Już do niej czas. Więc noga w strzemię —
Poleciał koń mój lotem strzał
Wieczorny sen kołysał ziemię,
Zawisła noc na szczytach skał;
Już, wypiętrzony w błękit siny,
Stał olbrzym-dąb w spowiciu mgły
I patrzył czarno z pod gęstwiny
Tysiącem oczu pomrok zły.
Miesiąc, wyjrzawszy z za pagórka,
Przyświecał tęskno w wonnych mgłach.
Wiatr, szeleszczący w lekkie piórka,
Nawiewał w uszy dziwny strach —
Noc wyłoniła swe bojaźnie,
Przy drodze mej czyhają, tkwią —
Lecz dobrze mi, wesoło, raźnie
I w żyłach ogień płynie z krwią.
Przy tobiem był. Z twych ócz lazuru
Wszechzapomnienia piłem zdrój —
I wszystko w nas było do wtóru
I każdem tchnieniem byłem twój.
Wiosennej jutrzni pierwsze groty
Różowe padły ci na twarz — —
Od wymarzonej w snach pieszczoty
Przecudowniejszy uścisk nasz!
Lecz oto słońce już nas płoszy,
Uciekać mi potrzeba w dal — —
W uścisku twym ile rozkoszy,
W spojrzeniu twojem jaki żal!
Nie żegnaj mnie tym wzrokiem szklanym,
Odchodzącemu uśmiech daj —
Co to za szczęście być kochanym
I kochać, Boże, co za raj!