Złote sidła/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złote sidła |
Podtytuł | Płonąca chata |
Wydawca | Wydawnictwo Książek Popularnych |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia Diecezjalna w Opolu |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Filip i Cecylia sądzili początkowo, że to sam człowiek-zwierzę wrócił z swojej wyprawy i zawrzasnął tak przed drzwiami chaty. A to zawyła sama burza.
Wyczerpana burza uspokoiła się. Cecylia, widząc, że przestrach był przedwczesny, przytuliła twarz do twarzy swojego przyjaciela i wybuchnęła śmiechem.
— Tak, to była burza, — szepnął Filip. — Nigdy nie słyszałem podobnych głosów. Przewyższa to wszystkie najbardziej zdumiewające wrażenia mojej przeszłości. Nawet wilki oszalały. I ty się bałaś... Zapalmy świece Brama, dobrze?
Poszli razem, trzymając się za ręce, ku świecom z tłuszczu niedźwiedziego, sporządzonych przez Brama. Cecylia wzięła dwie i podała je Filipowi, który je zapalił.
Lśniący ich płomień zabłysnął w oczach Cecylii, jak w zwierciadle. Widząc te wilgotne źrenice, zdradzające teraz niejedną rzecz, Filip chciał na nowo chwycić młodą dziewczynę w objęcia i uścisnąć ją gorąco. Ją i świece.
Ale Cecylia odwróciła się już i zbliżyła się do stołu, postawiwszy na nim obie świece. Filip jął dalej grzebać w zapasach świec. Zapalił kilkanaście małych świeczek, aż cały pokój zajaśniał światłami. Była to karygodna rozrzutność. Ale Filip był przekonany, że szczęście było tego warte.
Młoda dziewczyna wiedziała teraz, że ją kochał. Nie istniały dla niej już żadne wątpliwości. A on czytał w jej oczach, że mu ufała. Widział, że uderzenie wiatru, które ich poderwało z miejsca i ów fantastyczny krzyk, nastąpiły w porę. Cóżby się bowiem stało bez tego?
Filip pomyślał, że ulegając porywowi swoich zmysłów, skrzywdziłby tę, która mu się powierzyła. Jakże mógłby teraz spojrzeć jej w oczy bez wstydu? Dziękował Bogu, że powstrzymał się od tego szaleństwa, dzięki czemu mógł teraz stanąć przed swoją towarzyszką w świetle świec, bez rumieńca i z czołem wzniesionym do góry. Cecylia nie żałowała długiego pocałunku, który połączył ich usta. Filip odgadł po drżeniu jej ciała i lekkim rumieńcu, że myślała tak samo, jak on.
Gruby kosmyk złotych jej włosów wisiał na jej piersi, lśniąc się w migotliwym świetle świec. I tym razem, miast całować usta i oczy Cecylii, Filip wziął delikatnie w ręce jedwabny warkocz i przytulił go do ust.
— Kocham cię, — rzekł cicho. — Kocham cię!
I stał tak przez chwilę pochylony, ukrywszy twarz w złotej gęstwi, jakby w modlitwie. Cecylia nie broniła się. Mówiła coś do niego drżącym głosem... Potem wziąwszy z krzesła płaszcz Filipa, zawiesiła go przed oknem, wskazując palcem świece.
— Nie ma obawy, — rzekł, zaprzeczając ruchem głowy. — Nie ma się czego obawiać dzirytów wśród takiej nocy, a Eskimosi są zbytnio zajęci sobą.
Istotnie, po krótkim wypoczynku, burza rozszalała się z jeszcze większą gwałtownością, z całą diabelską swoją wrzawą i głosami ludzkimi. Rozpętawszy się raz, jęła uderzać w chatę.
— Słuchaj! — rzekł Filip.
Cecylia wytężyła odważnie słuch, jak on. To wyły wilki.
Filip wyjął z kieszeni mały atlasik i rozpostarł na stole mapę Kanady.
— Wytłumaczę ci, — rzekł do Cecylii, — skąd pochodzi ten piekielny wiatr. Spójrz najpierw, gdzie jesteśmy. To jest nasza chata...
Uczynił ruch, obejmujący cztery ściany pokoju. Potem ołówkiem Cecylii naznaczył na mapie czarny punkt.
— A oto jest Wielki Barren, — ciągnął dalej, wskazując go końcem ołówka. — Tu, wyżej, to Ocean Lodowaty, a dalej, tam Roes Welcome i zatoka Hudsona. Stamtąd ciągnie burza, przechodzi na Barren, gdzie na przestrzeni pięciuset mil nie znajduje żadnej zapory.
I tłumaczył jej dalej, jak to wiry powietrzne zamieniają się w huragany, dlaczego chmury opadają tak nisko, tak blisko ziemi, iż ludzie duszą się tym niemal. Mimo najlepszych chęci Cecylia nie mogła wiele zrozumieć, a najbardziej interesował ją czarny punkt, naznaczony przez Filipa i przedstawiający chatę.
Wiedziała w końcu, gdzie się znajduje i z najwyższą starannością usiłowała zorientować się, odtworzyć drogę, którą przybyła.
— Tu! Tu! — zawołała nagle, przerywając objaśnienia Filipa i biorąc go za rękę.
Położyła palec na wężykowatej linii, wyraźnie nakreślonej, przedstawiającej wybrzeże Copper Mine.
— Z Oceanu Lodowatego, — mówiła, — i zatoki Couronnement dostaliśmy się na tę rzekę. U ujścia tej rzeki wysadził nas statek. Płynęliśmy, płynęliśmy...
Kilkakrotnie powtarzała nazwę rzeki: Copper-Mine!
Filip skinął potwierdzająco głową.
Wzruszenie Cecylii wzrastało. Głos jej był gwałtowny i głuchy. U trzeciej prawie części biegu rzeki narysowała krzyżyk. Tutaj napadli ich Kogmollokowie. Ołówek jej narysował walkę. Pobici, jęli uciekać, daleko od Copper-Mine, potem wrócili i odbyła się druga walka. Wtedy to pojawił się Bram Johnson i zabrał ją ze sobą. Ale poza nią, w miejscu przez nią wskazanym, pozostał jej ojciec.
— Father! Father!
Oto, co chciała przedewszystkim opowiedzieć Filipowi. Ojciec jej jest ciągle tutaj i żyje. Trzeba iść do niego.
Filip zrozumiał jej myśl. Ale był przekonany, że nieszczęśliwiec ten nie żyje już od dawna. Eskimosi nietylko zabili go z pewnością, ale pokrajali na drobne kawałki, jak to zwykli czynić z swoimi pochwyconymi wrogami. Świeżym przykładem tego jest Olaf Anderson i jego pięciu towarzyszy. Tych sześciu tęgich ludzi zginęło. Jakżeż ojciec Cecylii mógł się im oprzeć i uratować swoje życie?
Zresztą myśl młodej dziewczyny udania się powrotną drogą ku północy, nad wybrzeże Copper-Mine, była niemożliwa i niewczesna. Przypuściwszy bowiem, że uda się im wymknąć z chaty przed powrotem Eskimosów, musieli szukać zbawienia w pośpiesznej ucieczce na południe i powrócić do chaty Piotra Breaulta. Ale, zapuszczając się na północ, bez broni, bez psa, bez sanek, to równało się samobójstwu.
Trudno było wytłumaczyć to Cecylii i uzyskać jej zgodę. A jeszcze boleśniej było pozbywać jej odwagi, poddając jej przypuszczenia co do losu jej ojca, w którego istnienie przy życiu wierzyła niezachwianie. Filip był tym mocno zakłopotany. Przy pomocy rysunków Cecylia uwiadomiła go, że w towarzystwie jej ojca, Pawła Armina, znajdowali się jeszcze dwaj biali.
Czas upływał. Burza wyła dalej i ciemność była ciągle nieprzejrzana. Spojrzawszy na zegarek Filip zobaczył, że wskazuje siódmą godzinę. Tymczasem noc nie ustępowała. Filip zaprowadził Cecylię do pokoju, prosząc ją, aby się położyła i wypoczęła nieco.
Po upływie godziny wydało mu się, że ona śpi. Przyłożył więc ucho do ogrodzenia i istotnie nie usłyszał żadnego szmeru. Wtedy nałożył kaszkiet na głowę, owinął się w płaszcz i chwycił kij, który sam sporządził. I wykonując powzięty plan, zbliżył się do drzwi chaty, otworzył je, wyszedł i zamknął je za sobą.
Burza plunęła mu w twarz gwałtownym wichrem. Ale on bał się raczej ciszy. W pewnej części okolnego ogrodzenia usadowiły się wilki Brama i Filip miał nadzieję, że wśród świstu burzy uda mu się wymknąć niepostrzeżenie.
Przez kilka chwil stał nieporuszony, nadsłuchując pilnie i ściskając w ręce kij. Każdy nerw jego ciała był naprężony jak cięciwa. Nic się nie ruszało. Postąpił krok naprzód, wśród ciemności nocy. Potem szedł już naprzód, powoli i rozsądnie, wywijając swoim kijem, gotów uderzyć, jeśliby na nieszczęście natknął się na drodze na wilki. Był tak spokojny i pewny siebie, jak gdyby szedł wśród jasnej, gwiaździstej nocy.
Osiągnął wkrótce palisadę, otaczającą ogrodzenie. Idąc wzdłuż niej znalazł o dziesięć kroków na prawo, jak to już sobie obliczył, bramę ogrodzenia i serce zabiło mu radośnie. W chwilę potem brama była już otwarta i silnie podparta polanem, które przyniósł ze sobą. Wtedy wrócił do chaty, kierując się światłem świecy, ustawionej w oknie.
Ukończywszy szczęśliwie swoją wyprawę zastał w chacie oczekującą go Cecylię. Wstała, odziana w suknię nocną, gdy tylko wszedł, a ręce skrzyżowane na piersiach zdradzały jej śmiertelny niepokój. Spojrzała na niego pytającym wzrokiem.
— Wilki, — zawołał tonem tryumfalnym, — uciekną do jutra rano! Otworzyłem bramę i wymkną się tamtędy! Teraz droga nasza jest wolna!
Oczy Cecylii napełniły się błyskiem radości. Zrozumiała. Powierzała się mu w zupełności, wszystko, co czynił, było dobre. Bram, jego wilki, Eskimosi, wszystko to nie istniało dla niej. Oddawała się coraz więcej swojemu wybawcy.
Filip zaprowadził ją za rękę do drzwi pokoju. Zatrzymali się na progu. Ręka Cecylii przesunęła się na ramię Filipa i ujęła je mocno. Mówiła do niego swoim niezrozumiałym i słodkim szeptem. Usta Filipa spoczęły na jej otwartych ustach. Wtedy Cecylia krzyknęła jak spłoszony ptak i uciekła.
Pozostawszy sam, Filip czuwał przez pewien czas. Był tak dumny i szczęśliwy, że nie słyszał rozpętanego wycia burzy. Przyszłość uśmiechała się do niego... Było już późno, gdy się zdecydował położyć. Nałożył do pieca tyle drzewa, ile się zmieściło, zapalił ostatnią świeczkę i na pół ubrany rzucił się na łóżko.
Przez godzinę całą na próżno usiłował zasnąć. Rozważał swoje plany na przyszłość. Tysiąc różnych myśli kłębiło się w jego głowie. W końcu ogarnął go sen, podczas gdy pięści burzy waliły w okno, omal ich nie rozbiwszy, a zawieja śnieżna, zmieszana z wiatrem, wtłaczała się do komina pieca.
Pod siłą płomienia słabe drzwiczki z lanego żelaza spaliły się jak mech i płomyk ognia przedarł nocne ciemności.
Tymczasem Filip spał snem niespokojnym i pełnym widzeń. We wszystkich tych snach obecną była Cecylia. Cecylia, która została jego żoną. Żyli razem w klimacie łagodnym, zdala od nieprzejrzanego śniegu i czarnych jodeł Northlandu. Szli przez kwieciste łąki, wesoło, zbierając pęki kwiatów. Aż nagle zerwała się burza. Biegli, szukając schronienia, do jakiejś opuszczonej stodoły. Cecylia przytulała się z drżeniem do niego, a on, aby ją uspokoić, gładził ręką jej jasne włosy. Nagle zabłysnęło światło i wybuchnęła rakieta. Znaleźli się potem wpośród jesieni, w polu, wraz z innymi młodymi ludźmi, zajęci paleniem kukurydzy. Filip, który był zawsze czuły na dym, kichał i kichał, a Cecylia śmiała się na całe gardło. Ucieka, ścigany przez przeklęty dym, kichając i dusząc się. A Cecylia była razem z nim śmiejąc się ciągle i zakrywając mu twarz swoimi słodkimi rękami. Ale dym był natrętny jak diabeł i kiedy Filip wrócił do mieszkania, znalazł go w swojej sypialni. Chcąc się skryć przed nim, schował głowę pod poduszkę, kaszląc nieustannie. Równocześnie zniknęło widmo Cecylii. Filip, na pół uduszony, kichnął jeszcze raz i obudził się.
Istotnie, chata była pełna ostrego dymu, przez który widać było snopy ognia, wzbijającego się ku sufitowi. Jedna z belek powały zaczęła już trzeszczeć, a niszczycielski ogień biegł wzdłuż drzewa z głuchym pomrukiem. Filip, którego czujność obudziła się nagle, zerwał się natychmiast na równe nogi. Nie było ani chwili do stracenia.
Na pół oślepiony dymem i ogniem skoczył do pokoju Cecylii, która obudziła się również. Zanim zdołała zrozumieć, co się stało, owinął ją w jedną z ciężkich, niedźwiedzich skór Brama i wyniósł na swoich rękach. Wśród dzikiego trzasku chata, sporządzona z jodły, płonęła jak pudełko zapałek. Nawet dwudziestu ludzi razem nie zdołałoby teraz opanować ognia. Żywica ściekała wzdłuż drzwi, podczas gdy Filip szukał zasuwki przez zasłonę z dymu.
Znalazłszy ją w końcu, wybiegł ze swoim ciężarem na dwór, na śnieg i w ciemność nocy.
Przez otwarte drzwi burza wdarła się za nim do wnętrza chaty, podniecając jeszcze wściekłość pożaru. Słaba chata była już tylko ryczącym i krwawym żarem, z którego tryskały słupy płomieni i snopy ulatujących ku niebu iskier. Filip nie zatrzymał się rychlej, aż nie przedostał się przez palisadę ogrodzenia i nie znalazł się w lasku jodłowym, zasłoniętym od wiatru.
Ale wtedy, gdy wierzchołki drzew uginały się pod wściekłym powiewem burzy, dorzucając swoje żałosne jęki do syku pożogi, gdy Cecylia, którą przyciskał do piersi, wyciągnęła ramiona ze skóry niedźwiedziej i wśród łkań objęła go za szyję, uczuł całą grozę swej bezsilności i rozpaczy, czarnej, jak otaczająca go noc. Wraz z chatą ginęło w tej strasznej pustyni wszystko, co dawało możliwe życie: żywność, schronienie, nawet odzież.
Jeszcze goręcej uścisnął Cecylię i wśród tych tragicznych ciemności, smagany jak ona wiatrem, pocałował ją w usta, w cudowne włosy i powiedział jej machinalnie to, o czym wiedział, niestety, że jest kłamstwem: że jest teraz uratowana, że nic się jej nie stanie. Czuł w tej okropnej chwili, że ma w rękach nagie ciało dziewczyny, okryte tylko skórą niedźwiedzia. W czerwonym płomieniu ognia ujrzał wyłaniającą się z futra nagą jej nóżkę.
Mimo to powtarzał nieustannie:
— All right, droga mała! Damy sobie radę. Jestem tego zupełnie pewny!