Z Pennsylwańskiego piekła/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Z Pennsylwańskiego piekła | |
Podtytuł | Powieść osnuta na tle życia naszych górników | |
Data wyd. | 1909 | |
Druk | Dziennik Narodowy | |
Miejsce wyd. | Chicago | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
STANISŁAW OSADA
Z Pennsylwańskiego
PIEKŁA
Powieść osnuta na tle
życia naszych górników
CHICAGO, ILLINOIS.
Drukiem Dziennika Narodowego, 738 Milwaukee Ave.
|
— Więc nie pójdziesz z nami?
— Nie, — nie mogę!
— Stanowczo?...
— Powiedziałem, więc — basta! Sumienie, obowiązek służenia własnemu narodowi, nie pozwalają mi łączyć się z taką — lożą....
— Sumienie, obowiązek... he, he, he!... śmiał się nerwowo. Jakiś ty jeszcze naiwny Janku. Otwieram przed tobą furtę do szczęścia osobistego, wskazuję jedyną w Ameryce drogę do zdobycia majątku, znaczenia, wpływów, a ty....
— A ja chcę przedewszystkiem pozostać sobą.
— Któż ci “być sobą” zabroni?
— Kto? — Ci do których mię wciągnąć usiłujesz, ci co ciebie zrobili odmieńcem, skrzywili serce, przeinaczyli duszę... połączyli z kobietą która.....
— Dla ciebie Janku, zawsze jestem jednaki.
— Jednaki?.... O!!...
— Najlepszy dowód, że cię przedstawiłem w Blackbokach[1], że urabiałem nieprzychylnych i tyle dokazałem, że możesz być przyjęty pomimo żeś jeszcze grynhorn, że....
— Z serca ci dziękuję, ale....
— Nie ma żadnego “ale”. Idziesz?
— Daruj, ale — nie pójdę. Mnie w zupełności wystarcza nasza unia górnicza i nasze gniazdo sokole.. Ja już chyba do śmierci tylko między swoimi będę pracować.
— I między swoimi zdychać w nędzy i poniżeniu.
— A choćby... Ale — nie ma obawy!
— Szczepan mądrzejszy od ciebie. Słuchał mnie i dziś, choć prosty kowal, co ledwie pisać umie, jest majnerem[2] i w polityce ma pewne widoki, a ty, człowiek inteligentny, przytem silny i zdrów, drugi rok harujesz łopatą, jako helper, mając pustki w kieszeni!
— Ale sumienie mam czyste i zachowanie u swoich.
— Dyabli z sumieniem! A co do “zachowania” zobaczymy czy ci się na co przyda, gdy zechcesz przeciwko nam coś poczynać...
— A więc jest już i groźba....
— Bynajmniej. — Pamiętam przecież, że kiedyś, razem na jednej ławce siadaliśmy w szkole, że razem... no mniejsza o to. Wiesz, że odczuwam pewną słabość do ciebie i przykro mi, że tak się mordujesz, kiedy droga do karyery otwarta...
— Dosyć! nie chcę o niej słyszeć!
— Więc ty, człowiek rozumny, wykształcony, no i nie bez sprytu naprawdę chcesz stale pędzić marne życie majnerskiego helpera pod ziemią.
— Niekoniecznie. Niech tylko nasza Unia silniej stanie na nogi, a w gnieździe sokolem znajdzie zdolny zastępca, niech się wyklaruje lepiej sytuacya i widmo strajku przestanie nękać moich przyjaciół, pojadę dalej na Zachód. Językiem krajowym władam co raz lepiej — dam sobie radę....
— Hm... więc to tak, takie są twoje plany. Przysłowie jakieś, rzymskie ponoć, czy ruskie powiada, żeby — nie rzucać pereł przed świnie. Chodź Szczepan — nie ma o czem gadać. Jeszcze ty pożałujesz....
I wyszli.
Zachwiały się silnie potrącone krzesła, zatrzasły gwałtownie drzwi i zachwiał brudny stół dzwoniąc w puste butelki od piwa.
Mężczyzna, który pozostał, potarł kilka razy czarną dłonią jasne, wysokie czoło, dziwnie jasne czoło człowieka czarnej bluzy górniczej, westchnął ciężko i popadł w głęboką zadumę.
Był sam.
Izdebkę sześć kroków długą a pięć szeroką, w jednej połowie zajmuje ohydnie brudny tapczan z brudną pościelą, w drugiej kulawy stół i trzy krzesła, zwykłe umeblowanie nory służącej, czterem górnikom (na zmianę) za legowisko w godzinach wolnych od pracy w kopalni.
Jesteśmy w tak zwanym bordinghauzie.
Klitek podobnych jest w drewnianej piętrowej budzie kilkanaście.
Właściciel oprócz tego prowadzi salun na dole.
Z poza źle przytwierdzonych drzwi słychać brzęk szklanek i ochrypłe głosy podochoconych gości.
Górnik o jasnem czole wsparł głowę na obu dłoniach i nie słyszy piekielnych hałasów pijanej tłuszczy.
Snadź przeprowadzona rozmowa rozbudziła w nim otchłań jakichś wspomnień serdecznych, gdyż po przez szczeliny palców czarnych, co chwila przeciska się czysta jak brylant męska łza tajonego bólu i cicho spada na brudną ceratę stołu.
Już drugi rok!...
Tak — już drugi rok upływa od czasu, gdy pożegnał ziemię rodzinną, oderwany od cichej pracy nad oświatą ludu groźbą srogich kar, które rządy zaborcze mają dla wszystkich miłujących lud i odwagę pracy dla jego dobra.
Radzono mu Amerykę.
Tam trzy miliony polskiego ludu, tam nowa Polska, tam nowe pole do pracy, do poświęceń, tam ponadto wolność, tam przyszłość jasna, tam nadzieja Polski uciemiężonej, tam dla ginących ostatnia deska ratunku.
Jechał z nadzieją, jechał z pieśnią legionów na ustach i marzeniem o legionach w sercu.
Są — formują się, wszakżeż tyle się o nich naczytał w dziennikach... Jakżeż gorąco pragnął jak najprędzej zobaczyć owe korpusy wojsk polskich, strojne w stare barwy byłej armii narodowej, owe Związki i organizacye, owe miliony ludu polskiego zbawionego wolnością wolnego kraju w pracy dla siebie, nad sobą, dla Polski i dla ludzkości.
Przyjechał i... oto, czysta jak brylant męska łza tajonego bólu, jedna za drugą stacza się po czarnej spracowanej dłoni, na brudną ceratę stołu.
Brudne ściany tej nory służącej za legowisko czterem podobnym mu nędzarzom, widziały łez takich dużo, bardzo dużo.
Spływa z nimi żal tułacza.
Żal pracy dawnej w Polsce, żal tej gleby ojczystej, gdzie wysiłki siejby serdecznej coraz obfitsze wydają plony i żal owych snów złotych o legionach odrodzonego ludu polskiego na wolnej ziemi.
I uprzytomnia sobie tułacz biedny owe szeregi rozczarowań, po przez które przechodzić musiał i co dzień jeszcze przechodzi, jak pędzony przez kije skazaniec w wojsku rosyjskiem.
To nic, że pracować musi ciężko, jak nigdy w życiu, tysiąc stóp pod powierzchnią ziemi, narażony tysiąc razy na śmierć.
Kiedy kolega szkolny, Józef Kowalewski, (w Ameryce Joe Smith się nazywa) wyrobił mu miejsce helpra majnerskiego w kopalni, z radością spuszczał się w podziemia, wierząc, że to go więcej niż wszystko zbliży do Tego, któremu ślubował poświęcić życie, wierząc, że On, — Lud Polski — zbawi Ojczyznę.
O naiwna młodości!
Po nad poziomy unosić się wolno, ale... nie w Ameryce.
Tu bogiem — dolar, tu kraj o którym nawet natchniony autor nieśmiertelnej Ody i apostoł wolności, jeżeli pisał, to z żalem serdecznym, że nie rozumie i nie odczuwa boskiego pędu ludów Europy do wolności i sprawiedliwości.
Jak można było o tem zapomnieć myśli znękany górnik.
Prawda, że znalazł kilka serc poczciwych, że kupi się oto koło niego gromadka młodzieży niezepsutej!
Ale gdzież owe masy?...
Gdzie ów tłum, gdzie owe miliony ludu, gdzie owa myśl przewodnia, którą się spodziewał zastać na gruncie ziemi wolności....
Jego przyjaciel z lat młodszych, kolega szkolny, ów Józef serdeczny, z którym ongiś wspólnie płakał rozczytując się w Dziadach — Mickiewicza kpi z dawnych ideałów, nazywa się Joe Smith i należy do amerykańskiej loży Blackboków. Co więcej, jest zadowolony z żony ajryszki, która dla młodych górników ma słodsze niż dla męża uśmiechy i.... obecnie dąży do wywołania jakiejś awantury dla tego tylko, że oto on, Polak z krwi i kości niedaje się wprzągnąć do rydwanu w którym z tryumfem rozpiera się bóg i tyran tego kraju: wszechwładny i wszechpotężny Dolar...
Czegoż wymagać od innych, mniej przygotowanych...
Wystarczyło dziesięć lat życia w tem piekle pennsylwańskiem i oto co się z nim stało...
I co raz większy żal go rozbiera, a ciche łzy płyną niewstrzymywane.
I zdaje mu się, że oto stoi nad otwartą mogiłą, w którą kolejno zstępują wszystkie marzenia jego lat młodszych i wszystkie nadzieje.
I zdaje mu się, że walą się w nią wszystkie niewzruszone dotąd dogmaty na miazgę starte pięścią nielitosnego życia.
Odjął dłonie od twarzy, załzawione powieki unosi w górę a wzrok pełen żalu mimowoli kieruje się w stronę portretu Adama.
Jedyny obraz w tej norze, jedyna pamiątka lepszych lat życia.
Wieszcz narodu, męczennik, tułacz i nędzarz — to jego patron.
Adamie — modli się dusza górnika — Adamie ratuj! Przez mękę własną i nędzę żywota twego, przez łzy, któremiś kreślił prorocze księgi Pielgrzymstwa Polskiego, przez bóle tęsknoty za straconą Ojczyzną, przez krew serdeczną, którą ożywiłeś każdy wiersz nieśmiertelnych twych poematów, ratuj słabnącą duszę tułacza.
W półmroku zachodzącego dnia późnej jesieni, który przez małe zbrudzone okno przesłał kilka mętnych smug światła do wnętrza izdebki, zadrgała życiem smutna twarz wieszcza.
Rozmodlony górnik uniósł się z krzesła, ręce błagalnie w stronę obrazu wyciągnął, a wyrazista jego twarz, włos bujny w tył głowy zarzucony i wyraz cierpienia malujący się na białem wysokiem czole, żywym posągiem odtworzyły postać portretu.
Skamieniał prawie w bolesnej ekstazie.
Nie rozbudził go skrzyp drzwi otwieranych, ni szelest sukni kobiety, która zatrzymała się w progu.
Młoda jeszcze, o pełnych kształtach karyatydy, z zalotnie uchylonym rąbkiem kaftanika, wśliznęła się ruchem kotki do wnętrza. Jedną ręką przezornie drzwi na haczyk zamyka drugą przygładza rozburzone włosy koloru ognia, którem w tej chwili płoną także jej zielonkowate oczy.
Białymi zębami wydatne purpurowe wargi do krwi przygryza i tłumiąc oddech, falujący nadmiernie prawie rozrosłą piersią, pożera wzrokiem zgrabną i silną postać młodego człowieka. Z tem wszystkiem jakaś jednak nieśmiała, waha się i nie wie co począć...
Może nawet cofnęła by się za drzwi cicho jak przyszła, gdyby nie to, że palony wzrokiem namiętnym drgnął wreszcie i nerwowo się odwrócił, wielce zdziwiony.
— What’s the mater John, — przemówiła — co z tobą, znowu się mazgaisz, jak dzieciak — i przysunęła się bliżej takim ruchem, jakby mu chciała zarzucić ramiona na szyję.
Drgnął raz jeszcze, otarł rękawem łzę ostatnią i głosem spokojnym przemówił:
— Więc znowu?... A tak prosiłem żeby mię zostawić w spokoju....
— John jest nie mądry dzieciak, — przerwała mu zalotnie. — Trzeba nie mieć rozumu, ażeby niekorzystać...
— Wiesz pani — raz już powiedziałem: Józef jest moim przyjacielem, a ja, uważałbym siebie za skończonego łotra, gdybym...
— Ha, ha, ha, zaśmiała się cicho, tłumiąc wybuch; co za obrońca mężowskiego honoru. Żebyż przynajmniej ten, którego bronisz, dbał o to.
I umieściwszy się na brudnem łóżku wyzbyła się do reszty tej niepewności, jaką zdradzała stojąc przy progu.
— Zresztą nie ma go, poszedł na meeting.
— Wiem o tem, ale...
— Wiesz?... Więc czemuż się boczysz, czemu udajesz. Przyznaj się, że dla mnie zostałeś i....
— Dość tego, przerwał jej prawie brutalnie. Dowiedz się pani, że nie wszyscy mężczyźni...
— Tacy głupcy jak ty, dokończyła ze złością, dotknięta jego chłodem i obrażona pogardliwem spojrzeniem.
Z wściekłością zerwała się z tapczana, jednym skokiem znalazła się w sieni i trzasnąwszy drzwiami, wrzasła na pożegnanie:
— Popamiętasz ty mię przeklęty Polaku!
On stanął zdumiony na środku izdebki, ale zanim miał czas opamiętać się, i zrozumieć co zaszło, wywabił go do sieni, a następnie do bocznych drzwi salunu nieludzki wrzask zmięszanych głosów, i brzęk tłuczonego szkła.
To co zobaczył, przejęło go oburzeniem i grozą.
Jego kusicielka z twarzą pokaleczoną szkłem z rozbitego przez siebie wielkiego lustra, oblana krwią, wrzeszcząc histerycznie i tupiąc nogami, wali flaszkami w podpitych gości, którzy hurmem cisną się do drzwi i na ulicę.
— Do piekła z wami, przeklęci Polacy! Precz mi z oczu, precz, precz! drze się na całe gardło i rozbija szyby w oknach, a nierzadko trafia też w głowy ludzkie flaszkami pełnymi whiskey i piwa.
— Ruda Mery się wściekła, krzyczy pierzchający tłum — uciekajcie!
Przerażony Jan cofnął się od progu i zamknął przezornie w swoim pokoju....
Na drugi dzień rano, zajął Jan swoje miejsce w kopalni.
Jego bezpośrednim panem, jest tutaj ów Szczepan, który razem z gospodarzem Jana poszedł na meeting. On, wydziela robotę, i on wypłaca co tydzień zarobione pieniądze.
W Polsce nazywał się Szczepan Skała, tutaj przetłomaczono jego nazwisko i teraz znany jest ogólnie jako Steve Stein, z czego jest bardzo dumny i o ile może stara się zakryć swoje polskie pochodzenie.
Nie on jeden niestety!
Zresztą powodzi mu się bardzo dobrze. Dzięki protekcyi w zarządzie kopalń, (należy przecie do Blackboków), dostał najlepszą żyłę węglową, na jaką przed trzema miesiącami natknięto się w poszukiwaniach nowych pokładów.
Zjeżdża się do niej wprawdzie blisko 1000 stóp pod powierzchnię ziemi, bardzo prymitywnie urządzoną windą, ale zato ma 7 stóp grubości i rozłożona równo między twardymi pokładami skały kredowej.
Górnik nie potrzebuje tracić ani godziny na “strzelaniu skał” co zabiera najwięcej czasu i najwięcej wymaga trudu, bo ma zupełnie wolny dostęp do pokładu i za jednym strzałem odwala 10 do 12 wózków czystego węgla.
Wczoraj w dwóch godzinach zapalił dwie miny, (dziury powywiercał Jan), odwalił węgla ze cztery szychty i ma spokój na jakie 24 godzin. Jego dwaj pomocnicy mają pełne ręce roboty; za władowanie węgla na wózki, zapłaci obydwom około trzech dolarów, a sam zagarnie dziesiątkę.
Wprawdzie jest wydatek na proch i na olej, ale to bagatela. Jest za co hulać!
Zazdroszczą mu też wszyscy Walijczycy, Niemcy i Ajrysze w kopalni.
— Przeklęty Polak — mówią — skąd takie łaski u zarządu dla tego słowianina.... A trzeba wiedzieć, że w ich gwarze Słowianin — Slave znaczy to samo co niewolnik.
— Niewolnik, Polak przeklęty!.... Od takich i innych obelg, trzęsie się całe zagłębie węglowe w Pensylwanii, obija się o uszy i znieprawia dusze 100.000 nieszczęśników, którzy tu przybyli szukać pracy i chleba, bo go nie było w ojczyźnie....
— Przeklęty Polak! — Skąd on może mieć takie łaski u zarządu...
Zapominają ci Niemcy, Ajrysze i Walijczycy, że tych “przeklętych Polaków” jest przecież sto tysięcy!
Sto tysięcy — to siła!
Siłę tę starają się mieć za sobą, rozumie się jak najtańszym kosztem, i zarządy kopalń i partye polityczne, a czasem nawet oni, Niemcy, Ajrysze i Walijczycy, zajmujący stanowiska górników, gdy wydają wojnę zarządom kopalń, aby z nich wydusić nowe jakieś ustępstwo.
W masie tej stotysięcznej, znajdzie się zawsze parę set, a nawet parę tysięcy, uprzywilejowanych, którym kosztem reszty, dobrze, a nawet bardzo dobrze się dzieje.
Na listę tych uprzywilejowanych miał wszelkie szanse dostać się także i Jan.
Ma poważanie w unii, zorganizował gniazdo Sokołów, wierzą mu, kupią się obok niego....
To też Joe Smith, jego przyjaciel i gospodarz mający różne podejrzane stosunki i w kwaterze partyi politycznej i z urzędnikami kopalń okolicznych, otrzymał polecenie, wciągnięcia go do loży Blackboków.
Jan oparł się stanowczo.
Obiecywano mu miejsce rachmistrza [w kwate]rach[3] głównego zarządu, jednej z największych kopalń antracytu i stałe poparcie — nie przyjął.
— Chcę pozostać sobą, — tłomaczył się przyjacielowi.
— W tej chwili, kiedy zajęty jest ładowaniem odłamów “nastrzelanego węgla” na wózek, umysł jego z wytężeniem pracuje nad tą właśnie kwestyą.
Chociaż dopiero rok drugi jest w Ameryce, słyszał już wiele o tem, jak tu po całym kraju rozszerzone są rozmaite sekty wyznaniowe, to znowu loże, różnych organizacyi tajnych, które po za praktyką guseł, rytuałów i zabobonów, o formach często śmiesznych, częściej głupich, mają cele polityczne, społeczne, ale najczęściej ekonomiczne, ściśle niestety związane z wyzyskiem najbiedniejszych, ale za to najliczniejszych mas ludu roboczego.
— Stać się narzędziem wyzysku swoich własnych braci... nigdy! Choćby mi i zmarnieć przyszło w tej Ameryce, za żadną cenę nie będę Judaszem w obec tych biedaków.
Po chwili przychodzi myśl inna:
— A może tak źle nie jest, może czem innem zwróciłem na siebie uwagę, może rzeczywiście z moich zdolności uczciwie zechcą korzystać?.... Czy mam prawo deptać własnymi nogami szczęście osobiste....
Instynkt jednak co innego powiada.
Przypomniał sobie różne epizody z życia swego przyjaciela, dawniej zacnego chłopca, dziś — kreatury niezmiernie zagadkowej.
Przypomina sobie rozmowy z nim na temat Blakboków toczone.
— W organizacyi jest kilka, czy kilkanaście stopni. Ma być oczywiście przyjętym do najniższego; ma ślubować bezwzględne posłuszeństwo, tajemnicę... karność.
— W obec kogo karność?....
— W obec ludzi, których nie będzie mógł nawet znać, ale którzy przyjdą do niego z hasłem...
— Kto wydaje hasła?
— Oczywiście ci, co stoją na czele.
— Kto stoi na czele?...
Józef nie umiał mu powiedzieć.
Józef nie wie, ale Jan się domyśla. Patrzy przecież na jego życie i widzi, że wszystko cokolwiek robi, (a rezultatem jego roboty zawsze jest krzywda ludzka) wychodzi w końcu na korzyść właścicieli kopalń.
— Więc, kompaniści, i ich sprzymierzeńcy stoją na czele.
— Może jednak się mylę — kłębiło mu się po głowie. Organizacya opartą jest na wzajemnej pomocy stowarzyszonych.....
— Tak, ale kosztem tych, którzy stoją po za nią, a to jest krzywda.... A po za nią stoją przedewszystkiem wszyscy Polacy.
A potem te gusła... ten rytuał...
Józef mówił, że całuje się czarnego kozła ....pod ogon....
Sataniści, czarna msza, cześć oddawana dyabłu, czarownice, płonące stosy, inkwizycya i wszystko co wiedział z historyi o strasznych chorobach dawnych wieków, stają mu przed oczyma budząc podejrzenie i ciekawość.
Któż mu zaręczy, że w Ameryce podkładem głównym rozlicznych tajnych organizacyi, rytuałów i guseł, nie są dawniejsze wierzenia Katarów, albo Adamitów.....[4]
Warto by się przekonać... przychodzi myśl nowa, nowy sofizmat, popierający argumentacyę Józefa....
— Głupstwo! — zawołał wreszcie, ale tak głośno, że go usłyszał towarzysz niedoli, drugi helper Szczepana, stary Maciej, pracujący o kilkanaście kroków dalej, wiercąc nową dziurę w pokładzie.
— Coście mówili panie — zapytał przestając roboty.
— At, nic... kolano sobie stłukłem o skałę.
Ale starego Macieja też coś ugniatało na duszy, zostawił robotę i zbliżył się do towarzysza na pogawędkę.
— Czy bardzo boli — zapytał, ocierając pot z czoła.
— Bagatela, już przestało. Dziura gotowa?
— Niedługo będzie. Zaraz pomogę wam ładować. Setnie się zmachałem.
— No, możemy trochę odpocząć.
— Nie zawadzi. Stif, pewnikiem sobie hula i dziś niema co się go spodziewać w kopalni. Za dwie godziny uporamy się z tem paskudztwem.
Usiedli na zwalisku węglowem. Światło dwóch kaganków, pomieszczonych na ich czapkach górniczych, nad czołem, rozświeciło na kilka kroków jaskinię ich pracą wydartą w łonie ziemi.
Ponuro tu, jak w grobie.
Gdzieniegdzie w szklistej ścianie węgla odbije się błysk kagańca i znowu znikła, nie pozwalając oku na pochwycenie konturów.
Czarna ściana przepastnej nocy grobowej, ujmuje ich jak w kleszcze, ze wszystkich stron.
Grobowa cisza, mącona od czasu do czasu odgłosem spadających z górnego pokładu wapienia kropel wody, jeszcze powiększa grozę.
Ale górnicy przywykli. Nawet głuchy huk w oddali wybuchających min, wstrząsający posadami skał, nie wywiera na nich wrażenia.
— Nieszczęście panie idzie na nas — przemówił po chwili stary Maciej wzdychając ciężko.
— Strajk... o strajku myślicie?
— A no tak panie.
— Kiedy górnicy nie chcą.
— Prawda panie, ale...
— Nasza unia będzie jednogłośnie przeciw strajkowi.
— To jeszcze nie wiadomo...
— Jakto?
— A no.... nie wiadomo.
— Przecież na ostatnim meetyngu...
— A no... racyę dawali panu, ale trzeba było słyszeć jakie były potem mowy w salunie u Smitha. Smithowa wszystkich trytowała, pił każdy ile chciał darmo — niby że to jej birtdej[5], a jemu, to aż ślina leciała z gęby tak klął kompanistów.
— On?...
— Co się pan tak dziwią?...
— On, co z łaski kompanistów ma taki majątek, on....
— Jakto zaraz widać, że z pana jeszcze grynhorn. Niby to szkoły różne przechodził, ale amerykańskiego byznesu ani rusz nie pojmuje.
— To, że mój szkolny kolega zaprzedał się z duszą i ciałem kompanistom, już dawno zrozumiałem i mocno nad tem boleję.
— Oj to prawda, zaprzedał się Judasz na nasze nieszczęście.
— Ale jakżeż rozumieć jego dzisiejsze postępowanie.
— A wiecie panie, że i nasz Stif wszędzie gardłuje za strajkiem i kompanistom wymyśla?...
— Co?... i on, on także?...
— A tak i on, on także... A no... Stary już jestem. Dziesiąty rok tylko w niedzielę widuję słonko boże na niebie, ryjąc się pod skałami w tej Ameryce. I strajków parę przeżyłem, to i dużo się widziało i przeszło. Spotykało się też dużo ludzi, czasem nawet dobrych i ze sercem, a jednak ich skusił amerykański byznes. Toć przecież i ten nasz Smith, nie taki całkiem zły człowiek...a no... albo i wy panie... Myślałem se wczoraj: o ho! i tego pewnikiem stracimy... ale gdyżeście rano zjechali do kopalni, myślę se — a no, — chwała ci Boże!... Chociaż, kto ta wie jeszcze... A no...
— Co wy gadacie Macieju... nic nie rozumiem.
— A no, bo to przecie w kancelaryi i lekciej i przystojniej dla takiego co we szkołach, a no...
— To i wy już wiecie Macieju?...
— A no... to i pan wiedzą?... A no, kiedy tak, to chwała Bogu. Kiedy tak, to już widzę, że wy panie nasz na prawdę... Chwałaż ci Panienko Najświętsza... A no!... więc nie skusili... Boże mój Boże... Ot i breszą ci, co powiadają, że kto nauki liznie we szkole, to już i zdrajca roboczego narodu gotowy.
Zerwał się z siedzenia, otworzył ramiona, a Jan bez chwilki wahania rzucił mu się na szyję.
Zrozumiał nareszcie starego górnika.
— Więc wy wiecie Macieju, kto wam powiedział, że mię kusili — pytał, ściskając go serdecznie.
— Wiem ci panie i to i wiele innych rzeczy. A no, dobrze że nie skusili, bo razem może znajdziemy jeszcze jaki ratunek dla biednego narodu.
— Mówcież, kto, skąd, jakim sposobem...
— A no, — przypadkiem. Dzisiaj mamy, co to dziś mamy za dzień...
— Piątek.
— Tak piątek, a no... więc we środę. Byłem sam tutaj, wierciłem dziurę. Przyszedł potem Stif z inżynierem. Ten rudy, Ajrysz, wiecie panie, szwagier naszego Smitha. A no, więc gadali. Wysłuchałem wiela różności. Oni nie wiedzą, a no, bo i nikt nie wie, że ja znam angielskie, więc gadali se dosyć głośno...
— Wiecie panie, im koniecznie strajku potrzeba.
— Niby komu — zapytał Jan.
— A no, widzi mi się, że najpierwy kompanistom, a potem jeszcze komuś, ale nie wyrozumiałem wszystkiego. Toż wiecie, że mają jakąściś piekielną organizacyę. Ten inżynier, chociaż to przecież pan, Stifa zawsze nazywał bratem, a on jego także....
— Mniejsza o to. Chcą zatem strajku?...
— A no, to już całkiem pewne. Układali się tu przy mnie, że was panie wciągną do tej organizacyi i że im pomożecie.
— Ten Bor, — mówił Ajrysz — oni was panie Borzemski zawsze Borem nazywają — ten Bor mówił — ma wielkie wpływy na to polskie bydło. Jego trzeba wciągnąć do nas koniecznie. Damy mu miejsce w kancelaryi, i będzie nasz.
— Oszukali się — wtrącił Borzemski.
— Ano, chwała Bogu! Stif, opowiadał mu, że Smith już dawno nad wami panie pracuje i że was gdzieś tam wprowadzi.
— Nie wprowadził, wtrącił znowu Borzemski.
— Ano, — chwała Bogu. Jeżeli się uda, mówił Ajrysz dalej, — niby ze strajkiem — zarobimy grubo; więcej niż trzy lata temu. Węgla — mówi — gotowego są całe góry, ceny idą na dół, choć zima nadchodzi. Koniecznie nam trzeba strajku...
— A ha!...
— A no, tak panie! Węgla jest dużo, ceny nizkie, a zima idzie. Wybuchnie strajk, można za węgiel rachować, tyle ile zechcą... Co ich to obchodzi, że setki tysięcy ludzi skazują na straszną nędzę... Im trzeba teraz strajku koniecznie.
— I to ja miałem im w tem pomagać...
— A no, chwała Bogu, opatrzyliście się panie, to i dobrze, bo ja myślałem że...
— Zaprzedam się kapitalistom?...
— A no...
— Nigdy!
— Chwała Bogu! chwała Bogu, powtórzył Maciej i tak ciągnął dalej:
— Wiecie panie, jutro wieczorem meeting naszej unii. Stif ręczył Ajryszowi, że wszyscy majnerzy będą za strajkiem. Kompaniści już odrzucili ich żądanie dostarczania oleju i prochu na koszt kopalni. Kontrakt kończy się za tydzień, zatem — za tydzień strajk... Stif powiada, że majnerzy zgodzili się obiecać swoim pomocnikom podwyżkę od szychty, jeżeli będą głosować za strajkiem... Wszystko już ułożone, całe oszustwo obmyślone z piekielną zręcznością. Strajk potrwa przez całą zimę... Gdy zapasy węgla pójdą po cenie jaką kompaniści sami wyznaczą, strajk się skończy. Wygłodzony górnik zgodzi się na gorsze jeszcze warunki, niż ma je dzisiaj...
— Piekielny plan — przerwał Borzemski.
— A no, piekielny panie!
— A nasz Józef i Szczepan pomagają w takiej robocie... Okropność!
— Gorzej jeszcze panie, bo i proboszcz, ten z Czarnej Skałki jest z nimi... Stif mówił — słyszałem to na własne uszy, — że coś tam przyjął... co, nie mogłem zrozumieć — i że będzie piorunować z ambony na kapitalistów.
— No, co do tego, to nie nowina. Zawsze to robi, — przerwał Jan — ale dotąd wierzyłem, że z przekonania... Ot, macie reformatora — mówił jak by do siebie, — ot macie nowoczesnego Mojżesza, obiecującego lud wyprowadzić z niewoli... Ot macie człowieka, który ogłosił siebie i swoich parafian za niezależnych..... Czy wy Macieju pewni tylko jesteście tego co powiadacie?
— Słyszałem na własne uszy... Przytem moja córka...
— Jadzia?
— A no, Jadzia. — Wiecie panie — pomaga w szkole. Obok jej klasy jest kancelarya. Tam ten rudy Ajrysz często zachodzi na konferencyę z proboszczem... Jadzia nie jedno słyszała.
— I znowu pryska jedna banka mydlana — pomyślał Jan, topiąc wzrok w ciemnej otchłani ścian węglowych. A ja wierzyłem,... a mnie się zdawało... Jaki przytem przebiegły, nikt go przecież nie posądzi o jakąkolwiek zdradę. Prędzej mnie..... gdy wystąpię przeciw strajkowi.... Boże! czyż nie ma już uczciwości na świecie?...
— Jakaż wasza rada, co począć, panie Borzemski, — przerwał mu Maciej te rozmyślania.
— Nie wiem jeszcze, trzeba pomyśleć.
Ale w tej chwili słyszeć się dał szelest roztrącanych nogami odłamków węgla, w głębi ciemnego korytarza i zamajaczyło światełko lampki.
— Stif idzie — szepnął Maciej, wracając do świdra. Borzemski automatycznie zaczął szuflować węgiel na wózek.
— A co? mina gotowa — zapytał przybyły.
— Zaraz będzie — odpowiedział stary Maciej.
— Ho, ho! co tu jeszcze węgla niesprzątniętego! mister Borr, się zaniedbuje... To nie jest mister Borr kancelarya a szufel to nie jest piórko! Trzeba mi będzie innego helpra poszukać.
— Już się zaczyna — pomyślał Jan i westchnął ciężko, jak człowiek, któremu wielką wyrządzają krzywdę, ale nie przemówił ni słowa.
Szczyty gór złociły się jeszcze w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca, gdy Jana wywindowano z kopalni.
Po przemówce Stifa, uczuł jakiś szum w głowie, zabrakło mu tchu, czuł że się dusi, a serce jakby kleszczami chwytał niewytłomaczony lęk... Nigdy jeszcze nie dokuczyła mu w tym stopniu wilgoć i duszne powietrze węgielnych lochów. Nigdy bardziej nie pragnął widoku słońca.
Szczęściem Stif odszedł niebawem.
Skorzystał z tego Jan, powiedział Maciejowi, że chory i prędzej niż zwykle znalazł się na stoku wysokiej góry, pod którą 300 górników ryje się w pokładach węglowych. Winda znajduje się prawie u szczytu, skąd na całą okolicę odsłania się widok rzeczywiście czarowny.
Rozległą doliną wije się dosyć szeroka rzeka, a w jej wstędze, krwawym refleksem odbija się teraz czerwień zachodzącego słońca. Dokoła rozsypały się w malowniczym nieładzie wyższe i niższe stoki gór.
Gdzieniegdzie szczerbią je skaliste parowy, gdzieniegdzie pokrywa las mieniący się obecnie cudnymi barwami jesieni, a gdzieniegdzie widać szeregi smutnych szarego koloru zabudowań, jakby domków z kart, po nad którymi tu i owdzie wystrzela wieżyczka kościoła.
Tam mieszkają górnicy.
Z punktu, na którym stoi Jan, widać bliżej jedno większe, a w dali dziewięć mniejszych miasteczek, w których razem mieszka około 35,000 polskiego ludu.
Wysokie czarne brechy, ogromne nasypy wydobytego z wnętrza gór węgla, czarnego kamienia i miału, jak kretowiny gęstymi plamami szpecą krajobraz.
Ale powietrze przesycone balsamiczną wonią dojrzałego liścia, który opada z drzewa.
— Upić się można tem powietrzem. — myśli Jan z rozkoszą wciągając go w płuca. Wzrok tymczasem błądzi po krajobrazie.
— Krew w rzece... wygląda jakby spłynęła krwią — wyrywa mu się półgłosem.
— I szczyty skąpane w krwi — zabrzmiało dźwięcznym głosikiem tuż obok niego.
— Niech pan patrzy.
— Prawda! — odpowiedział zwracając wzrok w kierunku ręki urodziwego dziewczęcia, które wysunęło się nagle z poza krzewu leszczyny.
— Prawda — powtórzył i dopiero po chwili wyraz zdziwienia zamigotał mu w oczach.
— Panna Jadzia — zawołał poznając — skąd panna Jadzia tutaj, tak nagle...
— Orzechy zbieram — odpowiedziała z uśmiechem i wyciągnęła rączkę na powitanie.
— Pan Jan nie poznał mnie, myślał może, że to jaka rusałka zabłąkana w leszczynie...
— W istocie nie poznałem. Tak nagle wyłoniła się pani z tych krwawych refleksów...
Zachwyt przebił się w jego oczach i spędził na chwilę marę lęku, co mu obsiadła duszę.
Wyglądała prześlicznie. W oczkach niebieskich igrał jeszcze wyraz niewinnej pustoty, różowe wargi zdobił rozkoszny uśmiech. W czarnych włosach lśni się kilka żółkniejących liści dębu, z takich liści szarfa lekko zarzucona na jasno niebieski staniczek. W całej postaci urok niewysłowiony boginki leśnej, a może sarenki młodej, w której ciekawość przemogła lęk wrodzony i z rozkoszą patrzy na świat.
W lewej ręce trzymała koszyczek pełen orzechów.
— O, widzi pan, pełny koszyczek za dwie godziny. Dzieci mają więcej.
— Więc są i dzieci?...
— A tak, cała klasa. Dzień taki śliczny, może ostatni tej jesieni. Żebyś pan widział jak mi dziękowały, gdy je wyprowadziłam w góry...
Dopiero teraz posłyszał Jan gwar dziecinnych głosików, nawoływań i śmiechów, którymi rozbrzmiewały sąsiednie krzewy.
— Dziwi mię w pani to przywiązanie do dzieci. Dziewczęta w jej wieku...
— O, ja już skończyłam lat siedemnaście; nic w tem chyba dziwnego, że córka górnika, której dobroć ojca dała odrobinę wiedzy i wskazała drogę pożytecznej pracy, pokochała biedny dziki drobiazg, którego nikt kochać nie ma czasu
Patrzał na nią z coraz rosnącym zachwytem. Nigdy nie wydawała mu się tak piękną. Dobroć serca, którą z całą naiwnością odsłaniała w umiłowaniu “dzikiego drobiazgu, którego nikt kochać nie ma czasu”, napawała go rozczuleniem.
— Ale pan jakiś nie taki jak zawsze — patrzała mu prosto w oczy — pan ma jakieś zmartwienie, a może chory, bo i wcześniej wyszedł z kopalni...
— Chory nie jestem, ale...
— Usiądźmy na chwilę, pan zmęczony, odpocznie, potem zawołam dzieci, wrócimy razem.
Usiedli na zeschłej murawie. Ona z troskliwością matki wpatrywała się w jego pyłem węglowym umorusaną, ale mimo to piękną i wyrazistą twarz, na której teraz ból jakiś rzeźbił ostre linie.
— Jakże krwawo zachodzi słońce — przemówił po chwili. Uciekłem z kopalni... Jakaś niewytłomaczona siła pchała mię na powierzchnię, do słońca i do powietrza. Ojciec pani jeszcze pracuje. Dużo dziś z nim rozmawiałem. Mówił także o pani... Nie myślałem, że ją spotkam tak prędko... Ale słońce dziś takie krwawe....
— I rzeka jakby spłynęła krwią — dodała dziewczyna — patrząc na krwawą wstęgę przecinającą dolinę.
— Dziwna rzecz; nie mogę się pozbyć jakiejś trwogi. Coś przeczuwam, czegoś się lękam.... Tak zapragnąłem widoku słońca jak nigdy w życiu, a ono, takie czerwone, tak przeraźliwie krwawe...
Oddychał szybko i z coraz większą trudnością. Ten sam lęk, przed którym uciekł z kopalni, jakby kleszczami ścisnął mu serce; na czoło wystąpił pot.
— Boże, pan chyba na prawdę chory — zawołała dziewczyna, widząc zmienioną twarz górnika, — chociaż i ja, od pierwszej chwili, gdym zobaczyła pana, uczuwam jakiś niepokój a przecież ja pana tak zawsze lubię i witam z taką radością.
Mówiąc to zdjęła mu brudną czapkę górniczą z głowy i czystą chusteczką ścierała pot z wysokiego czoła.
— Dobra, dobra Jadzia — przemówił Jan szeptem dziękczynnym. Nie wiedziałem, że są takie dobre dziewczęta na świecie.
Patrzał na nią z wdzięcznością.
Ona, oblała się pąsem, chociaż... może to był tylko refleks krwawego słońca...
— Panno Jadziu, panno Jadziu, odezwały się w tej chwili głosy szukających ją dzieci.
— Tutaj jestem, — zawołała głośno, rada, że może ukryć przed Janem swe pomięszanie. W kilka chwil potem otaczał ją krąg dziatwy, przeważnie bosej, źle ubranej, brudnej, — dziewcząt i chłopców sześcio i siedmioletnich, z orzechami w czapkach, fartuszkach i podołkach.
Przybiegły i zatrzymały się o kilka kroków zdziwione obecnością obcego.
— Przynieście wody ze strumyka — zawołała nauczycielka — panu niedobrze.
— Nie trzeba dzieci, już przeszło, — przemówił Jan, dźwigając się z zeschłej murawy.
W tej chwili stało się coś strasznego.
Gdzieś w głębi góry rozległ się huk, jakby wystrzał tysiąca armat, a ziemia drgnęła tak silnie, że dzieci, nauczycielka, a nawet Jan, zbici w jednej chwili z nóg, padli twarzą na trawę.
Jeden wielki krzyk przerażenia wyrwał się z ich piersi.
Jan podniósł się pierwszy.
— Jezus Marya — zawołał — to gazy, eksplozya, — Boże! wszyscy górnicy w kopalni.
Puścił się pędem w stronę windy.
— Matko Boska! ratuj mojego ojca! jękła Jadzia, a zerwawszy się z ziemi, pobiegła za Janem, który tymczasem stanął już nad paszczą otworu, buchającego teraz gęstymi kłębami dymu.
Niestety winda była na dole!
Jan w beznadziejnej rozpaczy rwał sobie włosy z głowy.
— Ojcze mój, — Boże! łkała Jadzia, wyciągając ręce w stronę otworu kopalni, a dzieci, które również zrozumiały co zaszło z rozpaczliwym: krzykiem otoczyły swą nauczycielkę, jakby od niej spodziewały się ratunku i pomocy.
Tam pod ziemią, skąd bucha taki straszny, gryzący oczy dym, są przecież ich bracia, krewni, ojcowie...
Ale Jan oprzytomniał już, otrząsł się z przerażenia, a widząc mdlejącą Jadzię, poskoczył ku niej, odciągnął od buchającego dymem otworu, odwołał dzieci i krzyknął:
— Odwagi pani! znam drugie wejście do kopalni, może Bóg pozwoli mi uratować starego Macieja — Za mną bracia — zawołał na nadbiegających od brechy robotników. Zrozumieli go widocznie, bo wnet kilku z nich, nie zważając na grożące niebezpieczeństwo, zsuwało się po stromej skale, w jar kilkaset stóp głęboki, którym dawniej przedostawano się do wnętrza kopalni.
Wiadomość o katastrofie zatrzęsła okolicą, jak grom. Tłumy pędzą w stronę kopalni.
Upiorny strach targa nerwy, podnosi włosy na głowie.
Trzysta ludzi się pali! Wieść ta błyskawicą leci po wszystkich osadach.
Jadzine dzieci pochwycił w swoje szpony nowy atak nerwowego strachu, rozpaczy i żalu. Wyciągają drobne rączęta do nadbiegających i krzykiem który serca ludzkie jak miecz przeszywa wołają o ratunek dla swoich ojców i braci.
Napróżno!
W tej chwili z kłębów dymu wynurzyła się winda. Wydobyto z niej dziewięciu ludzi, sześciu już nie żyło, trzech docucono się po niejakim czasie. Jadzia ochłonęła już z przerażenia i robi co może aby ocalić innych.
Spuszczono windę po raz drugi w głąb kopalni ale... pustą. Nikt nie miał odwagi tą drogą spieszyć nieszczęśliwym z pomocą.
Otworem, już nie dym, ale żywe buchają płomienie. Widać zajęło się belkowanie. Morze ognia odgrodziło nieszczęsnych od świata...
— Jest drugie wejście od jaru, — woła ktoś w tłumie.
— Prawda — podchwytują inni.
— Tam już poszło kilku. Spuszczali się tędy, po skale...
— Nie przejdą — woła jakiś górnik, — belkowanie za gęste. Chyba by siekierami...
— Siekiery, siekiery, dawajcie siekier! — woła tłum.
W minutę po tem, po stromej skale, zsuwało się w przepaść, znów kilku ludzi zbrojnych w siekiery i oskardy. Inni, niechąc ryzykować życia puścili się zwykłą drogą do jaru, a ten, wnet zapełnił się tłumem zrozpaczonych, żartych niepokojem o życie swoich najbliższych, którzy z zapartym oddechem oczekują na rezultat ratunkowej akcyi.
Tymczasem górnym otworem w dalszym ciągu buchają płomienie i dym. Z wydobytych dziewięciu, jeden jeszcze, czwarty, daje słabe znaki życia.
Godziny płyną jedna po drugiej, dochodzi północ, a z jaru jeszcze żadnych wiadomości nie podano na górę.
Jadzia, pomimo trwogi o ojca i o Jana, przy pomocy innych kobiet, uspokoiła swoją gromadkę i — chociaż serce przykuwało do miejsca, gdzie się ważyło życie najdroższych jej osób namówiła do powrotu do miasta. Gromadka ta tworzy część smutnego orszaku, który odprowadza na noszach złożone pierwsze ofiary wybuchu.
Są w niej już dwie sieroty, sześćletni chłopiec i pięćletnia dziewczynka. Idą zanosząc się od płaczu, obok mar, na których ułożono zimne zwłoki ich ojca.
A w korytarzu wiodącym do kopalni od strony jaru, belkowanie rzeczywiście było “za gęste”.
Wejścia tego nie używano od roku. Tuż po nad niem natrafiono na bogatą żyłę, (z której węgiel już był wybrany) i ażeby ubezpieczyć górników od zapadnięcia umocniono cienką przegrodę skalną rusztowaniami, które tu i owdzie całkiem zagradzały przejście.
Jan znał tę drogę, ale nie wiedział o zaporach i gołymi rękami starał się wraz z drugimi usunąć je z drogi, gdy nadeszła pomoc zbrojna w siekiery i oskardy. W wąskiem przejściu, zaledwie kilku ludzi mogło pracować, nad wyrębywaniem belek. Za chwilę dostarczono lin; robota poszła raźniej, bo te umożliwiły użycie siły większej ilości rąk.
Jan stał w pierwszym szeregu i pracował z rozpaczliwą zaciekłością wynajdując przytem nowe sposoby przyspieszenia roboty. Pokaleczył ręce, z przeciętego wyrwaną belką czoła krew zalewała mu oczy, kilku lżej niż on poranionych, ustąpiło miejsca nowym ochotnikom, a on, o tem tylko myślał, aby jak najprędzej przedrzeć się do wnętrza kopalni.
Wszelako dopiero około północy usłyszano głosy górników z drugiej strony belkowania.
Wybuch gazu oszczędził tę część kopalni; pożar dotąd nie dotarł do tego punktu, tylko gryzący dym wypełniał wszystkie szczeliny, ale tu właśnie zgromadzili się wszyscy, którym szczęśliwie wymknąć się udało z krużganków objętych pożarem i którzy nie zginęli straszną śmiercią przy wybuchu.
Wytrzymalsi i odważniejsi z nich, narażając życie własne, wdzierali się wszędzie, gdzie tylko dotrzeć się dało, aby ratować poduszonych dymem i ogłuszonych wybuchem. A było to zadanie często przechodzące siły człowieka. Każda większa kopalnia węgla, to prawdziwy labirynt poplątanych wąskich korytarzyków rozbiegających się na wszystkie strony i to w trzech, czterech, a czasem w pięciu pokładach, czyli piętrach. Pracujący w nich górnicy rozprószeni są po całej kopalni, w znacznej często jeden od drugiego odległości, bo każdy z nich, z jednym lub dwoma pomocnikami, prochem i oskardem żłobi oddzielnie nową norę w raz wskazanym kierunku. Jedne z nich idą obok siebie równolegle, inne je przecinają; gdzieniegdzie wybrano już węgiel, “do czysta”, a obszerną jaskinię, pięć do siedmiu stóp wysoką wypełniają rusztowania z okrąglaków, którem podparto skalne sklepienie. Rusztowania takie w wielu punktach trawi obecnie pożar. Pali się także stajnia, w której zginęło bez ratunku kilkanaście nieszczęśliwych mułów i koni.
Eksplozya gazów, o którą bardzo łatwo w kopalni, jeżeli inżynierya nie stara się o należytą wentylacyę, miała miejsce w piętrze najgłębszem, tam właśnie, gdzie pracował Maciej wraz z Janem, ale — w przeciwnej stronie. Doświadczeni górnicy od dawna przepowiadali katastrofę. Natrafiono na pokład suchy; wilgoci, która górnikowi bardzo dokucza, ale do pewnego stopnia zabezpiecza mu życie, nie było tam ani znaku. Drobny suchy pył węglowy, ustawicznie gryzł oczy i obsiadał płuca.
Trudno opisać co się tam działo w chwili eksplozyi. Rzekami płomieni buchły w jednej sekundzie wszystkie korytarze; żywa noga nie uszła. Dwudziestu siedmiu górników spłonęło.
Ale siła wybuchu była tak wielką, tak zatrzęsła posadami odwiecznych skał, że na znacznej przestrzeni runęło nad korytarzami sklepienie, przedzielające jeden pokład węgla od drugiego, grzebiąc bez ratunku i na wieki jednych, ale dla innych otworzył się wolny, ogniem nie objęty odwrót.
Nawet dymy tutaj nie doszły.
Tej okoliczności zawdzięczał życie Maciej i kilkunastu innych, którzy w jego sąsiedztwie pracowali.
Oni to właśnie, zanim pożar miał czas przez otwór w windzie rozszerzyć się po całej kopalni, rozbiegli się po krużgankach wszystkich pięter, pomagając przerażonym do przedostania się przez coraz gęstniejące dymy, w miejsce względnie bezpieczne, najbliższe owego korytarza nad oczyszczeniem którego z taką zapalczywością pracował Jan z towarzyszami.
Uratowani z ognia górnicy przez dłuższy czas robili to samo, wyrywając z mozołem belki, ale gryzący dym dusił ich coraz dotkliwiej, aż do utraty przytomności. W chwili kiedy do wnętrza kopalni doszły nawoływania spieszących na ratunek, kilku zaledwie je dosłyszało, krzykiem dając znać o ostatecznem swem wyczerpaniu. Reszta w liczbie przeszło dwustu, zbita jak stado przerażonych owiec w jedną gromadę, poobwijała głowy w bluzy górnicze, chroniąc się przed dymem i w cichej modlitwie duszę polecała Bogu. Wielu leżało na mokrym gruncie, bez ruchu; duszący dym pozbawił ich przytomności. Były już i trupy. Niektórzy, w paroksyźmie rozpaczy, darli się ostatkiem sił, jak opętani, rzucali z wściekłością na sąsiadów, zębami i pazurami kalecząc się jak oszalałe strachem najdziksze bestye...
Jeszcze godzina, a żywa noga nie wyszłaby z tego strasznego miejsca.
Ale ratunek był niedaleki.
Już czuć świeży wiew wiatru, już błyska światło lampek górniczych, przy którem pracują ratujący, już słychać wyraźnie głosy po obu stronach ostatniego trójkąta okrąglaków tamującego przejście.
— Macieju, ojcze! — woła Jan, — żywi jesteście.
Maciej do ostatka zachował przytomność, do ostatka pracował przy torowaniu drogi i zaraz odpowiedział.
Uradowany Jan przy pomocy innych silniej szarpnął ostatniem rusztowaniem, które runęło z głuchym trzaskiem.
Jan, pomimo gęstych kłębów dymu, widzi już Macieja, wyciąga do niego ręce, gdy w tem z głębi korytarza, ci, którym strach i dym zmysły pomięszał, rzucili się w odsłoniony otwór, jak ćmy do światła z takim impetem i siłą, że obalili go na ziemię, obalili Jana i kilku jego towarzyszy i potykając się na jeszcze niewyniesionych belkach, pędem darli w stronę jaru, szerząc popłoch w zbitych masach ludu, który z zapartym oddechem czekał na rezultat ratunkowej akcyi.
Ujęto ich w końcu i uspokojono.
Tymczasem, w głębi oczyszczonego z okrąglaków korytarza, spotkali się ratujący z ratowanymi. Jedni wychodzili sami, innych trzeba było wynosić. Nikt nie wiedział, trupy to, czy omdleni. A było ich kilkadziesiąt. Jednym z pierwszych, którego towarzysze wynieśli, był Jan, ale ten wnet przyszedł do siebie, i gdy mu ranę na czole opatrzono, odszukał zaraz Macieja, który również ranny, leżał jeszcze w omdleniu pod opieką kilku kobiet pod drzewem.
Cały jar wypełnił się jękami pokaleczonych i płaczem ludu. Rachowano trupy, wymieniano nazwiska tych, którzy zostali w podziemiach, żartych w dalszym ciągu pożarem.
Okolica okryła się żałobą.
Pięćdziesiąt tysięczny tłum ludu wziął udział w pogrzebie szesnastu ofiar katastrofy; dwudziestu siedmiu pożarły wnętrza kopalni, a zwłoki ich spoczywają teraz w głębokości tysiąca stóp pod powierzchnią ziemi.
Kopalnia pali się w dalszym ciągu.
Dusze ludzkie rwie rozpacz i złość. Powietrze trzęsie się od klątw, które się sypią na głowy kompanistów.
Salunista Joe Smith zaciera ręce; pożar kopalni znakomicie dopomógł mu w agitacyi za strajkiem.
W brudnej jego norze, zwanej salonem noszącej dotąd ślady wybuchu wściekłości “rudej Mery”, w pozabijanych deskami oknach, pełno ruchu i gwaru. Zalewają ludzie robaka, piją na zabój i klną w najrozmaitszych językach.
Joe Smith wtóruje im całą duszą i rachuje podwójną kredką za poczęstunek. Taka okazya przecież nie trafia się zbyt często.
— Sej Joe, jeszcze piwa! — woła podochocony Stif, pracodawca Jana i Macieja — funduję na cały kraut. Dalej bracia, do szklanek. Niech żyje ten co nie umarł!
— Niech żyje Stif! — odpowiedziało kilku bardziej podchmielonych górników.
— A lej duże szupy, psia wiaro, nie takie naparsteczki — woła do szynkarza jeden z gości, którego czerwony nos i załzawione, mętne oczy, dokładnie ilustrują wstręt do naparstków.
— Zdrowie Stifa, — odezwali się inni, którym ruda Mery, uwijająca się wraz z mężem za barą, napełniła szklanki.
— Pijcie zdrowi! — odkrzyknął fundator, stojący przy drugim końcu bary — A pamiętajcie głosować za strajkiem! Konwencya już po jutrze. Do piekła z kompanistami!
— Do piekła z nimi! Niech ich choroba! — zawołali bliżej niego stojący.
— Hej Stif, a gdzie twoje rude wiechy, — zawołał jeden z tych co się trzymali opodal.
— Prawda, coś ty zrobił z wąsami — dodali inni.
— Czysty Ajrysz... z tą szczoteczką pod nosem.
— Albo Niemiec.
— A jaki nos, patrzcie, jak mu nos urósł od wczora!
— Jak trąba u słonia!
— Ha, ha, ha, — zaśmiano się chórem i posypały się dalsze docinki nie tyle dowcipne, co ordynarne.
Pokazało się, że Stif nie wszystkich może uważać za swoich przyjaciół, co go widocznie bardzo zmartwiło, bo milczał. Ale właściciel czerwonego nosa, któremu gospodarz nalał ogromną szupę piwa, wysunął się naprzód i zgarnąwszy językiem pianę, z zatabaczonych wąsów zawołał:
— Nie pyskowalibyśta po próżnicy. Żeby nie Stif, toby was już dawno pozjadali Ajrysze i Niemcy, przecie on deputy szeryf!
— Poruszyli się także inni.
— Wara wam od Stifa! Piwo za jego pieniądze to chleją, a byle co, to im zaraz zawadzi. Patrzajta ich! Galicyany!
— A ty nom od Gilicyonów nie wymyślaj Rusku zatabaczony — bo jak cie... rwał się do bitki jakiś były parobek z pod Rzeszowa, ale go inni przytrzymali za ręce.
— Cichojta chłopy — mitygował rozgrzanych jeden z popleczników niefortunnego Stifa. — Taka polityka lo bidnego narodu to humbug! Źreta się ze sobą jak psy, a tu potrza zgody, bo strajk za pasem i kompanistom, co wygubili tyla narodu, raz trza pokazać, co jesta w nas siła... Stif ma racyjom...
— Kto jak kto, ale Stif nie bardzo chyba krzyw kompanistom — przerwano mowcy.
— Nie zrobiliby go deputy szeryfem, żeby to była prawda.
— I wąsów by nie przycinał.
— Oj nie za obcięte wąsy jego obrali.
— Pewnie, że nie za wąsy!
— Spróbuj ty Wojtek podciąć, może i ciebie zrobiom szeryfem — śmiał się któryś szyderczo.
— Jeszcze on wam pokaże co to szeryf... jeszcze wy jego poznacie!
— Wiadoma rzecz, będzie do nas strzelał na strajku...
— Rozumiesz ty Mery, co oni wygadują — przemówił Stif, po angielsku, do rudej szynkarki na stronie.
— Rozumiem i nierozumiem, bo jeszcze wczoraj inaczej gadali.
— To ten, ten, wiesz, ten papierośnik, ten mądrala, ten panek galicyjski, delikacik, hrabia, psia krew, uczony — to jego robota! Wczoraj na mityngu unii wyraźnie krzyczał, żeśmy się zaprzedali kompanistom.
— Tak, ale mało kto mu uwierzył. Wszyscy byli za strajkiem.
— Bośmy im przypomnieli trupy, ale to nic nie znaczy. Dla nas nie ma znaczenia to, czego chce unia. O tem, czy będzie strajk, czy nie, zadecyduje konwencya, delegaci, z całego zagłębia. A patrz, masz ich tutaj. Ten z wielkimi wąsami i drugi, ten Wojtek i ci wszyscy co mię biorą na zęby, tych wszystkich wczoraj wybrali. Teraz jeszcze porachuj jego i Macieja, a zobaczysz ilu delegatów z naszej grupy przy mnie zostanie.
— No, Maciej taki poturbowany, że się do po jutra z łóżka nie zwlecze.
— Nie wierz temu! Powiada, że się z łóżkiem każe zanieść na salę. A Borr, chociaż łeb ma cały w szmatach, włóczy się po okolicy i wszędzie ludzi buntuje.
— Psza kreff! — syknęła po polsku — Warto by go sprzątnąć... Zemszczę się, — pomyślała a oczy błyszczały jej tak, jak wtedy, gdy flaszkami rozbijała okna i łby pijackie, po doznanem ze strony Jana upokorzeniu.
— No, a jak proboszcz — zapytała po chwili.
— O, ten, z nami jak zawsze, na jutro zwołał mityng do szkoły. Gdyby nie ten Borr, wszystko byłoby dobrze.
— Trzeba go sprzątnąć — powtórzyła, a w oczach znowu błysła jej iskra szatańskiej złości.
— Ba! ale jak?
— Pss!... Patrzą na nas. Pomówimy o tem gdy się rozejdą.
Tymczasem przy barze zapanowała na nowo zgoda, a gospodarz, mister Joe Smith, wykładał pogodzonym zasady amerykańskiej polityki.
— Widzita chłopy — mister Smith, choć człowiek inteligentny nigdy ani mową, ani uczynkiem nie zdradza swojej wyższości nad otoczeniem — widzita chłopy to jesta tak: Gdyby Stif nie przyciął wąsów (Mister Smith, goli swoje do czysta) i gdyby się upierał przytem, że się nazywa Skała, a nie Stein, i gdyby się ameryckiej mowy nie wyuczył, toby do dziś był helprem jako i wy. A tak, to on dziś pan co się zowie i chociaż kopalnia się spaliła, znajdzie robotę w drugiej, a że się umiał podobać, to go zrobili szeryfem, — dostał gwiazdę, jak się patrzy i bierze sobie pejde choć nic nie robi. W tych kontrach trzeba tak jak i insze narody. Nie ma co.
— Joe prawde gada — wtrącił jeden ze starszych górników. — Ja po amerycku nie wiela potrafie, choć już bez dziesięć lat jezdem w tych kontrach — ale — przynomni wąsy, tom se ogoluł i zaraz mi lepi. Już me tak nie poszturkujom, jak jenszych.
— A ja, odezwał się wąsal — wąsa nie ogole, nawet za gwiazdę szeryfa. Wolę to co nam pan Borzemski zawsze powtarza: Uczmy się po angielsku, ale mowa nasza i stare zwyczaje, to święta rzecz. Tego sprzedawać nie wolno.
— E, głupi grynhorn, — zawołał któryś.
— Ty sam głupi — odparł wąsal. Ja ci powiadam, że rozumniejszego i lepszego Polaka nie ma w okolicy. Widzieliście jak on pracował przy pożarze kopalni...
— Prawda, prawda. — zawołali inni.
Opozycya przycichła.
— No ja, — odezwał się znowu gospodarz (mister Smith umiał zawsze dostrajać się do tonu większości) nie powiadam żebyśmy zapomnieli, że należymy do polskiego narodu. Owszem, to nawet dobra rzecz. — “Popierać swoich” — o! to rozumiem! Tak być powinno. Własny przemysł, handel, to nam nawet w oczach amerykanów pomoże. Niech no tylko zrobią to wszyscy, co robią saluniści w Ameryce, to już będzie dobrze. Co myślita chłopy źleśmy się spisali? — W całej Ameryce niema ani jednego żyda na karczmie między Polakami, a jest tych karczem przecie kilkanaście tysięcy... I są jeszcze tacy, co powiadają, że nie ma u nas postępu, albo patryotyzmu... Kto kiedy w Polsce słyszał zwłaszcza na wsi, żeby chłop, albo i jakikolwiek pan, albo rzemieślnik, osiadł na karczmie... A żyd od czego? Otożmy dopiero w Ameryce pokazali, żeśmy nie gorsi.
— Nawet lepsi — wtrącił właściciel czerwonego nosa.
— Lepiej umiecie wódkę szachrować — uzupełnił wąsal.
— Whiskę, nie wódkę, poprawił któryś, a ten, z czerwonym nosem, skorzystał z okazyi i powiada:
— Sej Joe — postaw się honorowie i przekonaj niedowiarków, że u ciebie tylko sprawiedliwa whiska.
— O rajt, — odpowiedział Joe, i ze spokojem, który go zawsze cechował, zaczął ustawiać cały rząd kieliszków na barze.
— Kto płaci — zapytała Mery.
— Ja częstuję...
— Głupi waryat — zawołała i jednym zamachem zgarnęła kieliszki na stronę. — Kiedyż nareszcie przestaniesz być takim głupim przeklętym Polakiem...
Smith spojrzał na rozgniewaną żonę, z ukosa, potem zerknął na śmiejących się górników, chciał coś powiedzieć, ale rozmyślił się widocznie, machnął jeno ręką i — zapalił fajkę.
Goście zaczęli się rozchodzić. Gdy pozostali nareszcie sami ze Stifem, Smith rzekł:
— Zdaje ci się, żeś ty mądra i chytra, a ty jesteś tylko głupia, głupsza niż najprostsza polska baba. Ja byłbym dał po kieliszku a oni byliby potem kazali dać jeszcze dziesięć razy.
Splunął, zabrał fajkę i wyszedł. Mery nie odezwała się wcale, co ogromnie zdziwiło Smitha.
— No, upiekło mi się tym razem, myślał, drapiąc się po schodach na górę gdzie była jego sypialnia.
Ona tymczasem nalała dwa kieliszki benedyktynki, przysunęła jeden Stifowi i patrząc mu badawczo w oczy spytała:
— Więc jak?
— A no, nie wiem jeszcze. Szkodzi nam wszędzie, to prawda, ale...
— Trzeba go sprzątnąć koniecznie.
— Sprzątnąć, sprzątnąć, łatwo to powiedzieć, ale...
— Kasa Blakboków wypłaci tysiąc dolarów; mówiłam z bratem w tej sprawie.
— Kiedy?
— Telefonował przed chwilą; doniósł mi, że Borr przeprowadził wybór delegatów w 37 lokalu dla strajku nieprzychylnych.
— Psia... to źle! źle, coraz gorzej!
— Kasa Blakboków wypłaci tysiąc dolarów — kusiła.
— Zatem trzeba!...
— Koniecznie! Strajk musi wybuchnąć, choćby dziesięciu takich Borrów trzeba było...
— Pss!... namyślę się, jutro odpowiem. Dobranoc, Mary!
— Do jutra!
— Zemszczę się, zemszczę, — myślała, gasząc światło i zamykając drzwi. — On śmiał, on... mnie! Poczekaj ty przeklęty Polaku!
W tym samym czasie, kiedy ruda Mery knuła w swojej karczmie zbrodniczy zamach na życie Jana, powracał tenże w towarzystwie dwóch przyjaciół z sąsiedniego miasteczka, gdzie na meetingu tamtejszego “lokalu” udało mu się przeprowadzić wybór delegatów po swojej myśli.
Zbliżała się północ.
Noc była piękna, księżycowa i wcale ciepła jak na drugą połowę października. Jan, pomimo dotkliwego bólu, jaki mu sprawiała niezagojona rana na czole, rad był ze siebie i z ożywieniem tłomaczy towarzyszom plany kampanii przeciwko “Blakbokom”, przy pomocy których kompaniści parli do potrzebnego im strajku.
— A to łotry, ktoby się to spodziewał, że to oni sami do strajku nas nabawiają — przemówił jeden.
— I że na takim interesie tak dużo zarobią — dodał drugi.
— Z początku nie chciało mi się w to wierzyć.
— Ani mnie.
— Ale teraz wierzycie — zapytał Jan.
— Trudno nie wierzyć, kiedyście nam to tak dokumentnie wyłożyli. Już to prawda, że kto ma szkoły, to zara wszyćko prędzej wymiarkuje i przepatrzy.
— Chociaż, jeżeli mam prawdę powiedzieć — odezwał się pierwszy — to...
— To co? — podchwycił Jan.
— To jednakowoż w głowie mi się pomieścić nie może, ażeby i nasz proboszcz, który przecież zawsze idzie z ludem, miał im pomagać.
— Pomaga, psia jego... pomaga!
— Przecież jutro mamy nawet mityng naszego lokalu, wedle instrukcyj dla delegatów. Gadasz, jakbyś nie wiedział. Zaprzedany i tyla — wybuchnął drugi.
Górnik, który jeszcze miał pewne skrupuły w tej sprawie, z niedowierzaniem pokręcił głową.
— A ja wam powiadam, że tak!
— Ja ta nie taki prędki z wyrokiem. Rozważcie no panie Janie. Nie chcę ja w to wchodzić, bez jaką przyczynę oderwał się od Rzymu, ale że zawsze bronił ludu przed wyzyskiwaniem, to chyba wszyscy przyznają.
— I teraz robi to samo, rychtyczek to samosieńko — przerwał drugi. Tak wymyśla na kompanistów, aż mu się broda trzęsie... Zaś po tem, co nam pan Jan powiedzieli, to chyba widzicie, kto z tego będzie miał korzyść.
— Bo może nic nie wie o spisku, może...
— Bogać tam nie wie! Mnie to się dawno nie podobały i te jego ślipie czarne, fałszywe i to podjudzanie na jenszych księży polskich i na ich parafian. Chociaż w szkołach nie byłem, ale to wiem, że dobry człowiek nie będzie drugim wpajać nienawiści do własnych braci.
— Ja zaś bym wołał, żeby się przekonać.
Jan, który przysłuchiwał się tej rozmowie w milczeniu, już chciał coś odpowiedzieć, ale właśnie dochodzili do “Czarnej Skałki”. Okna kancelaryi, w budynku szkolnym, były jasno oświetlone.
Jan stanął.
— Świeci się u niego — przemówił jeden z górników.
— A tam co?... świnia idzie, jak Boga mego, to świnia...
— Co, gdzie, jaka świnia? — zapytał Jan.
— No ten, ten Ajrysz, nie widzą pan jak to się tam przekrada, pod parkanem?...
— Ah, Sweeney — zaśmiał się Jan, — inżynier.
— No, przecie mówię że Świnia! brat tej rudej Mery.
— Ale co on tam robił w plebanii...
— A co, teraz sam widzisz: Proboszczulek, który w dzień wszystkich Ajryszów posyła do piekła, w nocy sam ich przyjmuje. Ho, ho! nie darmo on tam był! niedarmo! Teraz widzisz chyba i ty, że nasz pan Jan mają racyę.
Tymczasem zbliżali się do furtki i... natknęli się na proboszcza.
Nie zauważył ich, bo wspinali się dosyć cicho, pod górę, drogą wysypaną drobnym węglowym miałem.
Stał oparty na słupku, wpatrzony w księżyc, który fosforycznym blaskiem odbijał się w jego łysem, wysokiem czole. Podobny blask, krył się też pod nachmurzoną brwią w czarnych, rozumnych, ale i przebiegłością nacechowanych oczach. Nos drobny, nieco w górę zadarty, z zadartą w tym samym kierunku brodą, harmonizowały ze sobą, strojąc twarz swego właściciela wyrazem powagi, zaciętości i uporu.
Tacy nie zwykli się cofać połowie drogi, takich nie nagniesz nigdy i do niczego; legnie złamany, ale się nie podda...
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — Dobry wieczór księdzu proboszczowi — witali go trzej górnicy, gdy się zrównali z furtką.
On drgnął, wzrokiem rzucił w stronę drogi, którą odszedł Ajrysz Sweeney, jakby w obawie, czy go nie poznano, ale równocześnie głosem przyjaznym odpowiedział:
— Na wieki wieków, Amen. Dobry wieczór... O... i pan Borzemski, jakże rana, dobrze już widać, skoro...
— Dziękuję!
— Opowiadała mi Jadzia o pana czynach bohaterskich, no, jakże...
— Spełniłem tylko obowiązek...
— Bardzo, bardzo pięknie, panie Borzemski. Bardzo się to panu chwali. Szkoda tylko, że pan, panie Borzemski, o innych obowiązkach zapomina... Pan, panie Borzemski, słyszę przeciwny strajkowi, przeciwny teraz gdy...
— Tak, nie myślę się z tem ukrywać, jestem przeciwny...
— I to teraz właśnie, gdy niedbalstwo tych krwiopijców, tych pijawek biednego naszego ludu, przepłaciło życiem tylu naszych braci...
— Właśnie teraz, i mam swoje powody.
— Ciekaw jestem jakie, panie Borzemski. Swoją drogą, żal mi pana, panie Borzemski. Dziwię się żeś pan, panie Borzemski, człowiek bądź co bądź rozumny i wykształcony, dał się do tego stopnia opętać tymi tam ideami demokratyczno-narodowymi. Że pan, panie Borzemski, nie widzisz oczywistej krzywdy ludu... Co innego zresztą tam w starym kraju, a co innego tutaj... panie Borzemski. Tu trzeba walki, panie Borzemski...
— Deklamacya, proboszczu — przerwał Jan dosyć niegrzecznie księdzu, który już zaczął się zapalać.
— Dekla—macya?... Co? — oburzył się. — I pan mi to mówi, pan, panie Borzemski, który...
— Proboszczu — przerwał mu Jan, dosyć zimno — widziałem przed chwilą, kto wyszedł z jego kancelaryi i wiem...
— Wiesz, wiesz?... ha!... co wiesz! mów panie Borzemski, co wiesz... przeszywał go palącym wzrokiem.
— Wszystko! — odpowiedział spokojnie Jan.
— Taak?!... Widzę... — tu nabrał tchu w pierś, aby dać ulgę niepokojem szamotanemu sercu — widzę, że... z panem, panie Borzemski, nie warto gadać...
Odwrócił się od niego i ruszył schodami na górę. Gdy już stanął przy drzwiach, rzucił jeszcze w kierunku odchodzących:
— Rozmówimy się jutro, na meetingu, panie Borzemski. Zgniotę cię, jak robaka... zobaczysz!...
— Słyszeliście? — odezwał się Jan do towarzyszy.
— Słyszeliśmy, i...
— Macie dowód, że to, co wam mówiłem, to święta prawda.
— On wam groził panie Borzemski, ale ja z wami, do ostatniego tchu!
— I ja — dodał drugi towarzysz i Maciej i wszyscy nasi Sokoli.
— Zobaczymy kto kogo zgniecie — groził zawzięty górnik zaciśniętą pięścią w stronę plebanii.
— Dziękuję wam, druhowie — mówił Jan ściskając ich ręce. Widzę, że czeka nas walka twarda i ciężka, ale nie czas się cofać. Tu idzie o dobro setek tysięcy ludzi, których w razie strajku, czeka w zimie nędza i głód.
Tak rozmawiając, doszli do salunu Smitha. Jeden z górników pożegnał się, a Jan z drugim towarzyszem poszedł spać do swojej nory, gdzie nad brudnym barłogiem wisi portret patrona tułaczów polskich, nieśmiertelnego Adama.
Na drugi dzień wieczorem, gromadkami, po kilku i kilkunastu, zaczęli się ściągać górnicy do sali parafialnej na “Czarnej Skałce”.
Niebo było pochmurne, zimny, przejmujący wiatr miotał tumanami zeschłego liścia, bijąc w szyby okien i wstrząsając ścianami drewnianego budynku. Na twarzach zgromadzonych malowało się przygnębienie i niepokój.
Rozmawiano półgłosem, udzielając sobie wzajemnie niewesołych nowin, kursujących w okolicznych kopalniach.
Uwagę wszystkich zwrócił na siebie tęgi mężczyzna, który wszedł bocznymi drzwiami, prosto na estradę i pochyliwszy się nad stolikiem, nerwowo przerzucał rozłożone na nim papiery i książki.
W żywo drgającem świetle płomyków gazowych wyraźnie rysuje się typowa jego twarz o niskiem czole, przeciętem bruzdą uporu i zaciętości grubym karku, szpiczastej głowie, jasnej szpiczastej brodzie okrywającej mocno naprzód wysuniętą szczękę dolną. Siwe oczy osadzone nieco ukośnie, latają mu niespokojnie, niby to szuka czegoś pomiędzy papierami, w rzeczywistości zaś strzela nimi po całej sali, jakby rachował obecnych, lub kogoś pomiędzy nimi wypatrywał. Wyraz twarzy sarkastyczny, przypomina trochę Mefista, któremu atoli w piekle dobrze widocznie się dzieje, bo nabrał tuszy, jaką nie odznacza się żaden ze znanych ludzkości szatanów. Jest to Długoski, redaktor “Trybuny”, prawa ręka proboszcza, o którym po sąsiednich plebaniach chodzi gadka, że jest jego złym duchem.
W tej chwili pojawiła się u progu nowa gromadka górników, z której wysunął się naprzód poowijany bandażami Maciej. Z jednej strony podtrzymywała go córka, Jadzia, z drugiej Borzemski. Szli przez środek sali, do pierwszego rzędu krzeseł, witani objawami żywej sympatyi przez zgromadzonych.
Długoski drgnął; w oczach zapłonęła mu iskierka jakby strachu, ale wnet zgasła.
Taką samą iskierkę zauważyliby obecni, w oczach proboszcza, który równocześnie prawie wszedł na estradę, ale — zajęci Maciejem, którego Jadzia okrywała przyniesioną kołdrą, nie zwrócili na niego uwagi.
— Źle z nami — szepnął do Długoskiego.
— Trzeba wszystko postawić na jedną kartę — odpowiedział, nie odrywając głowy od papierów.
— Ten nas pogrzebie.
— Zje sto djabłów jeżeli potrafi.
— Więc jak!...
— Zagrać im przedewszystkiem na strunach patryotyzmu i krzywdy...
— No, zaczynajmy, co będzie to będzie...
Długoski wysunął się na front sceny i nerwowo gładząc lewą ręką na jeża ostrzyżoną czuprynę, zbójeckim wzrokiem wodził po sali.
Szmer rozmów zwolna uciszał się, czekano co powie.
— W ciężkich i zaiste trudnych żyjemy czasach — zaczął Długoski. — Krzywda ludu pracującego woła coraz rozpaczliwiej o pomstę do nieba. Nie ostygły jeszcze trupy naszych braci — mówił z wzrastającym patosem — którzy przed kilku dniami straszną zginęli śmiercią, z winy tych wampirów żywiących się naszą krwią i potem...
— Brawo!... niech żyje! — zaryczała gromadka górników ustawiona tuż przy estradzie. Oklaskami, gwizdaniem i tupaniem zawtórowała sala.
— A co?... Nie mówiłem, zawsze to samo bydło; moi ludzie nigdy mię nie zawiodą w robieniu entuzyazmu — przemówił cynicznie, korzystając z przerwy do proboszcza, a potem z jeszcze większym patosem rznął dalej:
— Waszą krwią, waszym trudem i potem waszym. I oto w chwili, gdy sprawiedliwa ręka boża, ostrzegać ich się zdaje straszną katastrofą naszej kopalni, oni odrzucają wszystkie sprawiedliwe żądania unii, by w dalszym ciągu uprawiać wyzysk i poić się waszym potem i krwią serdeczną. Co więcej, pomiędzy wami, aż się roi od różnego rodzaju drapichrustów, zdrajców sprawy waszej świętej, i że się tak wyrażę, łotrów z pod ciemnej gwiazdy, którzy za pieniądze kompanistów agitują pomiędzy wami, powstrzymując wybuch sprawiedliwego gniewu waszego, agitują przeciw rozpoczęciu strajku, który...
Gromadka ustawiona przed estradą, już składała ręce do oklasków, by nimi nagrodzić spodziewany koniec frazesu, gdy ze środka sali wyrwał się jakiś górnik, przedarł aż do frontu i grożąc pięścią w stronę mowcy, zawołał:
— Złodzieju!... stul pysk złodzieju! Strajku ci się zachciewa, nędzy naszej ci się zachciewa! Czy myślisz, że nie pamiętamy co było trzy roki temu... a za czyje pieniądze kupiona ta swoja kamienica?...
Długoski w pierwszej chwili oniemiał. Cofnął się przerażony w tył. — Psia krew, źle, — szepnął do proboszcza. Ale to trwało tylko chwilę. Wnet rzucił się na front i do swojej gromadki zawołał:
— Wyrzucić tego łotra i zdrajcę!
Na sali zerwała się burza, krzyk taki, że ściany się zatrzęsły. Nikt już nie siedział, niektórzy stali na krzesłach. Najniedomyślniejszy obserwator mógł dostrzedz, że zgromadzenie rozpada się na dwa dobrze zorganizowane obozy, gotowe do walki i zdecydowane na wszystko.
Jedni rzucają się na śmiałka, który przerwał mowcy, inni spieszą mu z pomocą, a jeszcze inni wywijają pięściami w stronę estrady.
— Wyrzucić łotra!
— Was powyrzucamy!
— Precz, bo łeb rozbiję!
— Zdrajcy!
— Oszusty!
Chwytają się za bary, pięść spotyka się z pięścią, gdzie niegdzie nad głowami z rozmachem błyska krzesło...
Kto wie, do czego byłoby doszło, gdyby nagle nie zgasły światła. Skręcanie gazu w chwilach najgorętszej dysputy na zgromadzeniach ludowych w Ameryce często się praktykuje.
A w ciemności, która rozbraja zapaśników, rozlega się z estrady grzmiący głos proboszcza:
— Ludzie, na miłość Chrystusa, co wyrabiacie, pozwólcie mi mówić!
— Niech mówi, niech mówi — podnoszą się głosy.
— Zapalić światło!
Niebawem na nowo zabłysły gazowe płomyki. Długoskiego nie było już na estradzie, zemknął, nie wiadomo czy z własnego popędu, bo pomimo bezczelności, nie grzeszył odwagą, czy za poradą proboszcza.
Zgromadzenie uspokoiło się zupełnie.
— Pięściami argumentują tylko dzicy — zaczął proboszcz — my mamy pretensyę, aby nas zaliczano do ludzi cywilizowanych.
— Dobrze mówi — krzyknął któryś.
— Cicho tam, nie przeszkadzać — odpowiedzieli inni.
— Co o nas powiedzą wrogowie nasi, co napiszą w swoich szpargałach gdy się dowiedzą, że w sali parafialnej kościoła, który głosi wolność, wyprawia się burdy... Okażmy się godnymi wolności, której sztandar powiewa nad kościołem naszym. Ażali jarzmo Rzymu, pod którem trzymali was przez tyle lat ajryscy infularze, do tego stopnia was znieprawiło, że nigdy dusz waszych nie przeniknie promyk oświaty i cywilizacyi...
— A no, siedzi już na swoim koniu, — zauważył chory Maciej do Borzemskiego.
— Niech sobie jedzie, może zapomni o strajku — dopowiedziała Jadzia.
A on jechał rzeczywiście, zapalając się coraz bardziej. W stronę Rzymu i “rzymskich infularzy” sypały się z ust jego gromy, z ócz szły błyskawice. Sercami zgromadzonych wstrząsał dreszcz grozy, tak strasznie wymowny reformator malował im zbrodnie wieków. Jan co raz niespokojniej kręcił się na swem krześle.
— Ależ to, co on mówi, jest bezecnem urągowiskiem przeciwko prawdzie i historyi — szeptał zirytowany do ucha Jadzi — Dalibóg nie wytrzymam...
Tymczasem proboszcz grzmiał dalej:
— Tak jest, mili moi, dzieje strasznej inkwizycyi, jakby na urągowisko przezwanej świętą, która przez szereg wieków pastwiła się na ciemnych narodach Europy, to jeden wielki i wyraźny dowód, że dzisiejsza potęga rzymskiego biskupa, ma źródło swoje w milionach i milionach ofiar spalonych żywcem na stosach, pomordowanych w lochach więzień, zamęczonych narzędziami najokropniejszych tortur...
Borzemski nie wytrzymał. Zerwał się z krzesła i podniesionym głosem zawołał:
— Księżę! to co ksiądz teraz czyni, to zbrodnia! Zbrodnią jest w ten sposób przemawiać do ludu.
Proboszcz oniemiał na chwilę. W ten sposób nie odezwał się jeszcze do niego nikt! Słuchacze z wytężeniem czekali jego odpowiedzi.
— Zbrodnia?... Nie, panie Borzemski, to tylko historya, to tylko niezaprzeczony fakt tysiąc kroć notowany na kartach dziejów ludzkości.
Oto są, oto tu leżą ci potężni świadkowie niecnej roboty rzymskiej — mówił uderzając po rozłożonych na stole księgach. — Oto są ich własne kroniki “świętego officyum”, w których notowali nietylko sumę przez siebie pomordowanych ofiar, ale także za co je mordowano. Oto są dowody ich bezgranicznej nietylko złości, ale także głupoty, z której szydzi dziś cały cywilizowany świat. Toż kronikarze ci w bezgranicznej naiwności swej, tysiąc razy tu twierdzą, że mordują nie ludzi, ale dyabła, który się w nich zataił...
Obecni z zapartym oddechem czekali co powie dalej. Słychać było wyraźnie szelest przewracanych kartek grubej księgi, wycie jesiennego wiatru na dworze i głuchy trzask liści, którymi bił w okna budynku. Borzemski gryzł wargi do krwi, lecz także milczał.
— Na stronnicy 735 — odezwał się proboszcz — czytamy:
“...Marya de Zuraja zeznaje, że wyrządziła wiele złego osobom, które wymieniła, zadając im za pomocą uroku dolegliwe boleści i wprowadzając w długie choroby, że zadała śmierć jednemu człowiekowi przez zatrute jajko, co mu sprawiło okropne kolki; że ją co noc odwiedzał dyabeł, zastępujący jej męża przez lat kilka, i nakoniec, że się często naśmiewała z księdza, który lubiał polować na zające, bo przybierała postać tego zwierzęcia i utrudzała myśliwca, każąc mu robić długie kursa.
Skazana na śmierć i spalona na stosie...”
Na stronnicy 874 czytamy:
“...Michał Goiburn, król czarowników w Zuggaramurdi, wyznał wszystko co się działo na posiedzeniach sekt; co zaś do rzeczy wyłącznie go dotyczących, oświadczył, że bardzo często wpadał w grzech najpoufalszych stosunków z dyabłem, że kilkakrotnie sprofanował kościoły, porywając umarłych z grobu, dla ofiarowania dyabłu kości i mózgu ludzkiego. Przyznał się, że w połączeniu z dyabłem kilkakrotnie rzucał urok na pola i na ludzi i że z tytułu króla czarnoksiężników, nosił naczynie pełne jadu rozpuchy, którego djabeł używał do swoich operacyi. Wyznał także, że się przyczynił do śmierci wielu dzieci, wysysając im krew, a wszystko dla przypodobania się dyabłu, który bardzo lubiał widzieć czarowników dopuszczających się takich zbrodni.
“Jan Goiburn, brat króla i mąż królowej czarownic, wyznał to samo co inni czarownicy. Co do ogólnych okoliczności, oświadczył, że przygrywał na tamburynie czarownikom i czarownicom podczas ich tańca. On także popełnił kilka zbrodni w ciągu swoich napowietrznych nocnych podróży, nie oszczędził nawet swojego własnego syna, którego kości posłużyły mu do wyprawienia uczty kilku czarownikom.
“Żona Jana Goilburna, była królową czarownic, zeznała, że z zazdrości ku innej kobiecie, dla tego, że się w niej dyabeł kochał, otruła ją przygotowaną trucizną, że również była przyczyną śmierci kilkorga dzieci i że często przyrządzała uczty z kości i mózgów odkopanych zmarłych.
“Córka jej oświadczyła, że często widywała dyabła, że szatan używał jej jak chciał i że podczas stosunku ze swoim panem, doznawała wielkich boleści. Raz szatan kazał ją ochłostać, bo nie stawiła się na zgromadzenie.
“Tajemny kat zgromadzeń, na “Koźlej łące”, wyznał, że gdy go przyjmowano na nowicyusza, dyabeł wycisnął mu swój znak na brzuchu i że punkt ten stał się “nieprzenikniony”. Święte Officyum sprawdziło, że mówił prawdę. Kazano tam wtykać mocne szpilki, lecz chociaż łatwo wchodziły w inne części ciała, niepodobna ich było wetknąć w punkt “nieprzenikniony”.
Spalono wszystkich żywcem...”
— Oto parę tylko dowodów podłości i głupoty apostołów rzymskiej potęgi — mówił proboszcz — przewracając karty, — ale są tu jeszcze inne, od których włosy staną wam na głowie, które was przekonają...
— Dosyć tego — zawołał do najwyższego stopnia oburzony Borzemski. — Milcz ty oszuście i trucicielu dusz ludzkich...
— Ty sam milcz! Kto dał ci prawo przemawiania w ten sposób — zaryczał z kąta sali Długoski, a skrzyknąwszy swoich zbirów, ławą ruszyli w stronę Borzemskiego, Macieja i jego córki Jadzi...
— Zdrajco! — ryczał ze sceny do wściekłości doprowadzony proboszcz — on was zaprzedał kompanistom, on w ich interesie agituje przeciw strajkowi, nie wierzcie temu zdrajcy!
Na sali zerwała się nowa piekielna zawierucha.
Aliści nacierającemu na Borzemskiego Długoskiemu zastąpił drogę stary Maciej, który ostatkiem sił zerwał się z krzesła i głosem od którego zadrżeli wszyscy, zawołał:
— Precz, łotrze!...
Wskutek naruszenia przy wysiłku bandaży na głowie, twarz w jednej chwili spłynęła mu krwią. Straszny był grozą swojego gniewu i żywej krwi... Macieja znali wszyscy i szanowali jak ojca.
— Precz, łotrze! — powtórzył. — On zbawca nasz, on nas ocalił od śmierci!...
Kilkadziesiąt groźnych pięści podniosło się w obronie Jana.
Długoski szybko cofnął się pod ścianę.
— Dajcie mu mówić, — Borzemski chce mówić do was, bracia — wyrzucił ostatnim wysiłkiem Maciej. Podtrzymano upadającego i usadzono na krześle.
— Niech mówi, niech mówi! — odezwały się głosy na całej sali.
— Borzemski ma głos!
Zgnębiony proboszcz cofnął się wgłąb estrady.
Na front sali wysunął się Jan. Wargi mu drżały nerwowo, lewą ręką poprawił zasłaniający mu oczy bandaż na czole.
Zapanowała taka cisza, że Jan słyszał przyśpieszone bicie własnego serca.
— O, jakże mi cię żal biedny, tułaczy ludu polski — przemówił cicho i rzewnie.
Całe piekło chyba sprzysięgło się na to, aby cię unieszczęśliwiać i znieprawiać, duszę i ciało zabijać. Mordują cię gazy, miażdżą skały, gniecie kapitał, a oszukują i trują właśni bracia i przewodnicy.
A to ostatnie w tem piekle, które cię zewsząd otacza, bodaj czy nie najgorsze...
To, com tu dzisiaj usłyszał, co wyszło z niebacznych ust waszego przewodnika, w pierwszej chwili gniewało mię, teraz boli, boli tak strasznie, że wypowiedzieć wam tego nie potrafię.
Bracia, wierzcie mi, to była trucizna!... Znam ją, o i jak dobrze ją znam! Bo i ja nią przez długi czas byłem zatruty i nietylko ja, ale prawie całe pokolenie moich rówieśników — które takie oto księgi jak tamta, co ją na stole widzicie, bezkrytycznie brało za dowody faktów przez naukę rzekomo stwierdzonych.
I nietylko całe pokolenie moich rówieśników, ale cały szereg największych filozofów i myślicieli dziewiętnastego stulecia, nie ustrzegł się przed tą trucizną.
Jakie spustoszenie zasiała w duszach, jak zatrzęsła podstawami odwiecznych zasad moralności i etyki, wie każdy, kto badał rozwój t. z. postępu drugiej połowy dziewiętnastego wieku...
Gdyby nie ta trucizna, to kto wie, czy nawet ruch socyalistyczny, owoc owego postępu, ogarniający szerokie masy roboczego ludu, nie dałby na prawdę ludzkości chociaż odrobiny obiecywanego szczęścia.
Trucizna ta zatruła nie tylko dusze, ale także ideje.
Ja, osobiście, przez szereg lat rzucałem się jak potępieniec w morzu zwątpień, napróżno usiłując pogodzić serdeczną naukę Mistrza z Nazaretu z okrucieństwem i zaślepieniem inkwizytorów.
Bo, że w ogniach świętej inikwizycyi w ciągu wieków straciło życie kilka milionów ludzi, prawdę tę stwierdza aż nadto jasno historya.
Że palono w nich kobiety zwane czarownicami, ludzi opętanych przez dyabła, że spełniano tysiące nadużyć strasznych, zbrodniczych, w obec których blednie najbujniejsza wyobraźnia, to także prawda.
Umysł mój wyszkolony w pozytywiźmie, na próżno szukał rozwiązania zagadki i ja — podobnie jak tysiące innych, podobnie jak wasz proboszcz przed chwilą, bluźniłem Rzymowi, bluźniłem jego nauce, jego prawdom, jego cywilizatorskiej misyi, o której mówili mi jego obrońcy.
Aż w ostatnich latach, pod wpływem nowych badań naukowych, dokonywanych przez najtęższe umysły naszej epoki, o których dowiadywałem się z różnych źródeł, rozświetlać się zaczęła ta otchłań, w której błądziłem bez ratunku.
Wy, bracia moi, może nawet nie wiecie co to jest choroba nerwów, chociaż i was trapi, po równi z innymi. Jest to najstraszniejsza z chorób, bo trwa od kolebki do grobu i żre po równi ciało jak ducha.
Uczeni nazwali ją chorobą wieku. Wspominam o niej dla tego, bo naukowe badania tej choroby doprowadziły wreszcie do wystarczających wyjaśnień, czem rzeczywiście była owa okrutna inkwizycya.
Stwierdzono więc przedewszystkiem, że nerwowe choroby dzisiejsze, wyglądają tak, jak lekki katar, w obec śmiertelnego tyfusu, jeżeli się je porówna z chorobami nerwów w wiekach średnich. Wygrzebano w starych kronikach, że w jedenastem stuleciu zdziesiątkowała ludność straszna, dziś nieznana choroba zwana “ogniem świętym”. Miał to być ukryty ogień, który zwolna przegryzał ciało, że odpadało kawałami. Po miastach i wsiach snuli się ludzie bez rąk, bez nóg, z wyżartymi nosami...
A potem przyszedł trąd, wiecie o nim z pisma świętego, w wiekach średnich nazywano go leprą, i rozpowszechnił się tak, zwłaszcza w południowych krajach Europy, że prawie co dziesiąty człowiek miał w sobie zarodki tej choroby; a równocześnie na podkładzie tamtych szerzyła się “Chorea” czyli taniec św. Wita. Dotknięci tą chorobą łączyli się w wielkie bandy, mężczyzn i kobiet razem, chwytali się za ręce, podrzucali w tył głowy i puszczali w szalony, bezwstydny taniec, który się kończył orgią trudną do opisania, trwający aż do zupełnego odrętwienia.
Dotknięci tą chorobą miewali straszne wizye, widywali szatanów, sąd ostateczny, i znosili niewypowiedziane katusze. Tysiącami przebiegali całą Europę, wszędzie roznosząc zarazki swojego szału.
Ale najgorszem ze wszystkich było “opętanie” czyli wielka histerya, którą dotknięte były wszystkie czarownice wieków średnich.
Wasz proboszcz czytał wam o jednym “czarowniku” u którego inkwizycya znalazła jakiś punkt “nieprzenikniony”.
Ale, nie tylko to, z tymi nieszczęśliwymi działy się rzeczy daleko dziwniejsze, które dzisiaj dopiero nauka wyraźniej tłomaczy. Chorzy na opętanie, najstraszniejsze męki tortur znosili z uśmiechem, nie czując bólu; ich ciało traciło ciężar gatunkowy, nie tonęło w wodzie, albo nawet unosiło się w powietrzu. Co więcej, ciała ich nie imał się ogień, ale, najgorsza w tem wszystkiem była ogólna wiara, że wszystko to dzieje się za sprawą szatana.
Tymczasem była to tylko choroba, strasznie zaraźliwa, szerząca się na tle zabobonów i ciemnoty średniowiecznej w sposób gwałtowny.
Dotknięci nią utworzyli nową straszną religię, której wyznawcy oddawali cześć dyabłu.
A zatem i to jest prawdą, co czytał wasz proboszcz o dyable i o stosunkach z nim tych, których tępiła inkwizycya. Nazywam to prawdą, bo w szale choroby swej wierzyli w to z taką wiarą, o jakiej człowiek normalny pojęcia mieć nie może. Zaś wiara ta szerzyła się tak gwałtownie, że była obawa, iż całą ludzkość ogarnie.
To, co czytał proboszcz o mordowaniu dzieci i wypijaniu krwi, to także straszna prawda. Dotknięci tem okropnem szaleństwem czynili to na ofiarę dyabłu... Mordowano je tysiącami.
Sekta czcicieli djabła miała nawet swego papieża w Tuluzie i odbywała synody. Bezczeszczenie kościołów, wydobywanie trupów z grobów, bicie księży, walanie hostyi w błocie, gruchotanie kości i brukanie ich najwstrętniejszym kałem, trafiało się co raz częściej.
Zdawało się, że szaleńcy ci, dla których każdy dobry uczynek w dotychczasowem pojęciu był grzechem przeciwko szatanowi a każdy grzech obowiązkiem religijnym, zaleją świat, że już, już, nadchodzi kres bytowi rodzaju ludzkiego, któremu przeznaczono zginąć w sposób tak marny i okropny.
Czy teraz rozumiecie czem była owa inkwizycya święta, którą przeprowadził w sposób tak okrutny Kościół katolicki?...
Gdyby nie inkwizycya, to kto wie, czy ludzkość dotrwałaby do dzisiejszego dnia. Inkwizytorzy wypalali ohydną, ale rzeczywistą chorobę, którą dotknięty ród ludzki mógł się stoczyć do rzędu istot niższych, niż nawet zwierzęta...
Że z chorymi gubiono często zdrowych, że działy się nadużycia i zbrodnie, nie myślę przeczyć. Ale trzeba pamiętać, że były to wieki średnie. Wiara w dyabła była tak rozpowszechnioną i ogólną, że wierzyli w niego i opętani i ci, którzy go w opętanych tępili. On zaś jednych i drugich brał w moc swej złej potęgi, że często zacierały się różnice pomiędzy dobrem a złem.
I dziś, kiedy ludzkość dochodzi, jak powiadamy, do szczytu cywilizacyi, szatan nie ustąpił z dusz ludzkich, dobre atoli wzięło o tyle górę, że nawet szatan jego maską okrywa każdy uczynek zły...
Chcecie dowodów?
Oto pomiędzy wami są ludzie, którzy mnie okrzyknęli zdrajcą waszej sprawy, a sami wzięli od kompanistów pieniądze, aby nakłonić was do strajku, bo w tej chwili im tylko, a nie wam, strajk korzyść przyniesie.
Mam na to dowody!...
Ale mowcy nikt już nie słyszał. Wykładu o inkwizycyi, zapewne nie dla wszystkich zrozumiałego, słuchano z zapartym oddechem; wierzyli czy nie wierzyli, rozumieli czy nie, ale — słuchali, bo w grę nie wchodził z bliska żaden z ich znajomych. Skoro atoli przeszedł do sprawy, w której jedni wierzyli jemu, a drudzy proboszczowi, Smitowi i innym, zerwała się burza.
Skończyło się na ponownem zgaszeniu świateł.
Borzemski wyszedł z sali przygnębiony jak nigdy. Odprowadził z gromadką bliższych przyjaciół starego Macieja i Jadzię i za ich namową został u nich na nocleg.
Pierwszy raz w życiu uląkł się mocy szatana.
A stary Maciej skoro tylko przestąpił próg ubogiej izdebki, którą zajmował wraz z Jadzią, w malutkim domku u podnóża skalnego urwiska, usunął się z cichym jękiem na podłogę i zemdlał.
Wyczerpała się nareszcie owa moc ducha, którą dźwignął się z łoża boleści, spiesząc na zebranie. Pod naciskiem fizycznego bólu i z nadmiaru przykrych wrażeń doznanych tam, na meetingu, runął jak podcięty dąb, pierwej jeszcze, nim przerażony Jan, któremu się z rąk wysunął, zrozumiał co się stało.
— Boże! co ojcu — zawołała szukająca zapałek Jadzia, usłyszawszy jego jęk i upadek.
— Prędzej, światła — odezwał się drżący głos Jana.
— Co to się stało, co to, panie — mówiła zapalając lampę.
— Ojciec zdaje się zemdlał.
— Boże!...
Wnet oboje pochylili się nad ociekającą żywą krwią głową Macieja.
— Odwagi pani! Nie czas na rozpacz i żale. Trzeba go ratować!
Przenieśli omdlałego na łóżko. Po chwili był już rozebrany, a Jadzia drzącymi rękami obmywała mu zimną wodą skrwawioną głowę.
Maciej drgnął lekko, otworzył oczy i zobaczył pochyloną nad sobą twarz córki, w której odbijała się radość i nadzieja.
— A, Jadzia, — przemówił szeptem. — Słabo mi, ciemno, gdzie jestem?
— W domu, ojczulku, powróciliśmy z meetingu.
— Prawda! a pan Borzemski?
— Jestem, ojcze.
— A no, to chwała Bogu!...
Przymknął znowu powieki, i mówił dalej z widocznym wysiłkiem:
— Uknuli spisek... Strzeżcie się, panie Borzemski... Stif... Oh, słabo mi... wody!
Połknął kilka kropel, otworzył znowu oczy, ale już jakieś mętne, z wyrazem trwogi wpatrywał się w sufit:
— Stif, ruda Mery... zbrodniarze! — Jęk bolesny wyrwał mu się z piersi a ręce kurczowo targały pościel.
— Boże! co począć — łkała Jadzia. — I znowu mdleje — mówiła z trwogą wpatrując się w twarz ojca.
Jana również ogarnął niepokój. Chwilkę stał bezradny, ale to wnet minęło.
— Nie ma co, sami nie damy rady. Pilnuj go, pani, rób co możesz, ja sprowadzę lekarza.
— Nie, o nie! pan nie może wychodzić, — rzuciła się ku niemu.
— Dla czego?...
— Czyś pan nie słyszał.... On mówił, on coś wie, a ja przeczuwam... Panie Borzemski, oni pana chcą zamordować... Boże, tyle nieszczęścia na raz! Zlituj się pan, zostań, zostań, ja pójdę po lekarza.
Na klęczkach go wstrzymywała, z wyrazem takiej trwogi w niebieskich oczach i taką potęgą uczucia brzmiał jej głos drżący, że w oczach Jana pomimo całej grozy położenia, błysnął płomyk radości... Błysnął i zgasł niedostrzeżony.
— Ależ dziecko kochane, — mówił dźwigając ją z ziemi i nieznacznie tuląc do piersi, — uspokój się! Minęła północ, choćby i był spisek, wiedzieli, że tu zanocuję; zasadzka nie miałaby sensu. Nic mi nie grozi. Za pół godziny sprowadzę lekarza; rób tymczasem zimne okłady...
Po chwili piął się już stromą ścieżką w stronę miasteczka, wybrawszy najkrótszą drogę, aby jak najprędzej sprowadzić lekarza. — Żeby tylko nie było za późno, myślał przejęty żalem i obawą. Taki upływ krwi, tyle wrażeń, a potem jeszcze to coś, co go przejmuje takim strachem o mnie... Co to być może, czego on się dowiedział, co słyszał...
Nagle stanął jak wryty. Błyskawicą nowa myśl przeszyła mu głowę i serce:
— Tak, to jasne jak słońce. Owe rumieńce, tam na górze przed katastrofą, a teraz, ten strach, to przejmujące spojrzenie, ta prośba na kolanach... Ona mię kocha!... Po przed oczyma przelatywały mu z niesłychaną szybkością czerwone płatki! Miał wrażenie, jakby ciepła krew falą zalewała mu serce.
Oprzytomniał atoli prędko i puścił się w dalszą drogę.
— Nieszczęście, myślał, nowe nieszczęście. Miłość w takich warunkach i dla takiego jak ja człowieka, to tylko nowy ból i nowy szereg katuszy.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Sprowadzony lekarz skonstatował przekrwienie mózgu, zapowiedział zapalenie i nie robił zbyt wielkiej nadziei. Zapisał jakieś proszki, wziął trzy dolary za nocną wizytę i odszedł.
Jadzia i Jan zostali sami.
Chory Maciej, po zażyciu proszków, uspokoił się trochę, czasem, zdawało się zasypiał na chwilę, ale jakieś upiorne widziadła trapiły mu duszę, bo znów zrywał się, jęczał, groził komuś, to znowu prosił o zmiłowanie, trwożąc serce córki i przyjaciela.
Przez długi czas milczeli oboje. Nietylko troska o chorego Macieja przygniatała im dusze, nietylko bolesny jęk jego skargi rozraniał serca.
Stanęło pomiędzy nimi uczucie, które w innych warunkach niebo na ziemię sprowadza, ludzi w aniołów zamienia, wiosnę nieci w sercu i raj w duszy.
On odgadł, a teraz widzi, że dobrze odgadł tajemnicę serca dziewczyny. Jej pomięszanie i niepokój, przy każdem jego zbliżaniu się do niej, nieuniknionem przy obsłudze chorego, jej częste rumieńce wreszcie, nie mogą przecież pochodzić z samego współczucia i strachu o ojca... Ale chociaż serce rwie się do niej całą potęgą, on milczy upornie i dziwi się, że milczenie to sprawia taki dotąd nieznany mu ból... Zdawało mu się dawniej, a nawet dziś jeszcze, tam, na ścieżce, gdy szedł po lekarza, że rozumem zdusić można każdy poryw serca rozumowi przeciwny.
Czyżby naprawdę tak słabą posiadał wolę?... Czuł, że jest nędzarzem i że z nędzy tej nie wybrnie tak prędko. Wypadki ostatnich dni odsłoniły przed nim taki ogrom przewrotności ludzkiej i do tego stopnia zatrzęsły jego na wskroś uczciwą duszą, że wprost przeraził się tej potęgi zła, którą, czuł, że chwyta go ze wszech stron, jak przepotężny polip, albo złowrogi malstrom.
Widział, że ginie bez ratunku. Ostatnie zgromadzenie przekonało go, że siew szatański ludzi przewrotnych, czcicieli czarnego amerykańskiego boga, zbyt głęboko w masach ludu zapuścił korzenie, by on, nędzarz silny jedynie prawdą i wiedzą, mógł liczyć na ich poparcie.
Zbyt krótko zresztą i zbyt mało był znany. Poznał, że do tych szerokich mas nie trafia żaden argument, bo na to zbyt mało są oświecone, że porwać je łatwo, ale porywa je prędzej każdy łotr, byle był znany szeroko i miał majątek, niż człowiek najuczciwszy, a nawet najwymowniejszy, ale — nędzarz, jak on.
Nawet ta garstka przyjaciół, którą zdobył prawością swą i poświęceniem i dobrocią serca, to na teraz dla niego nowy tylko dowód, że nie ma w sobie potrzebnych sił, aby się przeciwstawić potędze, którą tak butnie wyzwał do walki. Kochają go, w ogień by za nim poszli, ale tylko dla tego, że... wierzą. Wierzą zaś nie idei, którą reprezentuje, ale jemu, bo zdobył ich zaufanie.
Otoczyła go ciemna noc zwątpień i rozpaczy.
I wolnoż jemu, nędzarzowi, przeciwko któremu zmawiają się wszystkie potęgi piekieł, przeznaczonemu na zagładę, myśleć teraz o najwyższem osobistem szczęściu, jakiem mogłaby być miłość takiej gołąbki czystej, jaką jest Jadzia?.. Wolnoż mu tę duszę jasną, którą okrutny los i bez tego tak boleśnie dotyka, wciągać w wir własnych przeznaczeń?...
Więc milczy i cierpi.
Chociaż serce rwie się do niej całą potęgą, milczy i zacina się w swem milczeniu, jak głaz.
Chory Maciej po drugim proszku śpi spokojniej, dusza chorego ma widać chwilę ukojenia, ale dusze czuwających nad nim córki i przyjaciela zmagają się z bólem, który szarpie im serca i targa nerwy na strzępy.
Siedzą naprzeciw siebie; ona przy głowie, on u nóg chorego. Lampa mdłem światełkiem wypełnia izdebkę, słychać tylko ciężki oddech chorego i żałobny tik-tak starego zegara. Godziny płyną długie jak wieczność, a oni milczą, unikając nawet spojrzeń, które kilkakroć skrzyżowane w sercu Jana zwiększyły ból, a w Jadzi lęk niewytłomaczony. Aż wyczerpana męką dziewczyna, tłumiąc gwałtowne łkanie, usunęła się z krzesła na ziemię i chusteczką z całych sił przycisnęła usta, by nie wybuchnąć krzykiem.
Jan rzucił się na ratunek. Podniósł z ziemi i nie wiedząc nawet co robi, tulił spazmatycznie drżącą w ramionach.
— Jadziu, dziecko, co tobie, uspokój się na Boga!...
Łkała cicho, coraz ciszej, a równocześnie tuliła mu się do piersi, jak wystraszone dziecko do łona matki.
On drżał. Moc woli, którą chciał zmusić do milczenia serce, opuściła go najzupełniej.
— Jadziu, Jadziu, co tobie — szeptał tłumiąc łzy gwałtem napływające do oczu.
Wysunęła mu się łagodnie z ramion, oczy z łez nie oschłe utkwiła w jego źrenicach i przemówiła.
— O, pan Jam dobrze wie, odczuwa, rozumie, tylko nie chce... na mękę skazuje i za co... Boże mój... za co.
— Ja... ciebie dziecko... na mękę...
— Nie trzeba przeczyć, nie trzeba... nic się nie ukryło przed mojem sercem...
Zdumienie jego rosło. W niebieskich oczach dziewczęcia paliły się dziwne iskierki.
— Czy pan Jan myśli, że ja mogę być jeszcze szczęśliwą... bez... pana...
— Drogie dziecko, co ty mówisz, o... gdybyś ty znała stan mojej duszy...
— Duszy, duszy, twej duszy Janie — mówiła topiąc palący wzrok w jego źrenicach — ona czarna w tej chwili, obsiadło ją zwątpienie i rozpacz, ostatkiem sił broni się przed... nieszczęściem.
— Więc ty...
— Wszystko odczuwam, wiem wszystko, wiem to nawet, że kochasz mnie i że się tej miłości zaprzeć chciałeś, aby oszczędzić mi męki, a może śmierci...
Słuchał zdumiony, drżący jak liść targany wiatrem. Jasnowidząca potęga duszy dziewczęcia, którą tak wysubtelnił cudzy ból i głębia uczucia, zabobonną trwogą przejęła mu serce. Usunął się kornie do jej kolan i szept głuchy jak jego rozpacz wydzierał mu się z głębi piersi:
— ...A może śmierci... Odgadłaś mię, dziewczyno, kocham cię, jak może nikt nie kochał na świecie, bo miłością człowieka, który stojąc nad grobem, uświadomił w sobie po raz pierwszy w życiu potęgę takiego uczucia, że mógłby jego szczęściem żyć wiek cały w rozkoszy... A nad moją głową śmierć krąży i ja ją czuję nieomal dotykalnie... więc chciałem je unieść z sobą nieodkryte, bom nie przypuszczał...
— Aby drugie serce odczuć mogło taką głębię twojego bólu — prawda?... Ale ono już tak dawno biło tylko dla ciebie Janie, tak dawno... dawno... Tylko tyś o tem nie wiedział, nie odczuwał, twoja myśl zajęta niedolą braci, nie miała czasu zaprzątać się uczuciami biednego dziewczęcia, które duszą całą towarzyszyło każdej twej pracy, każdemu przedsięwzięciu, każdemu twojemu słowu...
— I ja dopiero dzisiaj — palce kurczowo w bujnych włosach zatopił, pierś rozsadzał mu ból, milczał chwilę i jeden tylko wyrzucił wyraz:
— Nieszczęście!
— Janie, Jasiu! I zarzuciła mu ręce na ramiona — odepchnij precz te myśli czarne, może jeszcze i dla nas jaśniejsze zaświeci słońce. Tatuś wyzdrowieje, — o, patrz jak śpi spokojnie, wyjedziemy z tego piekła, gdzie tyle wrogów sprzysięgło się przeciwko tobie, między innych ludzi, lepszych, poczciwszych, znajdzie się inne pole do pracy, a ja z tobą duszą całą...
— Jadziu, dziecko najdroższe, duszo duszy mej, — ręce jej okrywał pocałunkami — o, jakże ja mogłem być do tego stopnia ślepym, żeby tego nie widzieć! O jakże wdzięczny ci jestem, za te słowa pociechy, otuchy i wiary... Wiary,... A jednak mnie braci moich opuścić teraz nie wolno, przed walką, którą wypowiedzieliśmy łotrom, cofać mi się nie wolno...
— Wiary, tak wiary; Jasiu mój, trzeba nam wierzyć, że Bóg miłosierny, nie opuści swojego ludu, że zbrodniczy zamach uknuty przez jego ciemiężycieli i zdrajców nie uda się i że prawda zatryumfuje...
— Jadziu, Jadziu, dziecko moje, — odezwał się w tej chwili jakąś trwogą nabrzmiały głos chorego.
— Czego ojczulku?...
Podbiegli oboje do łóżka, na którem siedział Maciej, ręce wyciągnął przed siebie, oczy nieprzytomnie patrzyły w dal.
— Jak tu ciemno Jadziu, dym oczy wygryza, idź, idź, uciekaj.... słyszę głos Jana. Boże ratuj nas, bo zginiemy.
Zapłakali oboje. Biedny Maciej bardzo był chory.
W salunie Smitha gwarno dziś od samego rana. Po spaleniu się kopalni górnicy nie mają zajęcia, a że o czwartej popołudniu w sąsiedniem miasteczku otwartą zostanie konwencya, więc też kto żyje ściąga do szynku po nowiny.
Na ustach wszystkich — strajk.
Po meetingu na Czarnej Skałce, liczba jego przeciwników zmalała znacznie. Ogranicza się zaledwie do osobistych przyjaciół Borzemskiego i Macieja. Ale nie wiadomo jeszcze co ludzie myślą po innych “lokalach”.
— Słuchajta chłopy! — grzmi z za bary potężny głos Smitha. — Roboty niema dla was tak czy siak, bo kopalnie spalone, a tylko głupi chyba będzie przeciw strajkowi, kiedy kużdy jeden (Joe Smith z upodobaniem wtrąca w swe przemówienia gwarowe zwroty ze wszystkich stron Polski) bardzo dobrze wie o tem, że w czasie strajku dostanie z unii tygodniowe wsparcie po trzy albo i cztery dolary, a jak strajku nie uchwalą, to nie dostanie nic.
— Słusznie gada!
— Prawda czysta jak złoto.
— A co, nie mówiłem że ten Borzemski to zdrajca?
— Pewnie że zdrajca.
— Nasza “Trybuna” to samo powiada!
— Smith, przeczytaj co stoi w “Trybunie” o Borzemskim.
Podano mu gazetę, uciszyło się; lud polski w Ameryce ma dużo szacunku dla drukowanego słowa. Smith czytał z początku głośno a potem coraz ciszej, z przerwami. Było to sprawozdanie z meetingu na Czarnej skałce:
“...A że wśród rzesz pracującego ludu nigdzie i nigdy nie brakło zdrajców, więc i do naszych narodowych zrzeszeń, na wolnej ziemi amerykańskiej, zakradają się wilki w baraniej skórze, rycerze przemysłu, drapihrusty z pod ciemnej gwiazdy, i że się tak wyrazimy, trywialnie mówiąc, łotry ostatniego rzędu, którzy za judaszowskie srebrniki, gotowi zaprzedać krew własnych braci.
“Jednym z nich jest znany ogólnie “druh” (co za ironia!). Jan B. prowodyr tutejszych Sokołów, który, strojąc się w piórka patryotyzmu, usiłował okłamać ogół, zdobyć jego zaufanie, aby potem handlować jego krwią serdeczną.
“Słyszeli wszyscy co mówił wczoraj na zgromadzeniu ludowem....
“Dziwić się zaiste wypada, że rozgniewany lud nie zlynchował łotra na miejscu; miejmy wszelako nadzieję, że i jego cierpliwość raz się nareszcie z wyczerpie.
“Krew burzy się w żyłach, na samą myśl, że znalazł się pomiędzy nami człowiek, który na wolnej ziemi Washingtona stał się apostołem ohydnej inkwizycyi hiszpańskiej, który dzisiaj jeszcze paliłby na stosach i torturował tych, co stają w obronie ludu pracującego. Tak daleko nie posunął się dotąd, żaden parobas ajryskich infularzy.
“Czy to nie oczywisty dowód zdrady, za którą”....
W tem miejscu Smith zakaszlał się tak gwałtownie, że oczy zaszły mu krwią, i — zmiętą gazetę w kąt rzucił.
— No, a co dalej?....
— Czytaj dalej, czemu nie czytasz?
— Dalej nie ma nic ciekawego. Dajcie mi spokój. Odwrócił się do szafy i czegoś pilnie szukał pomiędzy flaszkami. Sumienie go ruszyło. Przypomniał sobie, że Jan to przecież jego kolega szkolny, przyjaciel jasnych dni młodości.
— A w szynku wzmógł się krzyk klątw i pogróżek, które krzyżowały się jak race po nad głowami skłębionego tłumu.
— Zdrajca — wołali jedni.
— Na takiego i stryczka szkoda — dodawali drudzy.
— A to mu dał! — cieszyli się inni, podziwiając stylistyczne zdolności redaktora “Trybuny”.
Byli jednak i tacy, co nie podzielali opinii większości. Pod oknem skupiła się gromadka wiernych przyjaciół Jana, którzy nie mieli jednak odwagi wystąpić w jego obronie. Jeden z nich zauważył:
— Ale czemu to Stifa jakoś nie widać!...
— Albo to nie wiesz? Przecie on deputy-szeryfem, ćwiczą się teraz w strzelaniu.... Co go tam obchodzą górnicy! Jak każą, a zapłacą, rodzonego ojca by zabił.
— A taki, zdawało się, zawzięty unista!
— Jeszcze niedawno tak ogniście wymyślał na kompanistów.
— Głupi mu wierzy!
— A ci wszyscy to nie wierzą?
— Bo głupi!
— Oj, że będzie bieda to będzie.
Zaś w innym kącie salunu, skupili się znowu tacy, co już popakowali manatki, wybierając się z powrotem do kraju.
— No to kielo wszystkich razem nas będzie — pytał się tęgi młody górnik z jasnymi faworytami, a la kronprinz Rudolf austryacki.
— Zaraz porachujema: jeden, dwa, trzy, cztyry, pięć, sześć — sześć nas stoi tutaj.
— No, a ty?
— Prawda, a ja, to siedem.
— A Wojtek Grzela z Jodłowy...
— To osiem.
— Marcin Sikora ze Skołyszyna...
— To dziewięć.
— Walek Chudziak z Tarnowca...
— Z Młodczówki, nie z Tarnowca.
— Dziesięć. Kto jeszcze?
— Jeszcze Bartek Kulas i Kuba Stojak mieliby ochotę, ale posłali na Zielnę pieniądze ojcom w Jodłowy i na szyfkartę nie starczy.
— To się złożymy i dobra. Oddadzom w domu.
— Ja by ta Kulasowi nie pożyczoł, to cygan!
— Ale famielija porządno. Moszko z austeryi tam sobie pewnie pejsy wyrywa z rozpaczy, że ich już nie wykurzy z chałupy — ja za niego poręczę, odezwał się Grzela — albo i sam wyłożę ile potrza.
— Toby było razem dwanaście. Jadę zaraz do Sawy i szteluje dwanaście szyfkartów. Dawajta po pięć dularów zadatku.
Ten i ów wyciągał z zapazuchy chuścinę i rozwijał ostrożnie, dobywając zatłuszczone i zmięte papierki.
— A możeby jeszcze poczekać, może strajku nie uchwalom — zauważył jeden, któremu się widocznie żal zrobiło piątki trzymanej w ręce.
— Może i prawda — zawtórowali inni.
— Jakie wyśta ludzie nie mądre — burczał górnik z faworytami. Będzie, czy nie będzie, to wszyćko jedno. Kopalnia spalona, roboty lo nas nima. Co mamy tu przejadać zarobek bez zimę; z wiesnom kto bedzie kcioł, to se wróci, a dobrze choć bez pół roku nacieszyć się ze swojakami.
— Jużci prawda — potwierdzili inni, składając swoje piątki na owe szyfkarty.
Ale do koła nich, kupić się już zaczęli inni górnicy i posypały docinki.
— A wejgo, galcyoki już po fertyku!
— Co, co zrobili, — dopytują się inni.
— A no wej, patrzajta jeno ludzie, co to grosiwa złożyli na szyfkarty.
— Co? odjeżdżają?
— Toć sami widzita, że prawda.
— Co to te psiąkrwie mają pieniędzy.
— Bośwa nie przepijali jak wy — odciął się któryś.
— Stul pysk galonie przeklęty!... — Ty sam stul!
— Ale, dajta spokój, co się mata wadzić z takimi, — odciągnął któryś zacietrzewionego.
— Pewnie że nie warto!
— Takie zdrajce!
— Sanowogany!
— Ameryckie pieniądze wywożom do tego żydowskiego kraju.
— Że tyż Ameryka puszcza tu takich złodziei, co żyją jak bydło za dolara na tydzień, i pieniądze wywożą. Ma tu potem być dobrze w tym kraju...
— Cicho bądź tam ty rusku przeklęty, mądralo jakiś, bo ci wszystkie zęby porachuję — odezwał się na to górnik z faworytami, który już schował pieniądze.
— Kto rusek?....
— A kto galon!...
I skoczyli do siebie jak dwa koguty. Obaj chłopy na schwał, młodzi, a jeden i drugi poduczył się już trochę sztuki boksowania. Patrzą sobie w oczy, zajadle, postawy zajęli dobre, bokserskie, nogami przebierają drobniutko, a pięściami raz po raz grzmocą po twarzy, po karku, po głowie, “Ruskowi” krew puściła się nosem.
— Nie daj się! — wołają koledzy!
Któryś “galicyakowi” podstawił nogę, w skutek czego ten runął jak długi na ziemię.
Kto wie do czego było by doszło, bo inni ujmując się za swojakiem, już rzucić się mieli na przeciwnika, gdy nagle otworzyły się drzwi a w nich ukazał się Borzemski. Po za oczy okrzyczeli go zdrajcą, ale gdy wszedł i spojrzał tak dziwnie jakoś, a krzyknął, pospuszczali oczy i wstyd im było tej awantury.
— I to mają być dzieci jednej matki — przemówił z wyrzutem — nie dość, że podzielił nas wróg, jeszcze wy dzielicie się między sobą. Stałem za drzwiami. Słyszałem.
I czego wy chcecie od tych biedaków z Galicyi, którzy ostatni kęs chleba odejmują sobie od ust, aby go poświęcić na wykupno ojczystego zagonu. Ciemny amerykański motłoch oskarża ich, a wy bezmyślnie powtarzacie. To wstyd! Ci którym żal tych krwawo zapracowanych centów polskiego górnika z Galicyi, powinni wiedzieć, że stu milionerów wywozi do Europy w jednym roku sto tysięcy razy więcej dolarów, niż wszyscy Polacy w Ameryce przez lat dziesięć.
Głupstwo!
Czas na konwencyę! Jeżeli są tu delegaci, to proszę za mną. I wyszedł.
Wyszła za nim spora gromadka, ale nie wszyscy.
Pozostałym ruda Mery, która od niejakiego czasu kręciła się za barą, nie szczędziła wyzwisk, po polsku i po angielsku.
— Nie sądziłam, że to polskie bydło jest takie głupie. Nie dawno wymyślali mu od zdrajcy, byliby go powiesili, gdyby tak był gdzie blisko, a gdy przyszedł i krzyknął, pospuszczali łby jak obatożona sfora psów. Tfu! Podła, głupia rasa niewolników!
Wyszła, silnie trzasnąwszy bocznymi drzwiami na podwórze, gdzie na nią czekał Stif z karabinem na plecach w towarzystwie dwóch innych detputy-szeryfów.
— No, więc jakże — zapytał.
— Czas wam na stanowisko!
— Już wyszli?
— Wyszło ich ze trzydziestu. Wszystko dobrze się składa. Muszą przechodzić koło strzelnicy i magazynu. Przywitać ich salwą, ale nie pierwej, aż jeden z nich puści się pędem w waszą stronę. To nasz człowiek i tego trzeba oszczędzić. Przed sądem będzie wymówka, że chcieli podpalić magazyn. A nie zapomnij w obec wszystkich głośno krzyczeć, że górnicy chcą wysadzić magazyny w powietrze. Ci dwaj głupcy — wskazała wzrokiem kolegów Stifa, — słyszeli krzyki, więc potwierdzą, rozumiesz?....
— Rozumiem, ale.....
— Nie ma czasu na “ale”. Pięćset dolarów w złocie masz u mnie, jeżeli ten przeklęty Bor nakryje się nogami. Gońcie na przełaj przez górę, żeby nie było zapóźno. Wypchnęła ich z podwórza a sama wróciła do salunu, gdzie jej mąż, traktował wódką po raz ostatni tych delegatów, którzy byli gotowi głosować za strajkiem i z którymi sam także wybierał się na konwencyę.
Ruszono niebawem w wielkiej gromadzie, bo wszyscy nieomal górnicy przez ciekawość pociągnęli za nimi. Szły nawet kobiety.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Jan ze swoimi dochodził tymczasem do magazynów, najbogatszej kompanii antracytowej w całem zagłębiu, w których trzymano różne narzędzia górnicze, proch, dynamit, olej itd., sprzedawane górnikom we wszystkich okolicznych kopalniach.
Opodal tychże, urządził szeryf powiatowy, strzelnicę dla swoich deputowanych i teraz właśnie odbywały się ćwiczenia w strzelaniu do tarczy, w których brało udział z pięćdziesięciu ludzi ściągniętych z całego powiatu.
Już drugi dzień trzymano ich pod bronią.
Górnicy nie wróżyli sobie nic dobrego po tych manewrach.
— Szykują się na naszą skórę — przemówił jeden z towarzyszy Jana, gdy ominąwszy dosyć wysoką górę posłyszeli wyraźnie huk częstych wystrzałów.
— Pewnie że tak — potwierdził drugi — ale jak strajku nie uchwalimy to i powodu nie będą mieli.
— Żeby tylko — dodał trzeci — bo zdaje mi się, że większość będzie za strajkiem.
— W Bogu nadzieja, — odezwał się Jan, który po rozmowie z Jadzią nabrał jakoś otuchy i wiary w lepszą przyszłość.
Tymczasem zbliżyli się na jakie trzysta kroków do strzelnicy, a w tejże chwali z gromadki ich odłączył się jeden z górników, którego przedtem nie zauważyli i z krzykiem “Hurrah!” pędem puścił się w stronę magazynów.
Równocześnie, jakby z pod ziemi, z za parkanu wysunął się zastęp zbrojnych deputy-szeryfów i skierował lufy swych karabinów prosto w przerażoną gromadkę.
Stanęli jak wryci i tylko Jan wystąpił kilka kroków naprzód, podniósł rękę, chciał coś przemówić, ale w tej chwili huknęła salwa, a Jan pierwszy chwycił się ręką za lewy bok i runął w znak na ziemię. Za nim zwaliło się z nóg kilku innych. Jeden jęk bólu i przerażenia uderzył w niebo.
Gdy wiatr zwiał dym po morderczej salwie deputy-szeryfów, okropny widok przedstawił się ich oczom.
Zaledwie kilku oszczędziły kule. Na ziemi, leżało pięć trupów, a reszta tarzała się we krwi własnej.
Strach zjeżył włosy na głowach mordercom. Wszakże strzelali do bezbronnych....
Stif, który stał w pierwszym szeregu, na lewem skrzydle i pierwszy dał ognia biorąc na cel nieszczęśliwego Jana, rzucił karabin na ziemię, krzyk spóźnionego żalu i rozpaczy wydarł mu się z piersi, a siła, której oprzeć się nie potrafił pchnęła do nóg ofiary.
Przyczołgał się na kolanach do głowy Jana i zabobonną trwogą przejęty utopił wzrok w jego śmiertelną bladością okrytej twarzy.
Jan żył jeszcze, wargi drgnęły mu raz i drugi boleśnie, a z pod uniesionych powiek mgłą zachodzące źrenice wyrazem oskarżenia uderzyły w duszę mordercy.
— Szczepanie, to ty!... Widziałem!... niech ci Bóg przebaczy!... przemówił cicho i z wysiłkiem.
On zerwał się z kolan, rozpacz, żal i trwoga niby rozpalone kleszcze ścisnęły mu duszę, zwierzęcą, bezmyślną, duszę zbrodniarza. W oczach wyrazem obłąkania zapalił się blask tej męki. Ryknął jak raniony zwierz i pędem puścił się w stronę salunu Smitha.
Za górą huraganem wpadł na górników zdążających na konwencyę, obalił kilku, przeraził wszystkich i jak piorun przez wybite drzwi runął do wnętrza salunu.
Ruda Mery miała gościa. Jej brat, inżynier Sweeney stał przy barze. Zresztą nie było nikogo.
Z uderzeniem piorunu pojawiający się szatan nie przeraziłby ich więcej. Odruchowo cofnęli się wstecz.
On w pierwszej chwili miał wygląd tygrysa, który chce się rzucić na upatrzoną ofiarę. Przerażający był z włosem, który pojeżył strach, z płomieniem szaleństwa, czy obłędu w oczach i krwawą pianą, która sączyła się z ust, świeciła na rudych, krótko przyciętych wąsach.
Ale się nie rzucił.
Jakby go kto w pół chwycił, przegięty w kabłąk, nachylony w ich stronę syczał przez kurczowo ściśnięte zęby:
— Zamordowałem!... trup, trup... patrzy na mnie... To nie ja, to ona! ona kazała....
Odpychał rękami widziało jakieś, potem nimi oczy zasłonił i jak wpadł do salunu, tak wypadł szybko bocznymi drzwiami. Zatrzeszczały pod ciężarem jego nóg wątłe schody i potem zatrzasły drzwi na strych wiodące.
Suszono tam bieliznę, na całej sieci splątanych sznurów.
— Idź, zobacz, co on, poco.... odezwała się szczękając zębami Mery do brata.
Wyszedł i wrócił po chwili... Przerażenie świeciło mu w oczach.
— Cóż?
— Wi - wi - wisi!...
— Wisi?!....
— Tak!
— To... i czego się trzęsiesz głupcze?....
Sama trzęsła się jeszcze, ale strach mijał, w oczach zjawiły się inne błyski.
— Doskonale się składa. Idyota był, no, wiadomo, przecież to Polak... w sądzie byłby wypaplał, a tak... I cały tysiąc dolarów w zysku!..... Ciekawam ilu ich padło! W każdym razie, braknie kilku najzawziętszych przeciwników....
Brat słuchał, i patrzał na nią przerażony, ale i nie bez podziwu:
— Szatan z ciebie Mery, wcielony szatan!
— Hi, hi, hi, — zaśmiała się, już zupełnie uspokojona. — Dziękuję za komplement, ale na ciebie czas. Konwencya z pewnością otwarta. Idź! trzeba pilnować businessu!.....
Przerażenie, rozpacz, żal i gniew ogarnęły gromadkę górników, którą prowadził Joe Smith na konwencyę, gdy dotarła do miejsca, gdzie w krwi własnej walały się trupy ich braci i jęczeli ranni.
Oddział szeryfa, po dokonanej zbrodni mordu bezbronnych ludzi, przejęty panicznym strachem pierzchnął z pola.
I dobrze się stało!
Widok tylu trupów, zapach świeżo rozlanej krwi, wściekłość nieciły w sercach i żądzę pomsty.
Zapomniano o różnicy zdań.
Toż to krew ich krwi, toż bracia właśni!
Boże!....
Gdzie ci zbrodniarze, mordercy!!!
Niema?!!
Rzucono się na ratunek.
Smith dostrzegł tymczasem Jana. Dwóch ludzi z jego gromadki, których nietknęły kule, podtrzymywało mu głowę, usiłując równocześnie zatamować krew, płynącą obficie z rany, nad lewą piersią. Reszta tlejącego w nim życia, skupiła się w mgłą zachodzących oczach. Spostrzegł kolegę z ławy szkolnej i coś jakby niemy wyrzut zarysowało się w twarzy.
Jak piorunem rażony upadł Smith na kolana, oczy zaszły mu bielmem trwogi.
— Janie, Janku!... i ty, ty także...
W twarzy rannego zarysowało się rozrzewnienie.
— Widzisz, widzisz Józiu — mówił tłumiąc jęk bolesny — ile tu krwi, jakie żniwo krwawe z posiewu, w którym i ty niestety.... a także on, Szczepan, on pierwszy, od jego kuli....
— Jezus Marya, co za zbrodnia straszliwa; ale ty nie umrzesz Janku, ty nie możesz umierać.... Boże!.... oszaleć przyjdzie....
— Słuchaj Józefie, rozpacz nic nie pomoże. Grzeszyłeś, trzeba grzech zmazać. Twoje miejsce na konwencyi.... Tu jedną spełniono zbrodnię, a tam uplanowana druga. Tysiące, dziesiątki tysięcy, skazane będą na nędzę, może głodową śmierć.... Powiedz co wiesz, ty możesz, tyś powinien! Idź, idź, spiesz się, żeby nie było za późno.
— Prawda... oszaleć przyjdzie! Prawda! Janie przysięgam ci, że zrobię wszystko co w mojej mocy....
— Bóg ci przebaczy, idź Józiu!...
Smith trząsł się z trwogi o życie przyjaciela. W duszy zapanował zamęt, ruszyło się sumienie, tysiącem błyskawicznych iskier stawiając mu przed oczy ogrom, jego winy... Zrozumiał jednak, że trzeba iść jak najprędzej. Zerwał się z kolan, raz jeszcze wzrokiem żegnając Jana i jakby innym ożywiony duchem, wydał kilka rozkazów takim tonem i siłą, że bezradnie dotąd rozpaczający górnicy natychmiast w czyn je wprowadzać zaczęli.
Znoszono z pobliskich krzaków gałęzie, sporządzano nosze. Na wszystkie strony rozbiegli się posłańcy ze straszną nowiną i aby sprowadzić pomoc lekarską.
— Rannych odniesiecie do szpitala, a delegaci za mną na konwencyę — komenderował Smith dalej. — Tych zaś, których dusze już są na Sądzie Bożym zabierzemy ze sobą..... Omylą się ci, którzy, aby ich tam nie dopuścić popełnili tak straszną zbrodnię! I po śmierci dadzą świadectwo prawdzie, a za sprawą, dla której dali życie, milczenie tych zimnych trupów przemówi wymowniej, niż najwymowniejsze usta....
Nie omylił się Smith bynajmniej.
Nie stawił się na konwencyę Jan, bo konającego zabrali górnicy do miasteczka, nie stawił złożony ciężką chorobą Maciej, najwymowniejsi przeciwnicy strajku, ale... zastąpił ich Józef Kowalewski....
Żałobną delegacyę ich lokalu, z której pięciu członków niesiono na marach wyścielonych żółkniejącymi gałązkami dębiny wyprzedziła wieść okropna, niespodziewana a niezrozumiała.
— Dla czego?... za co?... Pytali jedni drugich, a odpowiedzi nie było.
Tysięczny tłum ludzi, których do sali zgromadziła ciekawość wyniku obrad, wybiegł na spotkanie smutnego orszaku.
Uderzył w niebiosa płacz kobiet i dzieci skargą bolesną....
Wniesiono ich do wnętrza sali, ułożono w pośrodku, uciszyły się płacze i jęki, uciszył gwar zaniepokojonych delegatów. Na estradę wystąpił Józef Kowalewski, do niedawna Joe Smith, najgorliwszy zwolennik strajku.
— Spóźniła się delegacya naszego lokalu — przemówił — ale... jesteśmy. Dziesięciu żywych, a tam na marach leżą zimne zwłoki Wojciecha Grzeli, Marcina Sikory, Walentego Chudziaka, Bartłomieja Kulasa i Jakóba Stojaka. Nie ujrzą ich już matki rodzone, nie zobaczą już stron ojczystych, do których tak gorąco rwało się serce i dusza.... ale przyszli tu, aby oddać swój głos, przeciw strajkowi, aby was ostrzedz przez zdradą i przed nieszczęściem....
W ich imieniu stoję przed wami, a także w imieniu Jana Borzemskiego i tych, którzy poranieni śmiertelnie, walczą ze śmiercią... Stoję przed wami i zaklinam — wstrzymajcie się od strajku! Kompaniści uknuli spisek, potrzebna im wasza nędza i wasz głód, do zrobienia nowych milionów. Wiem, bom do spisku należał, bo i na mnie spada krew tych niewinnych. Boże bądź miłościw grzesznej duszy mojej!....
Skończył, i nie czekał wyniku; pewnym był go zresztą, — strajku już nie uchwalą... Gdy w sali grzmieć zaczęły klątwy i słuszny gniew ludu burzą zaszumiał, on wymknął się cichaczem i pędem puścił do swojego miasteczka. Pilno mu było do przyjaciela z lat najmłodszych.
— Boże! żeby go choć jeszcze zastać przy życiu....
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W pierwszej chwili, gdy rannych ulokowano w szpitalu, niedopuszczano do nich nikogo, prócz lekarzy. Potem do niektórych. Przedewszystkiem dopuszczono księdza staruszka, z sąsiedniej parafii polskiej, który na pierwszą wiadomość o ofiarach zabrał wszystko co potrzeba z kościoła i przyszedł tu gotów do usług, do ratowania dusz chrześciańskich w godzinie śmierci.
Był już u trzech śmiertelnie poranionych, a przedewszystkiem u Jana, o którym mówiono, że umrze lada chwila. Lekarze nie próbowali nawet szukać kuli, która przebiwszy płuca ugrzęzła gdzieś między żebrami pod pacierzowym stosem. Nie było dla niego ratunku.
Potem dopuszczono Jadzię....
Weszła cicho, chusteczką zatykając usta; powiedziano jej, że umiera, — nie chciała płaczem zatruwać mu ostatniej godziny życia. Właśnie ksiądz odszedł. Leżał sam, w osobnej salce, cichy, bez jęku, powitał ją spojrzeniem, w którem było wszystko i radość, że ją widzi jeszcze i ból rozstania i bezmiar miłości.
Nie wytrzymała dziewczyna, jęk bolesny wyrwał jej się gdzieś z głębi piersi, przypadła twarzą do łóżka i w fałdach kołdry ją ukryła, tłumiąc łkanie gwałtowne, wstrząsające całą jej postacią.
Jan dźwignął zwolna rękę prawą i położył ją na głowie dziewczęcia; z oczu płynęły ciche łzy.
— Spełniło się co przepowiadałaś Jadziu — mówił — chwytając pełnymi ustami powietrze — zbrodniczy zamach uknuty przez ciemiężycieli, nie udał się — prawda odnosi tryumf”....
— Ale za jakże straszliwą cenę — jęczała Jadzia.
— Nie ma zwycięstw bez ofiar....
— To zwycięstwo nie warte takiej jak ty ofiary. — Rękę jego okryła pocałunkami, trzęsła się z bólu....
— Boże — wołała — czyż na to tylko pokazałeś nam wrota raju, aby tym większy, tym sroższy niecić ból w sercach....
I on zapłakał i jemu widać mękę konania zwiększył ten ból, o którym mówiła dziewczyna; ale się przemógł.
— Nie trzeba bluźnić Jadziu — przemówił cicho — niezbadane są wyroki Boże, a prawdziwie szczęśliwi ci tylko, co znajdują dość siły w sobie, by znieść każdy ból i każdy cios przeciwnego losu. I mnie żal, o i jak strasznie żal życia, które teraz właśnie, gdym poznał serce twoje, tyle nabrało dla mnie uroku.... Widać, taki los, przeznaczenie takie, bym nigdy nie zaznał szczęścia....
Umilkł, sił nie miał by mówić dalej. Po chwili zapytał:
— A jakże ojciec?...
— Lepiej, lepiej, nie wie jeszcze o niczem.
— Pożegnaj go ode mnie, ja odchodzę, — on, ojciec ci zostaje... Stary, kaleka, to pierwszy obowiązek, są i inne Jadziu, utulisz ból w pracy, w poświęceniu....
— Boże, Boże — łkała dziewczyna — straszno mi straszno, Janie, Jasiu, nie opuszczaj, nie odchodź, nie osierocaj....
Osłupiałymi oczyma patrzyła na jego męką wykrzywioną twarz. Chciała rzucić mu się na szyję, zakryć sobą, zasłonić przed śmiercią, szczerzącą do niego zęby i wyciągającą kościste dłonie po nową ofiarę, ale padła tylko znowu na kolana w cichej, łzawej modlitwie. Oddychał coraz trudniej, w twarzy niebyło krwi ani kropelki. Na czoło wystąpił zimny pot.
Przywołany lekarz rachował uderzenia pulsu i milczał.
Widocznie złudnym był ten płomyk życia, który zapalił się w nim po odejściu księdza, na kilkanaście minut kiedy Jadzię zobaczył.
Ale jego lampka nie wypaliła się jeszcze, bo oto w oczach pojawił się nowy, radosny jakiś płomyk.
W progu stanął spocony, bez tchu w piersi, kolega jego Józef.
— Jesteś — wyszepnął chory i z wysiłkiem wyciągnął ku niemu rękę.
Przypadł do niej Józef nieszczęsny — umierasz — jęknął, — i to ja, w zaślepieniu bez granic, przyczyniłem się do twej śmierci.... Janie, przebacz, daruj, odpuść, bo nie żyć mi dłużej, w bólu, który szarpie mi serce....
— Józiu — przemówił umierający — nie mam, nie miałem żalu do ciebie. Bolałem tylko zawsze... Opętał cię jak tylu innych przeklęty bożek tego kraju businessu... ale obudziło się serce, drgnęło sumienie....
— I ona, ona mię opętała... Przeklętą niech będzie ta godzina, w której los złączył mię z tą kobietą.... Wszystko złe w niej miało swój początek... Opętała zmysły, a ja potem zgubiłem duszę... Maską obojętności i szyderstwa pokrywałem ból co szarpał serce, nie chciałem przyznać się nawet przed sobą, że mi żal... żal przeszłości jasnej, porywów szlachetnych.... A potem, potem czułem żem ich już nie godny... szydziłem z wszystkich, szydziłem z ciebie przedewszystkiem żeś miał siłę trzymać się dawnej wiary.... Jedno tylko miałem pragnienie, aby wszystkich ściągnąć do tego błota, w którem tarzałem się sam.... I oto do czego doszło....
— Józiu... Bóg miłosierny, życie przed tobą — cicho przemówił chory — trzeba naprawić złe....
— Naprawię — przysięgam!
— Nad mojem łóżkiem wisi portret Adama — świadek to naszych wspólnych, a takich jasnych dni wiary... weź na pamiątkę, niech wspiera cię tak, jak wspierał mnie w chwilach zwątpienia....
— A to dziecko i jej ojca powierzam twojej opiece.... Umilkł wyczerpany, lampa życia dopalała się nieodwołalnie do końca.
Właśnie od innych chorych powrócił ksiądz. Zapalono gromnicę a ulatującej duszy, towarzyszyła modlitwa za konających, łkanie Jadzi, jęk skruszonego Józefa.
Pięć lat upłynęło od śmierci Jana.
Przy małym kościółku w jednej z polskich osad wisconsińskich, korzystając z ślicznej pogody jesiennego dnia, bawi się dziatwa okolicznych polskich farmerów.
Wyprowadziła je ze szkoły młoda siostra — nauczycielka; do jej habitu tuli się dwoje najmłodszych. Ucałowała jasne ich główki, szepnęła pieszczotliwe słówko jakieś i prowadzi do starca siedzącego pod drzewem.
— Ojczulku, prowadzę ci twoich ulubieńców.
— Poczciwa Jadzia.... niechże ci Bóg nagrodzi za tę odrobinę radości, jaką opromienić się starasz ostatnie dni mojego życia.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Od roku mieszkają tutaj. Jadzia nosi teraz imię “Siostry Klementyny”, ale staruszek ojciec, tak już przywykł do dawniejszego, że ją nigdy nie nazywa inaczej.
Po pogrzebie ofiar strasznej zbrodni szeryfa powiatowego w zagłębiu węglowem, zaopiekował się nimi, spełniając w ten sposób ostatnią wolę zamordowanego Jana, kolega jego, i przyjaciel dni najmłodszych Józef Kowalewski. Przenieśli się razem do Chicago. Starego Macieja zatrzymał przy sobie, a Jadzię stosownie do jej woli, oddał do klasztoru. Gorąco pragnęła resztę życia poświęcić Bogu i szkole polskiej, której losy, Opatrzność Boża złożyła w ręce potężnej armii sióstr-nauczycielek.
W klasztorze poznała całe zastępy dziewcząt polskich sposobiących się do tego szczytnego zawodu. Posiadając już pewną praktykę i duży zasób wiedzy, własną pracą nabyty, ze smutkiem początkowo patrzyła na wielkie braki w szeregach kandydatek, ale z czasem, tam dopiero, w zacisznej celi, do której zupełnie obco dolatywał huk potężnego miasta i nierozumiany, nieodgadywany nawet, szumiał w uszach zastępu przyszłych kierowniczek polskiego drobiazgu w Ameryce, tam dopiero poznała cały ogrom poświęcenia się tych, co do spełniania tej służby tak ochotnie i w tak ogromnej liczbie stanęły.
I zupełnie pogodziła się z otoczeniem.
— Ślubujemy Bogu ubóstwo — mawiała jedna z kierowniczek Zakonu — i ubóstwem naszem służymy Bogu i ludowi, z któregośmy wyszły...
A w oczach Jadzi stawały owe tysiące podobnych jej istot, które z całem zaparciem się własnej osobowości, wzięły na swoje barki ciężar pracy nauczycielskiej w pięciuset przeszło polskich naszych szkołach parafialnych w Ameryce. Gdyby nie ten ślub ubóstwa, to połowa, a może nawet dziewięć dziesiątych, szkół tych nie mogłoby istnieć.
— Bóg Was posyła — mawiała przełożona — w szeregi tych maluczkich i Bóg otworzy pod tchnieniem miłości waszej ich serduszka ku umiłowaniu zasad wiary świętej i przepięknej tradycyi naszego katolickiego narodu. W szeregi maluczkich posyła was Bóg; do zrozumienia ogromów wiedzy ludzkiej niedojrzały jeszcze ich umysły, ale serca stoją otworem pod siew ziaren miłości. Serca wam więcej potrzeby, niż wiedzy! I wiary wam potrzeba. Potrzeba wam wiary, że ten polski paciorek, którego uczyć macie w szkółce naszej parafialnej, ma być tej dziatwie owym puklerzem, owym wałem ochronnym, który przez całe życie zasłaniać ją ma przed zalewem obczyzny.
A ma to być polski paciorek koniecznie, choćby dziatwa, którą wam oddana będzie pod opiekę, już tylko pradziadków miała w Polsce rodzonych.
Z tych tylko, którym w sercach głęboko utrwalicie miłość do polskiego słowa, będzie miał i lud nasz i Bóg nasz pociechę. Inne staną się karmą obcych, co w nienawiści mają naród nasz, a imię jego w pogardzie i poniżeniu...
Słowo, to Słowo, w którem Bóg objawił przodkom naszym przed tysiącem lat prawdy wiary naszej i przykazań miłości Nowego Zakonu, to Słowo ma być najwyższym celem zabiegliwości i serdecznej opieki waszej. Gdy tysiące sióstr naszych w najdrobniejszych koloniach polskich, gruntować będzie w setkach tysięcy serduszek polskich miłość do tego Słowa, to ta miłość zrodzi potęgę, której i bramy piekieł nigdy złamać nie będą w stanie.
W serce Jadzi szło z nauk tych ukojenie; rodziła się chęć pracy, wyjaśniał cel życia.
Ze świata wiadomości nie pożądała. O ojca była spokojną. Odwiedził ją razy kilka, unosząc się nad poczciwością Józefa, który tymczasem robił majątek, otworzywszy biuro pośredniczenia w kolonizacyi znacznych obszarów wybornej wisconsińskiej ziemi.
Przy pomocy księdza, z którym spotkał się przypadkowo i w którym poznał kolegę z ław szkolnych, założył kilka kolonii farmerskich, które jak najpiękniej się rozwijały, i często nawiedzał jego plebanię. Gdy Jadzia kończyła nowicyat, parafia już do tego stopnia się rozwinęła, że proboszcz mógł pomyśleć o sprowadzeniu sióstr do swojej szkółki. Pokierowano sprawą tak zręcznie, że jedną z nich była Jadzia.
Oczekiwał ją tam niecierpliwie i uściskał serdecznie ojciec staruszek, który pełnił, przy niewielkim kościółku, niezbyt ciężką służbę jego stróża i opiekuna.
W spokoju, równo, przykładnie i pożytecznie płynęło im życie w tem ustroniu, gdzie Boże Męki przy drożynach farmerskich poustawiane tak żywo przypominają strony ojczyste.
Stary Maciej dziwi się, że już rok mieszka w tych stronach, a jeszcze nie słyszał mowy angielskiej. Dziwi się i jest szczęśliwy.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W chwili gdy pieścił się właśnie z dziećmi, a siostra Klementyna pobiegła do swojej gromadki, przed furtkę w parkanie, okalającym kościołek i plebanię, zajechał powozik, a z niego wysiadł Józef Kowalewski, radośnie witający proboszcza, który wybiegł na jego spotkanie.
Niebawem wszyscy znaleźli się pod drzewem obok starego Macieja.
— Wracam właśnie z Pennsylwanii; nareszcie proces skończony — przemówił Józef, po przywitaniu przyjaciół.
— I cóż? — zawołał Maciej.
— Ha, przegraliśmy na całej linii.
— To było do przewidzenia — wtrącił ksiądz — w Ameryce ciągle jeszcze dolar najwyższą potęgą.
— Nie potrafiliśmy udowodnić, ani spisku, ani nawet zasadzki... Znaleźli się świadkowie, którzy zaprzysięgli, że górnicy chcieli magazyny wysadzić w powietrze...
— A no, szczęście nasze — przemówił Maciej — żeśmy się wydobyli z tego pennsylwańskiego piekła.
— Dla mnie, był to czyściec — westchnęła siostra Klementyna.
— I dla mnie — zawtórował jej Józef.
— Dałby Bóg — kończył ksiądz proboszcz — aby wszyscy, którym tam żyć przeznaczono, tak jak wy, zgadzać się chcieli z wolą bożą i tak czyste, jak wy, wynieśli dusze i serca... O przyszłość amerykańskiej Polonii, spokojną by być mogła Ojczyzna.
Chicago, w grudniu, 1908.
- ↑ Przekręcona nazwa jednej z tajnych organizacyi amerykańskich — “czarnego kozła”.
- ↑ Majner — górnik. Helper — pomocnik górnika. Pierwszy pracuje “na akord”; jest w swoim rodzaju kontraktorem. Właściciel kopalni płaci mu od tony wydobytego węgla. Praca takiego górnika w kopalniach amerykańskich ogranicza się do wiercenia dziury w węglowym pokładzie, zakładania naboju i “strzelania węgla”. Wynajmowany przez niego helper ładuje go na wózki i płatny jest od wózka. Niektórzy górnicy mają po trzech i więcej helprów. Górnik za cztery do pięciu godzin pracy, zarabia od trzech do pięciu dolarów dziennie, helper za 10 do 12 godzin — dolara i 25 centów do półtora. Na przeszło 100,000 Polaków pracujących w zagłębiu pensylwańskiem, niewiadomo czy piąty procent dochrapał się godności górników.
- ↑ Nieczytelne, uzupełniono na podstawie kontekstu.
- ↑ Wierzenia Katarów, sekty, która silnie wstrząsała posadami chrześciaństwa, już w pierwszych wiekach po Chrystusie, zupełnie sprzeciwiały się Jego nauce. Według nich zło i dobro, to pojęcia równorzędne. Grzech nie jest wynikiem winy, a dziełem “czarnego boga”.... Kroniki notują ohydne szczegóły odbywanych “sabatów”, mszy satanicznych, w czasie których.... amerykański rytualny kozioł tutejszych tajnych organizacyi, wielką odgrywał rolę. Nowy członek, jak notują kroniki musiał wyrzekać się wiary katolickiej, pluć na krzyż, wyrzekać się chrztu i t. d. Sekta swego czasu, miała nawet swojego papieża w Tuluzie i liczyła miliony wyznawców w całej Europie. Odmiana tej sekty, Adamici, przetrwali w Europie aż do naszych czasów; w roku 1838, domagali się nawet w Austryi państwowego równouprawnienia z religią katolicką. Że byli także w Ameryce, jest to fakt historycznie stwierdzony. — Trudno powiedzieć czy są obecnie. Władza państwowa nikogo się tu nie pyta w co wierzy.
- ↑ Birthday — urodziny.