Z Pennsylwańskiego piekła/Epilog

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Osada
Tytuł Z Pennsylwańskiego piekła
Podtytuł Powieść osnuta na tle życia naszych górników
Data wyd. 1909
Druk Dziennik Narodowy
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
EPILOG.

Pięć lat upłynęło od śmierci Jana.
Przy małym kościółku w jednej z polskich osad wisconsińskich, korzystając z ślicznej pogody jesiennego dnia, bawi się dziatwa okolicznych polskich farmerów.
Wyprowadziła je ze szkoły młoda siostra — nauczycielka; do jej habitu tuli się dwoje najmłodszych. Ucałowała jasne ich główki, szepnęła pieszczotliwe słówko jakieś i prowadzi do starca siedzącego pod drzewem.
— Ojczulku, prowadzę ci twoich ulubieńców.
— Poczciwa Jadzia.... niechże ci Bóg nagrodzi za tę odrobinę radości, jaką opromienić się starasz ostatnie dni mojego życia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od roku mieszkają tutaj. Jadzia nosi teraz imię “Siostry Klementyny”, ale staruszek ojciec, tak już przywykł do dawniejszego, że ją nigdy nie nazywa inaczej.
Po pogrzebie ofiar strasznej zbrodni szeryfa powiatowego w zagłębiu węglowem, zaopiekował się nimi, spełniając w ten sposób ostatnią wolę zamordowanego Jana, kolega jego, i przyjaciel dni najmłodszych Józef Kowalewski. Przenieśli się razem do Chicago. Starego Macieja zatrzymał przy sobie, a Jadzię stosownie do jej woli, oddał do klasztoru. Gorąco pragnęła resztę życia poświęcić Bogu i szkole polskiej, której losy, Opatrzność Boża złożyła w ręce potężnej armii sióstr-nauczycielek.
W klasztorze poznała całe zastępy dziewcząt polskich sposobiących się do tego szczytnego zawodu. Posiadając już pewną praktykę i duży zasób wiedzy, własną pracą nabyty, ze smutkiem początkowo patrzyła na wielkie braki w szeregach kandydatek, ale z czasem, tam dopiero, w zacisznej celi, do której zupełnie obco dolatywał huk potężnego miasta i nierozumiany, nieodgadywany nawet, szumiał w uszach zastępu przyszłych kierowniczek polskiego drobiazgu w Ameryce, tam dopiero poznała cały ogrom poświęcenia się tych, co do spełniania tej służby tak ochotnie i w tak ogromnej liczbie stanęły.
I zupełnie pogodziła się z otoczeniem.
— Ślubujemy Bogu ubóstwo — mawiała jedna z kierowniczek Zakonu — i ubóstwem naszem służymy Bogu i ludowi, z któregośmy wyszły...
A w oczach Jadzi stawały owe tysiące podobnych jej istot, które z całem zaparciem się własnej osobowości, wzięły na swoje barki ciężar pracy nauczycielskiej w pięciuset przeszło polskich naszych szkołach parafialnych w Ameryce. Gdyby nie ten ślub ubóstwa, to połowa, a może nawet dziewięć dziesiątych, szkół tych nie mogłoby istnieć.
— Bóg Was posyła — mawiała przełożona — w szeregi tych maluczkich i Bóg otworzy pod tchnieniem miłości waszej ich serduszka ku umiłowaniu zasad wiary świętej i przepięknej tradycyi naszego katolickiego narodu. W szeregi maluczkich posyła was Bóg; do zrozumienia ogromów wiedzy ludzkiej niedojrzały jeszcze ich umysły, ale serca stoją otworem pod siew ziaren miłości. Serca wam więcej potrzeby, niż wiedzy! I wiary wam potrzeba. Potrzeba wam wiary, że ten polski paciorek, którego uczyć macie w szkółce naszej parafialnej, ma być tej dziatwie owym puklerzem, owym wałem ochronnym, który przez całe życie zasłaniać ją ma przed zalewem obczyzny.
A ma to być polski paciorek koniecznie, choćby dziatwa, którą wam oddana będzie pod opiekę, już tylko pradziadków miała w Polsce rodzonych.
Z tych tylko, którym w sercach głęboko utrwalicie miłość do polskiego słowa, będzie miał i lud nasz i Bóg nasz pociechę. Inne staną się karmą obcych, co w nienawiści mają naród nasz, a imię jego w pogardzie i poniżeniu...
Słowo, to Słowo, w którem Bóg objawił przodkom naszym przed tysiącem lat prawdy wiary naszej i przykazań miłości Nowego Zakonu, to Słowo ma być najwyższym celem zabiegliwości i serdecznej opieki waszej. Gdy tysiące sióstr naszych w najdrobniejszych koloniach polskich, gruntować będzie w setkach tysięcy serduszek polskich miłość do tego Słowa, to ta miłość zrodzi potęgę, której i bramy piekieł nigdy złamać nie będą w stanie.
W serce Jadzi szło z nauk tych ukojenie; rodziła się chęć pracy, wyjaśniał cel życia.
Ze świata wiadomości nie pożądała. O ojca była spokojną. Odwiedził ją razy kilka, unosząc się nad poczciwością Józefa, który tymczasem robił majątek, otworzywszy biuro pośredniczenia w kolonizacyi znacznych obszarów wybornej wisconsińskiej ziemi.
Przy pomocy księdza, z którym spotkał się przypadkowo i w którym poznał kolegę z ław szkolnych, założył kilka kolonii farmerskich, które jak najpiękniej się rozwijały, i często nawiedzał jego plebanię. Gdy Jadzia kończyła nowicyat, parafia już do tego stopnia się rozwinęła, że proboszcz mógł pomyśleć o sprowadzeniu sióstr do swojej szkółki. Pokierowano sprawą tak zręcznie, że jedną z nich była Jadzia.
Oczekiwał ją tam niecierpliwie i uściskał serdecznie ojciec staruszek, który pełnił, przy niewielkim kościółku, niezbyt ciężką służbę jego stróża i opiekuna.
W spokoju, równo, przykładnie i pożytecznie płynęło im życie w tem ustroniu, gdzie Boże Męki przy drożynach farmerskich poustawiane tak żywo przypominają strony ojczyste.
Stary Maciej dziwi się, że już rok mieszka w tych stronach, a jeszcze nie słyszał mowy angielskiej. Dziwi się i jest szczęśliwy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W chwili gdy pieścił się właśnie z dziećmi, a siostra Klementyna pobiegła do swojej gromadki, przed furtkę w parkanie, okalającym kościołek i plebanię, zajechał powozik, a z niego wysiadł Józef Kowalewski, radośnie witający proboszcza, który wybiegł na jego spotkanie.
Niebawem wszyscy znaleźli się pod drzewem obok starego Macieja.
— Wracam właśnie z Pennsylwanii; nareszcie proces skończony — przemówił Józef, po przywitaniu przyjaciół.
— I cóż? — zawołał Maciej.
— Ha, przegraliśmy na całej linii.
— To było do przewidzenia — wtrącił ksiądz — w Ameryce ciągle jeszcze dolar najwyższą potęgą.
— Nie potrafiliśmy udowodnić, ani spisku, ani nawet zasadzki... Znaleźli się świadkowie, którzy zaprzysięgli, że górnicy chcieli magazyny wysadzić w powietrze...
— A no, szczęście nasze — przemówił Maciej — żeśmy się wydobyli z tego pennsylwańskiego piekła.
— Dla mnie, był to czyściec — westchnęła siostra Klementyna.
— I dla mnie — zawtórował jej Józef.
— Dałby Bóg — kończył ksiądz proboszcz — aby wszyscy, którym tam żyć przeznaczono, tak jak wy, zgadzać się chcieli z wolą bożą i tak czyste, jak wy, wynieśli dusze i serca... O przyszłość amerykańskiej Polonii, spokojną by być mogła Ojczyzna.

KONIEC.

Chicago, w grudniu, 1908.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Osada.