<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Osada
Tytuł Z Pennsylwańskiego piekła
Podtytuł Powieść osnuta na tle życia naszych górników
Data wyd. 1909
Druk Dziennik Narodowy
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Przerażenie, rozpacz, żal i gniew ogarnęły gromadkę górników, którą prowadził Joe Smith na konwencyę, gdy dotarła do miejsca, gdzie w krwi własnej walały się trupy ich braci i jęczeli ranni.
Oddział szeryfa, po dokonanej zbrodni mordu bezbronnych ludzi, przejęty panicznym strachem pierzchnął z pola.
I dobrze się stało!
Widok tylu trupów, zapach świeżo rozlanej krwi, wściekłość nieciły w sercach i żądzę pomsty.
Zapomniano o różnicy zdań.
Toż to krew ich krwi, toż bracia właśni!
Boże!....
Gdzie ci zbrodniarze, mordercy!!!
Niema?!!
Rzucono się na ratunek.
Smith dostrzegł tymczasem Jana. Dwóch ludzi z jego gromadki, których nietknęły kule, podtrzymywało mu głowę, usiłując równocześnie zatamować krew, płynącą obficie z rany, nad lewą piersią. Reszta tlejącego w nim życia, skupiła się w mgłą zachodzących oczach. Spostrzegł kolegę z ławy szkolnej i coś jakby niemy wyrzut zarysowało się w twarzy.
Jak piorunem rażony upadł Smith na kolana, oczy zaszły mu bielmem trwogi.
— Janie, Janku!... i ty, ty także...
W twarzy rannego zarysowało się rozrzewnienie.
— Widzisz, widzisz Józiu — mówił tłumiąc jęk bolesny — ile tu krwi, jakie żniwo krwawe z posiewu, w którym i ty niestety.... a także on, Szczepan, on pierwszy, od jego kuli....
— Jezus Marya, co za zbrodnia straszliwa; ale ty nie umrzesz Janku, ty nie możesz umierać.... Boże!.... oszaleć przyjdzie....
— Słuchaj Józefie, rozpacz nic nie pomoże. Grzeszyłeś, trzeba grzech zmazać. Twoje miejsce na konwencyi.... Tu jedną spełniono zbrodnię, a tam uplanowana druga. Tysiące, dziesiątki tysięcy, skazane będą na nędzę, może głodową śmierć.... Powiedz co wiesz, ty możesz, tyś powinien! Idź, idź, spiesz się, żeby nie było za późno.
— Prawda... oszaleć przyjdzie! Prawda! Janie przysięgam ci, że zrobię wszystko co w mojej mocy....
— Bóg ci przebaczy, idź Józiu!...
Smith trząsł się z trwogi o życie przyjaciela. W duszy zapanował zamęt, ruszyło się sumienie, tysiącem błyskawicznych iskier stawiając mu przed oczy ogrom, jego winy... Zrozumiał jednak, że trzeba iść jak najprędzej. Zerwał się z kolan, raz jeszcze wzrokiem żegnając Jana i jakby innym ożywiony duchem, wydał kilka rozkazów takim tonem i siłą, że bezradnie dotąd rozpaczający górnicy natychmiast w czyn je wprowadzać zaczęli.
Znoszono z pobliskich krzaków gałęzie, sporządzano nosze. Na wszystkie strony rozbiegli się posłańcy ze straszną nowiną i aby sprowadzić pomoc lekarską.
— Rannych odniesiecie do szpitala, a delegaci za mną na konwencyę — komenderował Smith dalej. — Tych zaś, których dusze już są na Sądzie Bożym zabierzemy ze sobą..... Omylą się ci, którzy, aby ich tam nie dopuścić popełnili tak straszną zbrodnię! I po śmierci dadzą świadectwo prawdzie, a za sprawą, dla której dali życie, milczenie tych zimnych trupów przemówi wymowniej, niż najwymowniejsze usta....
Nie omylił się Smith bynajmniej.
Nie stawił się na konwencyę Jan, bo konającego zabrali górnicy do miasteczka, nie stawił złożony ciężką chorobą Maciej, najwymowniejsi przeciwnicy strajku, ale... zastąpił ich Józef Kowalewski....
Żałobną delegacyę ich lokalu, z której pięciu członków niesiono na marach wyścielonych żółkniejącymi gałązkami dębiny wyprzedziła wieść okropna, niespodziewana a niezrozumiała.
— Dla czego?... za co?... Pytali jedni drugich, a odpowiedzi nie było.
Tysięczny tłum ludzi, których do sali zgromadziła ciekawość wyniku obrad, wybiegł na spotkanie smutnego orszaku.
Uderzył w niebiosa płacz kobiet i dzieci skargą bolesną....
Wniesiono ich do wnętrza sali, ułożono w pośrodku, uciszyły się płacze i jęki, uciszył gwar zaniepokojonych delegatów. Na estradę wystąpił Józef Kowalewski, do niedawna Joe Smith, najgorliwszy zwolennik strajku.
— Spóźniła się delegacya naszego lokalu — przemówił — ale... jesteśmy. Dziesięciu żywych, a tam na marach leżą zimne zwłoki Wojciecha Grzeli, Marcina Sikory, Walentego Chudziaka, Bartłomieja Kulasa i Jakóba Stojaka. Nie ujrzą ich już matki rodzone, nie zobaczą już stron ojczystych, do których tak gorąco rwało się serce i dusza.... ale przyszli tu, aby oddać swój głos, przeciw strajkowi, aby was ostrzedz przez zdradą i przed nieszczęściem....
W ich imieniu stoję przed wami, a także w imieniu Jana Borzemskiego i tych, którzy poranieni śmiertelnie, walczą ze śmiercią... Stoję przed wami i zaklinam — wstrzymajcie się od strajku! Kompaniści uknuli spisek, potrzebna im wasza nędza i wasz głód, do zrobienia nowych milionów. Wiem, bom do spisku należał, bo i na mnie spada krew tych niewinnych. Boże bądź miłościw grzesznej duszy mojej!....
Skończył, i nie czekał wyniku; pewnym był go zresztą, — strajku już nie uchwalą... Gdy w sali grzmieć zaczęły klątwy i słuszny gniew ludu burzą zaszumiał, on wymknął się cichaczem i pędem puścił do swojego miasteczka. Pilno mu było do przyjaciela z lat najmłodszych.
— Boże! żeby go choć jeszcze zastać przy życiu....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W pierwszej chwili, gdy rannych ulokowano w szpitalu, niedopuszczano do nich nikogo, prócz lekarzy. Potem do niektórych. Przedewszystkiem dopuszczono księdza staruszka, z sąsiedniej parafii polskiej, który na pierwszą wiadomość o ofiarach zabrał wszystko co potrzeba z kościoła i przyszedł tu gotów do usług, do ratowania dusz chrześciańskich w godzinie śmierci.
Był już u trzech śmiertelnie poranionych, a przedewszystkiem u Jana, o którym mówiono, że umrze lada chwila. Lekarze nie próbowali nawet szukać kuli, która przebiwszy płuca ugrzęzła gdzieś między żebrami pod pacierzowym stosem. Nie było dla niego ratunku.
Potem dopuszczono Jadzię....
Weszła cicho, chusteczką zatykając usta; powiedziano jej, że umiera, — nie chciała płaczem zatruwać mu ostatniej godziny życia. Właśnie ksiądz odszedł. Leżał sam, w osobnej salce, cichy, bez jęku, powitał ją spojrzeniem, w którem było wszystko i radość, że ją widzi jeszcze i ból rozstania i bezmiar miłości.
Nie wytrzymała dziewczyna, jęk bolesny wyrwał jej się gdzieś z głębi piersi, przypadła twarzą do łóżka i w fałdach kołdry ją ukryła, tłumiąc łkanie gwałtowne, wstrząsające całą jej postacią.
Jan dźwignął zwolna rękę prawą i położył ją na głowie dziewczęcia; z oczu płynęły ciche łzy.
— Spełniło się co przepowiadałaś Jadziu — mówił — chwytając pełnymi ustami powietrze — zbrodniczy zamach uknuty przez ciemiężycieli, nie udał się — prawda odnosi tryumf”....
— Ale za jakże straszliwą cenę — jęczała Jadzia.
— Nie ma zwycięstw bez ofiar....
— To zwycięstwo nie warte takiej jak ty ofiary. — Rękę jego okryła pocałunkami, trzęsła się z bólu....
— Boże — wołała — czyż na to tylko pokazałeś nam wrota raju, aby tym większy, tym sroższy niecić ból w sercach....
I on zapłakał i jemu widać mękę konania zwiększył ten ból, o którym mówiła dziewczyna; ale się przemógł.
— Nie trzeba bluźnić Jadziu — przemówił cicho — niezbadane są wyroki Boże, a prawdziwie szczęśliwi ci tylko, co znajdują dość siły w sobie, by znieść każdy ból i każdy cios przeciwnego losu. I mnie żal, o i jak strasznie żal życia, które teraz właśnie, gdym poznał serce twoje, tyle nabrało dla mnie uroku.... Widać, taki los, przeznaczenie takie, bym nigdy nie zaznał szczęścia....
Umilkł, sił nie miał by mówić dalej. Po chwili zapytał:
— A jakże ojciec?...
— Lepiej, lepiej, nie wie jeszcze o niczem.
— Pożegnaj go ode mnie, ja odchodzę, — on, ojciec ci zostaje... Stary, kaleka, to pierwszy obowiązek, są i inne Jadziu, utulisz ból w pracy, w poświęceniu....
— Boże, Boże — łkała dziewczyna — straszno mi straszno, Janie, Jasiu, nie opuszczaj, nie odchodź, nie osierocaj....
Osłupiałymi oczyma patrzyła na jego męką wykrzywioną twarz. Chciała rzucić mu się na szyję, zakryć sobą, zasłonić przed śmiercią, szczerzącą do niego zęby i wyciągającą kościste dłonie po nową ofiarę, ale padła tylko znowu na kolana w cichej, łzawej modlitwie. Oddychał coraz trudniej, w twarzy niebyło krwi ani kropelki. Na czoło wystąpił zimny pot.
Przywołany lekarz rachował uderzenia pulsu i milczał.
Widocznie złudnym był ten płomyk życia, który zapalił się w nim po odejściu księdza, na kilkanaście minut kiedy Jadzię zobaczył.
Ale jego lampka nie wypaliła się jeszcze, bo oto w oczach pojawił się nowy, radosny jakiś płomyk.
W progu stanął spocony, bez tchu w piersi, kolega jego Józef.
— Jesteś — wyszepnął chory i z wysiłkiem wyciągnął ku niemu rękę.
Przypadł do niej Józef nieszczęsny — umierasz — jęknął, — i to ja, w zaślepieniu bez granic, przyczyniłem się do twej śmierci.... Janie, przebacz, daruj, odpuść, bo nie żyć mi dłużej, w bólu, który szarpie mi serce....
— Józiu — przemówił umierający — nie mam, nie miałem żalu do ciebie. Bolałem tylko zawsze... Opętał cię jak tylu innych przeklęty bożek tego kraju businessu... ale obudziło się serce, drgnęło sumienie....
— I ona, ona mię opętała... Przeklętą niech będzie ta godzina, w której los złączył mię z tą kobietą.... Wszystko złe w niej miało swój początek... Opętała zmysły, a ja potem zgubiłem duszę... Maską obojętności i szyderstwa pokrywałem ból co szarpał serce, nie chciałem przyznać się nawet przed sobą, że mi żal... żal przeszłości jasnej, porywów szlachetnych.... A potem, potem czułem żem ich już nie godny... szydziłem z wszystkich, szydziłem z ciebie przedewszystkiem żeś miał siłę trzymać się dawnej wiary.... Jedno tylko miałem pragnienie, aby wszystkich ściągnąć do tego błota, w którem tarzałem się sam.... I oto do czego doszło....
— Józiu... Bóg miłosierny, życie przed tobą — cicho przemówił chory — trzeba naprawić złe....
— Naprawię — przysięgam!
— Nad mojem łóżkiem wisi portret Adama — świadek to naszych wspólnych, a takich jasnych dni wiary... weź na pamiątkę, niech wspiera cię tak, jak wspierał mnie w chwilach zwątpienia....
— A to dziecko i jej ojca powierzam twojej opiece.... Umilkł wyczerpany, lampa życia dopalała się nieodwołalnie do końca.
Właśnie od innych chorych powrócił ksiądz. Zapalono gromnicę a ulatującej duszy, towarzyszyła modlitwa za konających, łkanie Jadzi, jęk skruszonego Józefa.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Osada.