Złoty robak/Likier miętowy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złoty robak |
Wydawca | Czytelnik |
Data wyd. | 1968 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pięć lat temu. Jeszcze nie wiedział, że remont pracowni będzie początkiem jej likwidacji. Mieściła się w dawnym mieszkaniu po rodzicach, w starym budynku po browarze, przeznaczonym na rozbiórkę. Była to rudera, jesienią dach zaczął przeciekać przez trzy sufity aż do piwnicy.
W czasie remontu zjawił się jakiś młody człowiek o wyglądzie urzędnika. Miał na sobie coś w rodzaju bekieszy, był niewielki i zatroskany. Przeszedł przez wszystkie pokoje w milczeniu. Zapytany, odpowiedział, że: nic. Niczego tu nie szuka. Wychodząc zwrócił uprzejmie uwagę, że wapno jest źle zlasowane i sufit może się zarwać. Uwaga była słuszna.
W jakiś czas potem okazało się, że złożył podanie o przydzielenie mu tego mieszkania. Lecz w pełni się ujawnił dopiero wtedy, gdy remont był skończony. W urzędzie kwaterunkowym zachował się naturalnie i uprzejmie. Patrzył w oczy.
Potrwało to jeszcze, i mieszkanie przeszło w jego ręce. Pomógł nawet Pawłowi przy wywożeniu resztek narzędzi. Wspomniał, że w myśl przepisów każdy oddawany lokal musi być w stanie zdatnym do dalszego użytku. Remont zatem był słuszny.
Paweł już się nie irytował i niczemu nie dziwił. Przeniósł resztki swego warsztatu do starego domu w sąsiedztwie. Od dawna tam mieszkał.
Lecz dom ten także przeznaczony był na rozbiórkę. Przyszło trzech ludzi. Opukano ściany, były słabe, Paweł oczekiwał, zbadają mu puls. W miejscu tym miał powstać Idom towarowy.
W dawnej pracowni nowi lokatorzy już się zadomowili. Szybko darował im zachłanność i podstęp. Ostatecznie mieli prawo, ich to były czasy. Przywieźli mebli na niecałe pół ciężarówki, tapczan, etażerkę, miednicę i szczotkę na kiju. Wkrótce z okien tamtych odezwało się radio, a wieczorem w ciemne szyby uderzyło niebieskawe widmo telewizora. Pod bramę zaczęło przyjeżdżać auto służbowe. Szło szybko, mieli trochę dzieci i dzieci podniosły wrzawę w piaskownicy. On był człowiekiem wpisanym w prostokąt, ona mieściła się w jeszcze prostszej formie, w trójkącie wierzchołkiem do dołu. Emanowała jeszcze trochę głodnym uśmiechem po rodzicach z przedmieścia. Żyli spokojnie, w sobotę urządzali prawdopodobnie brydża, pili kawę, zjadali po dwa ciastka tortowe i zapijali kieliszkiem likieru miętowego. Gdyby się kto nawet zawziął, z głodu by w Polsce nie umarł ani z przepracowania.
Jednego dnia ta w trójkącie podeszła do niego w sklepie z warzywami i powiedziała, że na strychu znalazła zeszyt, który może się przydać, i wręczyła mu ten zeszyt. Zapytał, w jaki sposób ona i jej mąż wpadli na istnienie jego pracowni?
Uśmiechnęła się:
— Oczywiście przez przypadek.
Mieszkali wtedy na przedmieściu obok pana Herodka. Widywali jego córkę.
Paweł przewertował kartki zeszytu. Były to notatki sprzed lat czterdziestu pięciu. Ocalały widocznie w ten sposób, że zeszyt leżał na wierzchu, a potem spadł i ukrył się za futryną. Rozpoznał swe pismo.
— Herodek? — zapytał.
— Tak, tak, to pański krewny, prawda?
Twarz matki trojga dzieci była zupełnie dziecinna.
Zapytała po chwili, czy nie miałby ochoty przyjść do nich na telewizję. A może gra w karty?
— Na kieliszek likieru miętowego.
— Pan lubi? Bardzo proszę.
Zaniepokoił się, co mogło być w tym zeszycie?
— Pani pozwoli, pomogę pani odnieść ten koszyk.
— Ciężki — wywinęła się spod jego ręki.
Wstąpili na schody. Sklep był w podziemiu. Po bokach stały kosze z sałatą i kapustą. Warzywa jako produkt ziemi i nawozu fermentują zapachem nieśmiertelnie ziemistym. Stwarzają sobie świat podziemny, masło i sery są drugim zaledwie pokoleniem, bardzo bliskim ogólnego łajna. Wyjść stąd, to znaczy wynurzyć się w suche i nie podbite wodą.
— Pan siedział w Dachau?
— Herodek to pani powiedział.
— Pan o nim myśli.
— Zawsze mam kogoś. Każdy człowiek ma swojego sępa. O którym myśli.
— Herodek nie żyje — powiedziała.
— O, tak.
— Dokuczył panu? Ale do nas nie może mieć pan żalu.
— O, nie.
— A co tam jest napisane o jakimś robaku... — wskazała palcem na zeszyt. — Niech pan to przeczyta.
— O robaku?
— Pan jest taki dziwny. Myśmy z mężem czekali na wielką awanturę. Przyjdzie pan do nas?
— Na pewno przyjdę.
Na pewno nie przyjdę — pomyślał.
Stanęli przed bramą.
— Pani ją widuje?
— Teraz nie.
— Nawet już nie pamiętam, jak wygląda.
— Wie pan co — powiedziała nagle — pan się bardzo ludzi boi.
Trójkątna, barczysta, niewielka, uśmiechnęła się dziąsłami.
— Ona sama powiedziała po śmierci ojca: nie mieć litości dla ludzi. Ona jest — chyba bardzo chora — uśmiechnęła się: — Powinien pan ją odszukać. Od tych wypadków minęło już pół roku.
— To i o tym pani wie? Ten stary dureń jednego dnia ogłosił, że umarłem. Czy pani przyszłoby takie świństwo na myśl? Było to tak głupie, żenujące i banalne, że mógł to wymyślić tylko wykolejony prostak. Nie pozbawiony jednak pijackiej złośliwości. Skąd pochodzicie?
— Z Pińska.
— W Pińsku mieszkają uczciwi ludzie. A Herodek był z piekła rodem. Z siódmego kręgu, w siódmym przebywają ostatniego rzędu uczuciowcy. Niech pani zauważy jedno: im więcej złych cech w człowieku, tym więcej rozczulania się nad samym sobą. Jest pani przekonana, że nie powiedziałem nic szczególnego. Do widzenia.