowi obrazy jego kolorami w inny sposób przesadzonemi.
— Bardzo pana szacuję i mogę powiedzieć że go kocham nawet, mówił Bal, ale tego jednego mu nie daruję, że się na wsi nie znasz! próbuje to zimne serce!
Lizia wbrew ojcu także utrzymywała, że choć wiosna była istotnie piękną, ale obraz jej raczej smutkiem niż weselem napawał. Nie wiem czemu, starzy zwykle rozgrzewają się tym widokiem, młodzi czują w nim tęsknotę; jestli to do wytłumaczenia fizjologicznie, czy pozostanie zagadką? rozwiązać tego nie potrafię. Staś także choć trochę z życiem wsi pojednany, więcej może wzdychał niż w zimie; i chodził na dalekie przechadzki, których pozorem tylko było polowanie, celem — marzenia i dumy.
Od czasu przygody w kościele nikogo nie widziano z sąsiedztwa, stosunki z niem zdawały się zupełnie zerwane; bolało to starego, pojechał raz do Brogów, nie zastał nikogo, zaprosił pana Teofila, nie odpisano i nie przybył, widocznie cały ten światek usuwał się od nowoprzybyłych.
Dankiewiczowie nie oddali mu odwiedzin, Hubka nawet wzywany dla interesu, nie przyjechał. Pan Bal mocno to uczuł, ale pokrył milczeniem; ani żonie, ani nikomu z rodziny żadnych nie dozwalając robić przypuszczeń i wniosków.
Złe drogi, rozlane wody nie dozwoliły być w kościele, później mężczyźni tylko sami dostać się potrafili do miasteczka, i znowu nikt się z niemi ani przywitał, ani ich chciał widzieć. Kupiec znosił to silnie dotknięty, ale cierpliwie, Stanisław wrzał z gniewu i czekał tylko zręczności żeby się z pierwszym lepszym zetrzeć.
Zerwanie stosunków z panem Teofilem pociągnęło za sobą usunięcie się hrabiego, który nie mając już nadziei wydania córki, czuł potrzebę wziąć stronę swego kuzyna.
Jakkolwiek to sobie tłumaczyć było można, w ogólności jednak postępowanie sąsiadów dla państwa Balów było niepojęte, nie domyślali się bowiem, by czem obrazić mogli sąsiadów i nie przypuszczali plotek, które tak obficie rozrzucono do koła.
W cztery oczy pytał pan Bal najprzód Parcińkiego czyby nie wiedział zkąd takie odstrychnienie się wyniknąć mogło, ale ten nie wiedział o niczem, bo z nikim nie żył, a skwaszony oddawna, tłumaczył to sobie nie źle zwykłą ludzką ułomnością.
— Nie dziwuj się pan, odpowiedział, pierwsze uczucie człowieka to zawsze obawa, niewiara, wstręt... mówią o ludziach pospolitych, gdyż wyżsi duchem poczynają od miłości i sympatji... Ale tu między temi cielętami, z pozwoleniem pańskiem, wyższości nie szukać. Potem im głupsze to tem dumniejsze, w ostatku draźliwe jak rana, której dotknąć nie można, żeby nie zabolało! Ale to są zwykłe początki. Gdybyś pan był Dankiewiczowi pożyczył pieniędzy, a panna Elizia nie odmówiła panu Teofilowi, stałyby rzeczy inaczej, zrobiłbyś pan sobie partją, choć nie ciekawą, czegobyś potem gorzej żałował niż dzisiaj, że panu ci trutnie pokój dali. Tem lepiej! Baba z wozu, kołom lżej!
Nic się z tego nowego nie nauczył pan Bal, bo tyle mniej więcej i sam się domyślał, ale go korciło że inne jakieś tajemne powody do tego ogólnego wstrętu przykładać się mogły. Kogo się tu popytać, od kogo nauczyć? na wsi naturalnie od żyda. Żyd tu jest wszystkiem, on łączy sobą klasy najróżniejsze, bo się do nich dotyka; wszystko wie, bo się o każdego dowiaduje; zdrowo bo praktycznie sądzi... a więc do Moszka!
Pan Bal spotkał właśnie starego jadącego biedką do dworu, opodal w lasku. Moszko jak dwudziestoletni młodzik zeskoczył z siedzenia, zdjął czapkę i na znak dziedzica którego bardzo szanował, bo mu z nim dobrze było, zbliżył się z uśmiechem.
— Jaki z Jaśnie pana gospodarz! rzekł nie bez ziarka pochlebstwa, zawsze w polu! na co to tak pracować! pan Bóg i tak da.
— A cóż mam robić? odrzekł kupiec smutno, muszę się poznawać z gospodarstwem, ale ja właśnie chciałem się z panem Moszkiem zobaczyć i pogadać, dobrze żeśmy się spotkali.
— Nu! co Jaśnie pan każe? ja i w nocy na jego rozkaz!
— Możemy z sobą pogadać szczerze?
— Czemu nie! niech pan wierzy — kładnąc rękę na piersi dodał żyd — ja pańskiego zaufania nie zdradzę.
— Powiedz-że mi, ty wszystkich znasz, wszędzie bywasz, słyszysz co ludzie gadają, co się to dzieje, proszę cię, że odemnie tak wasi panowie jak od zapowietrzonego stronią?
Moszko pogładził brodę, kiwnął głową, założył ręce za pas...
— To długo gadać, rzekł, Jaśnie pan się nie obrazi, jak ja czystą prawdę powiem?
— I owszem ja tego chcę właśnie.
— Ot, jak się mnie zdaje, z tego com ja słyszał po dworach, w Dębnie, w Burkach i u inszych. Choć prawda nie bardzo się oni przedemną wygadują, wiedząc że ja panu służę, ale od ludzi można wyciągnąć wszystko. Jak państwo tu przyjechali, tak zaraz wielki się zrobił hałas. Zkąd? jak? co? kto? a czy bogaty? a kto on? A trzeba Jaśnie panu wiedzieć, że tutejsi panowie jak gołe, z pozwoleniem, tak wielkie fanaberje! Jak posłyszeli, że Jaśnie pan bogaty, a dom śliczny, a pieniędzy dosyć, tak im strach poszedł, że oni przy Jegomości pogasną! Ztąd zaraz różne intrygi, jedni drugich podszczuwali i zmówili się na Jaśnie pana.
— Cóżem ja im zrobił? spytał Bal łamiąc ręce — więc to spisek?
— Co na to uważać! Oni myślą że jak kto z kupców pochodzi, to co gorszego od nich.
— Z kupców! z kupców! — zawołał oburzony pan Erazm, albo to ja nie szlachcic i nie lepszy może od nich! Waćpan wiesz że Balowie pochodzą z książąt.
I byłby się tak dalece zapomniał poczciwy pan Zakala, że już chciał przed żydem liczyć swych przodków: wodza Justynianowego, książęcia Massagetów i podkomorzych Sanockich, gdy Moszko przerwał mu kłaniając się do kolan.
— Przepraszam Jaśnie pana, to głupi ludzie, co na to uważać! A wreszcie, co daleko szukać czego oni zlają? Ot! podsędek zawsze tu był pierwszy póki Jaśnie pan nie przyjechał, zląkł się że będzie musiał albo się wyciągać, albo spaść daleko niżej: nu! a Dankiewiczowi pan odmówił pieniędzy.
— Ty i to wiesz?
— Czego ja nie wiem? rzekł Moszko. Wszak i pan Teofil (tak go nazywano powszechnie, a niekiedy nawet pantofel) może mieć urazę? Nu! co za dziw, że ich złości biorą.
— Ale cóż na to poradzić? rzekł pan Bal, trudna to jednak rzecz siedzieć jak w więzieniu, żywej duszy nie widząc.
Żyd mocno głową pokiwał i dwakroć brodę siwą pogładził.
— Gdyby tak na mnie, odparł, jabym się im dał gniewać i siedziałbym cicho: przyszliby oni potem sami do Jaśnie pana.
— Ha! może masz słuszność, ruszając ramionami mruknął pan Bal, zresztą nie ma podobno sposobu na to.
Smutny jednak ze spuszczoną głową powrócił do domu wzdychając, i nie dziw, potrzebował ludzi, bo do nich przywykł, ciężyła mu pustynia otaczająca i nie wystarczała natura, nie miał się z kim wrażeniami podzielić; w ostatku osamotnienie żony przykro mu dolegało.
Nazajutrz wśród najrozkoszniejszych dumań o planie angielskiego ogrodu mającego dom w Zakalu otoczyć, gdy pan Bal zakasawszy poły, w zapale przesadzał płoty, utykał kołki i budował w myśli altanę nad urwiskiem u Horynia brzegu, Parciński przyszedł z papierem.
Nauczył się już nasz pan Erazm co to papier na wsi znaczy, na widok jego wstrzęsa się człowiek, blednieje, cofa, jakby na węża nadeptał. Papier nie przynosi nigdy nic dobrego, zawsze złe zwiastuje, jest to poseł kłopotów. Czarne na nim gzygzaki, szatańskie, tajemnicze zawierają groźby.
Wśród objadu odbiera apetyt, wśród przechadzki zasłania widok, uciechę zatruwa przeczuciem!
— Co to jest? zapytał z przestrachem kupiec, czy znowu?
— A znowu, rzekł Parciński.
— No! z rezygnacją spuszczając głowę odparł Bal, któremu kij upadł z ręki, cóż tam Pan Bóg dał?
— Oj ludzie to, nie Pan Bóg.
— Cóż przecie?
— Ultimatum w rzeczy dyferencji Radziwiłłowskiej, Hubka każe nam kończyć, lub pozwie do sądów.
— Kończmy! zawołał Bal, kończmy na miłość Boga!
— Nie można! niepodobna! warunki są niesłychane; odcinają nam całą dyferencją, najlepszy las, najsuchsze sianożęcie, wygon od Ciemiernej, jeszcze łaskawi że wioski nie zabierają i za to każą dziękować.
— Ach! ależ mamy my słuszność czy nie? zapytał pan Erazm, oświeć pan mnie.
— Szczerze powiedziawszy, ja prawdziwie rozpoznać nie umiem, kto tu ma słuszność po sobie, czy kniazie Radziwiłłowie, czy nieboszczyk kniaź Teodor. To pewna, że granicy stałej od wieków nie było, że się tam nieraz siekli i zabijali, a kto mocniejszy brał górę i trzymał. Pierwsze spory sięgają czasów ostatniego z Jagiełłonów. Ale to pewna że z dyferencji połowa nam dziś z prawa i prawnie przypaść powinna, gdyby nie komplanacja hrabiego.
— A ta opiewa?
— Ustępstwo zupełne.
— Cóż tu począć? co tu począć? radź pan.
— Zapiszmy się na kompromis.
— A! doskonale! zapiszmy się na kompromis, zawołał Bal, posłuży mi to do dania dowodu szacunku sąsiadom. Wybornie! Odpisz pan Hubce, że prosimy o kompromis.
— Kogo pan myśli od siebie prosić?
— Ja? podsędka Hurkota.
— Ale ten jest najlepszy z Hubką.
— O! o! dowcipnie mrugając oczyma Bal, tem lepiej, nie zrobi mi krzywdy dla tego samego.
Parciński pomyślał, pokiwał głową i poszedł milczący, a w pół godziny posłaniec niósł panu Hubce odpowiedź.
Na wieczór, właśnie gdy siadali do herbaty, przyszło pismo, w którem się zgadzał na sąd polubowny, od siebie naznaczając Dankiewicza, na co się Bal zgodził, superarbitrem miał być Jaś Pancer, ale ten jak się dowiedziano wyjechał, na jego miejsce więc kupiec proponował Teofila Zmorę. Dwa czy trzy listy jeszcze zakończyły umowę i Bal zasiadł pisać do uproszonych.
— Dobrze mi się udało, rzekł w duchu, sąd kompromisarski zawsze lepszy od procesu, w dodatku zbliży mnie to do ludzi. Śliczną myśl miałem!
Trwała ta radość tylko do południa nazajutrz, gdyż od Dankiewicza przyszła odpowiedź pełna panów dobrodziejów, ale grzecznie wymawiająca się od sądu. Nieco później przyniesiono list od Hurkota, krótki, w kilku słowach i bez ogródki odmawiający sądzenia sprawy. Pan Teofil także nie chciał być ani sędzią, ani superarbitrem.
Te trzy przykre odezwy zmięszały pana Bala na chwilę, łza nawet zakręciła mu się w oku, zmarszczył się trochę, pomyślał.
— Proś pana Hubki niech do nas przyjedzie, rzekł, skończymy, procesu nie chcę, postąp pan jak mu się podoba, obetnij mi poły, a zróbmy sami koniec.
Napisano do Hubki, ale ten złożywszy się fluksją, zaprosił Parcińskiego do siebie, zarzekając że żadnym sposobem przyjechać nie może.
Pan Erazm miał trochę przyzwoitej dumy a wiele gorączki, zżymał się, ale nie dał już poznać po sobie że go to obeszło.
— Jedź pan z łaski swojej i rób co chcesz byle był koniec, rzekł, sprawy mieć nie chcę, Zakale obejdzie się bez tego kawałka lasu.
Parciński chciał coś mówić, ale mu kupiec nie dał ust otworzyć.
— Wszystko cobyś pan mógł mi powiedzieć o tem, rzekł żywo, wiem, słyszałem, ale powtarzam, chcę zgody i pokoju, komplanacja mnie obowiązuje jakkolwiekbądź. Czekam pana jutro z podpisanym układem.
Parciński westchnął tylko.
— Niech pan zważy, odezwał się, że interes tak stoi, iż go inaczej jak źle skończyć nie mogę. Krzyk będzie na mnie.
— Kochany panie Tomaszu! ściskając go zawołał Bal, niech ich djabli wezmą, niech sobie krzyczy kto chce, a my róbmy co można i co da nam święty, nieopłacony spokój.
— Stanie się więc jak pan chcesz, ale z góry powiadam, że jeśli co utarguję, to nie wiele.
Wejście pani Balowej przerwało rozmowę, kupiec go pożegnał skwapliwie, twarz rozjaśnił, udał wesołego, zakręcił się, a że słońce grzało ślicznie, zaproponował przechadzkę. Tęskna Lizia, smutna pani i nie weselszy od nich Staś wyszli razem, jeden Bal choć w sercu uciśniony, rozczulał się zawsze i rozweselał, grając swą rolę do końca z heroizmem, jakkolwiek małych rozmiarów, ale wielkiem okupionem wysileniem.
Pustelniczo, cicho, smętnie biegły te dnie w Zakalu, których monotonii nic nie przerywało, chyba list z Warszawy, chyba plotka arędarza, lub żart Parcińskiego.
Nazajutrz nie powrócił pełnomocny i napróżno niecierpliwy Bal trzy razy na spotkanie jego do promu wychodził, chcąc się zawczasu i dowiedzieć co zrobił i ułożyć z nim jak miał mówić przy żonie i dzieciach, przed któremi chciał ukryć swoję stratę. Nazajutrz rano siedział już znowu u promu dosyć pochmurny dziedzic Zakala. Liczył on, liczył co go kosztowało nabycie, a coraz lepiej obeznając się z tem co mu złote jabłko przynieść mogło, wielkie przewidywał straty. Ale od czegoż w człowieku ten rozum tak giętki, który mu przewybornie służy wedle potrzeby na prawo i lewo? Począwszy nim wywijać znalazł wkrótce pan Erazm, że trochę nakładów jeszcze na młyny, hutę, ulepszenie gospodarstwa, mogą olbrzymie wydać procenta i zyski.
— To są tylko początki, mówił, trzeba cierpliwości, wiele cierpliwości! wszystko się da przerobić.
Zatopionego w cyfrach, które jak wojska ogromne szeregami stały przed nim i poruszały się na rozkazy przechodząc w lewo i prawo, znalazł wracający Parciński, który dość kwaśny z promu zszedłszy, powitał kupca najniespodzianiej, a nawet trochę go przeląkł.
— A to pan! no, cóżeś zrobił? skończyłeś? spytał chwytając go za rękę dziedzic.
— Spełniłem rozkaz pański.
— No! to dobrze, o więcej nie pytam, a przy nich (to znaczyło resztę rodziny) chwal się pan ogromnie, żeśmy przepysznie interes zrobili.
— Ubiliśmy istotnie! zaśmiał się pan Tomasz, cała dyferencja dostała się Radziwiłłom, ledwiem odtargował szlaczek lasu, żeby się nim zasłonić było można od widoku porębu, z którego panu nic nie przyjdzie i trochę wygonu dla Ciemiernej. Śliczny las przepadł, ale nie było sposobu.
— Dziękuję panu za ten szlaczek i wygon, odparł wzdychając pan Bal, ale w pokoju mówmy część dyferencji, nie bardzo się rozszerzając ile jej przy nas zostało. Rozumiesz mnie pan?
Parciński głową kiwnął.
— Ta nieszczęsna komplanacja hrabiego, podrobiona później na pańską krzywdę, a od której nie było się można wyłamać, wszystko panu popsuła. Hrabia Sulimowski niegodziwie postąpił.
— Nie mówmy o tem, rzecz skończona, powinna być zapomniana, daremne żale.
— Zazdroszczę panu tej zimnej krwi.
— Stary jestem, mój panie Tomaszu, krwi nie mam zimnej, a do strat przywykłem. Ale powiedz mi szczerze, nie zaczerpnąłeś co o powodach odmówienia panów kompromisarzy?
— Wszystko to musiał Hubka zrobić, bo się bardzo kręcił...
— Ha! więc to nie nieprzyjaźń ich dla mnie, ale przyjaźń dla niego zrobiła? spytał naiwnie Bal, prawie z radością.
— Alboż to nie jedno? odpowiedział Parciński. Ale zapomniałem o nowinie.
— Chwała Bogu, jest i nowinka?
— Pan Teofil się żeni.
— Vivat! a z kimże?
— Z panną Hurkot.
— Rozumiem, rzekł Bal, żeni się na złość.
— Nakształt tego, całe sąsiedztwo w ruchu. Podsędkowstwo z powodu kolligacji z hrabiami, na których całe życie pluli, dmą się ogromnie; posłańce latają... w Dębnie jubileusz... pani Dankiewiczowa po cichu ręce łamie i na głowę choruje... Hrabia Sulimowski przyjeżdżał słyszę siostrzeńcowi perswadować, ale uparł się, oświadczył, zaręczył i dokonawszy tego siedzi w nienajlepszym humorze zamknięty u siebie.
Tak rozmawiając przyszli pod dom, a że Parciński był jednym w Zakalu co jeszcze trochę czasem wlał w rozmowę życia i zajęcia, że go lubili wszyscy, bo czuli w nim poczciwą duszę, przywitali go serdecznie.
Wytoczyła się zaraz naturalnie wielka nowina ożenienia, a Lizia parsknęła ze śmiechu.
— O! cóż za nieszczęście! zawołała. To ta zapewnie panienka, którą widywałam tak wyprostowaną w kościele. I kiedyż ślub, panie Tomaszu?
— Zaraz po zielonych świątkach.
— Co za szkoda że nie będziemy tańcowali na weselu. Niestety! nie mamy najmniejszej nadziei.
Żartowano chwilę, choć w istocie to ciągłe osamotnienie poczynało dolegać przykro nawykłym do towarzystwa. Znosiła je najlepiej pani sama, która powoli ulubiła ciszę, spokój i to życie pustelnicze; ale żywej Lizi, a nawet Stanisławowi co dzień Zakale wydawało się dzikszą pustką.
— Jeszcze jedna nowina, o której zapomniałem, odezwał się Parciński. Hrabia Sulimowski, powróciwszy z Brogów zachorował, a nawet mówią że niebezpiecznie. Hubka utrzymuje że się zgryzł przyszłem ożenieniem siostrzeńca i pokrewieństwem z Hurkotami; że silnie bardzo przemawiał do kawalera, ale pan Teofil milczeniem go zbywał; wyjechał wzruszony, miał się zaziębić w podróży i przybywszy do domu położył się w łóżko. Hrabia nigdy nie chorował, mówią że dostał jakiejś gorączki; wezwano zewsząd lekarzy.
— Szkoda mi go, smutnie rzekł Bal, zawsze mi się zdaje że go tu spotwarzono, może mieć wady, ale złym nie jest, doprawdy.
Ten sąd, którego nikt nie potwierdził, ale też nikt mu nie chciał zaprzeczać, zakończył rozmowę już wyczerpaną.
Wieczorem gdy pan Bal myślał już spocząć, zjawił się leśniczy, oficjaliści i stary arędarz, który miał dosyć tajemniczą postawę. Znał on się na swoich obowiązkach tradycjonalnych i widać było że przyjechał z jakąś wieścią, gdyż przeczekał wszystkie dyspozycje i został do końca.
Krużka, któremu oznajmiono o ustąpieniu lasu, splunął w ręce w rozpaczy.
— A po cóż panu teraz leśniczy? zawołał, nie ma co tych krzaków i łomu tego pilnować. Najśliczniejsze ostępy, najpiękniejsze zapusty, a jakie łąki! Nie wie pan co pan stracił.
Byłby tak mówił do północy, bo gdy mu się na żal lub radość zebrało, nie żałował słów by je odmalować, ale go Moszko wyprawił jakoś, szepnąwszy mu słowo na ucho.
— Waćpan coś mi masz do powiedzenia? uśmiechając się spytał Bal.
— Słówko tylko Jaśnie panie.
— No! a co tam?
— Byłem dziś u podsędka.
— A! i powiesz mi o zaręczynach?
— Pan już wie?
— Od rana.
— Nu! ale to nie dosyć. Przyjechałem do podsędka, bo mnie się tam coś należało... Patrzę, coś bardzo grzeczny... ale taki jak nie bywał, zaraz pomiarkowałem że o coś będzie prosił. — Moszku! mówi traktując mnie herbatą, pożycz albo dostań pieniędzy. — Pieniędzy! powiadam, a gdzie one są? — Zkąd chcesz weź, a daj, jeśli Boga kochasz... córkę wydaję. — Ja nie mam, powiadam. — Pochodził po pokoju. Mówią że wasz pan bardzo groszowity, czy to prawda? — Może to i prawda, ale on ma wielkie wydatki. — Cóż on tam robi? siedzi? ha? żywej duszy u was? — Co robi? mówię, a co ma robić? gospodaruje, bawią się. On nie lubi gości, taka jego natura.
— Dobrześ, ślicznieś powiedział panie Hercyk. Bóg zapłać.
— Niech no pan posłucha dalej... A nie pożyczyłby on mnie pieniędzy? spytał. — Jak on ma pożyczyć, kiedy pana nie zna? — Ja mu dam dobry procent. — Co pan myśli? zawołałem, to nie taki człowiek żeby pożyczał na procenta, to wielki pan, to nie żaden bankier.
— Dobrześ powiedział panie Moszko... Cóż on na to?
— Bardzo chodził, bardzo rozdumywał, a potem... — Co ty myślisz, powiada, jakbym się z nim ja poznał, czy on by pożyczył? — A co ja mogę wiedzieć, mówię, ja to tylko słyszałem, że on się z państwa śmieje, że u niego nie bywacie, bo u niego książęta i grafowie w Warszawie bywali. — Śmieje się, śmieje się, rzekł podsędek i zagryzł usta. Nu! potem się mnie długo o Jasnego pana pytał i powiada na końcu: Przeproś tam, żeśmy dotąd nie byli... juściż będziemy w Zakalu.
— A ha! a ha! zaśmiał się pan Bal, zacierając ręce, rozumiem, potrzebują pieniędzy!
Moszko śmiał się na równi z panem, ale pilno było tem zwycięstwem na wpół już dokonanem pochwalić się panu Erazmowi i pobiegł z niem do żony.
W istocie u podsędków zaszła nagła zmiana po oświadczeniu się i zaręczynach pana Teofila; dopięli głównego celu, wydawali córkę za Zmorę, dali już poznać swoję siłę przybyszom, jak ich zwali, chcieli teraz spróbować, czy pierwsi ku nim się skłaniając, nie utargują co na nich. Jednego wieczora rzucił myśl pierwszą podsędek, zakrzyknęła pani, rozprawiali długo, ale skutkiem rozmowy było, że myśl wyrastać poczęła po cichu. Ubrano ją w najszlachetniejsze pobudki, żeby się na niej nikt nie poznał.
— Po większej części to co na nich mówią, szepnęła pani, mogą być plotki, zresztą przekonać się trzeba nim osądzim. Pospieszyliśmy się. Mieli czas poznać co my tu znaczymy... Wartoby się do nich zbliżyć, potrafią spodziewam się ocenić krok ten.
Ale na pierwsze słowo wyrzeczone przed Zmorą oparł się temu pan Teofil całą siłą, a że to było przed weselem, podsędek i żona ustąpić musieli.
W początkach jeszcze rozdrażnienia przeciwko państwu Balom, kiedy wyszukiwano wszystkich sposobów szkodzenia im, w Dębnie ktoś wspomniał przypadkiem przy czułych uszach panu Hubce, że dawniej przed laty kilkudziesięciu toczył się jakiś proces Sulimowskiego z Mylińskiemi o dwakroć sto tysięcy, i nie doprowadzony do końca, ubity został z powodu, że Mylińscy zubożawszy prowadzić go dalej nie mogli, a nikt przeciw hrabiemu pretensji ich nabyć nie chciał.
To przypomnienie nawiasowe utkwiło w pamięci dawnego rządcy i plenipotenta, który skończywszy o dyferencją, zachęcony dobrym zyskiem i łatwością za jaką się to dało rozwiązać, począł mocno przemyśliwać nad wywiedzeniem się bliższem i o Mylińskich i o ich sprawie...
Możnaby dobry zrobić interesik, mówił potrząsając głową.
Hubka był jednym z tych ludzi nieprzeźroczystych, w których na pierwszy rzut oka nic dojrzeć nie można; wziąłbyś ich za pospolite stworzenia, bez myśli a nadewszystko bez żadnej przebiegłości, coś na kształt tych zielonych pajączków którym sukienka wybornie posługuje do utajenia się wśród liści i trawy. Takim był właśnie ów gruby, głupowato się uśmiechający, niezgrabny i niepozorny pan Piotr Hubka... Jednakże powierzchowność jego zupełnie zawodziła; chytry, przemyślny, uparty, nieumiejący się ani zrazić ani zniecierpliwić, szedł do celu jak kret pod ziemią, niewidocznie, cicho, i kiedy już swój pagórek wysypał, dopiero się o nim dowiadywano. Za płaszczyk służyła mu głupota i niepozorność.
— Mylińscy! Mylińscy! mówił sobie ciągle, gdyby to się co o nich dowiedzieć można, tak żeby nikt się nie domyślił dla czego? Pojedziemy do podsędka...
To powiedziawszy siadł na bryczkę i ruszył do Dębna, ale w ciągu całych odwiedzin nic o Mylińskich, a nawet o Zakalu nie wspomniał. Dopiero pod koniec naprowadził rozmowę niby przypadkiem na słyszaną wzmiankę procesu.
— Czy pan podsędek co o tym interesie słyszał? zapytał obojętnie.
— Jakże nie, rzekł deklamując Hurkot, ale to stare dzieje, końca i początku nie wiem. To tylko pewna, bo mi to swego czasu najlepsi prawnicy mówili, że Mylińscy mieli najzupełniejszą słuszność za sobą: ci ludzie do reszty upadli tą sprawą, zubożeli słyszę i dzieci starych Mylińskich służą gdzieś za ekonomów i pisarzy.
Tyle tylko na ten raz mógł się pan Piotr dowiedzieć, ale i to nie wielką było dla niego zdobyczą, zagadał o czem innem, powrócił do domu i począł układać plany.
— Że Mylińscy ubodzy temci lepiej, łatwiej nabędę ich pretensją; ale gdzie ich szukać, jak ich znaleść? To sęk!
Po dość długich przemyśliwaniach podsyconych nieustannemi szklankami piwa, które Hubka bardzo lubił, wypadło że trzeba się udać do Supełków.
— Oni tam długo siedzieli, rzekł sobie pan Piotr, muszą coś o tem wiedzieć; a że Balów cierpieć nie mogą, będą radzi gdy im stołka przystawią. Sama zna cały świat, musi o tych Mylińskich wiedzieć.
Nie był jednak tak niezręcznym nasz spekulator żeby wprost i umyślnie pojechał do Supówki, wybrał się do miasteczka o milę leżącego za folwarkiem hrabiego, spóźnił się umyślnie, a że z dawna znał się z byłym rządcą Zakala, zajechał do niego na noc. Samego nie było w domu, żonę tylko zastał i córkę; a że go szanowano jako człowieka majętnego i w pożyciu łatwego, rada mu była gosposia, która na wszystkich wdzięków swoich siły próbować była zwykła.
Po herbatce, po długiej gawędce o Zakalu, do której przysypywał żaru i węgla pan Piotr, coś się niby przypadkiem zgadało o ciężarach na tym majątku.
— A wiesz pani, odezwał się Hubka, żeśmy im zabrali dyferencją?
— Całą, zakrzyknęła rządczyni z radością, całą?
— Tak jak całą. Zakale teraz pięć groszy nie warte.
— Dobrze mu tak temu przybłędzie! zawołała gorąco Supełkowa, ofiarowałam się na odpust piechotą jak ten żyd wyjdzie z kijem z majątku.
— Taż to tam podobno, rzekł od niechcenia Hubka, był jeszcze dawniej jakiś proces z jakiemiś Mylińskiemi, podobno o znaczną sumę?
— A! prawda! prawda! odezwała się rządczyni zbliżając się do gościa... ale dobrze o tem nie wiem co to było. Mylińscy zupełnie zubożeli, hrabia nasz ich, między nami mówiąc, do torby przyprowadził.
— A cóż się z niemi stało?
— Co? zwyczajnie, co się dzieje z biedną szlachtą, poszli służyć biedacy.
— Dużo ich tam było? spytał popijając herbatę pan Piotr.
— Oj! coś troje czy czworo! zaczęła rozgadując się Supełkowa... Ja to dawniej znałam tych Mylińskich.
— A! pani ich znałaś! ciekawym, i cóż się z biedakami stało?
— Ich ojciec jeszcze miał cząsteczkę w Podbereziu, kilku chłopków, ale to już tylko resztki fortunki. Dawniej mówią byli to ludzie bogaci, ten proces ich tak zjadł, jak zaczęli się wodzić po sądach. A co to z panem się ciągać! Pan panem został, a szlachcic zgolał! Tak że staremu Mylińskiemu potem i tych kilku chłopków za niewypłaty podatkowe zabrano w administrację... a u nas jak raz majątek w administracji, już się z nim pożegnaj! Biedaczysko na starość z zarosłą brodą chodził po dworach za jałmużną. Podobno trzech synów miał i córkę, wszystko to chleb cudzy je teraz. Najstarszy się trochę pokierował i jest leśniczym w Radziwiłłowszczyźnie.
Hubka uderzył się po czole. — Kasper! zawołał tak głośno, że aż pani Supełkowa podskoczyła.
— Przepraszam, rzekł, a to ja go znałem, ale go zawsze Kasprem Białym nazywali, i zapomniałem nazwiska.
— A! tak! bo ma włosy jak len, nawet ładny chłopiec, gdyby nie ta czupryna.
— A reszta?
— Drugi podobno gdzieś jest gumiennym, a trzeci na czynszu... Córka poszła także za ogrodowego budnika... Ot! co to się z ludźmi dzieje!
— Prawda! cuda! che, che, cuda! dodał Hubka rad nici którą pochwycił i urywając już rozmowę, bo się bał żeby niewczesny wykrzyknik nie wydał jak go Mylińscy obchodzą...
Wieczór oświecony czarnemi oczkami pani Supełkowej zszedł jakoś wesoło i szybko, a nazajutrz niezgrabna ale wygodna bryczka pana Piotra toczyła się już do domu; on zaś puszczając zwolna kłęby dymu z fajki piankowej, przemyślał jak przystąpić do rzeczy, żeby nabyć jak najtaniej a zyskać jak najwięcej. Szczególny traf mieścił mu pod ręką prawie najstarszego z Mylińskich, który był leśniczym w dobrach Radziwiłłowskich, gdzie pan Hubka miał dawne i jeszcze niezerwane stosunki ze wszystkimi. Że jednak nigdy nie zwracał szczególnej uwagi na Kaspra Białego, musiał teraz zbliżyć się do niego nieznacznie i starać go poznać, nimby o interesie przemówił.
Pan Hubka robił wszystko jak widzimy ostrożnie, wolno, po cichu a systematycznie, i krwi mu niecierpliwość nie psuła. Mówił nawet czasem że z flegmą i z uporem wszędzie zajść można, gdzie człowiek zapragnie.
Długo namyślał się jak się zbliżyć do pana Kaspra niby z przypadku, a że ekonom kluczowy, gdzie służył Myliński, był mu dobrze znajomy i czasem go na polowańka zapraszał, choć nie wielki myśliwy, bo dla wódki i bigosu więcej niż dla zwierzyny jeździł na wilki i sarny, postanowił pod pozorem myśliwstwa pojechać na miejsce. Wyczekał dni parę, dobrze się rozpatrzył, rozważył, nareszcie kazał znowu zaprzęgać i znajomą drogą zjechał do folwarku głównego. Przyjął go wąsaty pan ekonom z wielką radością i bardzo uprzejmie, wieczorem do północy ponczyk był w robocie, a nazajutrz rano ułożyli maleńkie polowańko.
— Masz-że ty leśniczego? zapytał pan Piotr.
— A jakże! pan go zna podobno. Kasper Biały?
— A! ha, ha! Kasper Biały! prawda! prawda! przypominam sobie. Nawet ciekawybym go zobaczyć, mówią że ich ojciec miał się dobrze.
— Słyszę nawet z obywatelów, odpowiedział ekonom. Ojciec ich stracił wszystko na proces.
— Poszlij no po niego, rzekł Hubka, chciałbym się od niego dowiedzieć o tem, to musi być ciekawa historja; ja bardzo lubię takie rzeczy.
— Będziemy jechali koło jego chaty, to wstąpim.
Tak się i stało, na wybrzeżu lasu zatrzymali się przed maleńkim dworkiem z bierwion sosnowych, przy którym niewielki tylko był ogródek i stajenka. Na głos donośny ekonoma wybiegła ze drzwi młoda, ale blada i schorowana kobieta w stroju szlachcianek czynszowych, w chustce na głowie, koszuli i fartuchu, z szkaplerzami na piersi.
— A gdzie twój mąż? spytał ekonom.
— W lesie, proszę pana.
— Dawno wyszedł?
— Do dnia, nawet nie jadłszy.
— Nie wiesz gdziebyśmy go znaleźli?
— A jakże ja mam wiedzieć, proszę pana, chyba jak posłyszy strzelanie i psy to nadspieszy.
Wózek ekonomski potoczył się dalej, Hubka milczał lub poświstywał, nareszcie stanęli na miejscu, puszczono psy i polowanie się rozpoczęło. Po pierwszych kilku pustych strzałach, gdy się psy pozaganiały, myśliwi nasi usiedli odpoczywać, i jak przeczuła żona, Kasper Biały przybiegł zaraz.
Był to mężczyzna młody jeszcze, słuszny, barczysty, ale cery wybladłej, zgasłego oka i zwiędły, częsty kaszel z piersi mu się dobywał. Długi dziwnie biały włos spływał mu aż na ramiona. Miał na sobie kurtkę z sieraku, postoły z lipiny plecione, ciężką torbę borsuczą i starą strzelbinę. Zdjął pokornie czapkę przed ekonomem i niespokojnie się oglądał.
Hubka zmierzył go okiem ciekawem, objął całego i od razu uśmiechnął się do siebie, pewien będąc że sprawa pójdzie mu łatwo. Ubóstwu bywa tak dobrym sprzymierzeńcem oszustów!
— Ha! ha! jak się masz panie Kasprze? odezwał się dawny rządca, któremu bardzo nizko kłaniał się leśniczy; co? możeś mnie i nie poznał?
— Jakto! Jaśnie panie, przepraszam! poznałem i bardzo! niech pan daruje, dziękuję za pamięć i za słowo.
— No, jakże się tam powodzi?
— Źle się powodzi, odparł młody człowiek wzdychając; ja chory, żona chora, dziecko jedno umarło, drugie się nagotowało. Tak to z dawna Pan Bóg na nas nie łaskaw, ale nie godzi się narzekać.
— Zapewnie! zapewnie! Jużcić nie źle na leśniczowstwie?
— Nie mówię ja że mi źle, uchowaj Boże, ale wszakże lepiejby być mogło. Ojciec nasz, dziad, byli w lepszym bycie, gdyby nie hrabia Sulimowski, mielibyśmy kawałek chleba.
— A nie napijesz się waść wódki? spytał Hubka podnosząc kieliszek do góry.
— Dziękuję, kaszel dusi, wódka nie pasuje.
— Dobrze waść robisz że wódki nie pijesz, a my panie Atanazy powtórzym, czy co?
Powtórzyli istotnie i dawny rządca i ekonom po dobrej czarce młodej starki.
— Tak! tak! bieda na świecie! mruknął zatykając flaszkę Hubka; no! cóż robić? Ale jakże to było panie Kasprze, żeście stracili wszystko?
— Ot jak było! mieliśmy wielką sumę na Zakalu.
— Na Zakalu? spytał Hubka niby pytając, niby notując, hm! na Zakalu, mówisz?
— Chcieli hrabiowie kończyć o to układem, coś nawet dziadowi dawali, nie zechciał, bo to był panie jeszcze ze starych ludzi, co to albo wszystko albo nic. Procesowali się i ojciec i dziad i przyszliśmy do tego co pan widzi, że się tułamy po świecie.
— Hm! hm! to ciekawa historja!
— Ojciec jeszcze miał parę chłopów w Podbereziu, ale to do tej pory w administracji, a co dłużej, to więcej rośnie długu, już mówią że sprzedadzą; niech sprzedają, ja nie głupi dopominać się swego.
— To ciekawa rzecz! powtarzał Hubka ciągle nie wiedząc jak do zapytań dalszych przystąpić. A ten proces z Sulimowskim, toście przegrali zupełnie?
— Gdzież tam panie! jeszczeby to się było ciągnęło, gdyby nie z takim panem, ażeby był grosz, ale jak chleba nie stało, nie stało i procesu.
— Ależ musicie mieć choć papiery, wykrztusił rządca.
Oczy Kaspra błysły niespokojnie, widać było że się wahał wygadać zupełnie, spuścił głowę. Coś to tam jest trochę, rzekł po cichu.
— No! no! trzymajcie choć to, odezwał się pan Piotr, może kiedy kto wam pomoże, to jeszcze co odbierzecie. Teraz w Zakalu inny pan, z nimby było może łatwiej.
Ekonom, który już znając Hubkę z dawna, całej się rzeczy domyślił, począł mu bardzo zręcznie dopomagać.
— A co Kasprze! rzekł, kto to wie, jeszcze ci się gotowa uśmiechnąć fortuna? cha! cha!
Leśniczy coraz bardziej stawał się niedowierzającym, bieda uczy nieufności: zamknął się w sobie, ruszył ramionami tylko.
— Gdzie nam o tem myśleć, rzekł cicho.
— A czemu? odparł Hubka; czasem w sto lat odezwie się sprawa, gdy ją kto poprzeć umie.
— Niech pan mnie głowy nie zawraca, wiem ja że to darmo.
— Zapewnie, lepiej żebyś się nie durzył rzekł spekulant zupełnie obojętnie; ale kto to wie? Bardzom ciekawy co to był za proces, nie pokazałbyś mnie papierów?
Kasper obejrzał się do koła tchórzliwie jakby wpadł w matnią, z której się nie wiedział którędy wywinąć, poskrobał się w głowę, spojrzał na rządcę z bojaźnią i nic nie odpowiedział. Potrzeba znać wagę jaką przywiązuje zubożała szlachta, nie umiejąca czytać i pisać, do zbutwiałych papierów, ostatniej reszty dawnej swej zamożności, żeby sobie wytłumaczyć bojaźń i niespokój Kaspra. W Owruckiem u wielu rodzin trwożliwych o zachowanie swoich aktów, często je znajdziesz poukrywane w ulach, barciach, po dziuplach starych drzew, zakopane w garkach w ziemi, w tysiące szmat poobwijane. Obcemu dotknąć ich nie wolno; zapytać, jest to już obudzić strach paniczny. Kasper, któremu ojciec na śmiertelnej pościeli polecił żeby pilnie zachowywał papiery jako jedyny ślad majątku który kiedyś odzyskać mogli, obawiał się o nie tak, że co kilka tygodni innego na swój kuferek szukał schronienia. Można więc wyobrazić sobie jego przestrach, gdy mu rządca wspomniał papiery.
— Papiery się po ręku roztrzęsły, rzekł nareszcie, tam trochę, tu trochę, nie wiedzieć gdzie ich szukać.
— Szkoda, zapalając fajkę dorzucił Hubka, bo jabym może tego Bala potrafił przydusić i odzyskać wasze. Żal mi was nieboraków że tak giniecie, dobrzeby wam i tysiąc rubli wziąć.
Rzuciwszy to słówko powstał i udając że nic więcej nie ma już do powiedzenia, począł się zbierać do odjazdu.
Kasper stał jak wkuty, rozmyślając, wahając się i bojąc. W tej nędznej chatce, chorej żonie, dziecku i jemu trochę pieniędzy tak były wielkiem dobrodziejstwem, trochę spoczynku takiem szczęściem, trochę niezależności tak wielką nadzieją!
Ale ubogi przywykł się lękać. Jego zastrasza wszystko, czuje że nieprzyjacielem mu świat cały, począwszy od wichru chłodnego który go smaga nie patrząc na zdarte szmaty odzienia, aż do człowieka co go prześladuje nie mając litości nad jego nędzą.
Niepodobna było dłużej nalegać zręcznemu panu Hubce, który postanowił wszakże swojego dopiąć w inny sposób. W drodze więc począł cichą, tajemniczą zmowę z panem ekonomem i twarz jego dojeżdżając do folwarku wyjaśniła się znowu.
— Mam go w ręku! mówił cicho uśmiechając się, grunt jest! rzeczy dobrze stoją!
W kilka dni potem, blady, jasnowłosy leśniczy, ów Kasper Biały zjawił się u pana Hubki, do którego nierychło przypuszczony został.
— A co chcesz mój kochany? zapytał rządca dawny, udając że go dla nawału zajęcia prawie nie poznaje: mów, a prędko, bom zatrudniony bardzo.
— A! Jaśnie panie, nieszczęście! zawołał łamiąc ręce Kasper...
— No! cóż tam u licha! nie durz mi głowy, mów a prędko!
— Żonisko chore, dziecko nie wstaje, ja ledwie łażę, a tu i leśniczowstwo administracja odbierać chce; co ja nieszczęśliwy z sobą pocznę?
— Za co? jak?
— Albo to ja rozumiem co pan rządca mówi? Coś tam administrator zrobił, że się bez leśniczych mają obejść, podobno jakichś niemców posprowadzali, czy coś, a nas wyrzucają.
— A cóż ja ci na to poradzę? spytał Hubka.
— Niech się Jaśnie pan wstawi za mną.
— To nic nie pomoże, administracja skarg i piszczenia nie słucha, moje dziecko, bo administracja to nie człowiek ale machina! Ot naprzykład jak sieczkarnia, jej nic do tego co tnie, byle cięła, włóż i rękę, to ci ją chlaśnie!
— Niechże Jaśnie pan mnie biednego człowieka i te sieroty ratuje.
— A co ja na to poradzę? u mnie las mały, miejsca ci nie dam, bo i pobereżnikiem się obejdę, oficjalisty nie potrzebuję.
— To może gdzie podrekomenduje mnie pan.
— A daj ty mnie pokój! gdzie ja ci tu znajdę miejsce! Radziwiłłowski oficjalista nigdzie w okolicy przyjęty być nie może, boją się ich jak ognia.
— To ja nieszczęśliwy z głodu umrę! zawołał Kasper z wyrazem, któryby był skałę poruszył i zaczął płakać; i cóż ja! ale żona, ale dziecko!!
Hubka stanął trochę połechtany płaczem, bo dowiedziona rzecz, że kogo łzy nie poruszają, tego przynajmniej niecierpliwią.
— Ale mówiłżeś mi podobno, czy to ty, czy jaki inny szlachcic, o jakichś papierach, procesie? możeby się z tego co dało dla was wyzyskać i nie potrzebowałbyś służyć. Miałbyś swoję chatę, kawał gruntu i kawał chleba spokojny.
Kasper się uląkł znowu, ale ten strach przemogło niebezpieczeństwo bliższe, więcej grożące, potrzeba nadziei chwytająca go za gardło.
— Mam ci to ja papierzyska, rzekł, ale co z nich! one ojca do kija i torby przyprowadziły.
— No! a ciebie mogą na nogach postawić! zawołał Hubka. Gdzież je masz?
— Gdzieś tam są w domu, cicho rzekł szlachcic.
— No! nie ręczę, ale kto wie, może w nich jedyna dla was nadzieja; jedź i przywieź mi te papiery...
Rad nie rad Kasper ze łzami w oczach, ze strachem w sercu, ukłonił się, zawrócił, pojechał, walczył z sobą całą drogę, wahał się otwierając kuferek, ale stęknienie żony, płacz dziecka do reszty go złamały.
— Dziej się wola Boża, rzekł zabierając pliki powiązane, nie dało to nam chleba, nie ma co żałować, przepadliśmy z niemi, niech je licho bierze.
Dobrą chustą nawiązawszy Kasper tych dokumentów cuchnących mólem i wilgocią, ruszył znowu do pana Hubki, który czekał chłopaka z niecierpliwością największą. Ale po drodze żal jeszcze wziął szlachcica, przypomniały się słowa ojcowskie, który powierzając straż papierów starszemu synowi, jako głowie rodziny, zaklinał go by ich lekko z rąk nie puszczał, i Kasper zastanowiwszy konia już się chciał zawrócić. Wiatr przyniósł mu jakby płacz żony, jakby jęk dziecięcia... o! potrzeba było jechać! Ale z chusty wyjął Kasper kilka plików, i choć czytać nie umiał przeczuciem uchwyciwszy je, wybrawszy, schował głęboko zanadrę. Potem zaciął konika i ciągle płacząc stanął przed dworem spekulanta.
Tu już drzwi znalazł otwarte.
Jakże chciwie rzucił się on na papiery! Jego żądzę porównać tylko było można z bojaźnią biednego Kaspra, który mu po jednemu licząc dawał dokumenta i z oka ich na chwilę nie spuszczał, badając z przestrachem twarz Hubki. Ale na niej sam szatan nic by był nie wyczytał, tak doskonale w sadłowatych zmarszczkach i opasłych policzkach krył się wszelki wyraz pod zasłoną głupowatości. Nie drgnął, nie uśmiechnął się, nie odezwał, a że ogromną miał wprawę, rzuciwszy okiem przelotnie na kilka głównych aktów i dokumentów, objął cały ów proces i mógł już sądzić o nadziejach jakie dawał.
Szlachcic zbierał skrzętnie papiery ze stołu i wiązał je sznurkami pospiesznie, a Hubka popijając piwo w milczeniu się przechadzał po izdebce słowa nie mówiąc, nareszcie splunął, chrząknął, usta nadął i rzekł:
— Co to? u ciebie to szpargały, wy z tego nic nie zrobicie, ale jakby kto inny koło tego chodził, mógłby jaki grosz kapnąć. Serce biło Kasprowi, że ręce drżały, że sznurka którego trzymał zawiązać nie potrafił.
— A cóż robić Jaśnie panie?
— Albo ja wiem co tu robić? ruszył stary ramionami, rzucić w piec i po wszystkiem.
I znowu długie ciężkie nastąpiło milczenie, szlachcicowi łzy jak groch kapały na papiery...
— Ta! gdyby nie to że człowiek ma litość i serce, co grunt, cha! cha! odezwał się Hubka siadając poważnie — nigdyby za to nie warto rąk zaczepiać; — ale wy biedni jesteście, a was podobno troje?
— Czworo, Jaśnie panie! bo Klarusia siostra czwarta.
Tem ci gorzej!... Trzeba by wam poradzić jakoś, choć to trudno. Ot tak, mosanie, ja zresztą wziąłbym się za ten interes, ale tu trzeba pieniędzy i wiele pieniędzy i wiele pracy, a mało może być zysku... co wam myślicie dam?
Kasper słuchał związując chustkę, nie śmiejąc rzec słowa.
— Hm! hm! odezwał się niby namyślając Hubka, jeśli chcecie to tak zrobimy: ja wam wykupię i odzyszczę waszę cząstkę w Podbereziu i oddam czystą, a wy mnie ten interes odstąpicie. Może na tem stracę, no! ale dziej się wola Boża! Poradź się waść ze swymi braćmi, z siostrą, podumajcie... jak chcecie...
— A kiedyż by to było? nieśmiało spytał Kasper, który i obawiał się i cieszył i nie wierzył...
— Już ja w tem że waszę cześć odzyskałbym wam za miesiąc, a wy odstąpilibyście tych papierów...
— A ta cząstka byłaby bez długu i nasza, całkiem nasza z chłopami, z ogrodem, z domkiem gdzieśmy się urodzili... z pasieką... przerywanym głosem mówił powoli Kasper, przed którym jak sen stawało porywające marzenie, co ciągnie człowieka do miejsca, gdzie stała jego kolebka.
— Wszystko, wszystko bym wam odzyskał, rzekł Hubka, dałbym wam ładny kawał chleba, ojcowiznę! pomiarkujcie, poradźcie się, a prędko! Bywaj Waćpan zdrów!
— I to pewno Jaśnie panie? nie mogąc utaić wzruszenia, wykrzyknął Kasper Biały.
— Wiesz że nie żartuję, ruszaj, myśl i powracaj, masz wóz i przewóz.
Tych słów domówiwszy Hubka odwrócił się do karafki z piwem, a leśniczy z ukłonem wyrwał się z izby i pospieszył do swoich.
Ażeby pojąć jak ten prześlicznie osnuty interes chciał przyprowadzić do skutku pan Hubka, grosza z kieszeni zań nie dając, wiedzieć potrzeba, że część Mylińskich w Podbereziu zostawała w administracji tylko dla tego, że nikt w rachunki szczelniej nie wejrzał, za uciśnionemi się nie ujął, a sam pan sekretarz Marszałkowski pod cudzem imieniem w niej gospodarował. Hubka więc mógł łatwo z plenipotencji dotrzeć o kalkulacją i odzyskać Podberezie bardzo małym kosztem. Uśmiechało mu się to tem bardziej, gdy z papierów dostrzegł, że pretensja Mylińskich do Zakala, wprawdzie zadawniona i dawnościami przybita, była czysta i pewna. Kręcielstwo tylko i przemoc Sulimowskich zniweczyło ją, a raczej do czasu usunęło. Suma dwóchkroć sto tysięcy, gdyby nawet przyszło stracić wszystkie procenta alterum tantum wynoszące, była jeszcze piękną bardzo gratką dla starego spekulatora, zacierającego ręce z radości, że mu się tak ślicznie jak po maśle kleił interes, co go miał bogatym uczynić.
— Śmieli się ze mnie, śmieli, jak z durnia! rzekł do siebie popijając piwo, otóż ja im pokażę, co to uparty dureń znaczy! Oni myślą że wszystek rozum u tych co go na wierzchu noszą? ba! ba! kto co ma dobrego to obwija i chowa! Samiście durnie, zobaczycie! cha! cha!!
I w różowym a raczej piwnym humorze spać się położył godny pan Hubka.
My powrócimy do naszego złotego jabłka, do umajonego w liście i zieleń strojnego, ale smutnego Zakala. Niespodziewany gość zawitał tu do starego dworu, był to Strumisz, którego niepokój, wezwanie kupca, a może i więcej coś jeszcze wiodło ku temu miejscu. Pierwszy to raz pracowity niewolnik, co całą młodość swoję przykuty do stołu przepędził w pracy zasłaniającej mu świat Boży, wyrwał się na szersze pola, na to co zowią wsią, a co mu się jak panu Balowi wydało rajem, ozłoconym jeszcze młodością jego i dotąd tłumionym poetycznym zapałem.
Dla biednego sieroty wszystko a wszystko było tak nowe, niespodziane! W tych wrażeniach jego przebijało się coś pierwszego rozbudzenia do życia dziecięcia, które sny przedświatowe i przeczucia świata równa z tem co je otacza i przypomina, że to gdzieś widziało i wita jak znajome...
Strumisz także znał świat, ale więcej daleko z książek i ludzkich powieści niżeli sam przez się; teraz po raz najpierwszy stopą dotknął ziemi, u której wrót stał całą młodość pierwszą stęskniony i krwawym oblany potem. Jakże mu się dziwnie, uroczyście pięknem wydało wszystko! Tak może budził się Miltonowy Adam, u boku swojego znajdując Ewę, której mu brakło. Rosa poranku, cisza pól, szmer liści, strumienie, góry, lasy, chaty, obłoki, pieśni rozlegające się szeroko po dolinach nieskończonych... zachwycały wędrowca który posuwał się upojony, rozmarzony, często oszalały mnóstwem nowych i niepojętych dla siebie wrażeń. Woźnica który z nim jechał, zupełnie pojąć nie umiał jego zapału z jakim stawać mu kazał, leciał po kwiatek i najpospolitszego narwawszy ziela, bawił się niem gdyby dziecko. Nie było snu i spoczynku w tej czarodziejskiej wiosennej podróży; — sen byłby ukradł chwilę podziwu i cząstkę wielkiej, czystej roskoszy. — Cisza nocy wiejskiej głęboka, wielka, straszna, wśród której jak głosy straży odzywają się tylko krzyki zwierząt pilnujących śpiącej ziemi — zarówno z dniową wrzawą przejmowała młodzieńca.
— O mój Boże! mówił do siebie z pełnej wezbranej piersi, płacząc niemal — i są ludzie skazani na to, by nigdy a nigdy nie uczuli co ja czuję! są ludzie coby się może śmiać odważyli z wrażeń moich! Biedni! nieszczęśliwi! Bóg dla nich kazał niebiosom i ziemi odgrywać wielką, cudowną dramę, a oni nie słuchając i nie patrząc orzechy jedzą i jabłka ogryzają! W takich zachwytach, które natchnęły istotnie cudne widoki rozkwitłego kraju co tyle ma wdzięku — jechał Jan do Zakala, co krok nowy znajdując przedmiot uwielbień, podziwów. Ale w miarę jak się przybliżał do miejsca, inne silniejsze jeszcze uczucie opanowywać zaczęło duszę stojącą otworem wśród tych rozczuleń.
Przed oczyma jego przelatywała Lizia na chmurkach, z wiatrem, w obłokach, kołysząc się białą brzózką nad drogą, szepcąc strumykiem w parowie. Temu natrętnemu obrazowi opędzić się nie umiał i nie mógł, i w miarę jak serce bić zaczynało żywiej, smutniał. Była to miłość bez nadziei, bez przyszłości, skazana na wieczną niewolę, milczenie, poświęcenie i ofiary! Obawiał się by widok tej co ją wzbudziła, nie zakrwawił mu serca, nie przywiódł go do rozpaczy, gdy tak był usposobiony do szczęścia! Z każdym krokiem lękał się więcej, tracił resztki odwagi i w końcu cudny widok natury osłonił mu się chmurą i mgłami.
Naglił on podróż póki był dalej od Zakala, począł ją ociągać gdy się przybliżył, mierzył swe siły i nie znajdował ich w sobie. W dodatku pozostawało mu także ciężkie inne do spełnienia posłannictwo nakazane sumieniem. Od czasu wyjazdu z Warszawy pan Bal nieustannie pisał o pieniądze, czerpał je z kasy, interesa swoje miejskie poświęcając zupełnie dla widoków na wsi. Listy Stanisława dowodziły że w Zakalu nie było najmniejszej nadziei powetowania strat, które coraz stawały się groźniejsze; potrzeba więc było ukazać nielitościwie nagą prawdę oczom zaślepionego i wywieść go z błędu bodaj groźbą. Z tem właśnie jechał Strumisz, a na nim całej rodziny polegały nadzieje.
Nie taił przed sobą młody człowiek, jak trudny brał na siebie obowiązek, bo nic na świecie cięższego nad walkę z myślą co jak kleszcz wpiła się w poczciwą pierś słabego a upartego.
Liczył więcej na wymowę cyfr i rachunku niżeli na swoję własną; miał być tylko narzędziem poznania prawdy.
Cała rodzina siedziała w ganku, gdzie pan Bal stolik i krzesła wynieść rozkazał, dla użycia świeżego powietrza pięknego i ciepłego nareszcie wiosennego wieczora, gdy ktoś oznajmił o bryczce ze dzwonkami przeprawiającej się przez prom. Bryczka ta nie mogła zmierzać gdzieindziej jak do dworu, a Bal już się tak dzwonków obawiał że pochmurniał i zamilkł, gdy mu z tą wiadomością ktoś przybiegł.
— A gdyby to był Strumisz, którego się spodziewamy? rzekł Stanisław spoglądając na matkę razem i na siostrę.
Lizia upiekła prześlicznego raka (doprawdy nie wiem dla czego ten wytrysk rumieńca tak kucharsko ochrzczono), zmięszała się, a chcąc pokryć swoje wzruszenie do zbytku widoczne, zawołała:
— Chodźmy za dom, ztamtąd widać.
— Gdzie tam, odparł Bal, który poczynał w nic nie wierzyć — wyjdziemy i będziemy mieli przyjemność zobaczyć pomocnika lub coś podobnego, wolę czekać na to co los zdarzy.
Parciński ze Stanisławem ofiarowali się towarzyszyć Lizi, ale ona już nie chciała iść, serce jej biło, twarz płonęła.
— Papa ma słuszność... to pewnie jedne z tych odwiedzin, które nas tu tak często spotykają.
Wszystkich oczy zwrócone były na drogę, teraz tylko od dziedzińca kształtnym, nizkim płotkiem oddzieloną; dzwonek dziwy w powietrzu wyrabiał, bo pocztarz pod górę swoim zwyczajem leciał jak opętany, mimo prośb i groźb Strumisza: nareszcie zapylony podróżny pokazał się nad ogrodzeniem, uchylił czapki i piękna twarz młodzieńcza zjawiła się oczom ciekawych, którzy klasnęli z radości w dłonie.
Nawet Lizia, najostrożniej siebie pilnująca, zawołała — a! to on!
Oko matki w tej chwili było na niej, bo matka wszędzie z dziecięciem...
Pan Bal zbiegł z ganku z otwartemi rękoma, jak syna witając gościa, co mu wiózł rozczarowanie tak smutne — twarz jego świeciła dumą, poczciwem weselem i uczuciem życzliwości wezbranem, bo go na wsi nie mógł wyszafować, nie mając dla kogo.
— A! witajże mieszczuchu! witaj! zakrzyknął, na dziedzinie Balowskiej, na ziemi naszej! A co, albo nie pięknie u nas?
— Wszędzie pięknie gdzie państwa znaleźć można, rzekł Jan oczyma witając wszystkich. — Lizia, Lizia tak ostrożna, najostrożniej czerwona uśmiechała się do niego.
A! cudów niekiedy dokazuje osamotnienie; jakże to się teraz pięknym, zręcznym i przyzwoitym wydał Jan, po wiejskich czupiradłach, na które się do unudzenia napatrzyła! Bóg tam wie co się działo w sercu, ale uczucie musiało być bardzo silne, kiedy się nawet dopilnować nie potrafiło, i aż Strumisza zdziwiła jej uprzejmość, on tak był w mieście przywykł do lekkiego obejścia i żartów.
Nic nie zatruło tego pięknego wieczora, który dla wszystkich pozostał jasną pamiątką. Nieraz sobie wystawiam życie niby długą tkaniną różnobarwną! Co na niej pstrocizn! co kolców! Jak się to błyszcząco poczyna to płótno wzorzyste, bogate, wesołemi posiane plamkami, jak potem w szare rozwija pasy, na których tylko gdzieniegdzie barw młodości błyszczy przypomnienie.... Coraz rzadziej, coraz rzadziej; z szarego w czarne przechodzim, zgasły świeże kolory, wypłowiała przędza; wśród czerni już nawet świetniejsza nić przypomina żałobne obwódki, aż w końcu noc... kir i nożyce rozcięły pasmo, a tkań owa z wiatrami i wodami poszła na zgniliznę.
Ten wieczór na tkani życia był jasną pręgą; nic go nie zmięszało, nie zbrukało, nie rozcięło. Strumisz nie miał odwagi o niczem mówić, a Bal nie myślał go pytać, rozmawiano tylko o Warszawie, o znajomych a kupiec, który w obec nowego przybysza chciał się koniecznie chwalić, opiewał pochwały złotego jabłka w nieprzerwanym dytyrambie. Trzeba go było posłuchać jak zamaszysto malował swoje uczucia, plany, projekty i jak zręcznie filut stary zakrywał te części obrazu, których koloryt nie przypadał mu do smaku, a harmonją jego kompozycji mógł zepsuć.
Wszyscy byli weseli, szczęśliwi, tak — szczęśliwi; bo choćby mi zaprzeczyć miano, jedyne może szczęście jest w tych przelotnych chwilkach, złotych ziarkach na piasku pustyni. Strumisz był odważniejszy, mowniejszy, raźniejszy niż kiedy. Stanisław czując list Konstancji, choć go jeszcze nie odebrał, rozchmurzył się także. Lizia nie miała jeszcze czasu opamiętać, a poczciwa pani Balowa, która kochała Strumisza i trochę w nim widziała ulubionej Warszawy, dzieliła szczerze radość powszechną.
Jeden Parciński, któremu w sierocem życiu nigdy się nie uśmiechnęła chwila podobna, który miał tylko matkę i pamiętał jej umierającą, dla którego nie było rodziny ani przyjaciela, siadł na ustroniu, podparł się i smutno milczał. Szczęście, którego nie dzielim, najpoczciwszego nawet trochę zachmurza, choćby się godził z przeznaczeniem swojem, musi westchnąć zapytaniem do milczącego losu.
— A ja? tyś o mnie zapomniał?
Zapytania gradem się sypały ze wszystkich stron do Jana, tak zgłodniali byli wiadomości; nawet pan Bal, który o wsi opowiadając coraz to się zawracał do miasta. Dowiadywano się o losy znajomych i nieznanych, o wypadki, o najdrobniejsze zmiany jakie zajść mogły pod ich niebytność. Nic tak nie uderzało Jana jak Lizia, którą zastał wcale inną i na korzyść spoważniałą, uprzejmą, łagodną: oczy jej nawet inaczej mówić się zdawały.
Chwilą też szybką nad wszelki wyraz mignął ten wieczór pamiętny, padł zmrok, nadeszła noc, która w maju późną zwiastuje godzinę, potrzeba było się rozejść. Już się żegnano, już powstawali wszyscy, a jeszcze nowe pytania i odpowiadania trzymały ich w ganku; nareszcie Bal zawołał:
— A dajmyż mu spocząć! wszakże i jutro go będziemy mieli, Stanisławie, zabieraj jak swego!
Tego dwa razy nie potrzeba było mówić Stasiowi zniecierpliwionemu długiem na list spodziewany oczekiwaniem, pochwycił Strumisza i powiódł go do swojej izdebki.
— List! list! na miłość Boga dawaj mi mój list! rzekł w drodze jeszcze, masz list do mnie?
Strumisz milczał.
— Wszak masz list? powtórzył Stanisław.
— Jaki? zkąd? spytał Strumisz.
— Czy mnie nie rozumiesz?
— Rozumiem cię doskonale, ale nie chcę uwodzić dłużej, listu nie mam.
— Jak to być może! łamiąc ręce zawołał Staś; więc chora może? Ja natychmiast jadę!
— Chwilka tylko cierpliwości kochany Stanisławie, rzekł powolnie przybyły, nie jest chora. Miej trochę zimniejszej krwi, a zaraz ci wszystko opowiem.
— Na Boga nie trzymaj mnie w niepewności, to śmierć!
— Dniem przed odjazdem moim poszedłem do Krombachów, według twego polecenia, odpowiedział Jan, zastałem ją dziwnie niespokojną i zmienioną. Spytałem czy pisać będzie, bo jadę, odpowiedziała mi kilka słów tylko, tak była zajęta: — Nic nie piszę, wyjeżdżam w tej chwili; powiedz pan panu Stanisławowi że się zobaczymy.
— Gdzie? jak? zapytał niecierpliwy Staś.
— Nic nie powiedziała więcej, nie śmiałem nalegać zresztą, ale wiem że tegoż dnia bardzo nagle i spiesznie z wielkim żalem poczciwych Krombachów, co się do niej przywiązali serdecznie, zmuszona pożegnać ich, wyjechała. Mówili mi że odebrała list jakiś sztafetą, że długo myślała, wreszcie rozpłakała się i natychmiast poczęła sposobić do wyjazdu.
Stanisław stał odrętwiały, zbladły, przestraszony. — Ale powiedzże mi, naglił, jak ci mówiła, co ci kazała powiedzieć?
— Najwyraźniej kazała mi oznajmić, że ją zobaczysz wkrótce.
— Mówiła wkrótce? To rzecz niepojęta! Dla czego opuściła Krombachów? kto ją powołał? dokąd?
Nie umiejąc rozjaśnić tej zagadki młodzi ludzie, rozmawiali w noc długo. Strumisz napróżno starał się zwrócić rozmowę na inny przedmiot. Stanisław zawsze rozpoczynał go pytać o Konstancją. Poleciał nawet na chwilę do matki, żeby się z nią smutkiem, niepokojem i obawą podzielić. Ale prócz wyrazów pociechy chrześcjańskiej, cóż dla niego mogła matka? Złożyła tylko na gorącej głowie orzeźwiający pocałunek błogosławieństwa.
Już ranek świtał szary i świat się budził do boleści i pracy, dwóch swoich celów powszednich, gdy Stanisław usnął snem gorączkowym i niespokojnym zmorzony rozmyślaniem; Jan po podróży, która wyczerpała siły jego znużeniem i zachwytem, leżał kamieniem.
Nie długo pospali, bo pan Erazm, który się przymuszał do rannego wstawania, uważając je niejako za obowiązek wiejskiego życia i gospodarskich zajęć, wpadł do izby syna.
— A co? śpicie? leniuchy! a słońce na niebie wysoko, a słowiki tną kuranty na darmo i rosa się świeci na listkach i Zakale wyświeża się choć go nikt prócz chłopków nie widzi w tej perlistej koronie poranka. Wstawać! wstawać! Mości panowie.
Taką apostrofą rozpoczął dzień swój pan Bal i wkrótce pochwyciwszy Strumisza, któremu pilno mu było wszystko pokazać i wszystkiem się chwalić, powiódł go nie dawszy mu się nawet ubrać, na pola i lasy przez niezgruntowane piaski.
Pierwsze zapytania, które się wmięszały do rozmowy, były hasłem rozpoczęcia wyznań przykrych ale koniecznych.
— Jakże idą interesa? rzekł kupiec między jednem polem a drugiem wiodąc, po obejrzeniu oziminy, Strumisza na oględy niedawno posianej jarzyny.
— Szłyby bardzo dobrze, odparł Jan, gdyby...
— A wszędzie są gdyby! kończ.
— Przywiózłem szczegółowe rachunki i sprawozdanie ze wszystkich czynności, rzekł młody człowiek, z niego się pan łatwo przekona, że nie byłoby tego gdyby, gdyby nie Zakale.
— A to co? rzekł pan Bal stając.
— W istocie, począł Strumisz zbierając się na odwagę i siły, wszystko u nas idzie nadspodziewanie dobrze, ale handel potrzebuje ciągle kapitału obrotowego na zawołanie, a ten znacznie się umniejszył i codzień go ubywa. Zakale wzięło nam najprzód co było potrzeba na kupno, odtąd nie dało jeszcze grosza, a ciągnie co zkąd wpłynie. Rozkazujesz mi pan przysyłać pieniędzy, nie mogę mu się sprzeciwić, ale ze strachem widzę, że będziemy musieli zmniejszyć interesa nasze, bo na dawną skalę nie podołamy im.
Pan Erazm się zmarszczył.
— Nie tak-że to ja wiele wziąłem! szepnął z cicha jakby się wymawiał.
— Kupno same z kosztami ubocznemi wzięło nam przeszło trzykroć sto tysięcy, od tej pory z górą sto wyczerpnięto z kasy.
— Nie jest to tak wielki kapitał, począł Bal przychodząc do siebie. Tu trzeba ci wiedzieć, także obrotowy kapitał jest niezbędny! Majątek przepyszny, ale na nieszczęście in crudo, sum wielkich potrzeba żeby produkował; młyny stawić, huty zakładać, gospodarstwo podnosić, włościan oczynszować podobno, a to się bez strat nie obejdzie.
— Ale handel nie jest w stanie panu na to wystarczyć! z przestrachem rzekł Strumisz.
— To też, powiem ci pod sekretem, szepnął kupiec, chcę handlu i kamienic się pozbyć, a całym kapitałem tutaj ruszyć.
Strumisz pobladł.
— Bardzo to dobrze, rzekł powoli miarkując swoje wzruszenie, ale możnaż być pewnym, że w ten sposób umieszczony kapitał da stosowne zyski?
— Zupełnie pewnym! najpewniejszym! zawołał Bal ściskając za rękę Strumisza, tylko mnie posłuchaj. Teraz majątek ten nie robi nad kilkanaście tysięcy, to prawda, ale wprowadzę płodozmian, owce poprawne, rzędową uprawę, buraki, cukrownią...
— Ale mi się zdaje, że tu buraki udać się nie mogą.
— Dla czego? oburzył się kupiec, buraki się rodzą wszędzie, tu sieją mnóstwo buraków, wiem to od ludzi... nie przerywaj mi! Potrzeba jeszcze młynów, gorzelni, browaru, huty, a dopiero pokażę co Zakale znaczy!
— To wszystko może drugie tyle co majątek kosztować, cicho rzekł Strumisz.
— Gdzie tam, w dwójnasób tyle! śmiejąc się i tryumfując dodał kupiec. Ale co to da! co to da!
Jan nie wiedział już co na to odpowiedzieć, ale na ten upór niezłamany nie widział sposobu, gdy to co pomódz miało pogorszało sprawę.
— Niepodobieństwem, rzekł, wszystko rozpoczynać razem, nagle...
— Na co mam czas tracić? czas najdroższy to wiesz, jedno mnie trzyma, żem dał żonie słowo do terminu pewnego nie przedawać realności tamtych... ale byle doczekać pory, hurtem wszystko puszczę! Sprowadzam agronomów i techników z zagranicy, burzę, walę i radykalnie nowy tworzę majątek. W tem będzie mój tryumf! Chcę chorągiew postępu przemysłowego zatknąć w tych pustyniach.
Uczciwe uniesienie tak pięknem czyniło krąglutkie oblicze pana Bala, że Jan nie miał siły słowa wyrzec, ani się sprzeciwić.
— Mnie się zdaje, dodał tylko po chwili, że najprzód co do tych wszystkich zaprowadzeń nowych, reform i nakładów potrzebaby się poradzić specjalnego człowieka. Jakkolwiek nie przeczę panu dobrodziejowi znajomości rzeczy, wolałbym żeby w tak ważnej sprawie ktoś całkiem pewien swego dał plan i stanowczo wyrzekł.
— W tem masz słuszność, odparł pan Erazm, rad że mu Strumisz nic nie odradza, sprowadzimy tu kogoś wprzódy, właśnie to chciałem cię prosić, byś mi kogo od pana Oczapowskiego nastręczył. Ale patrz no jak ten owies ślicznie schodzi, dodał schylając się z uśmiechem kupiec.
— To groch, Jaśnie panie, poprawił nadchodzący Krużka z szyderskim trochę wyrazem twarzy.
— Chciałem mówić groch, zagadał Bal, pyszny groch!
Stanisław chodził tak strapiony i zmieniony niepokojem, że ojciec nawet, który mu się mało przypatrywał, postrzegł jego cierpienie, posądzając go o chorobę.
— Czyś ty niezdrów? spytał go przy objedzie.
— Ja? nie, kochany ojcze, czuję się jak zwykle, nic mi nie jest.
— Zdaje mi się żeś czegoś od wczoraj zmizerniał, możebyś się poradził, posłalibyśmy po doktora.
— Dziękuję papie, ale nie widzę potrzeby.
W istocie twarz Stasia malowała to głębokie w sobie cierpienie wewnętrzne, które jak pożar mający wybuchnąć wprzód pożera wszystko czego dosięgnąć może, usiłował je ukryć, wybijało się mimowolnie, potężniejsze nad władzę co je zwyciężyć chciała.
Tegoż dnia Parciński, który jeździł do Nowin i na granicę, a u karczemki na trakcie spotkał się z znajomymi, przywiózł wiadomość o coraz niebezpieczniejszym stanie hrabiego Sulimowskiego.
— Powiadają, rzekł przy wieczerzy, że słabość przybrała charakter nadzwyczaj groźny, i z kilku lekarzy nikt za życie nie ręczy, chyba cud by go uratował. Cała rodzina zwołana do łoża jego się zbiegła; dziwy plotą. Pojechał tam i ksiądz dziekan z Podberezia, święty kapłan i śmiały człowiek! mówią że nie wahał mu się w tej chwili uroczystej wystawić przed oczy całego życia przeszłego, zalecając żal i pokutę.
— A cóż to dziwnego? rzekł Bal.
— To nic, odparł Parciński, ale co rzadko, hrabia słyszę na prawdę się upamiętał, i chce krzywdy jakie w życiu porobił komu nagradzać. Mówią nawet że ta porywcza skrucha zastrasza żonę i dzieci, którym gdyby przyszło szczelnie obrachować się z przyszłością, mogłoby nie dużo pozostać.
— Zmiłujcie się! z niecierpliwością przerwał kupiec, przesadzacie zawsze w sądach o Sulimowskim. Może być że miał żyłkę do procesów, ale to nie był znowu tak bardzo zły człowiek!
Parciński otwarcie się rozśmiał.
— Daj Boże zawsze i wszędzie tak pobłażających sędziów jakim jesteś Waćpan dobrodziej.
— Nie, nie, ale potrzeba być sprawiedliwym...
Na te słowa wszedł Moszko stary, który od niejakiego czasu w niedostatku gości, a z powodu rozsądku swego oceniony przez pana Bala, miał wolny przystęp do niego w każdym czasie.
Moszko zawsze przychodził z nowinami, czy domowemi, czy zagranicznemi, ale nigdy z próżnemi rękoma.
— A! witam gościa! zawołał kupiec wstając i idąc przeciwko niego, gdy arędarz okiem uważnem już wszystkich policzył i utkwił właśnie wzrok w nieznajomym Strumiszu. — Cóż tam słychać?
— Co ma być słychać? nic, cicho, tylko o naszym dawnym panu bardzo coś gadają.
— No! cóż takiego? spytał kupiec.
— Zobaczy pan że się potwierdzi com ja przywiózł, dodał Parciński.
— Gadają, że bardzo chory, a już mu doktorzy nie wiele życia obiecują; jeszcze mówią kilka dni, szkoda człowieka!
— Widzisz panie Tomaszu i on go żałuje, przerwał Bal.
— Ja każdego żałuję, z westchnieniem rzekł stary, jednego że tu potrzebny na świecie, drugiego że się nie zrobił potrzebnym.
— Ślicznieś powiedział! ale cóż tam więcej plotą? pytał kupiec.
— At! at! zwyczajnie ludzkie gawędy. Powiadają że cały swój majątek rozdaje... Nawet jednę daleką krewnę, o której myśmy tu nigdy nie słyszeli, sprowadził aż z Warszawy.
Staś się rzucił na krześle, pochwycił gwałtownie z miejsca i poczerwieniał; matka go tylko zrozumiała.
— No? a toż czego? począł Erazm.
— Bo to widzi Jaśnie pan, on z jej dziadem miał procesowanie. Nu! różnie tam bywa w sądach. Może tam co wziął, czego nie powinien był brać, a chce teraz oddać. Zresztą czy ja wiem? ludzkie gadania, zwyczajnie. Taki to straszno przed panem Bogiem stanąć!
Wszyscy umilkli, Stanisław pałał cały, niespokoił się, chodził, domyślał i łamał z nadzieją, której się obawiał przypuszczać.
Pan Bal wyszedł ze starym, Parciński wymknął się za niemi, Stanisław żywo przybliżył do matki.
— Ona jest w Sulimowie! zawołał po cichu, jestem tego pewny!
— Cierpliwości kochany Stasiu! jeśli ją tak los do nas przybliża, kto wie co Bóg o was myśli, módlmy się i czekajmy.
Strumisz w czasie cichej rozmowy matki z synem, pozostał w tym samem pokoju, ale tak jak sam na sam z Lizią, która nieopodal od niego siedziała, prawie go oczyma wyzywając do rozmowy. Jan jednak przybliżyć się nie śmiał: był on z tych ludzi surowych dla siebie, namiętnych ale walczących z uczuciem, co najzimniejszą powierzchownością pokrywają najgorętsze serce. Położenie jego względem Lizi tak go od niej oddzielało, że przez samę dumę nie chciał z zakresu wychodzić, by się nie narazić na wygnanie z raju, który nęcił jego stopy. Dawne szyderstwa i nielitościwe przygryzki dziewczęcia, tkwiły mu jeszcze w pamięci, obawiał się nowych. Ale Lizia tak się powoli zmieniła. Ów schwytany ukradkiem dziennik, a potem pobyt na wsi, osamotnienie rozmarzające i egzaltujące, łatwo wiele na nią wpłynęły. Nie było to dziecię trzpiotowate, ale dziewczę osmutniałe i... powiedzmy wreszcie całą prawdę — zakochane!
Jak to do tego przyszło Bóg wie jeden, są tajemnice niezbadane, miłość się często poczyna od szyderstwa, czasem od nienawiści, niekiedy od obojętności długiej; nikt jeszcze nie zbadał jej przyczyny, nie zakreślił drogi, nie oznaczył pochodzenia.
Nie zawsze pierwsze wejrzenie niepokonane zarzuca więzy, a kto wie czy powolnie wyrastająca namiętność nie jest jak wiekami rosnące drzewo, na trwalszy byt przeznaczona. Szkoda, zaprawdę szkoda, że jaki psycholog nie przedsięwziął dotąd monografii tego uczucia, tak wielką rolę grającego na świecie, które tak długo za prosty wynik materjalnych popędów miano. Coby to była za piękna historja: dzieje miłości, od urodzin jej w pierwszych wiekach chrześcjaństwa, od młodości której dosięgła w czasach rycerskich, do werteryzmów i dzisiejszego upadku uczucia, które się rozpłynęło w dymie cygarów i rozprysło w szumach szampana!
My powróćmy do Lizi i Jana, o trzy kroki od siebie w milczeniu poglądających ukradkiem. Strumisz zdaje się zatopiony w kontemplacji Zakala i chróścianych stodół jego. Lizia bawi się bransoletką, której niby zapiąć nie umie. Niekiedy on spojrzy ku niej przelękły swojem zuchwalstwem, to znowu ona piękne oczki wlepi w ślicznego chłopaka któremu mówić się zdaje: — Cóż tam tak ciekawego upatrzyłeś pan w oknie?
I trwa to milczenie długą chwilę. Jan nie śmie się ruszyć, Lizia myśli tylko od czego począć, zmuszoną się widząc do rozpoczęcia rozmowy.
— Co za obojętność! mówi do siebie, miałżeby zapomnieć, czy tak dobrze udaje, czy tak się mnie boi?
Wstała nakoniec z krzesła, ale gdy już usta otworzyć miała, ona co się nie lękała nikogo, zmięszała się jakoś...
— Jakże się panu Janowi nasz kraj podobał? chciałam mówić ten kraj? dodała szybko.
— Mnie się wydał prześliczny!
— Mnie com tu już zimę przebyła, szkaradny! smutno! pusto! wielka trumna w której tylko wieko jeszcze otwarte...
— Daruje mi pani, że się jej sprzeciwię... ale doprawdy dla mnie osobliwszy ma urok wioska, może dla tego że ją raz pierwszy oglądam. Jest w niej coś co przypomina sercu, jakiś byt dawny, patrjarchalny, pierwotny, owe wieki które ozłociło oddalenie...
— Wszystko to piękne, odparła Lizia, ale gdybyś pan tu z nami, wśród pustyni i ciszy nieznośnej przebył zimę wiekuistą, o! nie tak byś mówił.
— Może, ale i ta pora swój wdzięk mieć powinna...
— Tak! dymiące kominy, czadu pełne piece, wicher wiejący przez ściany i widok brudnych śniegów, bo wyobraź pan sobie, na tem Polesiu śnieg nawet nie biały, ale jakiś brudny. Ledwie spadł, już go nazajutrz smolne dymy okopciły.
Jan się serdecznie rozśmiał.
— Pan mi nie wierzysz? zapytaj mamy; nie ma nic brzydszego jak ten brudny całun ziemi, którego nawet deszcze spłukać nie mogą, póki go sobie nie zabiorą.
— A jednak pani wyjeżdżałaś z takiem upragnieniem wsi, odważył się powiedzieć Jan.
— Przyznaję się do tego, odparła cicho Lizia, ale są rzeczy i osoby, na których wartości człowiek się późno poznaje.
Tych kilka słów wyrzekła z tak niezręcznem wzruszeniem, że Strumisz zadrżał cały, ale prędko przyszedł do przytomności, opamiętywając się, że to czemu nadawał znaczenie, mogło go nie mieć w istocie i być przypadkowo rzuconym słów zbiegiem.
Wszakże chwilowe milczenie, niepostrzeżone wzdrgnięcie, dowiodło Lizi że została zrozumianą choć na chwilę. Zdało jej się że zanadto powiedziała wyraźnie i dodała szybko:
— Mówię to o Warszawie, o mieście.
Ale tłumaczenie gorsze było jeszcze od tekstu, i kto inny nie Jan, byłby z tego wykładu domyślił się że nie mówiła o Warszawie.
— Jakże mi żal że pani tęskni za miastem, odparł z westchnieniem.... a tu ani myśleć o powrocie do niego.
— Czasem, czasem, cicho zawsze łagodnie odezwała się z uśmiechem i wejrzeniem uroczem Lizia, najniepodobniejsze dzieją się rzeczy, kto wie?
I te słowa znowu były tak dwuznaczne, choć i one mogły się tłumaczyć Warszawą i miastem.
— Ale któż tak śmiały by na niepodobne rachował, rzekł Jan.
— Naprzykład ja, odpowiedziała Lizia, zdaje mi się że te najlepiej. Ja zawsze rachuję na to co się obrachować nie daje, i zdaje mi się, że gdybym zimno, pospolicie liczyła tylko to co pewne... a! to by żyć nie warto i być młodym! Ale pan przywykłeś, dodała, do ksiąg rachunkowych i cyfr nieubłaganych.
— O to prawda, rzekł coraz bardziej pociągniony ku niej Strumisz, który się zapominał, nie same księgi nauczyły mnie tego, ale całe moje życie. Ja się nawet boję przeszłego i spełnionego, żeby mi i tego kto nie wydarł.
— O jeśli tak, z uśmiechem figlarnym przerwało dziewczę, to pan pewnie musisz pisać dziennik...
Twarz młodego człowieka oblała się szkarłatem, zdrętwiał prawie, ale rychło przyszedł do siebie. — Zgadłaś pani, odpowiedział, nie mając przyszłości, chcę sobie podwoić przeszłość...
— Ale godziż się być takim nieznośnym tchórzem? spytała obracając branzoletkę na ręku Lizia. To wczesna starość! pozwalam już biednym posiwiałym żeby się sobie bali, ale my?
To my tak słodko brzmiało w uszach Jana, i co chwila silniej czuł się porwany; znikały dzielące go od niej przeszkody, serce biło coraz gwałtowniej... oczy mówiły otwarcie.
— My! tak się doprawdy mówić nie godzi, chyba przez szyderstwo, odpowiedział smutno. Moja i pani młodość są to dwa tak odmienne światy! Jam z sieroctwa i pracy wyszedł i jeszcze drżę bym nie wrócił do osamotnienia dawnego, do pustyni mego dzieciństwa; pani... rozkwitłaś sobie swobodnie, przytulona do serca matki! Nie dziw że z niego zaczerpnęłaś odwagi, a mnie zkąd ją wziąć?
— Zkąd? szepnęła Lizia przybliżając się trochę i wlepiając w niego ciemne błyszczące oczki swoje — porównałeś mnie pan do roślinki, ja skończę płacąc mu porównaniem także za jego poetyczny komplement. Widziałam rośliny co ledwie nóżką dotykają ziemi, co się chwieją w powietrzu jak powój, a tak zielono rosną, tak niebiesko kwitną!!
— A! pani! mimowolnie rzekł Strumisz, wspomniałaś powój na moje szczęście. Bo powój musi się choćby o suchą gałąź obwinąć, sam sobie nie podoła.
— Jakto? więc na świecie pan nie spodziewasz się nawet znaleść suchej gałązki dla siebie? — Zapytanie było tak żywe a odpowiedź tak trudna!
— Ja się nigdy i niczego spodziewać nie umiem, rzekł Jan z serca i z uczuciem.
— I nigdy też, przerwała Lizia prawie z gniewem, nic nie dosięgniesz, nic nie otrzymasz! Z losem i przeznaczeniem potrzeba walczyć mężczyźnie, a pan stoisz z daleka i kapelusz tylko zdejmujesz przed nim.
Ostatnie wyrażenie trochę żartobliwe, przeznaczone było na pokrycie znaczenia całej rozmowy, bardzo wyraźnego... Strumisz nie wiedział co począć, chwilami widział przed sobą błyski szczęścia, to znowu stanął obawiając się by jak grom nie uderzyło w niego szyderstwo.
Lizia domówiwszy tych słów usiadła i zamilkła, ale w wyrazie jej twarzy, w oczach nie było nic złośliwego, raczej smutek, niecierpliwość, zniechęcenie. Czuła, że jej nie wierzył jeszcze, że się lękał.
— Spodziewam się, zaczęła po przestanku, że pan tu przynajmniej zabawisz z nami. Stanisław od niejakiego czasu stał się tak nie do ukąszenia, nie do użycia, nie do rozmowy, że jego jeszcze bawić potrzeba. Mama smutna, ojciec na nas wszystkich nie wystarczy! Lubi bardzo pana Parcińskiego, choć sobie prosty człowiek, ale i ten częściej gospodaruje, jeździ i kłóci się z ludźmi, niż nas rozrywa. Podawałam już myśl żebyśmy sobie sprawili rezydenta jakiego. Mówią, że na wsi był to sprzęt dawniej nieodbicie potrzebny, i nikt tego teraz lepiej nie pojmuje nademnie. Jaka to rzecz wygodna!!
— Ale pani! obrażony trochę, rzekł Jan, jabym się znowu na rezydenta nie przydał...
— Dla czego?
— Pierwszym przymiotem tej istoty, dziś razem z mamutami wygasłej i z tradycji tylko znanej, było podobno niesłychane posłuszeństwo i niewyczerpana powolność...
— A pan nie masz tych przymiotów?
— Żadnych sobie nie przyznaję, ale tych mniej niż innych.
— Chwała Bogu! odpowiedziała Lizia, bo też to przymioty, które nie są nazwania tego warte... Ale różni bywali rezydenci...
— Na żadnegom się nie przydał...
— Tak panu pilno wrócić do Warszawy?
— Pilno? nie... ale... Strumisz znowu poczynał szaleć — ale...
— Ale — śmiało! podpowiedziała Lizia.
— Ale, ja tam gdzie mi dobrze, gdzie mi bardzo dobrze, boję się być długo: człowiek się psuje i rozpieszcza, potem boleje...
— Zawsze tchórz! dodała Lizia, ruszając ramionami.
— Ale cóż na to poradzić?
— Co? prawdziwie nie wiem, choć szczerze chciałabym pana z tej choroby wyleczyć...
— Pani by to przyszło tak łatwo! odważył się cichuteńko wymówić Jan, który już jak pijany, słów na ustach utrzymać nie mógł... Spodziewał się gniewów, przeląkł, zadrżał, ale Lizia odpowiedziała tylko:
— Doprawdy? a głos jej drżał...
Rozmowa tak zaszła niespodziewanie daleko, że się znów Eliza obawiać poczęła i chciała ją uczynić nic nie znaczącą, ale pieszczoszka nie potrafiła się oprzeć sercu, a litościwa nie chciała go dręczyć. Tyle i tak wycierpiał.
Na to — doprawdy? rzucone pytaniem, Jan już odpowiedzieć nie potrafił — w tej chwili mierzył on przestrzeń którą ubiegł w krótkiej rozmowie i zdawało mu się że to sen... chciał się obudzić, lub być pewnym że to jawa.
— Gdyby to w dawnych czasach... po chwilce poczęła drżącym głosem Lizia, kiedy wierzono w talizmany i czary... poszukałabym dla pana jakiego kwiatka odwagi i listka nadziei... ale dziś?
— Dziś wszystko jest talizmanem! rzekł gorąco Strumisz.
— Jakto? choćby naprzykład ten kwiatek cyklamu tak mile pachnący?.. To mówiąc zerwała go i podała z zapytaniem młodemu człowiekowi.
Strumisz o mało nie padł z podziwu i ze strachu, wziął różową wonną roślinkę drżącą ręką, ale nim potrafił usta otworzyć, Lizi już nie było... znikła.
W ten sposób urwana rozmowa zmieniała życie, odsłoniła świat nowy... długo stał wryty, nie mogąc się poruszyć, potrzebując jak po uderzeniu piorunu powrócić do życia... i głos pani Balowej obudził go dopiero.
— Co ci jest panie Janie? zapytała go łagodnie widząc stojącego, nieruchomego i bladego — widziałam jakeście żywo rozmawiali z Lizią... i...
— Nic pani, nic. Czuję tylko potrzebę powietrza, chcę wyjść trochę i orzeźwić się.
— Chodźmy na ganek.
Wyszli. Jan dał si prowadzić gdzie chciano, tak był obojętny na wszystko. Ażeby pojąć co się z nim działo, potrzeba po długiem nieszczęściu, po długiej beznadziei, nagle stanąć u szczytu, którego nawet nie śmiało dotknąć skrzydłem swojem marzenie. Wielkie szczęście robi wrażenie podobne do straszliwego ciosu — oba zabić mogą. Jan chwytał się za głowę by nie oszaleć.
W tem głos Bala i śmiech Parcińskiego otrzeźwiać go poczęły; wyszedł na powiew powietrza, spojrzał po świecie, przekonał się, że żył, że wszystko było jawą.
— Patrz, patrz! chwytając go pod rękę zaczął kupiec, na te dalekie lasy, na rzekę siną, połyskującą w światłach wieczornych, posłuchaj, powąchaj... i powiedz mi, gdzie to znajdziesz w mieście?
— O! mnie nie potrzeba przekonywać, rzekł Strumisz, bo nim zajechałem do Zakala, upiłem się wioską i wiosną i czuję się być oczarowany.
— Otóż to człowiek! zakrzyknął pan Erazm, to człowiek z uczuciem! Wart jesteś żyć na wsi!
Parciński śmiał się otwarcie.
— Panie! rzekł, a myż... a ja!
— Waćpan, dodał gorąco, po swojemu potomek Massagetów, Waćpan masz brzydki nałóg szyderstwa i drugi brzydszy jeszcze tajenia się z tem co w tobie najlepszego! kochasz wieś, ale ukradkiem i nie przyznajesz się do tego, żeby być oryginalnym, albo przekorą.
— Wszystko to być może, wesoło odparł Tomasz, ale u mnie tak — wszystko albo nic! Jeśli ma być wieś rajem, niechże nim będzie całą gębą; nie chcę w niej ani dzwonków które pan wiesz jak drażnią, ani sporów z wieśniakami, ani głupich sąsiadów, ani nudnej jesieni.
— Małej rzeczy Waćpań chcesz, Adamowego raju! a i tam było przecie coś co go zatruwało — wąż... może właśnie ze dzwonkami!! Cha! cha! Rad z dowcipu rozśmiał się pan Bal serdecznie, pociągnął powietrza, uśmiechnął się.
— To mi życie! rzekł.
— A dyferencja? szepnął cicho Parciński.
— Dzieciństwo.
— A zaległości?
— Już zapłacone!
— A włościanie?
— Będziemy ich wychowywali!
— A sąsiedzi?
— Pogodzim się z niemi!
— A oficjaliści?
— Sprowadzim innych!
Gdy ostatniego swego a miał domawiać Parciński, przed samym gankiem zjawił się charakterystyczny poleszuk, wyraźnie posłaniec, w siwej siermiędze, postołach, z koszelkiem na plecach, w czerwonej czapeczce, z kijem pielgrzyma.
— A zkąd? spytał tknięty pan Bal.
— Od Hubki, rzekł Parciński odbierając list i kręcąc głową, bodaj żebyśmy nie mieli zaraz do dodania w regestrze zapytań. — A Hubka?
— Przeczytaj, zmiłuj się, chmurniejąc zawołał pan Bal, czego on tam chce?
— Oj! list coś długi, papierów dużo, źle!
— Czy znowu o dyferencją, wszak rzecz skończona!
Pan Tomasz rzucił okiem.
— To co innego, rzekł powolnie i poważnie, idę przeczytać, to jakiś dawny interes.
To mówiąc i nie chcąc może zatruwać panu Balowi tak wesoło poczętego wieczoru, usunął się do swojej izdebki.
Pan Bal stał oniemiały, zbladły, zamyślony przed stolikiem na którym widać było rozłożony list Hubki, Parciński nieco opodal ze spuszczoną głową i zafrasowaną twarzą, poglądał to na to pismo, to na gospodarza, ale widocznie zajęty czem innem i roztargniony.
Oba chwilę milczeli.
— Cóż pan na to? spytał z westchnieniem nareszcie kupiec.
— Jest to nic więcej jak skutek pańskiej powolności, odparł Tomasz, nie chciałeś pan procesu o dyferencją, widziano że łatwo na panu wymódz co kto zamarzy, i oto nowa pretensja.
— Ale jakże może być żeby to było zatajone przy sprzedaży?
— Z tego co wiem o kupnie i sprzedaży najłatwiej to być mogło, pan nabywałeś z zupełnem zaufaniem, a sprzedawano mu bez sumienia.
— Ależ mówią że bank dowodzi iż długów nie ma.
— Jest to po części prawda, rzekł Parciński, ale tylko po części. Wiemy jak się robią po aktach kwerendy i wydają świadectwa. Bank w żadnym razie stracić nie może, jakikolwiek będzie stan majątku, cała rzecz że dług obcy pójdzie po bankowym.
— Ale na Boga, jakże się da utaić dług dwóchkroć sto tysięcy, z zaległemi od tak dawnych czasów procentami!!
— W istocie to dziwna, ale niemniej tak jest; proces był zarzucony, ubodzy Mylińscy milczeli i byliby się nie upomnieli nigdy, gdyby w panu Hubce nie znaleźli protektora.
Pan Erazm załamał ręce, przechadzał się zachmurzony, ruszał ramionami, myślał i nie wiedział co począć.
— Nie cierpię procesu! rzekł po chwili.
— Stracisz więc pan majątek, bo to coś już zapłacił, coś przyjął długiem i co jeszcze dać wypadnie, dwa razy przejdzie wartość jego.
— Ale to być nie może! co tu począć? co tu począć? co obmyśleć? powtarzał niecierpliwy dziedzic Zakala. To musi być fałszywa pretensja, spisek na mnie, łapka jakaś... tego zataić Sulimowski nie mógł! Nie wierzę w taką niepoczciwość! byłby ostatnim łajdakiem.
— Cha! cha! sucho się rozśmiał Parciński, widać żeś pan w życiu z poczciwymi tylko ludźmi miał do czynienia, u nas prawie jednego nie ma majątku, któregoby nie sprzedano z zatajonym wilkiem. Tak się nazywa technicznie tego rodzaju interes. Nie mamy co myśleć dłużej, ja natychmiast jadę do miasta powiatowego, sam kwerendę zrobię w aktach, naradzę się z prawnikami, a dopiero coś postanowić będzie można. Na ślepo działać niepodobna. Wypadłoby posłać i do Sulimowskiego.
— Ten słyszę na śmiertelnej pościeli, odparł kupiec; nie godzi się zatruwać mu ostatniej godziny, może chwili pojednania z Bogiem. Jedź pan i powracaj co najrychlej.
Stanisław był przytomny tej rozmowie; wspomnienie o Sulimowskim uderzyło go, myśl szybka przeleciała przez głowę.
— Zapewnie, rzekł, że posyłać kogoś do hrabiego byłoby nie w porę, ale z wieści sąsiedzkich trudno coś wiedzieć pewnego o jego stanie. Ja mógłbym pojechać sam, pod pozorem dowiedzenia się o jego zdrowie, a jeślibym uważał że się go zapytać można o interes, z wszelką delikatnością wspomniałbym o nim. Jeśli Sulimowski jest tak bardzo źle, przekonam się tylko i przyjadę napowrót.
— Jak ci się zdaje panie Tomaszu? spytał kupiec wahając się.
— Mnie się zdaje, że toby było nie źle, rzekł plenipotent, hrabia najlepiej objaśnić może, a pan Stanisław jeden potrafi w takich okolicznościach postąpić sobie jak wypada.
— Dziękuję ci za tę myśl, podstępując i ściskając syna, odezwał się pan Bal; wiem że nie lubisz Sulimowskich, wdzięczen ci jestem za tę ofiarę dla mnie.
Podziękowanie ukłuło Stanisława, czuł że na nie nie zasługiwał, zarumienił się i nic nie odpowiedział, ale z wielkiej radości począł się tak spieszyć z wyjazdem, że matka smutnie się aż uśmiechnęła.
Biedna matka! jej oczy widziały wszystko, serce czuło tak wiele, a tak mało co uczynić mogła! Wczorajsza rozmowa Lizi ze Strumiszem, od której Jan o mało nie oszalał i jeszcze chodził upojony, wzruszenie Stanisława, troski powszednie i straty niespodziane, obijały się o jej serce w ciszy i zdaleka powierzające Bogu losy całej rodziny.
Od Parcińskiego wiedziała już wcześnie o nowej sprawie grożącej Zakalowi, ale przed mężem, któremu trudno było się jej zwierzyć, nie dała poznać, że cierpiała już jak on, a może więcej od niego.
Taić się dłużej nie było podobna, a przyznać tak trudno panu Erazmowi. Ten ostatni cios dobijał go, trzymał się przeciwko oczewistości, walczył z niepodobieństwy, kłamał sam sobie, ale nareszcie przyszła chwila w której nie mógł już zaprzeczyć, że złote jabłko było jabłkiem męczeństwa, jabłkiem wygnania z raju, zawodem i ogromną tylko stratą! Jak owe owoce z nad jeziora martwego co się w popiół rozsypują gdy je do ust przybliżasz, złote jabłko hrabiów rozpadało się w proch. Nadzieje, rachuby, plany, marzenia żywota wiejskiego, swobody wiejskiej... wszystko to nikło... Gdy raz błona, zasłaniająca oczy biednemu poczciwemu starcowi spadła z nich, zobaczył jasno jak dalece zawiedzionym został, jak niegodnie oszukanym!
Najcięższa podobno do przebycia jest strata ostatniego w życiu złudzenia, w młodości siejem je jak młokos złotówki, pewni że skarb się nasz nie wyczerpie: ale oprzeć się na wątłej, na jedynej nadziei, zbudować na niej ostatnią lepiankę i ujrzeć ją rozwaloną, o! to nad wyraz boleśnie! To też stary nasz cierpiał srogo i litość brała nań patrzeć. A że nikomu winy nie mógł przypisać tylko sobie i swej łatwowierności, gryzł się nią w ciszy i trapił. Niepoczciwość ludzi co z niego korzystali, nie mogła mu służyć za wymówkę; nie powinien się był dać tak haniebnie oszukać, narazić losu dzieci, przyszłości, spokoju! Żal i upokorzenie szarpały jego sercem, uciekał od ludzi i łzy mu wytryskały na oczy.
— Stracone! powtarzał w duchu, wszystko stracone! wszyscy mieli słuszność, ja jeden byłem w błędzie do końca! A! ciężko to pomyśleć, żeby świat był jaskinią łotrów, a wszyscy co się podszywają poczciwością trudnili rozbojem! Ale stało się! potrzeba uczciwie oznajmić o tem Ludwice, żeby jej kto z boku usłużny nie nastraszył.
Chwiejąc się wszedł pan Erazm do salonu, zastał żonę, która troskliwem zmierzyła go okiem, ale nie śmiał ust otworzyć. Ile razy zebrał się na wyrzeczenie słowa, wstyd i boleść zamykały mu usta.
— Ludwisiu, rzekł nareszcie, pokazuje się żeś ty miała słuszność.
— W czem kochany Erazmie?
— Trochę, trochę miałaś słuszności co się tycze Zakala.
— Być może, to chyba przeczuciem. Ale zkądże ci to wyznanie? jeszcześ wczoraj tak był z niego szczęśliwy!
— Wczorajszy ten list mnie dobił.
— Cóż to było? zimno i umyślnie obojętną starając się pokazać, odezwała się żona.
— A! nowa pretensja! proces! i jeżeli się to okaże takiem jakiem nam przedstawiają, to podobno....
Nie śmiał dokończyć pan Erazm, cierpienie jego było nadto widoczne, żeby żona nie starała się na nie szukać lekarstwa. Uśmiechnęła się tylko.
— Mój Erazmie kochany, odezwała się bez widocznego wzruszenia, póki zapobiedz było można stratom, usiłowałam cię od nich ustrzedz, dziś gdy się spełniły, pozwól najprzód powiedzieć sobie, że dzieciństwem byłoby niemi się trapić.
Erazm, który się obawiał wymówek, może trochy przypomnień dawnego uporu, odetchnął słysząc te błogosławione wyrazy i pobiegł ucałować ręce żony.
— Jakto moje serce! zawołał przejęty wdzięcznością, ty mi nie będziesz tego wymawiała?
— Kiedyżem ci co wymawiała? spytała z wymówką kobieta. Stracim część majątku, no! to ją może Bóg da znowu zapracować dla dzieci, zresztą dla nich to co pozostanie dostatecznem będzie. Znieśmy to wesoło, i jak przystoi na chrześcjan... na sumieniuśmy spokojni.
Łzy dobyły się z oczów kupca, który poskoczył z radości, odzyskując w chwili całą swą żywość i gorączkę uczucia.
— O to, to lubię, o to mi żona! oto kobieta! serce, Ludwisiu, ołtarze ci stawiać! Ha! ogromny mi też ciężar spadł z serca, niech ci Bóg płaci! Stracimy wprawdzie grubo, ale Bóg łaskaw... kto wie, może jeszcze interes się da skończyć lepiej niż się spodziewam.
— Ale powrócim do Warszawy? z uśmiechem spytała korzystając z usposobienia pani Balowa.
Pan Erazm skrzywił się.
— Jakże chcesz serce! okrutny wstyd!
— Co za wstyd?
— O! jużciż pozwól, wzięli mnie starego wróbla na plewę!
— Kto o tem będzie wiedział?
— Wszyscy! ręczę ci.
— Ale przynajmniej na zimę, Erazmie.
— A! na zimę nie mówię, to dobry ton.
Żona westchnęła po cichu, chciała daleko więcej mówić, ale jak przed chwilą mąż, ona teraz nie wiedziała od czego począć, a musiała korzystać z wypogodzonego czoła, które wkrótce lada co zachmurzyć mogło.
— Czy Staś pojechał? spytała.
— Przed pół godziną, alboż się z tobą nie pożegnał?
— I owszem, poczciwy chłopiec! dopiero tu na wsi przekonałam się jak do mnie przywiązany.
— A! a! dodał po chwili, i w tem mi się nie udało. Śliczny los gotowałem mu w myśli, chciałem go uczynić panem jak byli jego przodkowie, od razu trafiała się jedyna przewyborna okoliczność, bo hrabia oświadczył się niejako, że dałby był córkę za niego. Kolligacja z pierwszemi domami, pozycja socjalna wysoka. Nieszczęściem ten hrabia podobno nie ciekawe człecze. Nie wiem czy już drugą taką partję znajdę dla niego.
— O! najłatwiej. Ja nawet już wiem jednę.
— Ty?
— Ja!
— No proszę! a i ty o tem myślałaś? patrzajcie! powiedz-że mi kto to przecie? znasz tę pannę?
— Nie.
— To zagadka; któż to taki?
— Blizka krewna Sulimowskich.
— Bogata? cicho szepnął pan Bal.
— Zupełnie uboga.
— No! ale parentela? dodał kupiec.
Ludwika rozśmiała się. — A! mój ty drogi marzycielu, zawsze ze swojem.
Bal spuścił głowę jak winowajca. — No, no! nie śmiej się ze mnie.
— Jest i parentela, jak ty nazywasz, odpowiedziała żona, kiedy blizka krewna Sulimowskich, tak blizka, że ją ten hrabia majątku pozbawił procesem z jej dziadem.
Pan Erazm w tej chwili przypomniał sobie opowiadanie w drodze, historją podstolego, wmięszanie się Stanisława i uderzył się po czole.
— Jestem w domu! rzekł, słyszałem o tem, ale to coś bardzo ubogiego.
— Za to trudno zacniejszej kobiety, zawołała żona.
— A zkądże o tem wiesz?
— Najlepiej od Krombachów, w których domu jakiś czas przebywała.
— Ale zkądże ci ten projekt na prędce?
— Pozwolisz mi powiedzieć otwarcie?
— No! śmiało!
— Stanisław ją kocha.
— Jakim sposobem? podchwycił pan Bal podskakując po swojemu, bez mojej wiadomości, bez pozwolenia! kiedy? co? którędy? gdzież ją widział? jak się to stało?
Raz rozpocząwszy, niepodobna było taić dłużej, wszystko należało powiedzieć, i pani Balowa całą powieść poznania Konstancji i jej losów powtórzyć musiała.
Kupiec słuchał jej z natężoną uwagą, ale bez oznak zniecierpliwienia lub gniewu. Gdy skończyła, przeszedł się parę razy w milczeniu po saloniku.
— Ma szczęście chłopiec, rzekł, że to pięknie urodzona panienka, wybaczam mu to, jestem przekonany, że poczciwa krew do pańskiego dziecka go ciągnęła. Wielka jest siła krwi! dodał serjo; ale z drugiej strony wykroczył, rzekł z żywością. Pani wiesz jaka jest władza ojca i jak ją dawna szlachta szanowała. Jak to może być, żeby się syn kochał bez pozwolenia i myślał o pannie bez rodzicielskiego konsensu, cichaczem?
— Ależ proszę cię Erazmie, wszak rzeczy nie zaszły daleko, widzieli się, poznali i Staś nie śmiał jeszcze pomyśleć nawet!
— A! jeśli nie śmiał pomyśleć, chwytając za słowo z radością przerwał kupiec, to co innego! to co innego! przebaczam i zobaczymy. Hm! nie byłbym od tego, gdyby tylko panna mi się podobała, kolligacja piękna! Dziad był podstolim, krewni wszystkich hrabiów w Hrubieszowszczyźnie i ziemi chełmskiej! nazwisko poważne!
Na ten raz tak wiele była zrobiła pani Balowa, że się już więcej mówić nie odważyła, szczęśliwa z powodzenia, zamilkła. Bal chodził i dumał, a choć się przed sobą nie przyznawał do tego, a tem mniej przed żoną, wiadomość o tej kuzynce hrabiów bardzo go połechtała i poprawiła mu humor.
Wtem wszedł Strumisz.
— No panie Janie, natarczywo po swojemu zawołał kupiec przyskakując do niego, teraz na twojej głowie wszystko! Ratuj unie kochanku.
Jan, który nic jeszcze nie wiedział, bo tak był sobą zajęty, że się ani z Parcińskim, ani ze Stanisławem nie widział przed wyjazdem ich, stanął zdziwiony. Uśmiech tylko igrający na już wypogodzonej twarzy kupca cokolwiek go uspokajał, że ratunek żądany nie musiał być trudny.
— Co pan rozkażesz? spytał.
— Dasz mi pieniędzy! dużo a dużo pieniędzy!
— Wszystko co jest w tej chwili... ale na cóż?
— A! ba! ty nic nie wiesz?
— Nic.
— Spada na mnie nowy proces o dwakroć sto tysięcy, które może z procentami nawet będę musiał spłacić z Zakala.
— Możeż to być? nie dowierzając i oglądając się po wszystkich, zapytał Strumisz, pan o tem mówisz tak spokojnie?
— Chcesz-że żebym sobie angielską modą w łeb strzelił? śmiejąc się rzekł kupiec. Ja i moja żona jużeśmy to sobie wyperswadowali, że kilkakroć sto tysięcy djabli wezmą. Teraz panie Janie cała sztuka w tem, żebyśmy na poczciwym handelku odrobili co tu licho weźmie.
Jan się zastanowił.
— Nie jest to tak łatwo, rzekł powoli, ale z czasem. Dzięki Bogu że już pan przypuszczasz dalsze prowadzenie handlu.
— Ale ba! kiedy muszę! zawołał Bal — nie radbym, cóż gdy inaczej być nie może. — Wioska będzie drogo jak widzę kupioną zabawką, a handel da chleba kawałek, jedno drugiemu nie przeszkadza... No! poratujesz panie Janie?
— Możeż być żebyś pan tyle utracił?
— Najpodobniej! wzięli się do mnie ostro tutejsi prawnicy!...
— W takim razie ten od kogoś pan kupił, odpowiada.
— Na strasznym sądzie! przerwał Bal, przed którym lada chwila stanie. A jak ludzie mówią, z majątku pokrytego żony posagiem i umiejętnie przeszywanemi kawałkami spodniczki — nie starczy na długi nawet! Cóż dopiero na pretensje! Jeśliby nas przyciśnięto, kochany panie Janie, powiedz zkąd weźmiemy pieniędzy?
— Zkąd? tego nie wiem i poddać w tej chwili nie mogę. Moją radą byłoby, obrachować się dobrze, i Zakale po tylu stratach na łup wierzycielom oddać.
Pan Bal cofnął się, rzucił i krzyknął:
— Co Waćpan mi śmiesz radzić! z tego nigdy nic nie będzie! Ja, porzucić Zakale? Niech ono sobie będzie złe, szkaradne, niech stracę, ale tego wstydu sobie zrobić nie pozwolę! Niech choć umrę na wsi!
— Lepiej niech pan żyje, kiedy to dla niego tak konieczne, spokojnie odpowiedział Strumisz. Co się tycze reszty majętności państwa jawne jest, że bez sprzedaży w mieście takiego kapitału mieć nie możemy!
— O! na Boga! nie sprzedawajmy nic! przerwała pani Balowa, broniąc z kolei swojego.
— Kapitału na sam handel nam braknie, odpowiedział Strumisz — będziemy i tak mieli do wypłaty wekslów na sto tysięcy pewnie, a do czasu w którym one będą wypłacane, nie ściągniemy nad połowę potrzebnej sumy.
— Trzeba jednak coś poradzić, rzekł Bal.
— Albo wsi się wyrzec, albo jednego z domów w mieście.
— Za nic!
— Za nic! zawołali oboje państwo Balowie.
— W takim razie nie widzę sposobu wyjścia z tej trudności. Ale zdaje mi się, że to przedwczesny kłopot, bo nie pojmuję jak może kto być zmuszony płacić, czego nie winien.
— W istocie, po namyśle rzekł Bal, możnaby nie spieszyć się z planami, ale to mój stary zwyczaj, że na wszelki wypadek chcę być w gotowości.... Zresztą poczekajmy na Parcińskiego.
Nazajutrz dał znać pan Tomasz, że kilka dni zabawić musi w miasteczku i że mu niepodobna powrócić tak rychło jak obiecał i jak żądał pan Bal. Zniecierpliwiło to trochę kupca, który zwłok nie lubił, ale musiał czekać.
Tymczasem pobyt Strumisza z powodu samego interesu Mylińskich, o którym coś pewniejszego chciał wiedzieć kupiec nimby go wyprawił — opóźniał się coraz, a Jan, jak się łatwo domyśleć, nie spieszył do Warszawy... Nazajutrz po owej wieczornej rozmowie, Lizia wprawdzie była smutna i chłodna i trochę szyderska, ale to tak było naturalnem. I wieczorem znowu zeszli się przy matce u tego samego okna, jak gdyby kilkadziesiąt godzin nie dzieliły ich od tego dnia dla obojga pamiętnego, i poczęła się przerwana rozmowa, już śmielsza ze strony Jana, bojaźliwsza w ustach Lizi, ale będąca dalszym ciągiem tej wiecznej powieści kochanków, którą już tyle pokoleń głuchej opowiadało ziemi. — Gniewali się, godzili, smutnieli, rozweselali, mówili o wszystkiem a nie mówili tylko o sobie w istocie. Matka niekiedy przerywała im, mięszając się do cichych rozpraw, umyślnie może nie dozwalając jednym pędem zajść nazbyt daleko. Zresztą Strumisz pomimo ośmielenia, pomimo szczęścia które nań tak niespodzianie spadło, pełen był umiarkowania, obawiał się wygnania z raju i stąpał po nim z taką ostrożnością. Trochę wesołości, dowcipu, drobina szyderstwa wróciły trzpiotowatej dziewczynie, ale jak teraz jej szyderstwo było inne! jak przez nie dobywało się uczucie! jak była uroczą z tym żarcikiem któremu towarzyszył błysk oczek czarnych, błysk białych ząbków! Rzekłbyś figlarna Rusałka zwodnica, co się wychyliła z wody, wdziała sukienkę i zaplotła włosy, żeby pod tem przebraniem łacniej ludzi mitrężyć.
Szybko pędził Stanisław ku Sulimowu, a nigdy jednak droga dłuższą mu się nie wydała, choć nazajutrz powiedzieć by nie potrafił, którędy jechał i co go znudziło. Cały w sobie i w nadziei widzenia Konstancji, wyglądał rychło mu się okażą odrapane mury rezydencji hrabiowskiej, dopytywał czy jeszcze daleko, a nielitościwi wieśniacy po swojemu mierząc poleskie pustynie, niecierpliwili go swemi milami, których czasem dwie w jednej pomieścić się mogło wygodnie. Szczęściem jakkolwiek mile poleskie i wołyńskie po polskich wydają się dosyć długie, nie to jeszcze co ku Podolowi, gdzie często mil parę cały dzień kłusem jechać można. Pod wieczór nareszcie w brzasku dziwnie jaskrawo zachodzącego słońca, na sinych i pomarańczowych pasach nieba, poczęły się czarno piętrzyć mury kościoła, drzewa i gmachy, a woźnica powiedział nareszcie: To Sulimów!
Stanisław nie potrzebował objaśnienia, cały teraz był w myśli jak tu przyjechać, jak się przedstawić, co zrobić z sobą w domu nieznajomym, z tak ciężkim interesem i w taką jeszcze chwilę!
W tem wiatr przyniósł mu dźwięki rozkołysanych dzwonów w kościołku i cerkwi, w które hałaśnie bić poczęto.
— Co to jest? święto jutro czy dziś? spytał Stanisław.
— Nie paneczku, odparł woźnica, to po umarłym dzwonią; ale coś bardzo bałakają, musi czy nie sam graf umarł tylko!
— Pospieszaj! rzekł Stanisław niespokojny, konie zacięto i po piasku zbliżać się poczęli ku wiosce. Na samym wjeździe nad drogą stały naprzeciw siebie kościół i cerkiew, przy dzwonnicach widać było na cmentarzach kupkę ludzi żywo z sobą rozmawiających; inni powychodzili w ulicę, kobiety z założonemi rękoma patrzały z progów domowstwa, słowem coś niezwyczajnego z twarzy i ruchów czytać było można.
Ciekawy parobczak który Stanisława powoził, zatrzymał się z własnego domysłu naprzeciw dzwonnicy.
— Dobry wieczór ojcze, rzekł do siwego starca, który się pod murem ręce w kieszenie świty włożywszy przechadzał w ogromnej czapce barankowej, z daleka oznajmującej przynajmniej starostę. A co to u was? czy nie umarł kto że tak dzwony tańcują?
— A juściż, odparł uchylając nieco czapki stary, panaśmy stracili — i westchnął. Dobry pan był! (po śmierci wszyscy panowie i mężowie są najlepsi).
— Dawnoż to? podchwycił Stanisław.
— I godziny nie ma, jak skończył!
— Ha! jedź do karczmy! rzekł podróżny.
— Nie do dworu? spytał chłopek.
— Gdzież tam! do karczmy mówię!
Przeogromna owa gospoda zdobiąca tak wspaniale Sulimów, po bliższem rozpatrzeniu okazała się pustką, czemś ogromem swoim i opuszczeniem przypominającego perskie karawanseraje. W sieniach przeznaczonych niegdy na powozy i konie, był jeden tylko żłobek na cztery konie może, a tyle pozagradzanych chlewków różnych i ogromnych dziur w dachu, że zaciszny kątek dla powozu ledwie się wynalazł. Wewnątrz z izb wielu ani jedna nie miała okna, a w najlepszej trzeba było nocować z kartoflami, burakami i spiżarnią gospodarza. Smutne myśli ogarniały na widok tego pokoiku, w którym i sufity i gzemsy były ozdobne dawniej i komin kamienny i posadzka dębowa! Ale długoć to u nas trwa porządek? rzadko przez całe jedne życie, nigdy przez dwa pokolenia!!
Kazawszy zawołać do siebie gospodarza, który już z powodu śmierci pana był pijany, bo się z dworskiemi smutkiem i pociechą dzielił, Stanisław niespokojny namyślił się co począć z sobą. O interesie ani mowy nie było, chciał tylko dowiedzieć się o Konstancji, a jeśliby ją tu znalazł jak przeczuwał, choć na chwilę z nią zobaczyć.
Szynkarz pod dobrą datą, niezmiernie ciekawy gościa bo mu się ten rzadko trafiał dla spustoszałej karczmy, przybiegł skwapliwie, usiłując zbadać z twarzy, ubioru, postawy z kim miał do czynienia, z obywatelem czy z urzędnikiem, który może zjechał na jakie badanie. W niepewności postanowił język trzymać za zębami, wyciągnąć, ale się nie dać spenetrować. Byłto człowieczek mały, zgarbiony, niegdyś szewc, tkacz, mularz, a przytem muzykant, do tego pijaczyna: ale prócz butelki z którą się umiał obejść, w reszcie rzemiosł nie celował, choć się ze swej biegłości bardzo wychwalał i tą chwalbą wysokie nawet u ludu zjednał wyobrażenie o talentach swoich.
Wszedł oglądając się, odchrząkując i na progu zaraz stosowną wdziawszy żałobę na fizjognomją, która jej nosić nie była przywykła i wydawała się jak pulcinello gdy obity płacze a z podełba drwi trochę.
— Proszę cię panie gospodarzu...
— Obywatel, bo grzeczny, rzekł w duchu Jacek.
— Przed chwilą słyszę pan hrabia umarł?
— Ach! umarł! ocierając oczy suche odparł gospodarz, tak! biedne panisko! i my bez niego...
— Czy był kto z familji dalszej?
Po cóż się dopytuje? to coś jest? rzekł Jacek.
— Albo ja to proszę pana wiem co się we dworze dzieje? cały dzień człowiek musi tej gawiedzi pilnować, utrapienie.
— Juściż musicie wiedzieć czy kto przyjeżdżał.
— Dużo osób przybywało czasu choroby, ale ja nie mogę wiedzieć kto taki. Ja proszę pana swojego pilnuję! Patrzę z czego chleb jem!
— Jeśli nie wiecie to moglibyście się we dworze dowiedzieć o kogo, gdybym potrzebował.
Gospodarz się zastanowił, wydało mu się to podejrzanem.
— Hm! kiedy bo widzi pan, czasu nie mam.
— Jabym ci dobrze za tę grzeczność starał się odwdzięczyć.
Przemowa była przekonywająca, Jacek się poskrobał, ale że to był człek przemysłowy i zaraz wszystko pod kredkę biorący, spytał bez żadnej ceremonji:
— Wieleż by pan dał?
— Dałbym pięć złotych, czy wielebyś zresztą zażądał.
— A gdzież pięć złotych! ja więcej przez ten czas na szynku utracę, widzi pan moja Izabelka chora, ledwie nogami włóczy, a Karolinka głupia, nie da sobie rady... gdyby pan dał choć złotych dziesięć... I to, widzi pan, teraz do dworu iść kiedy nieboszczyk jeszcze nie ostygł, rwetes, zawerenja, nie łatwo się będzie dopytać!
Postrzegł Stanisław z kim miał do czynienia, smutny uśmiech przebiegł mu po ustach.
— Dam ci co chcesz, ale mi się spraw dobrze i prędko.
— E! to bo pan jakiś, mruknął sobie w duchu Jacek, szkoda że nie poprosiłem złotych dwadzieścia, ale ja to sobie na rachunku odbiorę.
— A o kogoż to Jaśnie panu (dodał zaraz to Jaśnie dla dziesięciu złotych) dowiedzieć się potrzeba?
— O pannę Konstancją... która miała przyjechać tu z Warszawy...
Szynkarz mrugnął i uśmiechnął się.
— To ja panie wiem! toż ja panie ją z maleńkości znam, jeszczem panie u pana podstolego nieboszczyka jej dziada, co słyszę zmarło mu się w Warszawie, służył... Bo ja, proszę Jaśnie pana, nie zawsze ten szelmowski szynkarski chleb jadłem, o nie! Było koło człowieka lepiej, ale jak żona a dzieci obsiadły...
Staś pokiwał głową widząc że się na długie historje zabiera.
— Idź-że a prędzej mój kochany, nikomu nie mów, kto cię posyłał i po co, dowiedz się i wracaj.
Jacek doskonale wiedział o przybyciu podstolego wnuczki, ale nie chcąc stracić dziesięciu złotych obiecanych, a myśląc że jeszcze więcej utarguje, poszedł po czapkę i przed oknami przemknął się widocznie do dworu; potem stanął koło płotu, ziewnął i począł myśleć. Biedak! układał już jutrzejszy rachunek dla podróżnego...
Przeszła dobra godzina, Stanisław chodził, wyglądał, zapytywał, szynkarza nie było, nareszcie dobrze się ochłodziwszy Jacek powrócił tak wybornie udając zadychanego, że mógł za to jedno nazwać się aktorem i pochwalić więcej jednem rzemiosłem. Wpadł do izby gościnnej, ledwie mogąc mówić.
— A co? spytał podbiegając podróżny, bawiłeś tak długo!
— A! co to ja panie miałem kłopotu i nieszczęścia, to tego żadne ludzkie usta nie wypowiedzą!! Ledwie nie ledwie dobiłem się do dworu... nikt gadać nie chciał, musiałem dać pół rubla lokajowi...
— Ale cóżeś się dowiedział?
— Ot zaraz opowiem, niech się wydyszę tylko... Rozgardjasz okropny! płacz, lament, okropności...
— Jest-że ta pani?
— A jest, od tygodnia, rzekł nareszcie szynkarz, jest!
Stanisław nie słuchał już więcej; wstrząsnął się tak, że obojętny nawet Jacek wiele się z tego wzruszenia domyślił i stanął wryty zastanawiając jakby się mógł widzieć z tą, której bytność przeczuł tak jasno.
Szynkarz stał i patrzał tylko.
— Każ mi podać świecę i znosić moje rzeczy, rzekł Stanisław.
— W mig Jaśnie panie, a ten półrubelek?
— Powrócę ci go...
— Całuję stopki.
— O! dobry pan, rzekł wychodząc Jacek, takich mi dawajcie... no! mogę sobie dziś pozwolić kieliszek dobry, zapracowawszy w pocie czoła.
Po dłuższej rozwadze wypadło Stanisławowi wstrzymać się nieco z odezwą do Konstancji i bytnością we dworze, musiał poszanować boleść, która każdą śmierć otacza. Jest coś w zgonie najobojętniejszego nam człowieka, że każdy ściska za serce i przeraża. To przejście straszliwe z pielgrzymki krótkiej do wiekuistego spoczynku jaki sobie człowiekiem zasłużył, to nagłe ustanie życia które zdawało się tak silnem jakby być miało wiecznem, wyciska westchnienie, ostudza namiętność.
Karczma stała nieopodal od pałacu, a przez okno izdebki widać było dziedziniec po za bramą, światła biegające w gmachu na wpół opustoszałym, krzątających się ludzi i popłoch jaki śmierć budzi. Stanisław nie mogąc wytrwać w swojej izdebce wyszedł na szeroką drogę, nad którą stała owa senjoralna brama, rzucając okiem ku pałacowi. Wieczór wiosenny ze swą ciszą, którą tylko tysiąca żab przerywały głosy, osłaniał ziemię, wonną po deszczu dniowym, w dali brzmiały jeszcze dzwony kościołka a w kołu gmachu kupki ludzi się snuły rozmawiające po cichu. Niekiedy przebiegał żywszym krokiem posłaniec ku plebanji lub od kościoła. Jeden niósł wielkie lichtarze cynowe, drugi krucyfiks drewniany, czarny całun i naczynie z wodą święconą.
W samych drzwiach pałacyku strzepywano dywany, których przeznaczenia łatwo się było domyśleć. Stanisław poglądał na te przybory śmierci i na wiosnę otwierającą życie.
— O mizerne, rzekł, życie ludzkie, gdyby się odrodzić nie miało większe, czystsze i nieśmiertelne. Wartożby żyć dla tej chwili, która tak długą się wydaje gdy ją przebolewamy, a tak małą gdyśmy u kresu! Po cóż się zdało temu człowiekowi tyle zabiegów, trudu, pracy, bezwstydu, ofiary, żeby niemi okupił sobie może zgryzotę na śmiertelnem łożu?
Napatrzywszy się przygotowań pogrzebowych, smutny, z głową ciężką wrócił Staś do swojej izdebki późno w noc i oka do dnia nie zmrużył.
Nazajutrz rano nie mając co robić a nie mogąc jeszcze odezwać się do tej dla której przybył, Stanisław poszedł do kościołka. Wcześnie go zastał otwartym ale pustym.
Organista i dwóch czy trzech pomocników zajmowali się właśnie dosyć obojętnie ustawianiem katafalku, gdyż tegoż dnia ciało wieczorem do kościołka przeprowadzone być miało. Spojrzeli oni na przybysza nie bardzo ciekawie, jednak nie bez wyrazu niechęci, bo im trochę przeszkadzał, i dalej swoje robili. Później nieco nadszedł ksiądz, ktoś ze dworu, nareszcie pan Teofil Zmora.
Na widok Stanisława cofnął się nieco zdziwiony sąsiad, nie wiedział czy go witać czy nie widzieć, ale że się zawsze trochę obawiał milczącego Stasia, w którego szlachetnej twarzy wyraźnie mówiło męztwo, postanowił go zobaczyć.
Z największą więc ale zimną grzecznością ukłonił mu się.
— Cóż pan tu robi w tak smutnej dla nas chwili?
— Jestem tu prawie przypadkiem, rzekł wychodząc z nim z kościołka Stanisław z równą grzecznością i tym samym chłodem, zmuszony byłem się zatrzymać.
— Okropna rzecz! przerwał pan Teofil, hrabia nasz wczoraj skończył.
— Słyszałem o tem...
— Skończył z heroizmem chrześcjanina, który chce swobodny przejść na inny świat. Co za śmierć!!
To mówiąc i widocznie usiłując się co najprędzej oswobodzić, Zmora ukłonił się, dał jakiś rozkaz i szybko odszedł do dworu. Staś czytając nagrobki, przechadzając się po cmentarzu, pozostał czekając mszy, która wyjść miała około dziesiątej. Dzwonek dał się słyszeć nareszcie i od dworu pokazało się kilka osób idących ku kościołowi, Stanisław poznał Konstancją, której towarzyszył Zmora i guwernantka. Serce jego zabiło, ale pozostał u bramy cmentarza.
Konstancja szła powoli ze spuszczoną głową, zamyślona i milcząca, o kilka kroków od muru podniosła oczy, jakby instynktem wprost je rzuciła na Stanisława. Ale na pięknej jej twarzy nie widać było nic nad przelotny rumieniec; chociaż jej nikt nie oznajmił przybycia jego, choć nie wiedziała o nim, była pewna że go zobaczy, że serce jego odgadnie wszystko.
Poważnie zbliżyła się ku niemu, i w chwili gdy Zmora osłupiały stanął z podziwu, podała mu rękę, którą zarumieniony młody człowiek z uczuciem uścisnął.
— Państwo się znają? wykrzyknął pan Teofil z niejakim gniewem i trochą szyderstwa.
— Od bardzo dawna i bardzo dobrze się znamy, odpowiedziała Konstancja. — Prawda panie Stanisławie, że to niespodziane spotkanie, na cmentarzu i u katafalku? A! wszakżeśmy się tak podobno i pierwszy raz w życiu widzieli.
Stanisław nie mógł nic odpowiedzieć.
— Chodźmy do kościoła, dodała Konstancja, a po mszy wszak pan nas odprowadzisz do domu?
— Nie jestem znajomy, a w takiej chwili...
— Jakto nie jesteś pan znajomy, wszak byli Sulimowscy w Zakalu? Zresztą będziesz pan tylko u mnie, nie potrzebujesz się widzieć z nikim...
Pan Teofil nie mógł ukryć jaką mu przykrość sprawiły te zaprosiny, ale zatarł to głośno wyrzeczonym rozkazem; weszli do kościoła.
Msza żałobna przy niedokończonym katafalku musiała wywołać łzy z oczów Konstancji, której tyle się rzeczy przypomniało w Sulimowie; nie prędko otarłszy je wyszła powolnie. Zmora, który nie rad był spotykać się ze Stanisławem, przyzostał pod pozorem jakichś rozporządzeń, a Konstancja z nim i milczącą guwernantką skierowała się ku domowi.
Rozmowa aż do bramy była zupełnie obojętna, obcy świadek nie dozwalał im nawet się rozpytać i zwierzyć, można sobie wystawić niecierpliwość Stasia, któremu było tak pilno dowiadywać się, pytać i skarzyć. Szczęściem niepotrzebny towarzysz, znudzony obojętną rozmową, odszedł do swoich uczennic, a Staś pozostał w dziedzińcu z Konstancją i przechadzając się ulicą nad trawnikiem wiodącą, począł dopiero mówić jak pragnęły z serca do serca.
— Na Boga! panno Konstancjo, proszę mi najprzód wytłumaczyć to przybycie tutaj, bo go nie rozumiem wcale.
— I jam się nigdy nie spodziewała żeby tu noga moja w życiu postać miała. Wiesz pan jak smutne były zajścia między dziadem moim a hrabią, wiesz że mu życie skróciły, żem wolała być sługą cudzą niż prosić najbliższych o przytułek. Nagle odbieram list od hrabiego, od jego żony... Sulimowski na śmiertelnej pościeli uczuł zgryzoty sumienia, chce krzywdę nagrodzić, woła mnie, prosi i zaklina o przebaczenie.
Zawahałam się w pierwszej chwili, zdało mi się żem ujrzała przed sobą dziada z gniewem powstającego z grobu i zakazującego podać dłoń swym zabójcom; ale wprędce uczułam, że nie godziło się umierającego odpychać. Porzuciłam wszystko, przybyłam tutaj i choć złamana tym widokiem, nie żałuję swego kroku, bom widziała co rzadko, szczery żal i pokutę...
— Więc hrabia się nareszcie opamiętał?
— Zdaje mi się że dziekan, zacny ksiądz, dawny jego znajomy, który zawsze usiłował go na lepszą wyprowadzić drogę, był tej odmiany sprawcą... Ale cokolwiek ją spowodowało, pięknym to było obrazem mocy wiary nad człowiekiem, w którym do szczętu nie zgasła. Dopóki jest jej choć trochę, choć iskra pod popiołem, jeszcze się ogień święty może rozniecić. Zastałam go zmienionego okropnie, ale przytomnego, widać było że męczył się ze śmiercią, która już na nim zimną dłoń położyła. Wyciągnął do mnie rękę w milczeniu, łzy mu się z oczów potoczyły, nie rzekł słowa, tylko z gorączkowym pośpiechem oddał mi jakiś złożony papier i upadł płacząc na poduszkę. Nie wiedziałam co się ze mną działo, tak byłam przejęta i poruszona. Wzięłam papier machinalnie nie wiedząc co to znaczy, siliłam się na rozmowę obojętną, wesołą nawet, ale Sulimowski po chwili kilka słów wyrzekł prosząc mnie abym pozostała u nich i powiedział że chce spocząć; kilka dni żył jeszcze przy mnie i te ostatnie godziny całą jego przeszłość zatarły może w oczach miłosiernego Boga. Pracował nieustannie usiłując naprawić wszystko złe, jakie mógł zrobić w ciągu życia; krewni, żona z przestrachem na to patrzali, starali się go odwieść od tysiąca restytucyj jakie czynił, ale nic nie pomogło. Wpadał w gniew, miotał się i rozpędzał wszystkich.
Byłam raz w drugim pokoju i mimowolnym świadkiem gdy hrabina przyszła zaklinać go, żeby majątku dzieci nie rozrzucał. Milczał długo, nareszcie głosem którego nigdy niezapomnę, wykrzyknął: Więc chcesz żebym grosz cudzy, nieprawą grabież dzieciom przekazał? żeby z nim spłynęło na nich przekleństwo, nędza, kara za grzechy ojcowskie? Nie! nie! nie! niech pozostaną w ubóstwie, w nędzy, ale bez plamy! Błądziłem całe życie... szalałem, czas co można poprawić!
Hrabina poczęła sucho mu wymawiać, zmilkł znowu, ale po godzinnej rozprawie pozostał przy swojem, i na resztę dnia zamknął się znowu z księdzem... Okropne to były tych dni kilka! On na łożu śmierci, rodzina usiłująca mu wydrzeć majątek nieprawnie zdobyty, on z księdzem jedni pracowali by czysty zszedł ze świata!
Co chwila wyszukiwano nań sposoby, nasyłano dzieci, dalekich krewnych, pracowano nad tem by nic prawnie uczynić nie mógł, ale dziekan z zimną krwią podziwu godną dokonał wszystkiego.... Wczoraj jeszcze zajmowali się resztą interesów, bo hrabia chciał wszystkie z kolei przepatrzyć, gdy nagle zrobiło mu się gorzej, począł spowiedź, wziął ostatnie pomazanie i z widoczną jeszcze umarł rozpaczą, choć dziekan go usiłował uspokoić. Na godzinę przed zgonem stracił mowę, a w ostatku i przytomność...
— Możesz-że pani pozostać tu na dalej? odezwał się Staś niespokojny.
— Nie wiem, odpowiedziała Konstancja, hrabia wymógł na mnie słowo, że zamieszkam w Sulimowie, starał się i względem mnie popełnioną niesprawiedliwość nagrodzić.... Miarkujesz pan, że z tego powodu nie jestem tu bardzo miłym gościem.
Dość długo tak jeszcze rozmawiali przechadzając się w dziedzińcu, gdy przybycie Zmory przerwało tę przechadzkę przerywaną z daleka słyszeć się dającym śpiewem u katafalku.
— Jedź pan do Zakala, odezwała się żegnając go Konstancja — oznajmię mu co się ze mną stanie, naradzim się, i będziemy cierpliwie czekali żeby los uczynił z nami co nam przeznaczył.
I z tą ufnością, która była dowodem siły ich przywiązania, co nie wątpiąc o sobie nie wątpiło o przyszłości — podawszy sobie ręce, rozstali się, w chwili gdy Zmora kwaśny i nadęty zbliżał się do nich ze śledczem wejrzeniem.
— Kuzynku, odezwała się Konstancja, widzę że mój przyjaciel pan Stanisław nie znalazł łaski w oczach twoich, nie umieliście się poznać na nim.
— Temu nie przeczę, odparł pan Teofil, może to być niewysłowiona doskonałość, ale nie wszyscy dla wszystkich, kuzynko dobrodziejko.
W miarę przedłużającego się w miasteczku pobytu pana Tomasza Parcińskiego, niespokojność pana Bala rosła co chwila i przechodzić poczynała w gniewy nawet.
— Co u kaduka, żartuje sobie ze mnie kawaler, wykrzykiwał, porzucił mnie jak na żarzących węglach i bruki zbija w miasteczku. Ależ mu porządnie wytrę kapitułę gdy przyjedzie.
Wszyscy go uśmierzali jak mogli, przedstawiając że rozpatrzenie w aktach, narada z prawnikami, poznanie interesu nie mogło być dziełem chwili; pan Bal uznawał że mieli słuszność, ale niemniej klął i łajał.
Wreszcie któregoś tam dnia po wyjeździe nie wiem, gdy zasypiał po objedzie z rękami złożonemi na zaokrąglonym brzuszku, wszedł Parciński z dosyć dobrą fantazją do pokoju. Uprzedzono go wprawdzie że pan Erazm zabierał się na wielkie hałasy, ale pan Tomasz ruszył tylko ramionami i uśmiechnął się. Jakoż zaledwie go zobaczył pan Bal pobiegł ku niemu, uściskał serdecznie, wycałował i dopiero krzyknął:
— A niechże cię wszyscy djabli wezmą, kochanku! coś ty mnie krwi napsuł!
— Ba! odparł Tomasz, spytaj pan co ja jej sobie napsułem. Możnaż ni w pięć ni w dziewięć przylecieć, nie dojść rzeczy jak należy i powrócić z pustemi rękoma? musiałem docierać, dowiadywać się i powróciłem przynajmniej poinformowany ostatecznie.
— No! no! mówże co? jak? a prędko?
— Nie mogę prędko, muszę powoli.
— Mówże powoli, ale zaczynaj prędko.
— Posłuchaj pan, rzecz się tak ma: Suma Mylińskich oparta na Zakalu jest niezaprzeczonym faktem, przeciwko temu ani słowa.... Bogiem a prawdą należy się... ale...
— A jakież może być ale? krzyknął Bal.
— Posłuchaj pan ale. Suma ta była w procesie lat kilkadziesiąt, zjadła obu stronom pewnie tyle drugie i koniec końcem skutkiem procesu tak się zagmatwał czysty interes, że z pańskiej strony będzie prawo.
— Kłaniam uniżenie za taki interes, schylając głowę rzekł pan Erazm; stara to wasza sztuka panowie prawnicy, nie mogąc dać stronie słuszności gdy jej nie ma, dajecie cacko, którą zowiecie prawem.
— Ale to wszystko są rzeczy podrzędne, przerwał uśmiechając się Parciński, będziemy się procesowali, ciągnęli, nudzili i z tym procesem jak z chroniczną chorobą możemy sobie żyć spokojnie.
— I za to upadam do nóg! żyć z procesem śliczna mi spokojność.
— W ostatku, dodał pan Tomasz, dowiedziałem się rzeczy najważniejszej, to jest jak się ta sprawa wznowiła i zdaje mi się że zacnego pana Hubkę zażyję z mańki, puszczę z kwitkiem, a z Mylińskim sam się ułożę zgodnie i to za nie wielką rzecz.
— Cóż to, jakim sposobem? zapytał kupiec, przyznam się wam panowie, że u was tu na wsi nic nie rozumiem, ani prawa, ani spraw waszych. Jak się można układać mając czem zapłacić, a czując że się sumiennie należy?
— Pozwól pan, należy się z ziemi, z majątku, układając się robisz pan dogodność i targujesz się o nią. Lepiejże by im było trzydzieści lat się ciągać sądach?
— Krzywo! krzywo! kochany panie Tomaszu, wykręty! zawsze to jurystowskie sztuczki.
— Ale pozwólże pan mi dokończyć, a dopiero sądzić będziesz.
— Czemu nie? kończ Asindziej! ale wątpię żebyś z takiego założenia na dobrą drogę wyjechał.
— Rzecz jest taka, począł Parciński nie dając się zniecierpliwić: Mylińscy, których własnością są te sumy bajońskie, podupadli tak, że w ostatniej niemal są nędzy.
— A na Boga miłego! tem ci gorzej.
— Niech też mi pan przez minut dziesięć nie przerywa, zaczął prosić plenipotent i położył zegarek na stole.
— Zgoda!
— Hubka, który zwąchał gdzieś wiadomość o tym procesie i wiedział że ojciec Mylińskich z torbą skończył, dobrze z nami ułożywszy się o dyferencją, osnuł sobie zamiar nabyć to za nic na swoję korzyść i znowu tak obciąć jak na lesie.
— Tęgi chłopak! mruknął pan Bal, powiesiłbym go na pierwszej sośnie bez sądu.
— Cóż robi? Wywąchał że u najstarszego Kaspra były papiery, jeździł do niego, a że szlachcic ich dawać nie chciał, przyszło do tego, że mu miejsce odjąć kazał, aby go nędzą zmusić do układów.
— Łotr! mruczał Bal patrząc na zegarek i tupiąc nogami, łajdak! niecnota!
— Koniec końców, do tego przyszło, że z niemi zawarł dotąd prywatną umowę. Mieli Mylińscy cząstkę we wsi Podbereziu, od lat kilkunastu za długi będącą w administracji, spekulant obiecał im ją powrócić czystą, a w zamian wziąć przelew na pretensją do Zakala, to jest za kilkadziesiąt dukatów nabyć dwakroć kapitału i tyleż procentów. Dodajmy że część ta i tak się święcie i niezaprzeczenie należy Mylińskim, a dawnoby ją mieć powinni, gdyby kto koło tego chodził. Moim zamiarem jest, dodał pan Tomasz, udać się wprost do Mylińskich, objaśnić ich i wejść z niemi samemi w układy. Lepiej żeby oni coś więcej wzięli, niż żeby Hubka z nas korzystał, ich w nędzy zostawując. Jest-że w tem co nieuczciwego?
Bal potrząsł głową.
— Dosyć, rzekł, że z Zakala należy dwakroć, a ja ich nie zapłacę.
— Zmiłuj się pan, śmiejąc się zawołał Parciński — od pana nic nie należy! Ale co mam z panem mówić. Dajmy temu pokój, proszę o całym interesie słowa nikomu nie mówić, do Hubki dziś odpiszemy, że przyjmujemy proces i wszystkie jego następstwa, a tym czasem ja cichaczem zajmę się zbliżeniem do Malińskich. Każ mi pan tylko sprowadzić tu leśniczego Krużkę i nikomu ani słowa.
Kupiec nic nie odpowiedział, ruszał jednak ramionami.
— Wrócił pan Stanisław? spytał Parciński.
— Prędzej od Waćpana, bo jeszcze wczora.
— A zatem wiesz pan o śmierci Sulimowskiego? rzekł Tomasz.
— Słyszałem.
— Teraz już, dodał adwokat, nie wątpię że i Hubka umrze na pustyni pokutnikiem.
— Ale co z interesem naszym? dodał zaraz.
— Co? nic. Stanisław zastał go na katafalku, nie było z kim mówić, ani mógł kogokolwiek pytać; wiemy tylko że do ostatniej chwili interesa swoje uregulowywał, może go i w tem sumienie ruszyło, ale czy miał czas co zrobić? o tem się chyba później dowiemy.
— W miasteczku i w okolicy o niczem nie słychać, tylko o cudownem nawróceniu Sulimowskiego, wystaw pan sobie jaką miał opinją, kiedy nikt wierzyć nie chce opamiętaniu!
— Szczególna rzecz, smutnie rzekł kupiec, całkiem sobie inaczej wieś i wsi mieszkańców wystawiałem. Sądziłem że tu się pochowały w waszych lasach wszystkie cnoty których brak u nas, a widzę że tu cywilizacja przyniosła z istotnych swych korzyści nie wiele, a z fusów i mętów ogromnie. Co za sceptycyzm! niewiara! podejrzliwość! niechęci!
— Przecież pan wyznajesz żeś się omylił? rzekł Parciński.
— Wyznaję i nie! bo któż wie, może okolica wasza wyjątkiem, a jak uważam, Litwa u was tu ma sławę starej poczciwości i siedliska cnót dawnych, tamby ich może szukać wypadało. To pewna, że kółko w które wpadłem, wiele mnie zawiodło.
— A! panie! zawołał plenipotent, owe stare czasy, od których tak miła prostoty i świętości woń zawiewa, nigdzie się już podobno nie znajdą, próżnoby ich po świecie szukać. Zepsucie poszło z góry jak idzie każda zgnilizna dotykając z kolei tych warstw, które pierwiastkowo nie były jego przyczyną. Powiedzmy to sobie że ludzkości pozostało wielkie zadanie, nie odszukania tego co zgasło, ale stworzenia czego braknie! Ja jednak czuję że starej Europie koniec!
— Oh! oh! ofuknął się Bal.
— Słówko tylko, dokończył Parciński, wszystko i ludy i kraje i całe świata przestrzenie odrębne mają losy swoje. Patrz pan co się dziś dzieje z kolebką cywilizacji, ze wschodem: jest to trup, sparaliżowane ciało bez żywota, co dycha tylko, bo całkiem zgnić nie mogło jeszcze. Toż samo czeka wprędce Europę, nie powiem kiedy, alem tego pewny. Już prąd emigracyjny pędzi z Europy energiczniejszą ludność ku młodej Ameryce, kędy się całkiem może nowy wyrabia żywot, nowa era bytu ludzkości: kto wie, co będzie za kilka wieków? Dzicz, pustynia, step, ruiny, a na nich uczeni z Kanady lub Oregonu rozmierzający gruzy i restaurujący Strasburgski Münster i Paryzką Magdalenę!
Nie jestem pewny czy pan Bal zajęty procesem swoim z Mylińskimi, dobrze zrozumiał Parcińskiego, ale to pewna, że po kilkakroć ramionami dźwignął, usta otworzył, okręcił się i rozpoczął znowu o tem co go daleko więcej korciło od losów Europy.
Nazajutrz nie tracąc czasu znikł Parciński, do którego tajemniczo zajechał wózkiem jednokonnym pan leśniczy; razem z nim pojechali do jego rodziców, a tu wedle poprzedniej umowy sprowadzić miano całą rodzinę Mylińskich.
Hubka tymczasem wściekał się odebrawszy zimną tylko odpowiedź, że pan Bal oczekiwać będzie rozwinięcia procesu i bronić się do upadłego. Był on najpewniejszy że skończy układem i to mu szczególniej smakowało, gdyż nie mógł nie obrachować że zwykłym idąc trybem, do śmierci grosza nie zobaczy, a wiele go poświęcić będzie musiał. Poznał on w tem robotę Parcińskiego, którego z dawna nie cierpiał i szukał tylko sposobu jakimby go ująć lub odsunąć.
Tymczasem pan Tomasz lepszą mu gotował niespodziankę, sprowadzając wszystkich Mylińskich do Nowin. Nie bez obawy stawili się biedni szlachta, sądząc że i ostatnią stracić mogą nadzieję.
Spojrzawszy na nich, Parciński się wzdrygnął, widząc na jakiej nędzy, na jakiej niewiadomości budować chciał spekulator niecne swe wzbogacenie. Oburzenie jego doszło do najwyższego stopnia, poznając w tych ludziach tak pokrzywdzonych od losu i odartych ze wszystkiego, lepsze serca, zdrowsze uczucia, niż się mógł po ich zaniedbaniu spodziewać. Kasper, głowa rodziny, przybity swojem położeniem, nie myślał tylko o żonie i dziecku, a przywiązanie jego do braci i siostry miało coś w sobie ojcowskiej pieczołowitości. Dwaj młodsi, z których jeden ciężko na kawałku roli pracował, mieli także tę cnotę miłości i gotowość do poświęcenia, o którą tak rzadko w wyższych społeczeństwa sferach! Siostra była kobietą wynędzniałą, wybladłą jak oni wszyscy, ale na pięknej twarzy nosiła jakby pamiątkę dawnego lepszego bytu swych dziadów. W salonie byłaby to piękność jeszcze, w chacie był to kwiat dawno uwiędły.
— Moi kochani, odezwał się pan Tomasz, mam wam słowo powiedzieć, posłuchajcie mnie tylko uważnie i wierzcie że pragnę waszego dobra. Hubka was chce niegodnie oszukać.
— A! Jezu! przykładając rękę do twarzy zawołali wszyscy ciekawie słuchać poczynając.
— Część w Podbereziu jest waszą i dziś, a że wam ją daje, to nic nie znaczy, to jakby od waści panie Kasprze odkradł czapkę i chciał ci ją sprzedać. Tę część najprzód możecie mieć i bez jego pomocy i nic za to nie dając.
Mylińscy w milczeniu spojrzeli tylko po sobie.
— Teraz drugi interes; macie sumkę na Zakalu, którą jemu chcecie odstąpić, warta ona dziesięć razy tyle co wasza część w Podbereziu. Ale wy jej nigdy dojść nie możecie i nie dojdziecie sami to prawda.
— No! a widzi pan, cóż zrobić? spytał Kasper.
— Posłuchaj, powiem ci to w dwóch słowach. Najprzód część w Podbereziu weźmiecie jako własną, na to ja się podpisuję i ręczę. A co się tycze sumy na Zakalu, każdemu z was daję za nią oprócz tej części, po dziesięć tysięcy.
Szlachta przestraszyli się i uszom nie dowierzali, Kasper pierwszy zmiarkował, że kiedy ich jeden oszukał, może chcieć oszukać i drugi, zimno spojrzał dając znak swoim i rzekł:
— A proszę Jaśnie pana, my prości ludzie, znać nie znamy co czego warto, jakże tu co poczynać? my ślepi...
— Ja też nie chcę żebyście zaraz ze mną kończyli, radźcie się ludzi, popytajcie się drugich, ale z Hubką nie kończcie bo stracicie wiele.
— A cóż będzie, jak z panem Hubką my nie zrobim, a pan potem nie zechce?
Bracia pokiwali głowami dziwując się mądrości Kaspra.
— Jedźcie ze mną do Zakala, a tam da wam przy świadkach zapewnienie dziedzic, że gotów do takiego układu, jeśli wam się lepszy nie trafi; to was nie zwiąże przecie.
Te rady nie przekonały już niedowierzających, bo zdradzonych, Kasper walczył z sobą widocznie, a Parciński widząc że naleganie zbyteczne byłoby nietrafne, powtórzywszy im tylko po kilka razy co widział potrzebnem, odjechał do Zakala.
Mylińscy długo się naradzali, niemal z płaczem, myśleli, dumali, ale do kogo się było udać o oświecenie? o szczerą pomoc? Nie mieli nikogo: zostawieni sami sobie najlepiej czuli jak omackiem iść musieli, jak łatwo na niepowetowane narazić się mogli straty.
Gdy się to dzieje a Hubka piwem zapija gniewy swoje, Mylińscy nic nie postanowiwszy rozjechali się nareszcie. Tknęło to spekulanta, że Kasper który go często odwiedzał, od dwóch dni już nie był, posłał więc po niego jakby przeczuciem. Ale na progu poznał że się coś w tak ślicznie osnutych planach zmienić musiało, szlachcic miał minę winowajcy, czapkę w ręku dusił, oczy w dół spuszczał, na odpowiedź ciężko mu się zebrać było.
— A co mości Kasprze, zawołał Hubka, trzeba nam kończyć interes.
— I może nie trzeba, powolnie wyjąknął szlachcic... my się rozmiarkowali.
Hubka wziął to zrazu za wybieg tylko i tchórzowstwo którego już z ich strony doświadczył, gdy pierwszy raz szło o papiery, i udał gniew.
— A! rozmiarkowaliście się! rozmiarkowali! no to, z Bogiem! Ale powiem wam tylko żeście ostatni niewdzięcznicy! co to! kpiny ze mnie, czy co? Ja się trudzę, pocę, kłopoczę, mozolę, mało ducha nie wyzionę dla was, a wy mnie potem mówicie żeście się rozmiarkowali! Poczekajcież, gińcie teraz kiedy chcecie! dosyć tego!
Kasper ukłonił się pokornie.
— Na masz swoje papiery! zawołał spekulant biorąc milczenie za strach, i rzucił z gierydoniku paczkę którą Kasper chciwie chwycił — bierz i bywaj zdrów, a więcej mi tu nosa nie pokazuj!
Szczęśliwiej udać się nie mogło Kasprowi, to też za pazuchę włożywszy dokumenta, których nie wiedział jak dostać, wziął za klamkę i zabierał się wychodzić, kończąc zwyczajem poważnym a odwiecznem:
— Niechże będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Hubka zobaczył że zadaleko skoczył i odchrząknął łagodniejszym tonem; ale jak tu się było zawrócić?
— Zginiecie! zginiecie! mruczał idąc do piwa, powiadam wam, rozumu za grosz! odpychacie szczęście!
— Niechże będzie pochwalony... powtórzył szlachcic jeszcze się niżej kłaniając.
— Gdybym nie miał litości nad wami...
— Niechże będzie pochwalony! znowu począł Myliński.
— Czekaj-że! czekaj! rozgniewałem się, to prawda, ale... mam taki serce i litość.
Kasper ani prosił ani dziękował.
— No! cóż będzie? przystępując rzekł Hubka.
— A nic, proszę Jaśnie pana.
— No! to myślicie ginąć?
— Nie, proszę Jaśnie pana...
— A jakiże sobie rady dacie? cóżeście tam nowego rozmiarkowali?
— Ludzie mówią...
— A! ludzie mówią, a wy kpów z pozwoleniem słuchacie, i cóż wam powiedzieli?
— Że taki nam się więcej należy, a ta część w Podbereziu, to ona i tak nasza.
Hubka cofnął się cztery kroki na piętach.
— A! a! otworzył usta szeroko — to tak! to tak! kto to wam powiedział?
— Przysyłali po nas z Zakala.
Spekulant splasnął w ręce, marszcząc brwi i widząc że wszystko przepadło.
— Dobrze! dobrze! zakrzyknął gniewny, kończcie sobie z kim chcecie... zobaczycie co wam dadzą. Figę! mówię ci, figę!
Kasper sam nie wiedział czego, ale się zląkł.
— Kto do was przysłał? spytał groźno gospodarz.
— Jakiś pan, czy ja jego znam?
— Dokąd was wołali?
— Do Nowin, do Krużków.
— Tere fere! zwąchali pismo nosem... a co wam dają?
— Dają nam cześć w Podbereziu.
To nie wielka rzecz, pomyślał w duchu Hubka, z cudzej kieszeni brać! wzięli mi moję inwencją i szafują, łotry! rozbójniki! sami co skomponujcie! to kradzież!
— I po dziesięć tysięcy na głowę.
Hubka się skrzywił...
— Pieniądze na stół? spytał.
— A juściż na stół!...
— Cha! cha! jacy wy prostacy!
Nic łatwiejszego nie było jak przestraszyć szlachcica, wiedział o tem spekulant, i jął się tego ostatniego sposobu.
— Jakto wy ślepi, nic nie widzicie, a toż na waszę zgubę! zawołał Hubka.
— Jak? proszę Jaśnie pana! oszołomiony począł Kasper.
— Jak? a toż widoczne! a toż w oczy skacze że was obedrą, zniszczą, sprzepaszczą, zgłumią... zobaczycie! zobaczycie! ja więcej nie powiem, róbcie sobie co chcecie! Róbcie, dobrze! ja będę patrzał. Jak się skończy, dopiero mi powiecie z czem wyjdziecie!
Szlachcic wprawdzie zrozumieć nie mógł, ale tem bardziej się uląkł: Hubka widząc to coraz żywiej śmiał szydersko i perorował.
— O głowy! głowy do pozłoty! Jak to tego nie pojąć! toż oni was gubią... to oczewista rzecz! Robić to bezemnie, to sobie kamień do szyi przywiązać.
Radźcie się kogo chcecie! Ja wam prawda daję mniej, ale to zupełnie co innego! Rozumiesz! zapłacą wam fałszywemi asygnatami albo co, potem was za te pieniądze wezmą w ciupę! oto co będzie! wyjdziecie jak ojciec. Co innego ze mną! Ale kiedy tak, z Bogiem! umywam ręce.
Kasper widząc że tu nic prócz strachu nie dostanie, już znowu brał za klamkę.
— Niechże będzie pochwalony...
— No! myślicie tam kończyć z nimi? spytał żółciowo się śmiejąc Hubka.
— Nie, proszę pana, na odwagę się zebrawszy zawołał Kasper, ani z panem, ani z niemi, wola Boża! będziemy biedę klepali.
To mówiąc mimo że spekulant znowu coś rozpoczynał, Myliński rad że papiery pochwycił, dopadł wózka i uciekł.
Hubka długo stał w środku pokoju zamyślony, potoczył się do butelki w kącie, napił, odetchnął, ruszył ramionami i wyciągając pięść w stronę Zakala krzyknął:
— Czekajcie niegodziwcy! zobaczymy kto kogo zmoże!
Po powrocie z Sulimowa niepomału się zdziwił Stanisław, gdy matka z radością przybiegła mu na ucho oznajmić, że znalazła porę powiedzieć ojcu o wszystkiem, uprzedzić go, i szczęściem nie zdawał się jej zbyt przeciwko zamiarom syna uprzedzony. Była więc nadzieja.
Staś nawzajem opowiedział jej co zastał w pustym a teraz stokroć jeszcze puściejszym Sulimowie, jakie było spotkanie jego ze Zmorą i z Konstancją...
— Potrzeba teraz, odezwała się matka po chwili namysłu, żebyś przy pierwszej zręczności wszystko wyznał ojcu... uważałam że najwięcej go obeszło to, że nic o tem nie wiedział, i w tem miał zupełną słuszność. Dziecię póki ma rodziców nic im taić nie powinno! Są niestety wyjątki od tego prawa, ale to wyjątki tylko.
Panu Balowi też pilno było rozmówić się z synem w tej mierze, i pierwszego wieczora złapał go w cztery oczy.
— A co panie Stanisławie, rzekł, wiem ja o wszystkiem, waści w głowie słyszę romanse potajemne? To źle, bardzo źle!
— Nie było w tem tajemnicy, rzekł Staś łagodnie, bo dotąd sam nie wiedziałem czy miałbym się z czem zwierzać... Zresztą żadnego zamiaru ważniejszego, a tem bardziej wpływającego na życie całe, nie przedsięwziąłbym bez wiedzy ojca.
Pan Bal przyjął to dobrze.
— To co innego, rzekł; hm, hm! ale cóż to za panienka? pięknie wychowana, co?
— We wszystkich względach nic więcej żądać nie można.
— Piękna parentela, słyszę? Zdałoby się to dla lustru familji, choć i Balowie nie ustąpią nikomu; z Balogrodu! z Hoczwi! potomkowie Massagetów! Gdzież się ta panna teraz obraca?
To pytanie zarumieniło Stanisława.
— Jest w Sulimowie, odparł śmiało.
— Cha, cha! rozśmiał się Bal, a ja waści tak ślicznie dziękowałem, żeś za interesem moim jechał do hrabiego. Rozumiem teraz pospiech. Ale cóż tu robi?
— Hrabia opamiętał się przed śmiercią i zdaje się że jej zostawił zapis mogący wynagrodzić to co niesłusznie utraciła.
— No, no, historja!
Na tem się przerwała rozmowa, ale widząc ojca tak łatwym, Stanisław niewymownie się uradował, odzyskał żywość, humor, wesołość, i to go jakoś zbliżyło do starego, rozbijając lody które ich dotąd dzieliły.
Strumisz tymczasem wciąż bawił jeszcze w Zakalu, a Lizia już się z nim tak zpoufaliła i potrafiła go ośmielić, że młody człowiek tracił głowę i codzień mniej był panem siebie.
Przy niej miał odwagę olbrzymią, rankami tylko i wieczorami, gdy był sam jeden z sobą i z tą białą papieru kartą, która mu zastępowała rodzinę i przyjaciół, opanowywała go trwoga. Na czem się to skończy? pytał przelękły, tyle nadziei, tyle szczęścia, taki świat dnia pięknego, a może po nich noc, boleść i wygnanie!
Oburzał się na siebie że się dał wciągnąć trzpiotowi dziewczynie, bo pojmował jak ludzie tłómaczyć sobie mogli postępowanie jego. Wnijść do domu sługą by korzystać z codziennej zażyłości i upleść intrygę, i stać się nadużywając zaufanie złodziejem! Ilekroć myśl mu ta przyszła, zimny pot go oblewał, stygł nagle i karcił się jak złoczyńca. Ale w dwudziestu kilku leciech czarne oczy kobiety, co tak głośno mówią, że przy ich dźwięku nie posłyszałbyś trąby archanioła, są często czarem niepojętym. Wejrzenie to drętwi człowieka jak głos i oko wieszczka, co grzechotnika lub kerasta zamawia. Wszystkie naówczas opuszczają siły, wszelka rozwiewa się przyszłość, śmierć i hańba nawet zapomnieć się dają... Strumisz targał się w swych więzach, ale ich rozerwać nie mógł, ten kwiat cyklamu jak talizman czarodziejski, schnąc na jego sercu, wlewał w nie jakąś niepojętą odwagę i siłę! Ażeby nie obłąkać się do reszty, postanowił przecie odjechać, ochłonąć, i z tem poszedł jednego ranka nim Lizię zobaczył do pana Bala.
— Trzeba mi jechać, rzekł stanowczo na progu, interesa, handel niepokoją mnie, gwałtownie tam potrzebny jestem. Ostatnie listy z Warszawy pilno mnie wzywają.
Pan Erazm, któremu dobrze było z tym gościem osamotnionemu, kwaśno potrząsł łysiejącą głową.
— A daj-że mi pokój, panie Janie! siedziałbyś tu i odpoczywał, niech tam licho porwie interesa!
— Pan sam widzi konieczność, odezwał się Strumisz.
— Ale daj mi pokój!
— Cóż zrobim z wypłatami?
— Przecież tam kogoś zostawiłeś! pomyślemy o tem, pomyślemy, a tymczasem weź Waść kij, czapkę i chodź ze mną nad Horyń z wędką.
Od niejakiego czasu rybołowstwo stało się uciechą upodobaną pana Bala: nie należy jednak myśleć żeby sam z wędką siedział. Próbował on tego, ale pół kwadransa żywość jego nie dała mu dotrzymać placu; stawił więc dwóch chłopaków z wędkami, a sam chodził po brzegu, poglądając na okolicę i ścigając ruchy włosienia.
Zbyty niczem Strumisz, poszedł z nim nad rzekę, a tegoż dnia Bal opowiedział żonie, że chciał wyjechać, dowiedziała się Lizia i pan Jan dostał burę, a co gorzej znalazł ją tak smutną i dotkniętą, że wyleciał z pokoju szalony szczęściem i trwogą.
Położenie jego było nieopisanem męczeństwem, na którego myśl nawet starożytność nie wpadła. Godziny raju przeplatały się z wiekami piekła i miotały duszą rzucając ją to pod niebiosa to w otchłanie. Najpotężniejsza organizacja nie jest w stanie długo wytrwać takim bytem; Strumisz czuł że oszaleje i ostatniego wieczora, zebrawszy się na odwagę, postanowił wyspowiadać się Lizi z wszystkiego co cierpiał.
Szczęściem, które czasem sprzyja zakochanym, znaleźli się oboje w ganku tak sami jak tylko pragnąć mogli. Jan wsparty o poręcz balkonu poglądał na nią smutnie i rozczulono, ona obrywała listki z nieszczęśliwej wiązanki kwiatów, przed chwilą z zapałem zebranej. Rozmowa upadła i milczenie było jakby wstępem tej sceny, której samo przypuszczenie żywo rozbijało pierś biednego młodzieńca.
— Więc pan doprawdy odjeżdżasz? spytała Lizia po chwili; szczęśliwej drogi, szczęśliwej drogi! a my tu skazani na pożarcie Dankiewiczom i Hurkotom, pozostajemy jak Daniel we lwiej jamie!
Nawet w smutku który głos zdradzał, Lizia troszeczkę musiała żartować.
— A! pani, odparł powoli Jan, gdyby jechać lub nie było wolą moją, jakżebym chętnie pozostał, ale — muszę.
— A może i chcę, bom się znudził.
Uśmiechnął się Strumisz. — Czy pani to mówi doprawdy i szczerze?
— Może żartem, może szczerze... przecież o ile miarkuję, należy mi się za to wszystko podziękowanie.
— Choćby na klęczkach!
— Albo pan umiesz klęczeć?
— Gdyby to nie było na ganku, pokazałbym jak mi łatwo przyszłoby upaść na kolana.
Rzekł i przechodząc z żartobliwego tonu nieszczerej rozmowy do poważniejszej, odezwał się ciszej:
— Pani! pani! przebacz mi wcześnie co powiem, ale dłużej pierś nie wytrzyma, usta nie ścierpią... Spojrz pani na mnie i ulituj się.
Lizia podniosła główkę oblaną szkarłatem, ale Strumisz złożył ręce i mówić jej nie dał.
— Pani czujesz i widzisz co się ze mną dzieje, pozwólże mi uciec z moim wstydem i cierpieniem! Sługa w waszym domu, za wysoko podniosłem oczy, wstyd mi siebie samego! Ależ mogłoż być inaczej? A! to okropna męczarnia!
— Prawisz mi pan jakieś zagadki, zręcznie odpowiedziała Lizia. Nie rozumiem doprawdy i rozumieć nie chcę! Czego się pan boisz, dla czego uciekasz? Chyba pocznę się z panem surowiej obchodzić, to mu lepiej przypadnie do smaku, po dawnemu!
— Zniosę co pani każesz, bom zasłużył.
— Jedź pan sobie zresztą do Warszawy, odpowiedziała po chwili, pozwalam, wiem że nicby nie pomogło choćbym zakazała, więc wolę z góry pozwolić; jedź pan, ale proszę pamiętać o Zakalu i wierzyć, że ja nie zawsze żartuję.
— Pozwól mi pani być otwartszym.
— Na co? kiedy się i tak dosyć dobrze rozumiemy, podchwyciło dziewczę podając mu rękę, nie bój się pan! Przyszłość zdobywa kto o nią walczy, a serce kobiece nie jest tak słabą podporą, jak myślą ci co go nie są warci.
To mówiąc rzuciła mu oberwany bukiecik kwiatów i uciekła, a Jan pozostał przykuty ze łzą w oku, powtarzając sobie ostatnie jej wyrazy, by ich nigdy nie zapomnieć, by niemi dzień rozpoczynać i kończyć jak modlitwą...
Stanisław zastał tak skamieniałego przy słupie, że musiał go potrząsnąć za ramię, żeby z odrętwienia przebudzić.
— Co ci jest Janie? spytał trochę niespokojny.
— Co mi jest? nic! — jestem szczęśliwy, wykrzyknął Strumisz...
Nazajutrz choć z wielkim swoim smutkiem pan Bal musiał pozwolić na odjazd Jana, wiedząc że od niego najwięcej teraz zależała przyszłość ich wszystkich. Zacny nasz kupiec przekonywał się coraz bardziej, że wieś ukochana nie da mu chleba powszedniego i że dziś używanie sielskich rozkoszy dla dziedzica jest marzeniem dziwacznem. Więcej niż kiedy pan włości ma tylko ciężkie obowiązki, wielkie posłannictwo, ogromne brzemię, ani chwili czasu dla siebie i swej przyjemności.
Gospodarstwo z jednej, sprawy powszednie z drugiej, procesa z trzeciej, sąsiedzi wreszcie i wypadki napastowały go jakby na przekór pojęciu jakie miał o życiu na wsi.
Nie było dnia, nie było spokojnej godziny. Prześladowanie sąsiadów, które na czas jakiś zdawało się ucichać, na nowo podżarzone zostało staraniem Teofila Zmory, który za przybyciem Konstancji uczul większą jeszcze złość do Balów, pierwszej przyczyny jego zaręczyn z panną Hurkot. Ożenienie go gryzło, a kielich ten, kielich zemsty musiał wypić do dna! nie było na to sposobu. Widział jak potężne głupstwo zrobił, i nie wyrzucał go sobie, ale Lizi i Balom. Hubka także wściekły, że mu Mylińscy z rąk się wyśliznęli, wziął się czynnie do instygowania na przybyszów i woził o nich znowu najdziwniejsze plotki, podbudzał do najniegodziwszych kroków. Nareszcie pani Supełkowa, niezapominająca urazy swej i omyłki w rachubie, z pomocą kuzynków po sądach i pomocnika dokuczała niepomału nieszczęśliwym.
Prześladowanie ze trzech tych stron wymierzone gwałtownie, prawie w jednej chwili rozpoczęło się na nowo. Przybrało ono formy dotąd nie probowane, odmawiano sługi, przeciągano osadników szlachtę, nie mogli dostać robotników, rzemieślników, najmniejszą drobnostkę musieli w dziesięć kroć przepłacać, na ostatek pokazały się podrzucone listy bezimienne.
Pan Bal wpadał w wściekłość prawie i latając po pokoju wołał: Co ja tym ludziom zrobiłem! com ja im winien!
Na to pytanie nikt by mu pewnie odpowiedzieć nie potrafił, ani ci nawet co się tak nielitościwie obchodzili z nim.
Przyszło do tego że się nie było można pokazać do kościoła, dla szeptów, wykrzyków i kłótni ludzi, biorących stronę swych panów i porywających się do bójki. Proboszcz zaklinał i gromił, ale to nic nie pomagało.
Stanisław burzył się wewnątrz, ale cierpiał, przed ojcem nie wydał się z żadną myślą, widać było jednak że coś knuł w sobie.
Na Zielone Święta niepodobna było nie pojechać do kościoła, a choć tych spotkań z nienawistnem sąsiedztwem unikali państwo Balowie, nie mogli na ten raz nie zetknąć się z niem. Przyjechawszy przed furtkę zastanowił się powóz i Bal z żoną i córką wysiadł. Staś przybyły drugim powozikiem, zobaczywszy Zmorę i Hubkę przy furtce stojących i jakby przygotowanych do jakiejś impertynencji, pospieszył też za niemi. Jego brew zmarszczona i usta zacięte zapowiadały co się z nim działo.
Zmora i Hubka postawali tyłem na samym środku ścieżki z której boków były małe kałużki po deszczu, tak że przejść było trudno.
Widzieli oni przybywających i zrobili to najwyraźniej umyślnie. Bal grzecznie uchylając kapelusza poprosił o drogę, ale Zmora i jego towarzysz udali że nie słyszą. Stanisław oburzony tą niegrzecznością wyrwał się naprzód i dosyć silnie trąciwszy obu, środkiem otworzył przejście.
— A to osobliwszy sposób wchodzenia do kościoła! zawołał pan Zmora.
— Darują panowie! odparł Stanisław z przyciskiem, ale przez nich przejść było niepodobna.
To mówiąc chciał podać rękę matce i siostrze, gdy Zmora głośno się odezwał:
— Porachujemy się o to!
— Z obudwoma panami jeśli potrzeba! uchylając kapelusz odpowiedział Stanisław — dawno zręczności tej czekałem.
To rzekłszy przeszedł szybko, drżącą matkę i przelękłą prowadząc siostrę.
Bal zmięszany wcisnął się za niemi.
Dwaj rycerze, którzy na nieszczęście przybycia Stanisława nie widzieli, bo odwrócili się właśnie gdy nadjechał i wysiadał, znaleźli się w dosyć przykrem położeniu. Ani jednemu ani drugiemu nie śniło się doprowadzić zaczepki do pojedynku, chcieli tylko bezbronnym zrobić maleńką przykrość. Zmora w chwili gniewu odezwał się o rachunek, ale ochłonąwszy nieco, mocno się zachmurzył i zamyślił. W dwudziestu kilku leciech pojedynek jest igraszką, w czterdziestu nie liczymy go już tak lekko. Gorzej jeszcze dopiekało, że pierwszą przyczyną czuł się sam pan Teofil i miał sobie do wyrzucenia niegrzeczność parafjańską.
Co się tycze Hubki, nieszczęśliwy pan Piotr drżał już jak we febrze, i nie z gniewu, ale z nieukrywanej, ze strasznej bojaźni! Wyobraźmy sobie starego kawalera, samoluba, który całe życie per fas i per nefas pracował żeby sobie jaką taką wykołatać przyszłość, dochodzącego do kresu życzeń i wstrzymanego tak niespodzianym wypadkiem na progu szczęśliwości, która się składała z folwarku, piwa i wkrótce miała ostatecznie dopełnić ożenieniem z młodziuteńką panienką.
Hubka był tak śmiesznie przelękły samą myślą śmierci, że pan Teofil, którego także pojedynek nie mało obchodził, rozśmiał się przecie z niego. Pan Piotr mówić nie mógł.
— Ale bo to Waćpan namówiłeś mnie na to głupstwo! niech djabli wezmą! odezwał się z gniewem.
— Przyznam ci się panie Piotrze, żem nie zobaczył tego młokosa, myślałem że starzy sami, chciałem żeby trochę sobie zamoczyły warszawskie trzewiczki.
— Tak, a teraz możemy zamoknąć, to głupstwo! ja bić się nie będę! zamaszysto rękę podnosząc rzekł Hubka. A mnie to na co? z pistoletu nie strzelam, pałasza jak żyję w ręku nie trzymałem! Szelma jestem że bić się nie będę; niech sobie robi co chce, do tego mnie nie zmusi.
Pan Teofil nic na ten zapalczywy wykrzyknik strachu nie odpowiedział i nie wydał się z myślą swoją, ale zadumany przeszedłszy się parę razy po cmentarzu, wszedł po chwili cichaczem do kościoła.
Nie wiem jakim sposobem w pół godziny potem, choć wszyscy zdawali się modlić i milczeć, każdy już wiedział o wypadku, i nim przyszedł czas wyjścia, chodziły o nim wersje najdziwniejsze. Jedni powiadali, że Zmora uderzył Stanisława, drudzy że Stanisław plunął w oczy panu Hubce, inni utrzymywali że stary Bal w błoto się wywrócił, ale koniec końcem wszyscy byli pewni pojedynku.
Unikając nowych nieprzyjemności, państwo Balowie zatrzymali się w kościołku aż do wyjścia wszystkich i ostatni opuścili miasteczko. Biedna matka wyszła chwiejąca się, blada, zniespokojona, ze łzami w oczach, ojciec milczący i poruszony, Lizia rozgniewana. Stanisław siadł z niemi do powozu, pilno im było pomówić z sobą.
Matka gniewała się na syna i wymawiała mu krok jego, który go niepotrzebnie narażał, ojciec i Lizia po trosze brali jego stronę, znać jednak było w panu Balu walkę rycerskich uczuć z ojcowskiem przywiązaniem.
— Co u kroćset basałyków! wołał straszliwą robiąc minę — gdybym cokolwiek był młodszy... Ale Stanisław niepotrzebnie się narażał!... krew nie woda!
— I właśnie dla tego jak wody nie godzi się ją lada czego rozlewać, przerwała matka.
— Dosyć bo nam dokuczyli! Ale bo się nie dopuści do pojedynku! Chociaż wartoby im przytrzeć rogów... strachem... Zmora, pewny jestem bić się nie zechce. Takbym wolał! Byle tylko pomiarkowali raz przecie że z siebie drwić nie dajemy... krwi przelewu nie pragnę. Zwyczaj to barbarzyński.
Urywanemi słowy narzekała matka, gniewał się ojciec, oburzała Lizia i tak dojechali do domu.
Przybywszy do Brogów, pan Teofil, który całą drogę myślał, rzucał się i wpadał na różne sposoby zręcznego odwrócenia pojedynku, powiedział sobie nareszcie:
— Nie ma na to rady! potrzeba tam kogoś posłać! wyzwać, a na placu, chyba Bóg nie łaskaw, podamy sobie ręce i zapijemy szampanem.
Prawdę rzekłszy, większa część pojedynków, o których najgłośniej mówią, kończy się zabiciem śniadania, i Zmora stosownie do zwyczaju miał prawo spodziewać się takiego końca. Sam dopomniawszy się o rachunek, musiał teraz rzecz doprowadzić do skutku. Wysłał więc gońca do pana Porfirego, bo nikt inny nie nastręczał się w sąsiedztwie na funkcję podobną i oczekiwał go z niecierpliwością, chcąc to jak najżwawiej załatwić.
Pan Porfiry już od powracających z kościoła (gdyż sam nie był na nabożeństwie) dowiedział się o wypadku i ciekawy pędził na zwiady, gdy go posłaniec spotkał.
Zrozumiał od razu o co chodziło, ale mu to wcale nie przyszło do smaku: wolał siać plotki niż czynny brać udział w zakazanym krwi przelewie. Ale zawrócić się było niepodobna. I on także pomyślał:
— To się skończy śniadaniem.
Wpadł tedy do Brogów prędzej niżeli się go spodziewano, z powodu że był potrzebny przybierając swój ton wyższy i poufały.
— A co tam słychać? krzyknął na progu.
— Wiesz pan już? — pytał Zmora.
— Coś, trochę.
— Wszak ten błazen potracił mnie w kałużę, rzekł pan Teofil; zrobił to umyślnie.
— Tak, ale pan nie chciałeś z drogi ustąpić jego matce i siostrze.
— No to co, nie mogli przejść bokiem?
— Ale koniec końców?
— Wyzwałem go zaraz na cmentarzu, a ten i mnie i Hubce odpowiedział, że gotów nam obu służyć. Kiedy taki zuch, prosimy... Mam do pana prośbę.
Porfiry wąsa pokręcił może dla pokrycia trochę drżącej wargi.
— No, co pan każe?
— Jedź z łaski swojej i ułóż się o czas i miejsce, o broń, o warunki.
— Najchętniej! najchętniej! rzekł z razu pan Porfiry... ale... tylko bieda, że żadnej nie mam wprawy! Nie wiem jak to!... Zresztą a nuż sekundantom wypadnie machnąć szablą, a ja przyznam się panu tak zapomniałem.
— Cóż robić? przypomniemy sobie! grając zucha rzekł Zmora.
— Ale — wahając się szepnął przybyły — a nie mogłoby to się skończyć tak jakoś zgodnie?
— Nie, rzekł pan Teofil, nie chcąc się wydać z tem co myślał, on mnie pewnie nie przeprosi, a ja darować uchybienia nie myślę.
— Więc naprawdę?
— Najprawdziwiej bić się będziemy.
Szaławiński usta zaciął.
— To tak, rzekł powoli jakby do siebie — to tak! no! no! a jakaż pańska broń?
— On ma prawo wybierać.
— Oj! to źle!
— Ale jakąbyś pan wolał?
Pan Teofil musiał się zastanowić nieco, bo dotąd nie pomyślał o tem jeszcze gruntowniej, pistoleta już dawno w ręku nie trzymał, szablą nie bardzo mógł władać dla jakiegoś reumatyzmu który mu się przyplątał po długim pobycie w Warszawie.... w dodatku pistolet takie czasem sztuki płata, a szabla tak kiereszuje. I to złe i to nie dobre!
— To mi wszystko jedno, odparł po chwili, pomyślawszy, że z obojgiem dobrze się obejść nie potrafi.
— A zatem?
— Zatem pojedziesz z łaski swej dziś wieczorem do Zakala, rozmówisz się z tym warszawskim wiercipiętą, i będziesz żądał żeby spotkanie miało miejsce jak najrychlej.
— Gdzie?
— W lesie naturalnie, a każdy z nas napisze wprzód testament... świadczący że sam sobie odebrał życie.
Te szczegóły bardzo nie w smak poszły panu Porfiremu, który więcej myślał o śniadaniu niż o testamencie i miał wstręt naturalny do spraw krwawych, jak skoro te z projektów dalekich zakrawać zaczynały na rzeczywistość. Posmutniał biedny pośrednik, ale się cofnąć nie było podobna; — zawsze tylko zostawała mu nadzieja że się nie stanie przeciw obyczajom i rzecz potrafi zakończyć śniadaniem. Ułożył sobie mocno zastraszyć Stanisława, odmalować mu potęgę, zręczność i siłę Zmory w barwach jak najjaskrawszych, i w ten sposób do świętej przyczynić się zgody. Z takim planem po objadku, który obudwóm jakoś nie szedł przez gardło, wyjechał pan Porfiry, nie bez wstrętu, ale z miną wściekłą, która zastępowała odwagę.
Niedojeżdżając do dworu, spotkał konno pędzącego Stanisława, i korzystając z tego zatrzymał się dając mu znak że z nim chce mówić. Łatwo się było domyśleć o co chodziło.
Dwaj panowie uchylili czapek i zsiadłszy jeden z konia drugi z bryczki, odeszli nieco na stronę.
Pan Porfiry przybrał ton potężny, wysoki, i wziął na się postać członka Jockey-Clubu.
— Przybyłem tu, odezwał się z dandyzmem karykaturalnym, jako przyjaciel pana Teofila Zmory, którego Waćpan dobrodziej obraziłeś, wymaga on zadosyć uczynienia.
— Dam je najchętniej i jakie zechce, odpowiedział uśmiechając się Stanisław, jemu, Hubce, panu i kto tylko zażąda.
— O! do licha! rzekł na stronie przybyły, to coś kroi nie dobrze! A zatem, rzekł głośno — prosimy tylko pana o wybór broni, czasu i miejsca. Panu Teofilowi, który tyle odbył pojedynków i wszelką bronią włada po mistrzowsku, zupełnie równo jaką pan sobie obierzesz.
— Bardzo się z tego cieszę, że tak godnego mieć będę przeciwnika, dorzucił Staś z uśmiechem, bo co do mnie także, pistolet, szabla, szpada, co prawie każecie, wszystko mi jedno, od szpilki do armaty.
— Pan dobrodziej żartuje! z wysoka rzekł Szaławiński.
— Mówię najszczerzej — chociaż ze zwyczaju wybór broni, czasu i miejsca jest przy mnie, dozwalam państwu obrać sobie co im się podoba...
Zmora uczuł jakieś niemiłe wrażenie, chciał zastraszyć, został wylękniony, nie wiedział co począć.
— Moim sekundantem gdy nikogo tu nie znam, będzie Parciński — bić się mogę dziś, jutro, pozajutro, kiedy im dogodniej. Proszę mi dać znać tylko gdzie mam się stawić i kiedy.
Porfiry uczuł za potrzebne w tem miejscu rozmowy nieco ton przybrany niewłaściwie zniżyć, uśmiechnął się, gdyż uśmiechy stanowiły u niego przejścia z tonu w ton. — Jak to miło widzieć takie męztwo! rzekł z uczuciem.
— W istocie nie jestem tchórz, odparł Stanisław trochę od rana gniewem wyegsaltowany, ale gdybym nim był, musiałbym nareszcie zebrać się na męztwo i na kimś poszukiwać zniewag, jakich tu wszyscy doznajemy od naszego przybycia. Przyjechaliśmy z gotowością przyjaźni i uczuciem życzliwości, przyjęto nas nienawiścią i prześladowaniem; czas pokazać, że z siebie przynajmniej drwić nie damy.
Delikatne było położenie pana Porfirego; co tu powiedzieć i kogo obwinić? a jak się tłumaczyć?
— Pan bo to bierze do serca, a to wypadek podobno, rzekł Szaławiński.
— Jakich już było tysiąc! Nareszcie trzeba raz temu położyć koniec.
Niezmiernie stropiony zawadjacką postawą i mową Stanisława, biedny poseł pokręcił się, zamruczał i pojechał, a Staś dopadłszy konia w galop się puścił po piaskach.
Noc już była, gdy Szaławiński do Brogów dojeżdżał postanawiając teraz nastraszyć pana Teofila, który tego wcale nie potrzebował, i w ten sposób, gdyby można, pojedynkowi zapobiedz.
Oczekiwali go już i gospodarz i Hubka, który przybył strwożony, niemal płaczący poradzić się co miał począć, powtarzając ciągle: — To grunt że ja się bić nie będę! Niech sobie robi co chce, albom ja głupi? bić się nie będę! dalibóg nie będę!
W tem zabrzęczały dzwonki, zahuczała bryczka i pan Porfiry przybierając ważną minę człowieka, który niepoślednią odgrywa rolę, wtoczył się do pokoju.
Gospodarz powstał, Hubka trzymał się za stół tak mu nogi drżały.
— A co? a co? zawołali oba.
— A! niech go djabli porwą! krzyknął Porfiry, tylko że mnie nie zjadł! to szalony człowiek!
— Zmiłuj-że się posłów nie wieszają, nie ścinają! rzekł Zmora.
— Ale łajać łają.
— Jakto? możesz to być?
— To jest, nie mogę powiedzieć żeby mi z czem nieprzyjemnem się odezwał, ale to warjat! to wściekły!
Zmora zmarszczył brwi. — Mów bo, na co ta przesada! Hubka ręce załamał i stał w milczeniu podobny do posągu Sylena na obrazie Rubensa, ale Sylena w surducie i z wysokiemi kołnierzykami.
— Spotkałem go przed Zakalem w polu, rzekł poseł, żeby mi poczciwe słowo pisnął, żeby poprosił na herbatę... nic.
Spytałem go o wybór broni, placu, miejsca, powiedział mi tylko pogardliwie że gotów służyć kiedy chcemy i z czem chcemy od pistoletu do armaty, panu, Hubce i mnie i kto zechce...
— I o mnie mówił? a ja nieszczęśliwy! to wściekły człowiek! i o mnie?
— I o panu, a dodał jeszcze, że nietylko dwom, ale wielu się podoba stawić będzie czoło.
— Kogoż wskazuje za sekundanta?
— Parcińskiego, z powodu że nie ma tu nikogo znajomego. Otóż macie coście chcieli, róbcie teraz co się wam podoba.
Pan Piotr upadł na krzesło, zakrywając oczy, Zmora począł się przechadzać z widocznym niepokojem.
— Powiedz mi po prawdzie, bez przesady, panie Porfiry, odezwał się obracając nagle, jaką miał minę?
— Złą trochę i bardzo drwiącą, jak Boga kocham! rzekł Szaławiński. Powiadam panom że jakkolwiek nikogo się nie boję, ale na ich miejscu być bym sobie nie życzył. Powiedział mi wyraźnie, że dawno pragnął pomścić się na kimś za wszystkie nieprzyjemności, jakich codzień doznają od sąsiedztwa. Prawdę powiedziawszy, przywiedliśmy ich do ostateczności.
— Na co było przywodzić do ostateczności? to szaleństwo! odezwał się Hubka, co do mnie zrzekam się wszystkiego, jutro jadę, przepraszam i cicho siedzieć będę! mnie życie miłe! Jam się nie głupi bić!
— O! co z tego to nic nie będzie! przerwał Zmora, wstyd zrobisz sąsiedztwu całemu i z Waćpana wnosząc, pomyślą żeśmy tu do nogi tchórze. Bij się nie bij, ale póki ja interesu nie skończę, nie wyrywaj się do Zakala, bo mi jak Bóg miły, że ze mną będziesz miał do czynienia!
Pan Piotr, który Zmorę uważał za zawadjaka, począł drżeć postawiony między młotem a kowadłem, i z wielkiego wysilenia ducha, który w nim pracował, począł się cały oblewać zimnym potem.
Nie będziemy opisywali długiej a niezajmującej narady pana Zmory i Porfirego, którzy wysłali nareszcie oznajmując, że miejscem spotkania ma być lasek za Nowinami, nie daleko zakalańskiej karczmy traktowej i że tam oczekiwać będzie pan Teofil dnia jutrzejszego wieczorem, wybierając pistolety.
Pomimo niespokojności wszystkich mieszkańców Zakala, oczekujących wypadku z łatwą do pojęcia bojaźnią, Staś potrafił zwieść ojca i matkę, zapewniając że dopiero za parę tygodni Zmora naznaczył pojedynek. Ta zwłoka robiła pani Balowej jakąś nadzieję że się to wszystko rozchwieje. Z rana Stanisław wysłał pistolety swoje z Parcińskim do Nowin do chaty starych Krużków dla niepoznaki, a sam po południu siadł na konia niby dla przejażdżki.
Około godziny trzeciej z południa on i pan Tomasz już byli na placu. Staś z najzimniejszą krwią palił cygaro przechadzając się. Parciński wygadywał historje o sąsiedztwie, z właściwą surowością sądząc co go otaczało, jak nieprzyjazne sobie. Godzina upłynęła na gawędce niepostrzeżona, aż wreszcie hurkot wózka i tentent koni dał się słyszeć, a na ścieżce ukazały się dwie najtyczanki, kilka wierzchowców i gromadka towarzysząca panu Teofilowi. Oprócz niego bowiem i pana Porfirego, który miał minę arcykapłana przy spełnianiu tajemnic, tak go strach czynił poważnym, znajdował się tu i Jaś Pancer kuso ubrany, a wesoły i przelękły podsędek Hurkot, przyszły teść pana Teofila, i jeszcze parę figur mniej znajomych.
Spojrzawszy na ten uroczysty przybór Staś się zmarszczył, miało to minę napadu, z daleka ukłonił się w milczeniu przybywającym, do których poszedł Parciński, zrzucił z siebie surdut i począł się niecierpliwie przechadzać oczekując końca tej historji.
Przybyli ogromnie się naradzali, szeptali, i widać było że im to jakoś nie szło; gdy Parciński w imieniu Stanisława zażądał końca, gdyż czas ubiegał i wieczór się zbliżał.
— Przystąpimy, rzekł, do nabicia broni!
Tu spór się wszczął o jej wybór.
— Na wszystko pozwalam, odezwał się z daleka Stanisław — byleśmy raz skończyli przybory i wzięli się do rzeczy.
Nie było sposobu ociągać się dłużej i sekundanci dobyli z pudełek pistolety; gdy podsędek Hurkot zbladły, nadęty, nieukrywający przerażenia jakiego doznawał na widok tych groźnych przygotowań, zbliżył się do Parcińskiego.
— Mości dobrodzieju, rzekł z nałogu deklamując — w podobnych okolicznościach sekundanci zawsze starają się zapobiedz krwi przelewowi.
— Wiem o tem, odpowiedział pan Tomasz, ale to daremna rzecz, jeśli pan Zmora nie przeprosi pana Stanisława, ani myśleć o pojednaniu.
— Za co? za co? krzyknął Hurkot, za to że został potrącony? A to jemu należy się przeproszenie.
— O! o tem ani mówić, rzekł pan Tomasz wbijając kulę. Wiadomo panu, że to potrącenie było tylko zapłatą za niejednę przez wszystkich panów wyrządzoną Balom nieprzyjemność! Trzeba żeby ktoś za te kroki zaczepne odpokutował. Mogę państwa zaręczyć, że pan Stanisław nietylko wymagać będzie przeproszenia, ale nawet publicznego w plebanji!
Zmora w czasie tej rozprawy stał z daleka ale uchem niespokojnie chwytał wyrazy, przyszły teść poskoczył ku niemu i począł doń szeptać z wielką żywością i ruchami malującemi co się z nim działo.
— Oszalał! zawołał Zmora, będziemy się bili!
— Ale ja na to nie pozwolę! rachując na wymowę swoję, przerwał podsędek i sam postąpił ku Stanisławowi, który z gniewu nowe zapalał cygaro.
— Nie mam przyjemności być panu znajomym, rzekł z wielkiem wysileniem, ale w takich okolicznościach, zbytek ceremonji byłby śmiesznością. Bliskie węzły przyjaźni a wkrótce ściślejsze jeszcze łączą mnie i łączyć mają z panem Teofilem, boleję nad ostatecznością która obu ich naraża. Czyż obraza jest tak wielka, żeby warta była krwi przelewu? Zastanówmy się.
— Ja jestem wyzwany, odpowiedział Staś spokojnie — to do mnie nie należy. — Ale dodam to tylko, że gdybym wyzwanym nie był, oddawna sam wyzywającym być chciałem. Policzcie się państwo z sumieniem, iluście goryczami napoili nas wszystkich od czasu naszego przybycia, a uznacie, że słuszny mam powód poszukiwać na pierwszym co mi się nawinął krzywdy swojej, a raczej krzywdy mojej rodziny.
Pan podsędek zmięszał się, nie wiedział co dalej mówić.
— Rozprawy do niczego nie prowadzą, do rzeczy! do rzeczy! Proszę odmierzyć plac.
Parciński rzucił chustkę i począł liczyć kroki, podsędek stał niemy i osłupiały.
W tem szybki tentent pędzącego powozu dał się słyszeć w dali za krzakami, coraz bliżej, bliżej i pan Bal wyskoczył z koczyka cały zdyszany, zmięszany, nieprzytomny.
Staś pobladł i chwycił się za głowę, a podsędek uradowany wprost pobiegł ku Balowi.
— Dzięki Bogu że pan tu na moje wezwanie przybyłeś! zawołał z czułością niemal otwierając ręce jakby do uścisku; pomożesz mi pan dobrodziej do zbliżenia tych dwóch zajadłych i zapalonych przeciwników.
Bal oglądał się tylko, ale uśmiech radości i uprzejmości już mu się zwijał na ustach.
— Do czego to wszystko, krzyknął podsędek, do czego?! Nie miejcie państwo żalu do nas, nie znaliśmy ich, możeśmy fałszywie wyobrazili sobie, możeśmy co zawinili. Puśćmy to w niepamięć, podajmy sobie dłonie, zgoda, przyjaźń niech panuje między nami, nieprawdaż?
— Święte są słowa pańskie, odparł pan Bal, bodajby się ziściły!
— Panie Teofilu, przyskakując do niego zaklął go przyszły teść, bądź dobrym przykładem, zbliż się pierwszy i daj rękę, proszę o to, wymagam! Mamy sobie do wyrzucenia, żeśmy tak godnych ludzi ocenić nie umieli.
— Stasiu! zbliż się, rzekł ojciec.
— Ale cóż to! komedja? zawołał Stanisław z wyraźną niechęcią.
Parciński śmiał się serdecznie.
— Panie Teofilu, nie bądź uparty, zaklinam cię w imię twej bohdanki! Pan Hurkot sądził w duchu że tem wspomnieniem rozczuli i usposobi do łagodności swego przyszłego zięcia, na którego twarz dziwny tylko grymas wywołał.
Wszakże nie było sposobu, jakkolwiek w ten sposób Balowie wygrywali sprawę ze wszechmiar. Zmora, który wcale pojedynku nie pragnął, zbliżył się i podał Stanisławowi rękę, a ten ją przyjął zimno i poważnie się ukłonił.
W tej samej prawie chwili z trzymanego w ręku już nabitego pistoletu strzelił od niechcenia do kręcącego się szczygła i położył go na miejscu.
Wystrzał ten niespodziany poprzestraszał starych, naśmieszył Parcińskiego, a pan Porfiry obejrzawszy ofiarę i przekonawszy się że miała głowę urwaną, pokazał ją Zmorze ukradkiem.
— Niech go kaci wezmą! rzekł po cichu, będę mu się kłaniał z daleka.
— A teraz kto łaskaw, zaklinam i proszę do mnie, niech ta chwila będzie nowem i niezachwianem przymierzem między nami a godnem sąsiedztwem naszem, odezwał się pan Bal czule rzucając się w objęcia podsędka, który go przyjął i obcałował z rozrzewnieniem.
Nastąpił uścisk z panem Teofilem powoli przychodzącym do siebie, a Jaś Pancer pierwszy przyszedł dłoń podać Stanisławowi z prawdziwem uczuciem. Potem wszyscy ruszyli do Zakala, gdzie z wielkiem podziwieniem pani Balowej, nie wiedzącej o niczem, zjawiło się naraz tyle gości, ile ich nigdy jeszcze nie było.
Oprócz Stanisława, który długo chmurny się przechadzał, reszta osób, nie wyjmując pana Teofila nawet, byli w najwyśmienitszym humorze. Prawda że pan Bal podwójnie rad z takiego końca pojedynku i początku przyjaźni, przyjął swych sąsiadów co się nazywa od serca. Wkrótce kobiety musiały wyjść, by gospodarz pozamykawszy drzwi, poił ich do upadłego z tą natarczywością polską, która gotowa na kolanach domagać się spełnienia kielicha. Nikt nie odmawiał prośbom i o północy, gdy podano wieczerzę, tylko Jaś Pancer i Stanisław do niej zasiedli, jeden że mógł pić ile mu kazano, drugi że nic nie pił.
Stanęliśmy wreszcie u mety, bo cóżbyśmy dalej opowiadali? powszednie chyba dzieje życia codziennego, które mniej jeszcze od pierwszych rysów tego obrazku tak powszedniego już z siebie — miałyby zajęcia.
Pozostaje nam tylko, wedle odwiecznego zwyczaju pożenić naszych bohaterów, pochować ich kilku, a wreszcie dać ojcowskie błogosławieństwo.
Czytelnik łatwo się domyśli, którzy wedle prawideł poumierać powinni, a kto się z kim pobierze. Chodzi tylko o to jak się to poodbywało. Prosimy jeszcze o odrobinkę cierpliwości, jeśli się ta nie całkiem dotąd wyczerpała.
Przymierze Zakala z sąsiedztwem było zawarte i weszło natychmiast w czyn, bo i Hurkotowie i Dankiewicze i co żyło, pospieszyło zawrzeć bliższą i ściślejszą znajomość z panem Balem. Po obliczeniu tylko korzyści tego związku, nie wiem co na nim zyskał poczciwy kupiec, chyba to, że wszystkim służyć musiał, z czego nadzwyczaj był szczęśliwy!
Zresztą złote jabłko, jak większa część złotych jabłek świata tego, codzień się stawało kwaśniejszą gniłką. Ale los zawsze czemś wynagradza przez ludzi wyrządzone krzywdy. Chociaż hrabia na śmiertelnej pościeli nie miał czasu obrachować się z panem Balem i krzywdy mu wyrządzonej odpłacić; przestrach Hubki który zrzekł się i procesu Mylińskich i sam dobrowolnie ofiarował się dla świętej zgody na nowo przerobić układ o dyferencją, z czego Parciński zaraz skorzystał, — poczęści straty poniesione nagrodził. Z Mylińskiemi ukończono zgodnie za nie wielką sumę, a połowa dyferencji zostająca przy Zakalu, polepszyła nieco stan tego majątku.
Wprawdzie nie przestały wiejskie zwyczajne kłopoty obsiadać pana Bala, który poznawał że prawdziwe złote jabłka tylko w raju rosnąć i dojrzewać mogły, ale z temi powoli się oswajał i mniej mu już były straszne, gdy lepiej swe położenie poznał. Zakale powolnie urządzając się, nieco większe poczęło dawać dochody, które zawsze jednak nie odpowiadały wyłożonym na nie kapitałom. Tymczasem handel pod okiem Strumisza w Warszawie za wszystko starczył, bo szedł nadspodziewanie szczęśliwie, a kupiec poznawał codzień lepiej, że Janowi był winien ocalenie majątku i cały byt swój materjalny.
Skłonny do przywiązania, do egzaltacji nawet, pan Erazm wynosił teraz talenta i poczciwość Strumisza tak wysoko, że pani Balowa odważyła mu się szepnąć nareszcie nieznacznie o Lizi i o nim.
Bal mocno się zastanowił.
— Gdyby był szlachcic! rzekł kiwając głową.
— Zmiłuj się kochanie, odpowiedziała żona, a ja nią nie jestem!
— To też to jedyna wada Asani dobrodziejki, uśmiechając się grzecznie odparł potomek Massagetów.
Ludwika ruszyła tylko ramionami.
— Ale on musi być szlachcic! zawołał poprawując się pan Bal, brzmienie nazwiska, piękne rysy twarzy, charakter nawet rycerski dowodzą tego niezbicie. Szukałem go w Niesieckim, nie ma to prawda; ale ten Niesiecki bałamut, bałamut! tyle poopuszczał; byle kto Jezuitom nie świadczył, za rękaw go chował.
— Mój Erazmie, przerwała pani Balowa, szlachcic czy nie szlachcic, zdaje mi się że go Lizia kocha.
— Znowu bez pozwolenia! rzekł kupiec załamując ręce. Staś tak sobie pozwolił sam, i ona go naśladuje? Do czego to świat przyjdzie? Porządek społeczny zachwiany, nawet w rodzinach już jest nasienie nieposłuszeństwa. Okropna przyszłość dla Europy!
Nie przeciwiąc się wcale, pani Balowa ruszyła tylko ramionami.
— Ty pozwolisz jednak? odezwała się, jestem tego pewna, oni się kochają, ona z nim będzie szczęśliwą.
— Pozwolisz! juściż muszę, kiedy się już pokochali, z komiczną powagą rzekł ojciec, ale to... ostatni raz!!
— Spodziewam się, bo ich więcej nie mamy.
— Mówię to na przypadek wnuków! dodał kupiec.
Tak więc to co się zdawało niepodobieństwem, małżeństwo Lizi i Strumisza, wyjednanem zostało przez matkę z największą łatwością. Zresztą zbliżające się ożenienie Stanisława jak najlepiej dogadzało teraz przyszłemu urządzeniu się całej familji. Ojciec zawsze zakochany we wsi, miał sobie mieszkać w domku który kazał budować niedaleko osady Nowin w pięknym gaju brzozowym; matka jechała do Warszawy z Lizią i przy Strumiszach żyć chciała, dokąd wiedziała dobrze, że i pan Erazm, który się zaklinał że z Zakala nie wyjedzie, przybyć musi zatęskniwszy po swoich.
Ale wprzódy jeszcze powiedzmy o Konstancji i Stanisławie. Hrabia umierając zostawił jej najniespodzianiej dwakroć sto tysięcy prostym długiem, a ta suma, choć nie zwracała jej ani połowy tego co utraciła, uczyniła ją przecie niezależną.
Za pozwoleniem ojca Stanisław oświadczył się, i choć cała rodzina i opiekunowie mocno byli przeciwni zamąż-pójściu jej, Konstancja z łagodnością odpowiedziawszy im, że nie zerwie danego przez nią słowa, — wytrzymała rady i perswazje, a nakoniec podała rękę u ołtarza szczęśliwemu Stanisławowi.
Państwo młodzi mieszkać mieli w Zakalu, a stary nawet myślał bardzo przezwać to miejsce Balogrodem, co jednak do skutku z różnych powodów nie przyszło. Swoję tylko nową sadybę za Nowinami uparł się i ochrzcił Hoczwią, na pamiątkę owej Hoczwi i Sredny, którą przodek jego Mikołaj wziął po pannie Zdowskiej.
Z połączeniem Lizi i Strumisza więcej było trudności, bo tu niemal prosić i zaklinać trzeba było Jana, żeby na swoje szczęście pozwolił, tak drżał by go nie posądzono o rachubę, by mu nie wyrzucano niewdzięczności i zdrady.
Dla spokojności mieszkańców Zakala i to było wielkiem szczęściem, że po śmierci hrabiego straciwszy opiekuna, pani Supełkowa z mężem wynieśli się nietylko z Supówki, ale wyjechali do jakichś krewnych na Podole, unosząc z sobą niezaspokojone zemsty pragnienie.
Sąsiedzi poprzyjaźnili się jak najserdeczniej z Balami w ogólności i ze Stanisławem, którego się odtąd lękano jak ognia. Stary Bal mógł jeździć, gawędzić, przyjmować i zeszlachcił się i zwieśniaczył zupełnie, tak że gdy opalonego i ubranego po wołyńsku nie poznawali starzy przyjaciele Warszawscy, nadzwyczaj był z tego szczęśliwy. — Zajmował go domek w Hoczwi, ogród który zasadzał, ulepszenia które robił w majątku, gospodarstwo, nawet plotki powiatowe, w które już wtajemniczony powtarzał i komentował.
Zimową porą przejeżdżał się do Warszawy gdzie zwykle zabawiał do wiosny i już grzęznąc po drodze na pierwsze pączki zielone do swej pustelni powracał. Byłby z niej może, tęskniąc za żoną, częściej się wyrywał, gdyby drugiego roku po osiedleniu w Zakalu pani Balowa nie pożegnała się ze światem, przez który przeszła tak cicho, jak przechodzą anieli, że ich nie widać i nie słychać.
Ta strata bolesna zmieniła bardzo i zestarzała pana Erazma, który coraz większego wstrętu nabierał do miasta i już się tam prawie nie pokazywał. Całą jego zabawą było wózkiem jednokonnym na objad i wieczór pojechać do Zakala, by się nacieszyć synową ukochaną, wnukami i posprzeczać ze Stanisławem, bo z nim o każdy kołek w płocie sporzył, chcąc zawsze sam kierować wszystkiem co się działo w Zakalu.
Raz w rok Strumiszowie także przyjeżdżali na wieś odwiedzić ojca i Stanisławów, wioząc z sobą mnóstwo fraszek tych, które wymyślało miasto, a które są taką na wsi pociechą i zabawką. Wkrótce z Warszawy poczęły przejeżdżać wnuki które przy opalonych chłopcach Stasiowych dziwnie się paniczkowato wydawały.
Parciński pozostał przy Stanisławie, i pierwszy raz w życiu powiodło mu się być poznanym, ocenionym, pozyskać przywiązanie. Nie sprzedał on domku matki, bo ten był dla niego pamiątką, ale w nim nie mieszkał, zarządzając Zakalańszczyzną z tą gorliwością, którą tylko przyjaźń natchnąć może. Zawsze szyderski, zachował całe uczucie pod tą skorupą, przez którą się przebić nie mogło na wierzch, choć gorąco wewnątrz tlało.
Pan Teofil Zmora ożenił się niestety! z podsędkówną, ale to było małżeństwo niedobrane i ocet a kwasy wydało tylko.
Ożeniwszy się, jakby tylko tego czekał, pan Teofil począł się szybko starzeć, posiwiał, zmarszczek dostał, opuścił się; a że żonę miał młodą, nie w smak to było dla niej, zwłaszcza gdy coraz w domu uparciej zamykać się chciał wraz z nią.
Państwo Hurkotowie wydali wkrótce i drugą córkę, ale ktoby się spodziewał? za Hubkę! Zmusił ich do tego brak zupełny młodzieży i niemożność dania posagu. Zmora ogromnie był temu przeciwny, pracował żeby to nie doszło do skutku, i nic nie potrafił. Tyle tylko dokazał, że ani sam nie był na weselu, ani żonie być pozwolił.
Panny hrabianki Sulimowskie dotąd są jeszcze do wzięcia i mieszkają w pałacu coraz gorzej opadającym z tynków i dachu, ale Bóg łaskaw, ktoś i po nie przyjedzie, może — zdaleka!
Nie wiem zresztą czyjby los jeszcze mógł czytelników obchodzić? chciałbym bowiem tak daleko ich z sobą zaprowadziwszy, dogodzić przynajmniej na końcu wszystkim ich wymaganiom; ale zdaje mi się żeśmy nikogo nie porzucili w drodze. Zresztą wyobraźmy sobie, że niewzmiankowani wszyscy poumierali, co jest niezmiernie prawdopodobne, bo to każdego spotkać może; za ich więc dusze proszę o wieczny odpoczynek.