Rozdział XV Z Moskwy do Irkutska • Część I. Rozdział XVI. • Juliusz Verne Rozdział XVII
Rozdział XV Z Moskwy do Irkutska
Część I. Rozdział XVI.
Juliusz Verne
Rozdział XVII

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w latach 1876-77.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Ostatnie wysilenie.


Michał słusznie obawiał się jakiego nieprzyjaznego spotkania po za płaszczyznami Baraba. Stratowane pola wskazywały przejście Tatarów; o nich to można było powiedzieć to co powiedziano o Turkach: „ Tam gdzie Turczyn przeszedł, trawa nigdy nie porasta!”

Tak więc przebywając te okolice, Michał powinien był zachować wszelkie ostrożności. Gdzieniegdzie wznoszące się kłęby dymu, wskazywały zgliszcza popalonych miast i wiosek. Teraz zachodziła kwestya, czy pożary te wznieciła przednia straż emira, czy też wojska jego posunęły się już aż na granicę prowincyi? Czy Feofar-Han już przybył do gubernii Jenisejskiej? Michał o tem wszystkiem nic nie wiedział. Kraj był tak wyludniony, iż nie było kogo zapytać.

Tym sposobem przebył dwie wiorsty żywej duszy nie spotkawszy. Oglądał się daremnie wokoło, chcąc dostrzedz jaką chatę zamieszkałą jeszcze. Niestety! wszystkie były puste.

Nagle, pomiędzy drzewami spostrzegł szałas dymiący jeszcze. Przybliżył się i ujrzał w oddaleniu kilku kroków starca, otoczonego dziatwą płaczącą. Kobieta, młoda jeszcze, niewątpliwie córka starca, spoglądała wzrokiem błędnym na swe dzieci klęczące i roztaczający się obraz zniszczenia. Karmiła ona kilkomiesięczne dziecię, dla którego mleka wkrótce zabraknąć miało. Wszystko do koła było zgliszczami i ruiną!

Michał podszedł do starca.

– Czy możesz mi odpowiadać? zapytał poważnie.

– Mów, odrzekł starzec.

– Czy Tatarzy przechodzili tędy?

– Tak, wszak widzisz dom mój w płomieniach!

– Czy cała armia, czy jaki oddział tylko?

– Cała armia bo jak daleko okiem zasięgnąć można pola nasze stratowane!

– Pod dowództwem emira?…

– Tak pod dowództwem emira, bo wody Obi krwią się zafarbowały!

– Więc Feofar-Han jest w Tomsku?

– W Tomsku.

– Nie wiesz, czy Tatarzy zajęli Koływań?

– Nie, bo Koływań nie płonie jeszcze!

– Dziękuję ci przyjacielu. Czy nie mógłbym przydać się na co tobie lub twoim blizkim?

– Nie.

– Do zobaczenia.

– Jedź z Bogiem.

I Michał położywszy papierek dwudziestopięciurublowy na kolanach nieszczęsnej kobiety, nie mającej nawet siły podziękować, pojechał dalej.

Teraz wiedział on już na pewno iż bądź co bądź Tomsk powinien był ominąć. Pojechać do Koływania gdzie jeszcze Tatarów nie było, odpocząć dla nabrania sił koniecznych, to było niezbędne. Potem zboczyć z drogi do Irkutska dla okrążenia Tomska przedostać się do Obi, oto co należało uczynić.

Nakreśliwszy sobie taki plan podróży, już się nie namyślał, spiął konia ostrogą i ruszył drogą prowadzącą ku lewemu brzegowi Obi, o czterdzieści wiorst jeszcze odległego. Czy znajdzie prom na rzece, czy też Tatarzy zniszczyli wszystkie statki i będzie ją musiał wpław przebywać? Zobaczy to.

Co się dotyczyło konia upadającego ze znużenia postanowił resztę sił jego zużytkować, a w Koływaniu zamienić go na innego. Czuł on iż wycieńczony zwierz nie wytrwa dłuższej podróży. Koływań miał więc być nowym punktem wyjścia, gdyż od tej miejscowości, podróż w innych warunkach się rozpoczynała. Dopóki znajdować się będzie w kraju spustoszonym, niebezpieczeństwo i trudy będą olbrzymie, ale skoro uda mu się pominąć Tomsk, przez Jenisejsk powrócić na drogę do Irkutska, cel jego mógł być za kilka dni dopiętym.

Po skwarnym dniu nastała noc. O północy zupełnie ściemniło się na stepach. Wiatr ustał o zachodzie słońca, powietrze było spokojne. Jedynie brzęk podków i słowa zachęty przerywały uroczystą ciszę. Wśród tak ciemnej nocy, potrzeba było niezmiernej uwagi aby z drogi nie zboczyć, z drogi otoczonej stawami i strumieniami rozlicznemi.

Tak więc Michał o ile możności spiesznie posuwał się naprzód, ale nie bez pewnej ostrożności. Rachował on dużo na bystrość swego wzroku, jako też na doświadczony instynkt konia, Kiedy na chwilę zsiadł z siodła dla zbadania kierunku drogi, zdało mu się, iż od strony zachodniej niewyraźny szmer posłyszał. Nie było wątpliwości, co najwyżej o dwie wiorsty za nim słychać było równy bieg galopujących koni.

– To oddział kawaleryi jadący z Omska, pomyślał. Pospiesza, bo odgłos coraz wyraźniejszy. Czy to Rosyanie, czyli też Tatarzy?

Mówiąc to znów się wsłuchiwał.

– Tak, jadą oni galopem, zanim dziesięć minut upłynie, będą tutaj. Koń mój nie zdoła ich wyprzedzić. Jeżeli to Rosyanie, przyłączę się do nich. Jeżeli zaś Tatarzy, bądź co bądź umknąć im trzeba! Ale jak? Gdzie się ukryć na stepie?

Michał spojrzał dokoła i przenikliwem okiem dostrzegł zarośla o jakie sto kroków na lewym brzegu drogi.

– Jest jakiś lasek, pomyślał. Schronić się tam, jestto narazić się może na schwytanie, jeżeli im przyjdzie chęć zwiedzenia go, ale niemam wyboru! Oto już są! oto już są!

I prowadził już konia do lasku modrzewiowego. Dokoła była płaszczyzna i stawy. Tak więc oddział jeźdzców musiał koniecznie około lasku przejeżdżać, chcąc udać się na drogę główną.

Michał ukrył się między modrzewiem i dopiero o jakie czterdzieści kroków zatrzymał go strumień półkolem las otaczający.

Ale noc była tak ciemna, że jeżeli tylko lasek nie będzie dokładnie zrewidowanym, Michał ocaleje. Poprowadził więc konia do wody, przywiązał do drzewa, sam zaś zaczołgał się na krawędź lasu, aby zobaczyć czego chwycić się należało, t. j. z kim miał mieć do czynienia.

Zaledwie stanął za kępą modrzewiu. zobaczył niewyraźnie migocące światełka.

– Z pochodniami! mruknął.

I odskoczył żywo, chroniąc się w najgęściejsze zarośla.

W miarę zbliżania się do lasku, konie, zwalniały biegu. Czyż jeźdzcy ci oświetlali drogę w celu robienia obserwacyi?

Michał tego się obawiał i instynktownie cofnął się do strumienia, aby razie potrzeby mógł się tam zanurzyć.

Przy lasku, oddział zatrzymał się. Kawalerzyści zeskoczyli z siodeł. Około dziesięciu z nich niosło pochodnie, oświetlając drogę szerokim promieniem.

Z pewnych przygotowań Michał wyprowadził wniosek, iż na szczęście lasku zwiedzić nie mają zamiaru, a tylko przystanęli dla posilenia się i dania wypoczynku koniom strudzonym.

W istocie konie rozuzdane poczęły skubać gęstą trawę pokrywającą ziemię. Jeźdzcy zaś rozłożywszy się wzdłuż drogi, wyciągali swoje zapasy.

Michał z najzimniejszą krwią wsunąwszy się między wysoką trawę, usiłował widzieć i słuchać.

Był to oddział przybywający z Omska. Kawalerzyści należeli do rasy mongolskiej, silni, dobrze zbudowani, rysów twarzy ostrych i dzikich, na głowach mieli „talpak” jest to rodzaj czapki ze skóry czarnego barana, obuci w żółte buty na wysokich obcasach, z zawiniętemi nosami na wzór trzewików średniowiecznych. Opończe ich przepasane były skórzanym pasem z czerwoną obwódką. Uzbrojenie ich składał pancerz, jatagan, długi nóż i skałkówka zawieszona u lęku siodła.

Konie pasące się na skraju lasu były rasy mongolskiej, tak jak i ich panowie. Przy świetle pochodni łatwo się było o tem przekonać. Zwierzęta że cokolwiek mniejsze od koni rasy tureckiej, ale za to obdarzone siłą niezwykłą, umieją tylko biedz galopem.

Oddział ten prowadził „pendja-baszy”, to jest dowódzca pięćdziesięciu ludzi, mający pod swemi rozkazami „deh-baszy” zwyczajnego dowódzcę dziesięciu ludzi. Ci dwaj dowódzcy byli ubrani w kaski i żelazne koszule; małe trąbki przyczepione do łęku siodeł były symbolami ich dostojeństwa.

Jeźdzcy znużeni potrzebowali długiego wypoczynku. Dwaj dowódzcy rozmawiając palili „beng”, liście konopne wchodzące w skład „hasziszu” tak rozpowszechnione w Azyi i przechadzali się wokoło lasku, tak że Michał nie będąc widzianym słyszał i rozumiał ich rozmowę, bo używali języka tatarskiego.

Przy pierwszych słowach zaraz rozmowa ta niezmiernie go zainteresowała.

O nim to mówiono.

– Kuryer ten, mówił pendja-basza, nie mógł nas tak bardzo wyprzedzić, a niepodobieństwem jest udać się inną drogą.

– Kto wie czy on nie przebywa dotąd w Omsku, odrzekł deh-baszy. Może się gdzie ukrył?

– Serdecznie uradowałoby mnie to! pułkownik Iwan mógłby być spokojnym że depesze nie dojdą swego przeznaczenia!

– Mówią że to krajowiec; jako Syberyjczyk zna on niewątpliwie okolice, może więc zjechał z drogi do Irkutska, aby tam następnie powrócić!

– W takim razie wyprzedzimy go, bo opuściliśmy Omsk w niespełna godzinę po jego ucieczce, a obraliśmy najkrótszą drogę i nie szczędzili koni naszych. Tak więc jeżeli pozostał w Omsku, my wpierwej do Tomska przybędziemy, i bądź co bądź do Irkutska się nie dostanie.

– Tęga kobieta ta stara Syberyjka, mówią że to jego matka!

Na że słowa serce Michała silnie uderzyło.

– Tak, bo chociaż stanowczo przeczyła że kupiec ten nie był jej synem, było to już zapóźno. Pułkownik Iwan nie dał się oszukać i mówił że skoro nadejdzie chwila, potrafi on zmusić starą czarownicę do mówienia.

Każdy wyraz był uderzeniem sztyletu w serce Michała! Poznano go jako cesarskiego kuryera! Oddział ścigającej go kawaleryi miał mu przeciąć drogę! Matka jego w niewoli tatarskiej w ręku Iwana, grożącego iż potrafi zmusić ją do wyznania!

Michał wiedział że matka milczeć będzie, ale być może przypłaci to życiem swojem!…

Sądził dotąd, iż nienawiść jego dla Iwana była bezgraniczną, a jednak teraz czuł iż wzmogła się jeszcze gwałtownie, czuł iż serce mu rozsadza. Nikczemnik groził torturą jego matce!

Z dalszej rozmowy dowiedział się Michał, iż w okolicach Koływania starcie Rosyan z Tatarami było nieuniknionem. Oddział Rosyjski z dwóch tysięcy ludzi złożony zdwojonym marszem spieszył do Tomska. W takim razie droga do Irkutska zostanie przeciętą.

Dowiedział się także iż wyznaczono nagrodę za jego głowę, i że żywy czy umarły miał być wydany w ręce Iwana.

Tak więc należało koniecznie wyprzedzić oddział na drodze do Irkutska. Aby to uskutecznić, należało umykać przed zwinięciem chwilowego obozu tatarskiego.

To postanowiwszy, Michał gotował się do wykonania zamiaru.

Spoczynek nie mógł trwać długo, a nawet nie dłużej nad godzinę, pomimo utrudzenia koni i ludzi, a to z tych samych powodów które skłaniały Michała do spiesznej ucieczki.

Nie było więc chwili do stracenia. Była godzina pierwsza rano, wkrótce dnieć będzie, należało więc opuścić lasek przed ustąpieniem zmroku jeszcze, chociaż ucieczka wydawała się prawie niepodobną.

Michał niechciał postąpić lekkomyślnie, rozważył więc wszystkie okoliczności za i przeciw, aby wybrać środek najpewniejszy.

Z położenia miejscowości wyprowadził on wniosek, iż umknąć można było tylko przeciwną stroną modrzewiowego lasku, okrążającego główną drogę. Strumień przecinający las niedość był głęboki, ale nadto błotnisty i szeroki bardzo. Wysokie sitowia przebycie go czyniły niepodobnem. Pod błękitną wodą domyślać się należało lgnącego, głębokiego i miękkiego mułu. Wreszcie grunt po za strumieniem tak gęsto był zasiany krzakami, iż o spiesznej ucieczce ani myśleć było można. Gdyby zaalarmował Tatarów, byłoby już po nim, musiałby być schwytanym.

Tak więc pozostała tylko droga główna, Okrążyć skraj lasu, przebyć niepostrzeżenie chociaż czwartą część wiorsty, zużyć ostatek siły swego konia na przybycie do Obi, potem w jakikolwiek sposób dostać się za rzekę, oto co Michał postanowił wykonać.

Siłę jego i energię zdwoiło jeszcze niebezpieczeństwo. Chodziło tutaj o jego życie, jego misyę, honor, może życie jego matki. Nie wahał się i zabrał do dzieła.

Nie było chwili do stracenia. Ludzie z oddziału zaczynali się krzątać. Kilku jeźdzców zbliżyło się do lasu. Inni spoczywali jeszcze pod drzewami, konie zaś mniej więcej gromadziły się w środku lasu.

Z początku Michał zamierzał jednego z nich sobie przywłaszczyć, ale po dojrzalszej rozwadze doszedł do przekonania, że na zamianie nie zyska, bo konie że były tak samo jak jego wierzchowiec strudzone, lepiej więc było pozostać przy znanym i doświadczonej już wytrwałości, tem więcej iż tatarzy dotąd go nie spostrzegli.

Michał ukryty w wysokiej trawie, przyczołgał się do spoczywającego konia. Pogłaskał go, zachęcił kilku słowami i skłonił do powstania bez hałasu.

W tej samej chwili pochodnie dogorywające zgasły, a ciemność jeszcze była zupełną, szczególnie w lasku modrzewiowym.

Michał założył wędzidło, przyciągnął popręgi, poprawił strzemiona i cicho poprowadził konia za uździenicę. Szlachetny zwierz jakby pojmując myśl pana, postępował w milczeniu.

Jednakże kilka koni zapędziło się aż na skraj lasu.

Michał postępował z rewolwerem w prawej ręce, gotów roztrzaskać głowę pierwszemu zbliżającemu się doń tatarowi. Ale na szczęście, nie zbudziwszy niczyjej uwagi, dotarł do rogu lasu graniczącego z główną drogą.

Aby nie zwrócić uwagi, postanowił jak najpóźniej dosiąść konia, a w każdym razie nie prędzej, jak o jakie dwieście kroków za laskiem.

Na nieszczęście w chwili kiedy już miał wyjść z lasu, koń jednego z kawalerzystów przeczuł zarżał i rzucił się na drogę.

Właściciel pobiegł dla pochwycenia go; ujrzawszy przy świetle jutrzenki cień człowieka zawołał:

– Baczność!

Na ten okrzyk zerwali się wszyscy biegnąc ku drodze.

Michał mógł już tylko wskoczyć na konia i puścić się galopem.

Dwaj oficerowie biegnąc przodem, zachęcali swych podwładnych.

Ale Michał już był na siodle.

Strzelono doń, uczuł że kuła przeszyła jego bekieszę.

Nie obejrzał się nawet, wypuścił tylko wy całym pędzie konia w kierunku rzeki Obi.

Konie mongolskie były rozuzdane, mógł więc wyprzedzić kawalerzystów; lecz ci za chwilę puszczą się w jego ślady, słyszy już tentent ich koni, te dościgną go wkrótce.

Dnieć zaczynało, przedmioty rysowały się już jasno i wyraźnie.

Michał odwrócił głowę, i ujrzał dopędzającego już jeźdzca.

Byłto deh-basza. Oficer pędził na czele swego oddziału, grożąc pochwyceniem uciekającemu.

Michał wyciągnął z rewolwerem rękę, zmierzył, wypalił. Strzał przeszył piersi oficera mongolskiego, który runął z konia nieżywy.

Ale reszta oddziału podniecana własnemi przekleństwami już go dościgała, przestrzeń zaś dzieląca ich od Michała, coraz się zmniejszała.

Jednak przez pół godziny jeszcze tatarzy nie mogli się doń zbliżyć na odległość strzału, ale czuł że koń jego słabnie, siły się wyczerpują, lada chwila paść może aby nie powstać więcej.

Już był jasny dzień, choć słońce nie weszło jeszcze.

W odległości dwóch wiorst rysowała się linia blada, otoczona kilku, gdzie niegdzie rozrzuconemi drzewami.

Była to rzeka Obi, płynąca od południowo-zachodniej ku północno-zachodniej stronie, otoczona pustynią.

Kilkakrotnie dano ognia, ale strzały nie dosięgły Michała, on zaś mierzył i palił wciąż do najbliżej go ścigających. Za każdym strzałem jeden tatar ubywał, wycia i złorzeczenia wzmagały się.

Ale ściganie to musiało się zakończyć na niekorzyść Michała. Koń pod nim ustawał, doniósł go jednak do wybrzeża rzeki.

Oddział tatarów już tylko o pięćdziesiąt kroków był oddalonym.

Na rzece nie było ani jednego statku.

– Odwagi dzielny mój koniu! krzyknął Michał. No! Ostatni jeszcze wysiłek!

I rzucił się w rzekę w tym punkcie pół wiorsty szeroką.

Bystry prąd trudny tu do przebycia. Koń Michała nie mógł zgruntować. Tak więc bez punktu oparcia płynąc ciągle miał przecinać tak bystrą wodę, jak gdyby ona była spokojnym strumieniem zaledwie.

Jeźdzcy wahając się stanęli na wybrzeżu. Ale w tej chwili pendja-basza pochwycił fuzyę, wycelował do zbiega będącego już na środku rzeki, dał ognia i koń Michała raniony w bok, zanurzył się wraz z panem swoim.

Ten spiesznie wyjął nogi ze strzemienia, kiedy tymczasem szlachetny zwierz zanurzył się w głębinie. Potem wśród gradu kul płynął dalej, dostał się na prawy brzeg rzeki i zniknął w wysokiej trzcinie otaczającej rzekę Obi.