Złote sidła/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złote sidła |
Podtytuł | Spotkanie |
Wydawca | Wydawnictwo Książek Popularnych |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia Diecezjalna w Opolu |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Noc była tak jasna, że wielkie cienie, rzucane przez świerki na śnieg, wydawały się żywe. Niebo nad głową, równie przeźroczyste jak pełne morze, zasłane było tysiącem gwiazd, a Wielka Niedźwiedzica błyszczała jakby konstelacja małych słońc. Świat mógł się obejść bez światła księżyca. W odległości trzystu jardów Filip mógł ujrzeć kroczącego renifera.
Grzał się więc przy ognisku i czuwał, splatając jedwabne nitki. Zagłębiony w swojej pracy, słuchał z roztargnieniem „muzyki nieba", tej dziwnej i fantastycznej harmonii, którą rozdźwięcza jutrznia polarna, dając znać o świcie. Był to raz przenikliwy świst, to znów słodki szept, dosyć podobny do mruczenia kota, a chwilami znów coś podobnego do metalicznego brzęczenia pszczoły.
Kiedy się to skończyło i kiedy schował starannie złote sidła do swojej kieszeni, Filip wyprostował się nagle i nadstawił uszu.
Z dźwiękami, płynącymi z nieba, mieszały się i inne. W jednej chwili zerwał się na nogi, a potem pognał przez krzaki aż na skraj białej płaszczyzny, o kilka jardów od ogniska.
Dźwięk dochodził z odległości dosyć znacznej, prawie mili, a może dwu. Było to wycie wilków.
W ciągu tych dwu ostatnich lat Filip słyszał je już niezliczoną ilość razy. Ale jeszcze nigdy nie wstrząsnęło nim tak gwałtownie. Wsłuchał się cały w ów dźwięk i krew jęła silniej krążyć w jego żyłach. Chwila przebłysku i przypomniał sobie, co mu opowiadał Piotr Breault. To polował Bram ze swoją sforą. Bram przybywał. Co do tego nie było żadnej wątpliwości.
Wrócił spiesznie do swojego namiotu i przy ostatnim płomyku ognia zagrzał zmarzniętą kolbę swojej strzelby. Potem stłumił ogień przy pomocy śniegu i przydeptał nogami. Wróciwszy następnie na skraj lasku, stanął pod najwyższym świerkiem, jaki znalazł, gotów w razie niebezpieczeństwa wspiąć się na niego, aby szukać na nim schronienia.
Niebezpieczeństwo nie dało długo czekać na siebie. Przybywało jak huragan. Sfora, prowadzona przez człowieka-wilka, gnała prosto w jego stronę. Nie była dalej jak o dwieście lub trzysta kroków, gdy Filip wdrapał się na drzewo. Kiedy wspinał się na pień drzewa, na wysokość dwunastu stóp, sapał, a w jego piersiach serce bębniło jak dobosz. Świerk, nie grubszy od jego ramienia, był dla niego słabym schronieniem. Przypomniał sobie dzień, w którym wydarzyło mu się, że zawiesił kilkadziesiąt funtów łosia na cedrach, grubych jak jego noga. Przyszły wilki następnej nocy i zżarły pnie drzew jak źdźbło słomy!
Usadowiwszy się na swojej gałęzi Filip zatopił wzrok w Barrenie, oświetlonym przez gwiazdy.
Wilki ucichły, co oznaczało, że polowanie dobiegało do końca. Słychać było tylko szybkie „szig, szig, szig“ kopyt ściganego renifera, łamiących w swoim galopie lekką powłokę twardego śniegu. Pojawiła się sylwetka zwierzęcia, które uciekało, aby uratować swoje życie. Na szczęście dla Filipa, renifer, ścigany zbliska przez wilki, które w liczbie dwudziestu lub może trzydziestu, rozprószyły się w kształcie wachlarza, biegł teraz równolegle do lasu, podczas gdy sfora próbowała zagrodzić mu drogę. Czarne kształty przebiegły jak orkan, ziejące paszcze podobne do cieni, pędzonych przez wiatr.
Z niewygodnego miejsca, w którym się znajdował, Filip zeszedł na dół, aby przykucnąć na śniegu. Kombinował, że renifer miał jeszcze dobrą milę do przebycia, zanim uczuje się wolny. Ukryty w cieniu świerka obserwował nieustannie, pewny, że wkrótce ujrzy Brama.
Typowe „zyp, zyp, zyp“ bucików na łyżwach rozległo się też niebawem. Wtedy to krew Filipa jęła wygrywać diabelski koncert. Człowiek, którego ścigał, zjawi się tutaj lada chwila. W krótkiej przerwie, w której obserwował bieg wilków, ułożył sobie plan postępowania. Los przyszedł mu z pomocą. Skomplikowana strategia, która w innych okolicznościach byłaby konieczna, aby schwytać Brama, nieosiągalnego wśród zażartej straży swoich wilków, gotowych do rzucenia się na napastnika na najlżejszy znak swego pana, uprościła się. Podczas gdy sfora była zajęta łupem, Bram był sam i on uwięzi go.
Filip ukląkł powoli, a potem wstał, ciągle zakryty cieniem świerka. Odłożył strzelbę. W prawej ręce, z której ściągnął rękawicę, trzymał rewolwer. Przenikając oczyma półmrok nocny, czekał, aż Bram pojawi się na tropie wilków.
Ale dźwięk i wzrok mylą na Barrenie. Wtedy, kiedy szukał Brama na białej płaszczyźnie, Bram zjawił się nagle tu, o dwadzieścia zaledwie kroków. Filip stanął, jakby rażony piorunem.
Zdławił okrzyk, który wydzierał się z jego ust i w tej samej chwili Bram stanął wyprostowany i wyniosły w świetle gwiazd, wyrzucając i wdychując powietrze szerokimi piersiami, potężnym rytmem, nadstawiając równocześnie uszu w kierunku swoich wilków.
Był to istotnie olbrzym, fenomen ludzki. Może niepewne światło nocy powiększało jeszcze jego postać. Na jego plecy spadały rozczochrane włosy, dosyć podobne do kępki wodorostu morskiego. Broda jego była gęsta i krótka, a w błyszczących jego oczach, podobnych do oczu kota, ujrzał Filip jakby krótki przebłysk, refleks gwiazd. Co do wyrazu twarzy, to podobna ona była do twarzy istoty półzwierzęcej i półludzkiej. Nigdy odtąd nie zapomniałby Filip, co było w tej twarzy brutalnego i niepohamowanego, tej rozpaczy w samotnej duszy, odgraniczonej od ludzkości, gorącego i niespokojnego płomienia w jego spojrzeniu.
Nadszedł czas działania. Palce Filipa ścisnęły silniej kolbę rewolweru i na kilka kroków wysunął się z cienia.
W tej chwili Bram mógł go zobaczyć, gdyby nie odrzucił nagle w tył swojej wielkiej głowy, aby wydobyć stłumiony krzyk, który trysnął ku niebu z jego gardła i piersi. Był to najpierw jakby huk grzmotu, zakończony przejmującym i żałosnym jęczeniem, lecącym milami po gładkiej równinie. Nigdy jeszcze Filip nie słyszał takiego krzyku ludzkiego czy zwierzęcego. Było to nawoływanie sfory przez pana, wezwanie człowieka-zwierzęcia do swoich braci.
Nagle krzyk urwał się i zgasł, podobnie jak urywa się nagle gwizd syreny okrętowej. Może jakiś nadinstynkt ostrzegł gwałtownie Brama Johnsona, że zagraża mu nieznane niebezpieczeństwo. Stało się tak, że zanim Filip mógł porwać się do działania, Bram zniknął z jego oczu, uniesiony nagle w świetle gwiazd przez szerokie narty, rozszarpujące pod nim śnieg. I równocześnie krzyk wydany przez niego ustąpił miejsca temu dziwnemu i obłąkanemu śmiechowi, który w Piotrze Breault wywołał dreszcz grozy.
Nie ruszając się z swojego miejsca Filip zawołał: — Bramie! Bramie Johnson! Stój w imieniu Króla!
Była to odwieczna formuła, prorocze słowa, które niosły z sobą przez Northland majestat i potęgę Prawa.
Bram usłyszał, ale nie zatrzymał się. Przeciwnie, gnał jeszcze szybciej. Filip zawołał go znów po imieniu:
— Bramie! Bramie Johnson!
Jako jedyna odpowiedź doleciał do jego uszu szyderczy śmiech, dziki i zgłuszony, jak naigrawanie się.
Filip podniósł rewolwer. Nie celując nawet dokładnie, strzelił dwa razy w kierunku uciekającego. Kule przeszły tak blisko obok głowy Brama, że usłyszał ich świst.
— Bramie! Bramie Johnson! — krzyknął Filip po raz trzeci.
Było to bezużyteczne. Opuścił ramię i wpatrzył się w wielką sylwetkę, która stała się teraz cieniem, znikającym w ciemnościach, gdzie rozwiała się zupełnie.
Jeszcze raz Filip znalazł się pod gwiaździstym niebem, otoczony światem nicości. I naraz uprzytomnił sobie swój szalony czyn. Zachował się jak dziecko. Gdy wołał Brama, głos jego drżał tak silnie, że Bram zaśmiał się z niego. A teraz bezwątpienia zapłaci za swój brak energii w działaniu. Czyż Bram nie wróci na jego trop z wilkami?
Tętna Filipa jęły bić żywiej, gdy zaczął oglądać pustą przestrzeń, w której zniknął Bram. Czując zimno w plecach wrócił do krzaków, gdzie urządził sobie ognisko i jął myśleć o losie kaprala Lee i o jego towarzyszu. Czyż skończy tak jak oni? Czyż jego niepohamowana lekkomyślność nie doprowadzi do tego samego wyniku?
Ważył teraz w umyśle dobre i złe szanse, które mu pozostały. W jego żyłach płynęła dobra, czerwona krew, a człowiekowi nie wolno nigdy rozpaczać. Przez kilka chwil stał obok ostatnich płomyków swojego ogniska, które rozbłysnęło jeszcze raz ku górze i upadło popiołem na jego duszę.
Zapewne, nie lękał się Brama. Chociaż nawet Bram był kolosem, rozpocząłby z nim natychmiast walkę. I ściekał nerwowo swój rewolwer, gładził palcami kolbę. Ale walkę trzeba było stoczyć nie z Bramem, lecz z jego wilkami. Bram wypuści sforę, nie pokazując się i zadowalając się szyderczym śmiechem, aby go podrażnić. Tak uczynił z kapralem Lee. Teraz, kiedy go Filip przejrzał, kiedy odkrył wyraźnie jego zamiary, czyżby Bram był tak głupi i nie pragnął pozbyć się z miejsca swego nieprzyjaciela?
Naraz przyszła mu do głowy pewna myśl. Bram, tak jak go widział, nie był uzbrojony! A więc nabrał otuchy i nadziei. Wdrapawszy się na drzewo mógł stoczyć bitwę z całą sforą i zabić po kolei wszystkie wilki. On pozostawał zwycięzcą z swoim rewolwerem, ze swoją strzelbą, z obfitą żywnością i amunicją. Ważne było tylko to, czy Bram naprawdę nie posiada strzelby. Bo inaczej...
Filip chwycił ciepłe futro, które przed chwilą rzucił koło ognia i wdział je. Napełnił jego kieszenie amunicją i zbliżywszy się do skraju Barrenu, ogarnął spojrzeniem zamglony i mocny świerk, stojący na uboczu. Było to znakomite miejsce obserwacyjne, wymarzone do zniszczenia sfory wilków. Jeśli zaś Bram posiada strzelbę, będzie dla niego łatwym celem. Słowem, był to jedyny sposób zwyciężenia go.