Rozdział XVI Z Moskwy do Irkutska • Część I. Rozdział XVII. • Juliusz Verne Część II
Rozdział I
Rozdział XVI Z Moskwy do Irkutska
Część I. Rozdział XVII.
Juliusz Verne
Część II
Rozdział I

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w latach 1876-77.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Wyjątki z Pisma Ś-go i śpiewki.


Michał był względnie bezpiecznym. Jednak położenie jego nie przestało być okropnem.

Koń jego wierny, nieustraszony przyjaciel znalazł śmierć w nurtach rzeki, w jaki sposób odbywać dalszą podróż?

Był sam, pieszy, zgłodniały, w kraju spustoszałym, spalonym przez Tatarów, a cel podróży jeszcze daleki.

– Na Boga! przybędę tam! wykrzyknął w odpowiedzi na myśl o znużeniu swojem i przeszkodach. Bóg opiekuje się moją sprawą!

Michał uwolnił się już od pogoni. Oddział kawaleryi nie odważył się rzucić w rzekę, a wreszcie można było sądzić, iż ścigany utonął wraz z koniem, przed dostaniem się na prawy brzeg Obi.

Ale Michał z wielkim trudem przez zgęstniały muł zdołał dostać się na cokolwiek wynioślejsze wybrzeże.

Stanąwszy na pewniejszym gruncie, postanowił o dalszym planie podróży. Przedewszystkiem należało Tomsk ominąć. Niemniej jednak musiał wstąpić na jaką stacyę pocztową dla nabycia wierzchowca Skoro koń będzie nabyty, puści się on bocznym traktem i dopiero w okolicach Krasnojarska zwróci na drogę do Irkutska. Przy należytym pośpiechu, spodziewał się wyprzedzić hordy tatarskie.

Przedewszystkiem usiłował zoryentować się.

O dwie wiorsty z okładem, idąc za prądem rzeki Obi, wznosiło się na niewielkiej wyniosłości malownicze miasteczko. Kilka kościołów o wieżach bizantyjskich, o kopułach złoconych i zielono malowanych, rysowało się na szarym horyzoncie.

Było to miasto Koływań, służące zazwyczaj za letnie pomieszkanie urzędnikom i innym mieszkańcom okolic Baraba. Według powziętych wiadomości, nie było tam jeszcze tatarów. Hordy ich skierowały się na Omsk, dążąc do Tomska.

Projekt Michała był bardzo prosty. Pragnął on dostać się do Koływania przed kawaleryą mongolską, lewym brzegiem Obi postępującą. Tam za jakąkolwiekbądź cenę nabędzie dla siebie odzienie i konia, na którym przez stepy puści się drogą prowadzącą do Irkutska.

Była godzina trzecia rano. Okolice Koływania zdawały się całkiem opuszczone. Niewątpliwie mieszkańcy unikając tatarów, szukali schronienia w prowincyach Jenisejskich.

Tak więc Michał spieszył do Koływania, kiedy nagle posłyszał odgłos dalekich wystrzałów.

Stanął. Wśród niczem niezmąconej ciszy, wyraźnie dochodził go ciężki turkot odbijający się echem w powietrzu.

To armaty! to kanonada! pomyślał. Czyżby Rosyanie spotkali się z tatarami! Ah! oby nieba sprawiły abym przed nimi przybył do Koływania!

Michał nie mylił się. Strzały coraz wyraźniej go dochodziły, dym wznosił się w powietrzu, nie dym strzałów ręcznych, ale biaława para strzałów artyleryjskich.

Jeźdzcy mongolscy zatrzymali się na prawym brzegu Obi, oczekując rezultatu bitwy.

Z tej strony Michał był bezpieczny. To też spiesznie dążył ku miastu.

Jednak wystrzały padały coraz gęstsze i były coraz bliższe. Nie był to już niepewny turkot, ale jeden szereg strzałów armatnich. Jednocześnie dym gnany wiatrem, rozbijał się w powietrzu, walczący szybko posuwali się ku południowi.

Michał zaledwo o pół wiorsty był od Koływania, kiedy ujrzał długi pas ognia wirujący pomiędzy domami miasta, kościół jeden runął wśród płomieni i kurzu.

Czy bitwa byłaby w Koływaniu? Tak przypuszczać należało, a w takim razie tatarzy czy rosyanie w ulicach miasta walczyli. Czyż była-to pora szukać tam schronienia. Czy nie narażał się na schwytanie i czy ucieczka z Koływania uda mu się tak szczęśliwie, jak się udała ucieczka z Omska?

Wszystkie te prawdopodobieństwa jasno przewidywał. Zawahał się na chwilę stanął. Czyż nie lepiej będzie chociażby piechotą dobić do jakiej mieściny i tam choćby za najwyższą cenę nabyć konia?

Zamiar ten wydał mu się najroztropniejszym i dla tego to opuszczając natychmiast wybrzeża Obi, skierował swe kroki na prawo Koływania.

Strzały nie ustawały. Płomienie zaświeciły z lewej strony miasta. Pożar opanował już cały jeden cyrkuł.

Michał biegł stepem usiłując schronić się pomiędzy kilka drzew zdała spostrzeżonych, kiedy na prawo ukazał się niespodzianie oddział kawaleryi.

Michał nie mógł już bied z w tym kierunku. Kawalerzyści pędząc biegli do miasta, nie mogliby go nie widzieć.

Nagle pomiędzy kępą drzew zobaczył odosobniony domek, gdzie mógł się dostać niepostrzeżony.

Pobiedz tam, ukryć się, zażądać posiłku i wypoczynku, to była jego dążność jedyna.

Poskoczył więc, a zbliżając się poznał że to była stacya telegraficzna, Dwa druty szły na wschód i zachód, trzeci do Koływania.

Stacya ta mogła być opuszczoną, ale bądź co bądź mógł się tam schronić, wypocząć do wieczora, w nocy zaś niepostrzeżony ruszyć dalej w stepy.

Michał przypadł do domu i gwałtownie drzwi otworzył.

Jedna tylko osoba znajdowała się w pokoju.

Był nią urzędnik spokojny, zimny, systematyczny, obojętny na to co go otaczało. Wierny swemu urzędowi, gotów był na usługi publiczności.

Michał poskoczył doń zziajany i głosem przerywanym z utrudzenia:

– Co wiesz? zapytał.

– Nic, odpowiedział uśmiechając się urzędnik.

– Czy to potyczka Rosyan z Tatarami?

– Tak mówią.

– Kto zwycięża?

– Nie wiem.

Taka zimna krew, wśród takich okoliczności, trudną była do pojęcia.

– I drut nieprzerwany? zapytał Michał.

– Jest zerwany pomiędzy Koływaniem a Krasnojarskiem; ale funkcyonuje jeszcze pomiędzy Koływaniem a granicą rosyjską.

– Funkcyonuje dla rządu?

– Dla rządu skoro rząd go potrzebuje, dla publiczności jeżeli publiczność ta płaci. Cena, dziesięć kopiejek za wyraz. Jak pan chcesz?

Michał już miał powiedzieć że nie miał do przesłania żadnej depeszy, a prosi tylko o kawałek chleba i trochę wody, kiedy raptem drzwi domku otwarły się jak były szerokie.

Sądząc ze to Tatarzy, Michał już zamierzał oknem wyskoczyć, kiedy do sali weszło dwóch ludzi niczem tatarów nie przypominających.

Jeden z nich trzymał w ręku depeszę napisaną ołówkiem i wyprzedzając drugiego, podawał ją urzędnikowi.

W dwóch tych ludziach, Michał z niemałem swem zdziwieniem poznał osoby których nie spodziewał się tutaj widzieć.

Był to korespondent Harry Blount i Alcydes Jolivet, dziś nie towarzysze już ale rywale, wrogi, bo dziś działali już na polu bitwy.

Opuścili oni Iszym w parę godzin po wyjeździe Michała, a wyprzedzili go na drodze do Koływania jedynie dla tego, że Michał zmarnował trzy dni na wybrzeżach Irtyszu.

Teraz zaś po przyjrzeniu się dokładnem utarczce Tatarów z Rosyanami, skoro walka przeniosła się w ulice miasta, każdy z nich spieszył do stacyi telegraficznej dla przesłania coprędzej świeżych wiadomości do Europy. Jeden pragnął uprzedzić drugiego.

Michał usunął się w róg pokoju, gdzie mógł widzieć i słyszeć wszystko. Bezwątpienia wiadomości będą ważne dla niego, one mu wskażą czy ma wejść czy też ominąć Koływań.

Harry Blount pierwszy dopadł urzędnika i podawał mu depeszę, gdy tymczasem Alcydes Jolivet drżał z niecierpliwości.

– Dziesięć kopiejek za wyraz, powiedział urzędnik przyjmując depeszę.

Harry Blount zamiast odpowiedzi położył paczkę rubli, na co towarzysz jego z pewnem zdumieniem spozierał.

– Dobrze, powiedział urzędnik.

I z najzimniejszą krwią rozpoczął telegrafować depeszę treści następującej:

„Daily-Telegraf, Londyn.

„Z miasta Koływania, gubernii Omskiej, Syberya, 6-go Sierpnia.

„Spotkanie wojsk rosyjskich z tatarskiemi…”

Ponieważ korespondent czytał głośno, Michał nie stracił arii jednego słowa z depeszy reportera angielskiego.

„Wojska rosyjskie odparte, Tatarzy wkraczają do Koływania…”

Te słowa kończyły depeszę.

– Teraz na mnie kolej, zawołał Alcydes Jolivet, pragnący jak najspieszniej udzielić wiadomości swojej kuzynce z przedmieścia Montmartre.

Ale to sprzeciwiało się zamiarom Anglika, gdyż postanowił nie opuszczać raz zajętego stanowiska, aby w miarę otrzymywania wiadomości, przesyłać je natychmiast swemu dziennikowi. To też zatrzymał towarzysza.

– Wszakże już skończyłeś, wykrzyknął Alcydes Jolivet.

– Nie skończyłem, poważnie odparł Anglik.

I dyktował dalej:

„Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię!…

Harry Blount telegrafował ustępy z Biblii, dla zajęcia czasu i nie ustąpienia miejsca swemu koledze. Kosztować to będzie jego dziennik może parę tysięcy rubli, ale za to najpierwszy będzie powiadomiony. Francya będzie czekać.

Łatwo pojąć oburzenie Alcydesa Jolivet, który w każdej innej okoliczności byłby zachwycony walką tego rodzaju. Chciał on skłonić urzędnika do przyjęcia wpierw jego depeszy.

– Ten pan jest w swojem prawie, odpowiedział tenże, uprzejmie do Harrego Blount uśmiechając się.

I z całą sumiennością dziennikowi Daily Telegraph przesyłał wyjątki z Pisma Ś-go.

Podczas kiedy urzędnik telegrafował, Harry Blount podszedł spokojnie do okna i przyłożywszy perspektywę do oczów, uważnie śledził Koływań i jego okolice dla uzupełnienia swoich wiadomości.

Po kilku chwilach podyktował:

– Dwa kościoły w płomieniach. Ogień szerzy się na prawo. Ziemia była niekształtna i pusta, panowała ciemność…”

Alcydes Jolivet uczuł niekłamaną chęć zamordowania swego przeciwnika.

Jeszcze raz odwołał się do urzędnika i otrzymał tęż samą odpowiedź:

– Ten pan jest w swojem prawie”, płaci on dziesięć kopiek od wyrazu.

Harry Blount znów dyktował:

„Rosyanie opuszczają miasto, Bóg powiedział aby się stała jasność!…

Alcydes Jolivet literalnie wściekał się.

Harry Blount powrócił do okna i widocznie zainteresowany tem co widział przed sobą, umilkł na chwilę. To też skoro tylko urzędnik ukończył telegrafować trzeci biblijny ustęp, Alcydes Jolivet cichaczem zajął miejsce przy kratkach, położył spory zwitek biletów bankowych i wręczył urzędnikowi depeszę, którą ten czytał głośno.

„Magdalena Jolivet (Paryż)

„10, Przedmieście Montmartre.

„Z Koływania, gubernii Omskiej, Syberya, 6-go Sierpnia.

„Zbiegi uciekają z miasta. Mały oddział Rosyan pobity. Zacięte ściganie kawaleryi tatarskiej.

I kiedy Harry Blount powrócił do kratek, Alcydes Jolivet uzupełniał swój telegram piosnką drwiącą:

Jest mały człowieczek,

Cały szaro ubrany,

W Paryżu.

Uważając za niestosowne łączenie rzeczy świętych z ziemskiemi, jak to towarzysz jego uczynił, Alcydes Jolivet odpowiadał wesołą śpiewką Bérangera, na słowa biblijne.

– Ach! mruknął Harry Blount.

– To tak, odpowiedział Alcydes Jolivet.

Jednak położenie w okolicach Koływania stawało się coraz niebezpieczniejsze. Bitwa zbliżała się, wystrzały coraz częściej po sobie następowały.

Nagle stacya telegraficzna zadrżała w swoich posadach.

Kartacz przedziurawił mur, obłok dymu i kurzu salę napełnił.

Alcydes Jolivet dyktował wtedy że wyrazy:

Okrągły jak jabłko

Nie mając grosza jednego …

ale zatrzymać się, chwycić kartacz obiema rękami zanim miał czas pęknąć, wyrzucić go przez okno i powrócić do kratek, było dlań dziełem jednej chwili.

Najwyżej po pięciu sekundach rozległ się huk pękającego kartacza.

A Alcydes Jolivet z najzimniejszą krwią dyktował dalej:

„Kartacz przebił mur stacyi telegraficznej. Oczekując na inne tegoż samego kalibru…”

Michał nie mógł dłużej wątpić, Rosyanie byli odparci. Pozostawała mu jedynie droga przez stepy.

Naraz straszna kanonada rozległa się przy stacyi telegraficznej, grad kul powyrywał okna.

Harry Blount zraniony w ramię, upadł na ziemię.

Alcydes Jolivet już zamierzał jako dopełnienie dodać do swej depeszy:

„Harry Blount, korespondent Daily Telegraph, uderzony odłamem kartacza, padł przy mnie…”

Kiedy urzędnik z swą zabijającą zimną krwią oświadczył:

– Panie, drut zerwany.

Potem najspokojniej w świecie wziął za kapelusz, wytarł go rękawem i zawsze z uśmiechem, wyszedł bocznemi drzwiczkami niespostrzeżonemi dotąd przez Michała.

Do pokoju wbiegli tłumnie Tatarzy, tak że ani Michał, ani dwaj korespondenci nie mogli myśleć o odwrocie.

Alcydes Jolivet z swą nieużyteczną już depeszą w ręku, skoczył do Harrego Blount rozciągniętego na podłodze, schwycił go na plecy i chciał z nim umykać… Było zapóźno.

Obydwaj byli jeńcami, a jednocześnie z nimi i Michał schwycony niespodzianie w chwili, kiedy wyskakiwał oknem.