Z powodu jubileuszu profesora Duchińskiego
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Z powodu jubileuszu profesora Duchińskiego | |
Wydawca | Jan Niecisław Baudouin de Courtenay | |
Data wyd. | 1886 | |
Druk | Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Źródło | skany na commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Uwagi moje z powodu jubileuszu prof. Duchińskiego były napisane pierwotnie na wyraźną prośbę redaktora „Kraju“ i naturalnie przeznaczone dla tego czasopisma. Jak się później okazało, mogły one zostać tam wydrukowane, ze względów miejscowych, tylko ze znacznemi i psującemi ogólne wrażenie skróceniami i zmianami. Nie mając zwyczaju wchodzić w kompromisa podobnego rodzaju, wolałem odstąpić od pierwotnego zamiaru. Żal mi jednak było wrzucać do kosza rękopism, będący owocem pewnego namysłu i wyrazem moich przekonań, które może znajdą oddźwięk w umysłach i sumieniach, podobnie jak moje uorganizowanych.
W czasach, kiedy zbrodnie osobiste i zbiorowe, przy akopanjamencie niesłychanego bezwstydu, daleko buńczuczniej niż zwykle rozpierają się na podścielisku z głupoty i nikczemności ludzkiej, nawet najcierpliwszy i najspokojniejszy człowiek, w którym tleje jeszcze choćby iskierka uczucia sprawiedliwości i moralności, czuje w sobie taki nadmiar żółci, że mimowolnie rodzi się w nim pragnienie ulania za zewnątrz tego słodkiego płynu.
Sam prof. Duchiński i jego jubileusz byli dla mnie jedynie punktem wyjścia, dając mi sposobność wypowiedzenia bez ogródki kilku zdań o niektórych małych i wielkich znikomościach świata tego.
Dorpat, (10) 22 Lutego 1886 r.
Z wielką obawą spełniam prośbę redaktora „Kraju“ o zabranie głosu w sprawie jubileuszu profesora Duchińskiego. Obawa moja jest bardzo zrozumiałą. Każdy bowiem czytelnik może zapytać, dla czego się biorę nie do swoich rzeczy. Ani to moja specjalność, ani też nie zostałem wybrany przez nikogo do przemawiania w jego imieniu. Drugą część zarzutu mogę odeprzeć uwagą, że nie koniecznie trzeba być wybranym, ażeby przemawiać w czyjemś imieniu. Co się zaś mnie tyczy, to nie mam zupełnie pretensji do odzywaniu się czy to „w imieniu narodu“, czy też w imieniu choćby nawet najmniejszej garstki ludzi, ale tylko występuję od siebie samego, wypowiadając jedynie swoje własne, osobiste przekonania. Czy kto je podziela, czy też nie, jest dla mnie najzupełniej obojętnem. Co się zaś tyczy mojej niekompetencji, to rzeczywiście tego rodzaju kwestiami etnograficznemi specjalnie się nie zajmowałem. Pomimo to, jako lingwista, miałem z niemi niejednokrotnie do czynienia i nie uważam się w ich zakresie za zupełnego profana. Że zaś nie mam wcale zamiaru pisać gruntownej i wyczerpującej rozprawy o pracach naukowych p. Duchińskiego, ale tylko ograniczam się oceną ich ze stanowiska zwykłej logiki i zdrowego rozsądku, więc też odpowiedzialność moja wobec wymagań ścisłej umiejętności niepoślednio maleje. Gruntowny i wyczerpujący artykuł o p. Duchińskim jest dla mnie choćby z tego powodu niemożebny, że tu w Dorpacie nie mogę nigdzie znaleźć dzieł samego p. D., zmuszonym będąc ograniczać się po części wyciągami, zawartemi w pracach innych autorów, po części zaś własnemi wspomnieniami z dawniejszego czytania rozmaitych wywodów samego p. D-go o aryjczykach i turańczykach, o rolnikach i nomadach itp. Zresztą „teorje“ p. D. są tak popularne, że dla uprzytomnienia ich sobie nie potrzeba się zbyt głęboko wczytywać w księgi, w których je wypowiadano i uzasadniono.
Kilka tygodni temu obchodzono jubileusz pięćdziesięcioletniej działalności literackiej prof. Duchińskiego. Otóż przedewszystkiem następujące pytanie wymaga odpowiedzi: Czy był to poprostu jubileusz familijny, jubileusz prywatny, urządzony przez grono osobistych przyjaciół i czcicieli szanownego jubileata, nie przywłaszczających sobie roli przedstawicieli narodu, czy też nadawano całej uroczystości charakter spółeczny, charakter ogólnie narodowy, czcząc w ten sposób rzekome zasługi publiczne prof. Duchińskiego? W pierwszym razie nikt niema prawa protestować; boć chyba każdemu wolno wyrażać w ten lub inny sposób swoje własne uznanie dla czczonych przez niego osobistości. Dla czegoż nie uczcić człowieka, który w życiu prywatnem, o ile wiemy, niczem się nie skalał, żył uczciwie, który był jakiś czas bardzo głośnym i w ten sposób przyczynił się do uświetnienia noszonego przezeń nazwiska i rodziny, której jest najwybitniejszym członkiem? Jeżeli jednak przypuścim, że jubileusz został wyprawiony „w imieniu narodu“, w takim razie musim się przedewszystkiem zapytać: jakie prawu może mieć p. Duchiński do wdzięczności narodowej? jakie też oddał usługi swojemu spółeczeństwu?
Działalność publiczna p. Duchińskiego przedstawia dwie strony: naukowo-literacką i ściśle z nią związaną publicystyczno-polityczną. Wszystkie prace etnograficzne naszego uczonego noszą na sobie przedewszystkiem charakter polityczny. Tak więc, oceniając p. Duchińskiego jako człowieka publicznego, musimy odpowiedzieć na pytania: 1) Jaki też pożytek przyniósł on swojemu narodowi jako uczony? 2) Jakie też korzyści sprowadziła na naród działalność polityczna etnografa tendencyjnego? Postaramy się naprzód odpowiedzieć na pierwsze z tych pytań.
Już sam charakter polityczny pism p. D-go robi ich ścisłą naukowość dosyć podejrzaną. Niepodobna służyć jednocześnie i z jednakową gorliwością dwóm paniom tego rodzaju, jak prawda i polityka. Albo jedna, albo druga musi być zaniedbywaną. Uczony dążyć powinien tylko do prawdy, bez względu na to, czy wyniki tego dążenia będą przyjemne, czy też nieprzyjemne. Mąż zaś publiczny, bawiący się w politykę, ma inne zupełnie cele, a chcąc przeprowadzić pomyślnie swoją sprawę przez wszystkie instancje „opinji publicznej“ i sądów „międzynarodowych“, w środkach zwykle nie przebiera i prawdą się nie krępuje. Nasz etnograf także poświęcał tendencyjnie prawdę polityce, jak to się zaraz pokaże ze szczegółowego omówienia jego twierdzeń, jego dowodów, mających popierać owe twierdzenia, jego metody i nareszcie jego ogólnych pojęć naukowych.
Głównem twierdzeniem p. Duchińskiego, osią, około której kręciło się całe jego myślenie naukowe, była teza, że Wielkorosjanie czyli tak zwani przezeń „Moskale“ nie mogą być wcale zaliczeni ani do Słowian, ani nawet do „Arjów“ („Aryjczyków“) wogóle, ale że należą oni do tak zwanego szczepu „turańskiego“, na równi z innemi plemionami mongolskiemi, tatarskiemi, fińskiemi itd. „Moskwa“ (według terminologii etnograficznej p. D.: cały zbiór krain, zamieszkałych w państwie Rosyjskiem przez Wielkorusów i ich turańskich współplemieńców) różni się od reszty Słowian i od całej Europy aryjskiej, jak niebo od ziemi. Są to dwa światy zasadniczo różne, nie mające z sobą nic wspólnego oprócz chyba wrodzonego i nigdy usunąć się nic dającego antagonizmu. Granicami geograficznemi tych światów są to Dniepr i Dźwina, to Dniepr i „rzeczki Finlandji“. Zresztą o drobiazgi mniejsza. Bądźmy zupełnie szczerzy i powiedzmy, ze granicę świata turańskiego i aryjskiego określa po prostu granica Wschodnia Rzeczypospolitej Polskiej z przed r. 1772. Należy tylko odbudować dawną Polskę, a wnet znajdzie się na karcie i na kuli ziemskiej widoczny przedział dwóch wrogich światów, a Europa zachodnia zyska doskonałe przedmurze przed grożącą jej bezustannie hydrą turańską. Aby jednak nie krzywdzić reszty Europejczyków, którym losy kazały osiedlić się na północo-wschód od granic Polski przedrozbiorowej, i ażeby zyskać dla swej idei politycznej jak najwięcej zwolenników i sprzymierzeńców, p. D. zalicza także do Europy zachodniej półwysep Skandynawski, Finlandję i wszystkie prowincje Nadbałtyckie. Toć w ten sposób jeszcze radykalniej odpycha się ku wschodowi Moskali-Mongołów, a odebrawszy im morze Bałtyckie, osłabia się ich znakomicie. Rzecz bardzo prosta, że Finnowie i Estończycy należą wtedy do świata aryjskiego zachodnio-europejskiego, a nietylko Małorusi, ale i Białorusi okazują się plemieniem zasadniczo różnem od koczowników „moskiewskich“. Naturalnie za Małorusów i Białorusów należy uważać tylko tych Rusinów, którzy zaludniają wschodnie obszary dawnej Rzeczypospolitej Polskiej. Co mieszka za Dnieprem, to wszystko nosi na sobie niezatarte piętno turanizmu.
P. Duchiński broni się przeciwko posądzeniu, jakoby Turańczyków uważał za barbarzyńców. Boże uchowaj! Są oni także zdolni do cywilizacji i kultury, ale do cywilizacji i kultury sui generis, nie mającej nic wspólnego z sympatyczną dla prawdziwego aryjczyka kulturą i cywilizacją zachodnio-europejską. Jednem słowem, świat aryjski i turański, Europa zachodnia i Europa wschodnia wraz z całą Azją, Słowianie i „Moskale“ — to dwie ilości niewspółmierne, nie dające się nigdy z sobą połączyć i skazane na wieczną, nigdy nie ustająca walkę.
Myśl ta nie przedstawia nic nowego. Nie pierwszy prof. Duchiński ją wypowiedział, chociaż pierwszy może starał się ją sformułować naukowo i wyszukać dla niej dowodów, mogących przekonać ludzi, niezbyt krytycznie myślących. Powstawała ona jednak nieraz w głowach, albo odznaczających się nieznajomością rzeczy i naiwnością, albo też zatrutych nienawiścią, albo też i jedno i drugie razem. Choćby jednak zaszczyt podobnego wynalazku trzeba było przyznać p. Duchińskiemu, to i tak nie miałby się czem chełpić. Nie jestto bowiem wcale odkrycie naukowe, nie jestto także udatny paradoks, ale tylko po prostu zdanie, podyktowane przez nienawiść plemienną i zarozumiałość narodową.
Jakież dowody przytacza p. Duchiński na poparcie swojego zdania? Oto cechami, piętnującemi turanizm „moskiewski“ w różnicy od szlachetnych Aryjczyków-Słowian, są między innemi: osobna wrodzona turanizmowi forma rządu, komunizm, koczowniczość, uderzająco mała liczba miast, język itd. Przypatrzmy się bliżej każdemu z tych mniemanych dowodów.
Tak tedy stałą nieuniknioną cechą „turanizmu“ ma być osobna forma rządu autokratycznego (samowładnego), zwana przez p. D-go „caratem“. Nie wiem, czy p. D. zdolny jest przytoczyć jakiekolwiek właściwości „caratu“, które nie spotykałyby się także w państwach zachodnio-europejskich w pewnej fazie ich rozwoju politycznego. Formy rządów w Europie zachodniej były i są bardzo rozmaite, a do liczby ich należy także forma, przypisywana przez p. D-go wyłącznie turanizmowi. Co więcej, jeżeli można wierzyć bezstronnym badaniom historycznym, swoją formę rządu „turanizm“ wschodnio-europejski p. Duchińskiego odziedziczył po tak arcy-aryjskiem państwie, jakiem było cesarstwo Bizantyńskie. Gdyby zresztą p. D. chciał się zastanowić nad historją Europy zachodniej, znalazłby tam we Francji np. Burbonów przedrewolucyjnych (Ludwik XIV itd.), w Rzymie długi szereg cezarów, zresztą prawie wszędzie przez pewien czas coś bardzo podobnego do tego, co się wydaje naszemu historjozofowi tak specyficznie turańskiem. Powinien by także wiedzieć p. D., że wyraz słowiański (południowo-słowiański i ruski) car rozwinął się przez skrócenie z cesár (cesarz), które znowu nie jest niczem innem, jak późniejszą modyfikacją Cezara (Caesar), w niemieckiej przeróbce Kaisar, Kaiser. Ani chanów, ani szachów u Turańczyków Europy wschodniej wcale nie spotykamy. Kto wie zresztą, czy nawet zwykli czysto azjatyccy chanowie przewyższają co do despotyzmu takiego np. czystego „aryjczyka“, jak Napoleon I., albo też bohatera, do którego modlił się ciągle p. D., Napoleona III. Z drugiej strony należałoby zwrócić uwagę na Japonję, na różnorodne formy rządów u czysto „turańskich“ ludów azjatyckich itd., a z pewnością nie możnaby ich było pakować do jednego worka ze wschodnio-europejskim „caratem“, w przeciwstawieniu do wszystkich razem wziętych form zachodnio-europejskich, charakteryzujących państwa „aryjskie“. — Jak inne objawy życia uspółecznionego, tak i formy rządu ulegają stopniowym zmianom. Każda forma rządu możliwą jest w pewnym czasie przy pewnym stanie społeczeństwa u każdego narodu. Pewne jej odcienie zawisłe są od warunków geograficznych, ekonomicznych itp., jako też od przeszłości narodu. Pochodzenie zaś plemienne najmniejszą tu chyba odgrywa rolę. Węgrzy w Azji, a Persowie w Europie posiadaliby zapewne całkiem inną formę rządu, aniżeli ta, do której obecnie doszli. Z aryjskością i turańskością forma rządu w każdym razie nie ma nic do czynienia. — Przy tem wszystkiem należy zwrócić uwagę na tę okoliczność, że gadalnie (parlamenty) nie są tak dalece wynalazkiem wyłącznie zachodnio-europejskim lub też „aryjskim“, i że nie od nich jedynie zależy zbawienie ludzkości. Jakie imponujące znaczenie miewają czasami gadalnie aryjskie, najlepiej to widać na dzisiejszym „Landtagu“ pruskim i na „Reichstagu“ niemieckim. Dobroczynne zaś skutki wielce patryjotycznej działalności sławetnych sejmów ś. p. Rzeczypospolitej polskiej odczuwany chyba dostatecznie na własnej skórze.
Drugą cechą turańską, właściwą także „Moskwie“ p. Duchińskiego, ma być komunizm, gdy tymczasem Aryjczyków cechuje własność osobista. Gdyby nie poważny ton dzieł p. D-go, możnaby tu sądzić, że uczony nasz żartuje. Czy p. D. badał rzeczywiście pod tym względem całe społeczeństwo rosyjskie we wszystkich jego warstwach? Bo zwykli śmiertelnicy, którzy przyglądali się choćby tylko powierzchownie ludowi rosyjskiemu (wielkoruskiemu), znajdują coś w rodzaju „komunizmu“ jedynie tylko u ludu wiejskiego w tak zwanem wspólnem władaniu (общинное владҌніе) ziemią. Oprócz jednak biednych chłopów żadna klasa ludności wielkoruskiej nie wykazuje najmniejszego pociągu do komunistycznego ustroju spółecznego. Czy może kupcy wielkoruscy są komunistami? czy może duchowieństwo, szlachta? Czy czasem nie pijawki, zwane „kułakami“ (кулаки), albo też właściciele jawnych zakładów lichwiarskich (глассныя кассы ссудъ) uprawiają ów komunizm p. Duchińskiego? Trzebaby istotnie posiadać zbyt twórczą wyobraźnię, ażeby utrzymywać coś podobnego. I czy to nie zadziwiające, że w okolicach, gdzie lud wiejski wielkoruski mieszka tuż obok z innemi „turańczykami“ w rodzaju Tatarów, Czuwaszów, Czeremisów itd., właśnie ci ostatni mają własność indywidualną, gdy tymczasem „komunizm“ cechuje urządzenia agrarne „Turańczyków“, mówiących po słowiańsku. Gdyby nie zaślepienie i zaciekłość, p. D. spostrzegłby, że ów komunizm agrarny Wielkorusów jest właśnie zabytkiem czysto słowiańskim, że coś podobnego, choć w innych rozmiarach, spotykamy jeszcze u Serbów, Bułgarów itd., że nawet czysto „aryjski“ lud polski uważa dotychczas las i pastwisko za własność komunistyczną itd. Takie same poglądy i takie same urządzenia właściwe były dawniej wszystkim bez wyjątku ludom. Mamy np. pewne niezbite dane o „komunizmie“ w Indjach wschodnich, u starożytnych Germanów, u plemion kaukazkich itd. Warunki życia zmieniły się; zmieniła się także forma własności i wogóle ustroju spółecznego. „Komunizm“ więc ów nie jest wcale cechą wyłącznie „turańską“, ale jest po prostu pewnym stopniem rozwoju społecznego, przez który każdy lud przechodzi. — Szkoda także, że p. D. zapomniał przy tej sposobności o teorjach i dążnościach komunistycznych u czystej krwi „Aryjczyków“ Europy zachodniej. Ale może tylko ci są Aryjczykami, co, broniąc własności, obracają kapitałami i eksploatują dwunożne bydło robocze; reszta zaś to parjasy chamskiego pochodzenia.
Następnie powiada p. Duchiński, że Turańczycy — to nomady, koczownicy, ludy pasterskie, gdy tymczasem Aryjczycy — to rolnicy, ludy osiadłe. W oczach p. D-go Wielkorosjanie czyli „Moskale“ są także chronicznemi koczownikami, a więc — Turańczykami. Łatwość przenoszenia się Wielkorusa z miejsca na miejsce dochodzi do najwyższego stopnia. Zastanówmy się, czy p. D. ma słuszność. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że „wyższe klasy“ każdego narodu przenoszą się z miejsca na miejsce z nadzwyczajną łatwością, zwłaszcza teraz, po wynalezieniu kolei żelaznych. Ale tu prym trzymają chyba najczystszej krwi Aryjczycy — Anglicy, gdy tymczasem — Turańczycy „Moskale“ znacznie im ustępują. Jakież to zastępy z bogatszych ludzi wszelkich narodów wędrują rokrocznie choćby do jednego Paryża, dokąd i później ciągnie serce niejednego potentata. — Co się zaś tyczy biednych ludzi, czy to osiadłych, czy też nieosiadłych, to ci porzucają kąt rodzinny zwykle tylko z potrzeby albo nawet z nędzy. Tak np. wędrówki ludów, jeżeli istotnie były to przenosiny ludowe, bywały przedsiębrane nie dla przyjemności, ale dla wynalezienia lepszych pastwisk lub też lepszej, urodzajniejszej ziemi wogóle. Podobnie w ostatnich czasach emigracje Niemców, włościan galicyjskich itd. do Ameryki dowodzą tylko, że biedacy nie mają w domu co jeść i że w pogoni za kawałkiem chleba nie cofają się nawet przed tak daleką podróżą w nieznane kraje. A jakim to wymownym faktem jest tegoroczny prąd włościan niektórych okolic gubernji Radomskiej do przesiedlenia się do Syberji, nad Amur itd., prąd, który tylko z wielką trudnością udało się zażegnać miejscowym władzom „turańskim“. Czyż na zasadzie tych nieustannych emigracji zaliczy p. D. Niemców, Galicjan i włościan radomskich do koczowniczych ludów turańskich? Chyba że nie. Ale może odpowie p. D. i jego zwolennicy, że podobne przenosiny z musu a ciągłe koczowanie turańczyków z przyzwyczajenia i dla przyjemności — to dwie rzeczy zupełnie różne. Być bardzo może, ale w takim razie p. D. nie zna wcale ludu wielkoruskiego i nie przyjrzał się warunkom jego bytu. Owa koczowniczość zwyczajowa spotyka się wprawdzie u Kirgizów, Baszkirów, Ałtajczyków i innych ludów szczepu tureckiego w Syberji. Ale już Tatarzy, Czuwasze, Czeremisi, oraz inni Turcy („Turcy“ w znaczeniu ogólnem) i Finnowie, mieszkający w pobliżu Wołgi i Kamy, nie myślą wcale o koczownictwie i oddają się albo uprawie ziemi albo też innym zajęciom, charakteryzującym ludy „osiadłe“. To samo zupełnie stosuje się do Wielkorusów. O Wielkorusach nomadach niceśmy dotychczas nie słyszeli. Że dla zarobku opuszczają oni tłumnie domową zagrodę, oddalając się od niéj nieraz o kilka set wiorst, to nic dziwnego. Opuszczają, bo muszą; opuszczają z nędzy. To samo czynił i czyni każdy lud wszędzie i zawsze. Jednakże ryczałtowe wysiedlanie się (emigracja) Wielkorusów np. do Ameryki dotychczas się nie rozpoczęło, a to dla tej prostej przyczyny, że do właściwego przeludnienia w Rosji, całkowicie wziętej, dotychczas nie doszło i długo jeszcze nie dojdzie, sama zaś Rosja (europejska i azjatycka) posiada dosyć przestrzeni dla wyżywienia jeszcze daleko znaczniejszej ilości ludzi.
Dawniej, a właściwie nie tak dawno lud wielkoruski na równi z małoruskim i w ogóle z każdym ludem, oddanym panom w niewolę, ulegał przymusowemu koczownictwu. Boć panu, mającemu majątki np. w gubernji Wołyńskiej i Saratowskiéj, mogło się podobać przesiedlać całe wsie z jednej gubernji do drugiej, bądź to dla zaludnienia niezbyt ludnych obszarów w jednym majątku, bądź też po prostu z kaprysu. Nikt też nie mógł przeszkodzić panu sprzedawać ryczałtowo należące do niego dusze całemi dziesiątkami lub setkami na osiedlenie ich choćby nawet w drugim końcu państwa. Podobnemi szlachetnemi operacjami zajmowali się nietylko panowie „Turańczycy“, ale z pewnością równie często najczystszej krwi „Aryjczycy“, nietylko „Moskale“, ale także najzdeklarowańsi Słowianie, tak jedni jak drudzy — wyznawcy religji Chrystusowej i gorliwi jéj krzewiciele. Takie to były czasy, i nikt nie obwinia ani „Turańczyków“, ani też „Aryjczyków“, postępujących w ten sposób ze swem dwunogiem bydłem roboczem. Prócz tego podobnemu mimowolnemu koczownictwu ulegały całe wsie z innych, czasowych powodów, i to może jeszcze nie tyle wsie „turańskie“, ile wsie polskie, litewskie itp. Tak jedno, jak drugie, tak przesiedlenie z woli właściciela majątku, jako też z woli innych potęg, wygląda na koczownictwo, ale pomiędzy podobnem koczownictwem a koczownictwem dobrowolnem taka sama zachodzi różnica, jak pomiędzy masażem i gimnastyką bierną a gimnastyką czynną. Rezultat otrzymujemy mniej więcej ten sam, ale odpowiedzialność przed panem Duchińskim spada na kogo innego.
Czy też p. D. był kiedykolwiek obecnym przy podobnych objawach koczownictwa, mającego charakteryzować „turanizm“ „moskiewski“ w różnicy od „aryizmu“ słowiańskiego? Chyba że nie był; i dla tego też nie może powiedzieć, czy owi jego „Turańczycy“ nie przelewali przy tem gorzkich łez rozpaczy, czy nie wydawali jęków, zdolnych wstrząsnąć każde serce ludzkie z wyjątkiem serc zatwardziałych plantatarów i okrutnych a bezmyślnych oprawców. Tak „Turańczyk“, jak „Aryjczyk“, rzucony zdala od rodzinnej zagrody, tęskni za nią w ciągu całego życia. Osobniki nie tęskniące wszędzie są dość rzadkie; są to albo silne umysły, żądne coraz nowych wrażeń, albo też awanturnicy, pozbawieni w ogóle zdolności przywiązywania się do tego, co ich otacza. Sam widziałem Tatarów, Czuwaszów i Czeremisów, wzruszonych do łez przy zbliżeniu się do miejsc, w których się wychowali. A przecież Tatarzy, Czuwasze i Czeremisy toć to „Turańczycy“ najczystszej wody.
Być bardzo może, że Wielkorusi wydają większy procent indywiduów, puszczających się dobrowolnie na życie koczownicze, aniżeli inne plemiona sąsiednie, zwłaszcza plemiona, mieszkające ku zachodowi od Wielkorusów. Ale bo też w ogóle Wielkorusi, razem wzięci, żyją w innych warunkach, aniżeli owe plemiona zachodnie.
Przedewszystkiem u tych plemion zachodnich, u Polaków, Małorusów, Litwinów itd., spotykamy tylko czysto indywidualne władanie rolą, gdy tymczasem u większości Wielkorusów rolników ma miejsce własność wspólna, zbiorowa. Włościanie też polscy, małoruscy, litewscy itd. maja przeciętnie więcéj ziemi, aniżeli włościanie wielu bardzo okolic wielkoruskich, czy to posiadający już własność indywidualną, czy też dotychczas tylko zbiorową. Prócz tego ziemia na zachodzie jest daleko lepiej zagospodarowaną i przynosi nierównie więcéj dochodu. Włościanin polski lub litewski stoi, jako rolnik, nierównie wyżej od włościanina wielkoruskiego z nad Wołgi lub Donu. Jestto bardzo zrozumiała różnica w stopniu kultury i udoskonalenia specjalnego.
Inne plemiona, ku zachodowi mieszkające, przedstawiają na tej samej przestrzeni daleko więcéj ludności; a gęstsze zaludnienie, byle tylko nie przeludnienie, jest jednym z czynników, przywiązujących człowieka do miejsca. Na wpół puste przestrzenie, ciągnące się bez granic, nie mają w sobie tyle powabu indywidualnego, co kraje, ożywione gęsto posianemi siedzibami ludzkiemi.
Dużo też może do zobojętnienia Wielkorusa pod względem wyłącznego przywiązania do jakiejś miejscowości lub pewnego niewielkiego obszaru przyczyniają się szerokie przestworza z tym samym językiem. Dziś np. Wielkorus może się przenieść z okolic Petersburga w okolice Irkucka i wszędzie znajdzie po drodze znaczne grupy ludności, z któremi się może od razu porozumiewać bez żadnej trudności. Czuje się więc na tak dużych przestrzeniach daleko bardziej u siebie, aniżeli plemiona, zaludniające daleko mniejszą przestrzeń, jak np. Litwini, Łotysze, Estończycy, Finnowie, a nawet Małorusi lub Polacy. Chłop polski znajdzie wprawdzie Polaków poza ściśle etnograficznemi granicami swojego plemienia, ale nie będą to ludzie, stojący z nim na równi: będą to albo panowie, rozsiani między ludnością litewską lub ruską, albo też mieszkańcy miast. Chłop zaś rosyjski znajdzie równego sobie i mówiącego łatwo zrozumiałym językiem na całej przestrzeni od Grodna prawie do Kamczatki, od Woroneża do Archangielska. — Mieszkający tuż obok Wielkorusów oczywiści „Turańczycy“, jako to Mordwini, Czuwasze, Czeremisi, Tatarzy itd. (nie mówiąc już o Estończykach i Finnach, należących, zdaniem p. D-go, do Europy „aryjskiej“), okazują może nawet więcej miłości kąta rodzinnego i rolniczości, aniżeli sami Wielkorusi, którzy, nawet według „teorji“ p. Duchińskiego, nie przewyższają pod względem turanizmu owych tylko co wymienionych plemion. Zostaje to być może w związku z tym faktem historycznym, że Wielkorosjanie późniéj przybyli do tych krajów, wyparłszy po części inne plemiona z ich pierwotnych siedzib, do których sami nie potrafili się jeszcze dostatecznie przyzwyczaić. W ogóle kolonizatorowie przenoszą się łatwiéj z miejsca na miejsce, aniżeli plemiona nieruchome, w mniejszym stopniu uzdolnione do kolonizacji.
Taką samą właśnie „koczowniczość“, jak u Wielkorusów, spotykamy także u Niemców, porzucających całemi masami swoją pierwotną ojczyznę i zaludniających całe obszary w obcych krajach. Cała zaś prawie dzisiejsza Ameryka zaludnioną jest przez tego rodzaju „koczowników“ zachodnio-europejskich, a więc „aryjskich“, z plemienia romańskiego i germańskiego.
Mówiąc o „koczowniczości“ Wielkorosjan, trzeba mieć ciągle na uwadze różnice geograficzne tego niezmiernego obszaru etnograficznego. Inny zupełnie stopień „koczowniczości“ spotkamy u Wielkorusów Syberji, inny w okolicach Moskwy, Tuły, Riazania itd. Rzadko chyba kto słyszał o rybakach z gubernii Ołoneckiéj, chętnie porzucających swoje zagrody i osiedlających się w innych miejscowościach. A przecież to najczystszej krwi Wielkorusi czyli „Turańczycy“ p. Duchińskiego.
Być może zresztą, że Wielkorusi maja daleko więcej skłonności koczowniczych, aniżeli inni Słowianie. Ażeby jednak nasz sąd w tym przedmiocie miał jaką taką wartość naukową, należałoby go oprzeć na zupełnie pewnych i ściśle oznaczonych danych statystycznych, i to mianowicie w dwóch kierunkach: w kierunku geograficznym i w kierunku chronologicznym. Dane statystyczne w kierunku geograficznym odpowiedzą na pytanie: które z plemion, jednocześnie żyjących, daje największy procent koczowników? Z danych zaś statystycznych w kierunku chronologicznym możaby wyciągać wnioski co do zwiększania się lub też zmniejszania się z biegiem czasu „koczowniczości“ pojedynczych plemion. Niestety, nauka nie może się poszczycić obecnie podobnemi danemi statystycznemi. Bez takich zaś danych przypisywanie „Moskalom“-„Turańczykom“ koczowniczości, a Słowianom-Aryjczykom osiadłości jest czczą, niewiele pouczającą gadaniną.
Na zakończenie tego ustępu o koczowniczości pozwolę sobie zapytać p. D-go i jego zwolenników, do jakiej kategorji zaliczają Cyganów: czy do Aryjczyków, czy też do Turańczyków? O ile skądinąd wiadomo, Cyganie, których mowa należy do familji indyjskiej języków arjoeuropejskich (indoeuropejskich), i którzy pod względem antropologicznym należą do szczepu kaukazkiego, powinni być chyba uważani za „Aryjczyków“, a więc za plemię osiadłe. Tymczasem są to wieczni, niczem nieuleczalni koczownicy. A jaką też kategorię powinnyby stanowić, według p. D-go, owe masy żydowskie, w żaden sposób nie dające się przywiązać do ziemi, ciągle ruchome i więcej chyba „koczownicze“, aniżeli osiadłe?
Wzmianka o żydach pozwala nam przejść do następnego dowodu, mającego, zdaniem p. D-go, popierać „turańskość“ Wielkorusów. Dowód to istotnie na pozór przekonywający i mogący obałamucić ludzi, głębiej się nie zastanawiających. Oto w ziemiach, zamieszkałych przez Wielkorusów, uderzająco małą jest liczba miast i miasteczek, których takie mnóstwo spotykamy w prowincjach, leżących na zachód od tego plemienia koczowniczego. Podobno nawet „Instytut narodowy francuski (L’Institut National de France) ogłosił“ niegdyś „konkurs i nagrodę medalu złotego za odpowiedź na pytanie: dla czego na 8,484,658 mieszkańców gubernji zachodnich Cesarstwa Rosyjskiego jest 1056 miast i miasteczek, kiedy na 36,107,276 mieszkańców Wielko-Rosji jest tylko 356 takich miejsc centralnych handlu i cywilizacji“.[1]
Po uważniejszem przyjrzeniu się temu nibyto dowodowi znika on zupełnie, jak bańka mydlana. Czy to zaślepienie i niewiadomość, czy też zła wola, kazały p. D-mu i jego zwolennikom podstawić nazwę zamiast rzeczy i na podstawie tego pomięszania wykrzykiwać tryumfująco o turańskości Wielkorusów. Według terminologji administracyjnej, przyjętej w Rosji wielkoruskiej, miastem (gorod) nazywa się przeważnie tylko stolica gubernji lub powiatu. Miasta zaś, nie będące stolicą powiatu, są nader nieliczne i noszą nazwę miast pozaetatowych (zasztatnyj gorod). Tymczasem w granicach dawnej Rzeczypospolitej Polskiej jest mnóstwo miast i miasteczek, nie mających żadnego znaczenia administracyjnego i różniących się od wsi tylko większą ilością żydów i pewnemi „przywilejami“ albo raczej ciężarami miejskiemi. Tego rodzaju osad posiada także i Rosja Wielkoruska liczbę dosyć znaczną; nie nazywa ich jednak pompatycznie miastami, ale po prostu słobodami lub posadami.[2] Mają one zawsze cerkiew, są siedliskiem pewnych władz administracyjnych; w nich też odbywają się jarmarki, itd.: jednem słowem, nie ustępują one wcale polsko-litewsko-zachodnio-ruskim miasteczkom. Tego ostatniego terminu, miasteczko, jako też nawet terminu miasto Wielkorosja wcale nie zna; gorod bowiem, siedlisko dawnego horodniczego, równa się mniej więcej co do pojęcia polskiemu grodowi, siedlisku starosty. Chociaż więc Rosjanie wyraz polski miasto tłumaczą przez gorod, to jednak na oznaczenie miasteczka wprowadzili do swego języka ten sam wyraz w formie miestieczko (мҍстéчко). Niejedno zaś nawet sioło (село) wielkoruskie przedstawia się daleko pokaźniej, aniżeli owe miasteczka polskie, do których p. D. tak wielkie znaczenie przywiązuje. Lat temu kilkanaście przemianowano w Królestwie Polskiem wiele bardzo miasteczek na proste osady (посадъ); gdyby więc teraz Instytut narodowy francuski zajął się tą kwestją, to, na zasadzie nowej nomenklatury, miałby już daleko mniej powodów do dziwienia się. — Sądząc jedynie według nazw, należałoby np. Włochom przypisać mniej miast i miasteczek, aniżeli Polsce. We Włoszech bowiem, przynajmniej we Włoszech północnych, nawet osady bardzo znaczne, liczące po kilka tysięcy mieszkańców, będące centrami administracyjnemi całych powiatów, mieszczące w sobie średnie zakłady naukowe, nie noszą wcale nazwy miast (città), ale po prostu siół lub osad (borgo). Takiemi są np. Tarcento, Gemona (przeszło 8000 mieszkańców), Moggio itd. Być miastem jestto może wielki zaszczyt, ale jeszcze większy ciężar. Podobnie w Austrji południowo-zachodniej liczba „miast“ jest chyba stosunkowo
niewiele większa od liczby miast w Wielkorosji. Tak np. prowincja Krajna z przeszło półmiljonową ludnością ma zaledwie kilka „miast“. Czyż na zasadzie tego zaliczy p. Duchiński Włochów i Słowińców do „Turańczyków“?
Zagadka owego mnóstwa „miast i miasteczek“ w gubernjach zachodnich Cesarstwa Rosyjskiego rozwiązuje się bardzo prosto. Miast tych i miasteczek nie zakładali wcale pierwotni ziem tych mieszkańcy, Słowianie i Litwini. Zawdzięczają one swój początek w pewnej części Niemcom, głównie zaś Żydom. Miasteczka polsko-litewsko-zachodnio-ruskie, nie spotykane wcale w innych krajach, nie mających takiej znacznej liczby żydów, są tylko dla żydów stworzone i im też zawdzięczają możność istnienia. Usuńcie żydów, a owe „miejsca centralne handlu i cywilizacji“ zamienią się na wioszczyny najnędzniejszego gatunku.
Przeciwko tylko co wymienionemu epitetowi — „miejsca centralne handlu i cywilizacji“ — muszę jak najuroczyściej zaprotestować. Nazywać tak te brudne, cuchnące mieściny jestto najgrawać sią ze zdrowego rozsądku. Niechaj p. D. przejedzie się po tych miasteczkach, a przekona się, że chyba tylko przez ironję można nazywać „handlem“ drobną szacherkę i okpiwanie miejscowych i przyjezdnych chłopów, oraz sprzedaż bułek i gomułek na nędznych straganach. Siedlisk zaś cywilizacji dopatruje p. D. chyba w niezliczonej ilości szynków, których w takich miasteczkach bywa czasami więcej, aniżeli miejscowych gospodarzy chrześćjan. Wódka, ruina materjalna i demoralizacja ludności wiejskiej — oto wpływy cywilizacyjne owych „centrów handlu i cywilizacji.“ — Niech więc p. D. i jego zwolennicy położą rękę na sercu i przyznają, że Słowianie zachodni, uznawani przez nich za Aryjczyków w potędze najwyższej, nie mają się czego chwalić swojemi „miastami i miasteczkami.“
Załatwiwszy się w sposób bardzo pobieżny z innemi „dowodami“ p. D-go, dotknę jeszcze jednego, mianowicie języka. P. Duchiński twierdzi, że chociaż „Moskale-turańczycy“ mówią dziś pewną modyfikacją języków słowiańskich, to jednak nie jest to ich język żywy, samodzielnie rozwinięty, ale sztucznie nabyty. Ta dzicz turańska mówiła dawniej innym jakimś językiem. Z wprowadzeniem zaś chrześcijaństwa przyjęła także język cerkiewno-słowiański, którym mówi dotychczas, zepsuwszy go naturalnie po turańsku. Co innego języki małoruski i białoruski. To są języki z dawien dawna właściwe mówiącym niemi plemionom, języki żywe, swobodne od sztucznego przeflancowania i od obcych naleciałości. — Utrzymywać coś podobnego może tylko p. D. lub też „uczeni“ jemu podobni, których niewinne dusze nie zostały wcale skalane znajomością budowy języków słowiańskich oraz wzajemnych stosunków pokrewieństwa między temi językami. Gdyby panowie ci znali choćby tylko początki teorji języków słowiańskich, wiedzieliby, że wszystkie gwary wielkoruskie (w tej liczbie język literacki) i białoruskie stanowią osobna grupę w różnicy od gwar małoruskich, ale że obie te grupy razem, wielkoruska i małoruska, powinny być połączone w jednę wspólną rodzinę, w przeciwstawienia do reszty języków słowiańskich. Że Wielkorusy są Turańczykami, którzy pożyczyli sobie języka cerkiewno-słowiańskiego, może utrzymywać tylko ten, kto ma bardzo słabe i nieokreślone pojęcie tak o budowie języków słowiańskich, jako też o tem, w jaki to sposób i jakiego rodzaju języki mogą być narzucane całym ludom. Podobne cudowne przyswojenia języków mogą mieć miejsce chyba tylko w bajeczkach p. Duchińskiego, ale nigdy w rzeczywistości.
Język wielkoruski (tj. język literacki rosyjski wraz ze wszystkiemi gwarami wielkoruskiemi) jest językiem czysto słowiańskim co do budowy, co do strony głosowej i morfologicznej, a do tego jednym z najżywotniejszych i najsamodzielniejszych języków słowiańskich. Są w nim wprawdzie obce naleciałości, obce żywioły leksykalne, tj. obce wyrazy i kategorje wyrazów. Jest w nim np. kilka grup wyrazów, zawdzięczających swój wygląd głosowy wpływowi języka ksiąg cerkiewno-słowiańskich, biorących swój początek od Słowian południowych. Są w nim także w dość znacznej ilości wyrazy obce nie-słowiańskiego pochodzenia; ale stałego wpływu obcego na fonetykę żywą czyli na wymawianie oraz na budowę języka morfologiczną i syntaktyczną nawet najstaranniejsze badanie nie wyśledzi. Ta sama suma obcych elementów znajdzie się także w innych językach słowiańskich. Przedewszystkiem język polski, który p. D. uważa za najbardziéj słowiański, zdradza bardzo zasadniczy obcy wpływ w utracie pierwotnego słowiańskiego akcentu przenośnego, zachowanego np. przez całą grupę ruską języków słowiańskich (w téj liczbie przez język wielkoruski). Na tej samej zasadzie, co w języku polskim, możnaby przypuszczać obcy wpływ w językach łużyckich, w języku czeskim, słowackim itd. Czy jednak istotnie zatrata akcentu ruchomego i przykucie akcentu do pewnej zgłoski wyrazu (np. w polskim do przedostatniej, w czeskim do pierwszej od początku itp.) jest skutkiem wpływu obcego, nie podobna rozstrzygnąć, chociaż trudno nie zwrócić uwagi na tę okoliczność, że podobny akcent, stale związany z pewnemi głoskami wyrazu, charakteryzuje własnie języki „turańskie“, fińskie i turecko-ałtajskie.
Widzimy tedy, że ze swoim językiem cerkiewno-słowiańskim, narzuconym nibyto wraz z chrześcijaństwem „Turańczykom“ Europy wschodniéj, p. D. wybrał się bardzo nie w porę.
Metoda wykładu p. D-go, tj. sam sposób wiązania dowodzeń z twierdzeniami, godną jest najzupełniej samych tylko co potrąconych dowodów. Sposób ten polega na bezustannem wmawianiu w czytelnika, na podobieństwo tego, jak robią pewne kumoszki, niemogące na poparcie swoich „głębokich przekonań“ przytoczyć czego innego oprócz uroczystego zapewnienia, że to jest prawdą i że one w tę prawdę wierzą. P. Duchiński powtórzy jedno i to samo jakie sto razy i sądzi, że po tak uporczywem zapewnieniu o prawdzie oczywistych niemożliwości każdy czytelnik powinien uchylić głowę przed nieubłaganą logiką i przekonywającą wymową autora. Jestto więc metoda „słowa honoru“ i „jak bozię kocham“. Na dowiedzenie jednakże „turańskości“ Wielkorusów „słowo honoru“ dalibóg nie wystarcza, podobnie jak nie wystarcza ono do przekonania zdrowego rozsądku, że 2 razy 2 jest 5.
Wzmiankowaliśmy już o braku danych statystycznych. Wprawdzie p. D. posługuje się niekiedy statystyką, ale... zwykle niefortunnie. Przykład takiego nieudatnego stosowania statystyki widzieliśmy na owej sprawie „miast i miasteczek, miejsc centralnych handlu i cywilizacji“.
Ale bo też pobudki całej owej działalności naukowej, pobudki owych twierdzeń o „turańskości“ i „aryjskości“ oraz dowodów, naciąganych dla poparcia twierdzeń, nie były wcale naukowe, ale tylko polityczne. Twierdzenia te dyktowała nienawiść plemienno-polityczna i chęć adwokatowania na korzyść Polski przed „Europą“, tj. przed zgrają dyplomatów podejrzanego gatunku. Stąd to owo naciąganie i przekręcanie etnografji i geografji; stąd podnoszenie Dniepru i Dźwiny oraz „rzeczek Finlandji“ do znaczenia granic dwóch światów; stąd owa ryczałtowość w określeniach i zupełny brak analizy szczegółowej.
Żaden sumienny historyk lub etnograf, czy to rosyjski, czy też obcy, nie będzie zaprzeczał, że w niektórych częściach ogromnego obszaru wielkoruskiego mamy istotnie ludność mięszaną, i to zmięszaną w dość niedawnym stosunkowo czasie. Okolic zaś, gdzieby ludność innoplemienna, „turańska“, porzucała swój dawniejszy język i przyjmowała język słowiański, znajdzie się chyba bardzo niewiele. O czystej więc „turańskości“ antropologicznej i etnograficznej choćby tylko niewielkiej części Wielkorusów — w podobnym rodzaju, jak to ma miejsce z Murzynami, mówiącemi w Ameryce po angielsku lub po francusku — nawet mowy być nie może. Takie zaś zachowanie czystości rasy z zamianą jedynie języka a mięszanina etnograficzna — toć to przecie dwie rzeczy najzupełniej różne. Mięszanina ta dokonywa się drogą kolonizacji, drogą małżeństw mięszanych, przy czem co do języka bierze przewagę żywioł, znajdujący się pod tym lub owym względem w pomyślniejszych warunkach. Sądząc z tego, co dziś widzimy, nie możemy i w przeszłości przypuszczać zbyt licznych wypadków tego rodzaju. Przecież dziś np. w Syberji tak zwani „inorodcy“ z wielką trudnością wyuczają się po rosyjsku, gdy tymczasem odwrotnie Wielkorusi dość często władają swobodnie językiem jakuckim oraz innemi językami „turańskiemi“. Podobnie tam, gdzie wsie rosyjskie pomięszane są z tatarskiemi, czuwaszskiemi itp., spotykamy, obok pewnego języka mięszanego, pośredniego, także wyuczanie się właściwego języka drugiego plemienia, i to częściéj może języków obcych przez Wielkorusów, aniżeli na odwrót, — pomimo wszelkiej opieki, okazywanej językowi panującemu. W takich razach prędzej chyba możemy mówić o „turanizacji“ Słowian, aniżeli odwrotnie o słowiańszczeniu „Turańczyków“. — Niemniej przeto nikt nie zaprzeczy, że niektóre plemiona „turańskie“ bardzo zmalały na korzyść prących z zachodu Słowian, a niektóre nawet zupełnie znikły. Musiały to być plemiona, posiadające bardzo słabą siłę odporną i bardzo nieliczne w stosunku do zajmowanego przez nich terytorjum, co umożebniało w tych ziemiach gęstą kolonizację wielkoruską. Przypuściwszy jednak nawet w niektórych okolicach mięszaninę Słowian z „Turańczykami“ przy silnéj przewadze zoologicznej (antropologicznej) po stronie „Turańczyków“, albo, co więcej, proste zesłowiańszczenie całych gromad „turańskich“, pomimo tego wszystkiego będziemy musieli skonstatować fakt, że w wielu okolicach mamy Wielkorusów czystych Słowian, bądź to osiedlonych sposobem kolonizacyjnym na dawniej pustych, przez nikogo nie zajętych obszarach, bądź też siedzących w swoich siołach i miastach z dawien dawna, tj. ze stanowiska historji równie dawno, jak Polacy, Czesi, Serbowie, Małorusi itd. na ziemiach, przez nich zajętych. Źródła historyczne nie mogą wskazać czasu przybycia tylko co wymienionych plemion w zajmowane dziś przez nich siedziby; ale to samo ma miejsce ze znaczną częścią dzisiejszych siedzib wielkoruskich. Podobnie żadne badania czysto historyczne nie są w stanie wykryć w wielu ziemiach wielkoruskich mięszaniny etnograficznej słowiańsko-turańskiej, a tem mniej prostego zesłowiańszczenia Turańczyków. Jeżeli zaś przypuścim podobny „przedhistoryczny“ proces u wszystkich Wielkorusów, to nikt nam także nie zabroni wystąpić z podobnem przypuszczeniem co do innych Słowian, co do Małorusów, Czechów, Polaków, Serbów itd., uważać ich za plemiona mięszane i wyszukiwać różnych „dowodów“ na poparcie tego przypuszczenia. Że pod względem języka absolutna czystość i nieskazitelność słowiańska np. Polaków, Czechów itd. jest cokolwiek podejrzaną, wzmiankowaliśmy już wyżej. Nic zaś tu nie pomoże twierdzenie p. Duchińskiego, że na płaszczyznach Mazowsza trzeba szukać pierwotnej siedziby Słowian.
W każdym razie są to kwestje bardzo zawikłane i po większej części nie dające się nigdy stanowczo rozwiązać. Kto chce rzucić choć cokolwiek światła w tę ciemnię naukową, powinien postępować bardzo ostrożnie, powinien wyrzec się ryczałtowych sądów o całych plemionach, powinien kwestje obszernego zakroju rozłożyć na drobne kwestje pochodzenia mieszkańców pojedynczych ziem, zadawalniając się skromnemi a mozolnemi badaniemi początku i składu ludności np. okolic Wiatki, okolic Nowogrodu, Jarosławia, Moskwy itd. itd. Z takich sumiennie przeprowadzonych monografji (których kilka posiada już literatura etnograficzna) może się z czasem złoży ogólny obraz, choćby tylko w przybliżeniu odtwarzający istotny przebieg faktów.
Ażeby sprostać podobnemu zadaniu, potrzeba przedewszystkiem posiadać głowę, wolną od przesądów, a natomiast uzbrojoną pewnemi ogólnemi pojęciami naukowemi, których brak widnieje z każdego dzieła prof. Duchińskiego. Tak np. pojęcie rozwoju, pojęcie stopniowych przemian i przejść z jednego stanu społecznego do drugiego, następnie pojęcie chronologji w jej najogólniejszem, przyrodniczem znaczeniu, tj. pojęcie nawarstwień historycznych z różnych perjodów, itp. — wszystko to są rzeczy, najzupełniej lekceważone przez naszego etnografa. W związku z tem nie uwzględnia on wcale wpływu warunków i okoliczności na takie lub inne ukształtowanie życia pewnego plemienia. P. Duchiński nie jest w stanie pojąć, że ludy, stojące dziś na stopniu życia koczowniczego i pasterskiego, mogą, przy zmianie radykalnej warunków bytu, stać się osiadłemi i rolnikami. Co jest właściwie tylko różnicą stopnia rozwoju, różnicą chronologiczną, oraz różnicą warunków bytu, to występuje u p. D-go jako różnica zasadnicza, jako nieprzebyta granica, dzieląca ludzkość na dwa światy, nic wspólnego między sobą nie mające.
I gdybyż to przynajmniej owo rozróżnianie dwóch światów było oparte na czemś więcej, jak na prostej igraszce słów, jak na ciągłem zestawianiu i przeciwstawianiu wyrazów „aryjskość“ — „turańskość“, „Aryjczycy“ — „Turańczycy“, „słowiańskość“ — „moskiewskość“, „Słowianie“ — „Moskale“ itd.! Wygląda to jak gdyby wariacje na temat legendy o Semie, Chamie i Jafecie, gdzie oczywiście Jafetem zostaje „aryjczyk“, a Chamem — „turańczyk“, — nomenklatura etnograficzna nie o wiele szczęśliwsza od nazwania szlachcica Jafetem, a chłopa Chamem. Ze wszystkich podań starotestamentowych p. Duchiński umiłował szczegół najwstrętniejszy, szczegół, na który wzdryga się czyste nieskalane uczucie sprawiedliwości, a mianowicie umiłował on sobie podanie o grzechu pierworodnym i o przekleństwie, ciążącem za grzechy ojców na całem ich potomstwie aż do ostatniego pokolenia. Turańczycy, dla tego tylko że Turańczycy, skazani są na wieczne koczownictwo i pasterskość. Dobrze przynajmniej, że fakta zadają oczywisty kłam twierdzeniom p. D-go. Boć przecie Chińczycy, owi „Turańczycy“ par excellence, siedzą daleko uporczywiej na ojczystej ziemi i są daleko pracowitszemi rolnikami, aniżeli nadwiślańscy „Aryjczycy“ (Arjowie) p. Duchińskiego.
Nasz etnograf głosi ewanielję miłości wszecharyjskiej i co najmniej obojętności, jeżeli nie nienawiści, Arjów do świata turańskiego. Ponieważ jednak do świata aryjskiego zostają zaliczone wszystkie narody europejskie na zachód od Dniepru i „rzeczek Finlandji“, więc — mówiąc bez ogródki — chodzi tu po prostu o skonfederowanie całej „Europy“ wraz z aryjską Polską celem odepchnięcia na wschód „Moskwy“ turańskiej. Nie mówiąc już o tem, że podobna moralność bardzo przypomina moralność żydowską, dzielącą świat na bliźnich-żydów i „goimów“-nieżydów, albo też moralność Koranu, ściśle rozróżniającą wiernych i giaurów, — musimy nadto zauważyć, iż fakta historyczne i spostrzeżenia życiowe nie uprawniają w żaden sposób podobnego jednoczenia wszystkich Arjów w jednę miłującą się nawzajem owczarnię.
Niechajno p. Duchiński i jego wyznawcy raczą sobie przypomnieć, kto był zawsze największym wrogiem Słowian zachodnich wogóle, a Polski w szczególności. Zdaje się, że przedewszystkiem arcy-aryjski i arcy-chrześcijański Zakon krzyżowy i jego germańscy współplemieńcy. Kto pierwszy jeszcze w r. 1392 podał projekt rozbioru „aryjskiej“ Polski? „Aryjscy“ Krzyżacy. Kto zawsze tępił bez litości Polaków, Litwinów i wszystko nie-niemieckie, chociaż zresztą nieposzlakowanie „aryjskie?“ Królowie, książęta, landraci, żandarmi pruscy — czyści „Arjowie.“ Któż to dziś wypędza Polaków-„Arjów“ całemi tłumami? „Aryjczyk” Bismark i jego pachołki germańsko-„aryjskie.“ — A co też to robił ów przyjaciel serdeczny Polaków, „aryjczyk“ Napoleon I? Dusił ich żółtą febrą i pomiatał niemi, jak zaślepionemi niewolnikami.
Dalej chyba ani p. Duchiński, ani żaden z jego — (na szczęście, bardzo nielicznych) — wyznawców nie zaprzeczy, że tak Polacy, jako też inni „Arjowie“ wogóle, a Słowianie w szczególności, często gęsto wiązali się z Turkami i innemi „Turańczykami,“ ażeby tem skuteczniej zgnębić innych braci „Aryjczyków.“ — Podobnie wewnątrz samej Rzeczypospolitej „aryjsko“-słowiańsko-polskiej błogosławionej pamięci Targowica i rozmaitego kalibru jurgiełtnicy-„Arjowie“ wstępowali w otwarte związki z wrogami ojczyzny „aryjskiej,“ pamiętając jedynie o sobie i nie wchodząc w to wcale, czy podający im rękę potentat zagraniczny był „aryjczykiem,“ czy też „turańczykiem.“ „Aryjsko-słowiańskie“ zaś sejmy zrywali chyba zawsze czyści „Arjowie.”
Przesuńmy teraz przed oczyma p. Duchińskiego i jego wyznawców inny kalejdoskopik. Oto od niepamiętnych czasów tępią się Słowianie północno-zachodni, łącząc się przeciwko własnym „braciom“ z największemi wrogami — Niemcami. Rozrywka ta trwała dopóty, dopóki prawie wszystkie mniejsze, a geograficznie skrajne plemiona nie zostały wytępione albo też zgermanizowane, a to, co pozostało, ulega dotychczas stopniowemu zagrabianiu ze strony Niemców. A tak jedni, jak drudzy, jak trzeci — przecież to tylko „Arjowie“ bez najmniejszej domieszki turańskiej. — A może tez znowu zechcemy sobie przypomnieć pieszczoty hajdamacko-karmazyńskie XVII-go i XVIII-go (po trosze nawet i XIX-go) wieku: wiekopomne czyny Jeremich Wiśniowieckich, Bohdanów Chmielnickich, starostów Kaniowskich, Gontów, Żeleźniaków i całej owej krwi łaknącej zgrai. — Zechcijmy nareszcie spojrzeć na „braci“ Serbów i Bułgarów, tępiących się obecnie dla sprawienia pociesznego widowiska Europie „aryjsko-chrześcijańskiej.“
Wszystko to były lóźne przykłady z zakresu miłości plemiennej w łonie świata „aryjsko-słowiańskiego.“ Może też inaczej, t. j. istotnie miłośnie, przedstawi się owa miłość w zakresie religijnym. Niestety! choćby jedna noc św. Bartłomieja oświeca ten obraz równie krwawem światłem, jak łuny i pożogi wojen międzyplemiennych i międzynarodowych. A wielkie czyny świętej Inkwizycji choćby w jednej ultra-„aryjskiej“ i ultra-chrześcijańskiej Hiszpanji! A wypędzanie bez litości całych sekt znienawidzonych! A choćby np. wygnanie „aryjskich“ Arjanów z granic „aryjskiego“ państwa polskiego.
Podobnie rozczulający obraz miłości wszecharyjskiej przedstawiają nam także stosunki społeczne czyli socjalne po wszystkie wieki. „Aryjskość“ nie broniła nigdy niewolników od znęcania się nad niemi ich panów, czy to owa niewola przedstawiała się w postaci zwykłych niewolników Grecji i Rzymu, czy tez w postaci do ziemi przykutych chłopów, czy to znowu w postaci robotników, zgadzających się z głodu na wszelkie warunki, dyktowane im przez kapitalistów, czy też jeszcze w postaci całych zastępów niższej biurokracji, czy to nareszcie w postaci „ofiar temperamentu spółecznego,“ trzymanych gwałtem w domach nierządu i odprzedawanych z rąk do rąk jak za najlepszych czasów. Od podobnej niewoli nigdy nikogo nie broniło, nie broni i bronić nie będzie jak najczystszej krwi pochodzenie „aryjskie“ — „Aryjczycy“ panowie wieszali sobie dla rozrywki chłopów „aryjczyków,“ gwałcili chłopki „aryjki,“ stworzyli jus primae noctis, prawo wspólne im i patryjarchom Goryllów czy też jakiejś innej odmiany naszych krewnych czwororęcznych. — Bardzo zaś wymowną illustracją owej bratniej miłości wszecharyjskiej na tle stosunków socjalnych w łonie tego samego społeczeństwa były rzezie obustronne w czasie komuny Paryzkiej z r. 1871.
Nie mówię już o zaciętych kłótniach w łonie jednej i tej samej rodziny, o rodzonych braciach, procesujących się do upadłego, i o innych t. p. zjawiskach, przypominających widok dwóch psów, gryzących się o kość, a jednakowo właściwych tak światu „turańskiemu“, jako też „aryjskiemu“. Wszędzie walka, wszędzie wzajemne czyhanie na własność i skórę bliźniego, czyhanie i tępienie się, które mądrość średniowieczna ujęła w wyrażeniu „homo homini lupus“ (człowiek człowiekowi wilkiem). Zresztą w wyrażeniu tem za wiele mieści się zaszczytu dla człowieka, a wilk zostaje niepotrzebnie oszkalowany. „Homo homini homo“ — oto zupełnie dokładne, zgodne z rzeczywistością sformułowanie owej maksymy. Zwierzę o tyle jest wyższem od człowieka, że przy zamachach na inne zwierzę chodzi mu jedynie o zaspokojenie głodu lub innych potrzeb fizycznych. Wilk zje owcę, ale nie będzie jej zmuszał do zmiany przekonań, nie będzie jej narzucał swojej wiary, swojego języka, nie będzie jej zmuszał do stania się wilkiem. Jeden samiec-zwierzę zdusi drugiego w walce o samicę, ale nie będzie wymagał od pokonanego rywala wyznania, że zwycięzca ma do tego jakieś wyższe prawo, że postąpił sprawiedliwie. A człowiek, czy to „Aryjczyk“, czy „Turańczyk“, tępi swego „bliźniego“ dla ideału, dla mrzonek. Tylko między ludźmi spotykają się kanibale moralni i polityczni, domagający się np., ażeby w jednem państwie była tylko jedna narodowość, jedna religja, jeden język.
Jeżeli co odróżnia tu świat „aryjski“ od świata „turańskiego“, to może większa obłuda, większa chęć usprawiedliwienia czynów kanibalskich przepisami osobliwej moralności politycznej. I właśnie wynalazek dwóch moralności, — jednej prywatnej, a drugiej publicznej, — stanowi zaszczytna zdobycz głównie świata „aryjskiego“. Przy ocenie życia prywatnego stosujemy wymagania moralności zwykłej, czy to „przykazania boskie“, czy też wyniki moralności naukowo-praktycznej. Zapytujemy, czy człowiek był uczciwym, czy nie krzywdził innych ludzi, czy jego egoizm nie zacierał w nim popędów altruistycznych itd. Tymczasem przy ocenie czynów mężów, występujących na widownię polityczną, nie zważamy wcale na podobne fraszki; rzadko też który z podobnych mężów niemi się krępuje. Nawet najzawziętsi możnowładni obrońcy wiary Chrystusowej trzymali się po wszystkie czasy nie ewanielji Chrystusa, ale ewanielji kanibalizmu, którą w naszych czasach najotwarciej głosi „największy mąż stulecia“, nieomylny i wszechmocny książę Bismarck vou Schönhausen. „Rwij co możesz“, „depcz co się da“, „niszcz co ci w drogę włazi“, „siła przed prawem“ — oto przykazania i zasady tej wielkich mężów jedynie obowiązującej „moralności“ publicznej i międzynarodowej. Tutaj Bismark okazuje się najdoskonalszym uczniem Kanta, chociaż z pewnością podobnego ucznia ani się spodziewał, ani też pożądał znakomity filozof Królewiecki. „Postępuj tak, ażeby z twego postępowania dało się wyciągnąć ogólne prawidło“ — tę receptę książę Bismark stosuje z doskonałym skutkiem. Nigdy bowiem chyba nie było jeszcze „tylu przedsiębiorców“ na wielką i małą skalę, którzy, spełniając największe gwałty i bezprawia, nie powoływaliby się otwarcie na przykład „wielkiego męża“ i ewanielją kanibalizmu nie usprawiedliwialiby swoich „śmiałych“ i „bohaterskich“ czynów.
Z powyższego aż nadto jest widocznem, że p. Duchiński wybrał się bardzo nie w porę z kazaniami na temat miłości wszecharyjskiej wogóle, a wszechsłowiańskiej w szczególności. Mógł on sobie oszczędzić zupełnie rozmaitych naciągań i przekręcań. Mógł nie poświęcać prawdy na ołtarzu miłości; mógł nie zaliczać do „Aryjczyków“ takich „Turańczyków“ oczywistych, jak Węgrzy i Finnowie; mógł nie rozwodzić się nad wielkiem znaczeniem Węgrów i Basków dla cywilizacji europejskiej.
A jednakże wywody p. Duchińskiego brano na serjo w świecie uczonym Europy zachodniej. Przecież potrafił on nietylko „przekonać“, ale nawet sfanatyzować dla swej „teorji“ Henri Martina oraz innych „poważnych uczonych“ francuzkich, niemieckich itd. Dowodzi to tylko, w jak mizernym stanie znajduje się jeszcze metoda nauk historycznych.
W tem, co dotychczas powiedziałem, dotknąłem zlekka i powierzchownie „teorji“ p. Duchińskiego samej w sobie. Przypatrzmy się teraz jej praktycznym rezultatom, jej wpływowi na umysły, na postępowanie i na losy rodaków jej twórcy.
Od chwili ostatecznego upadku politycznego w końcu przeszłego wieku pozbawionym wielu innych organów samodzielnego życia publicznego Polakom pozostawała jednakże nauka, jako jedna z niezaprzeczonych rękojmi i dźwigni siły narodowej. Na polu naukowem nikt nie mógł zabronić pracować, dążyć do prawdy i odkryć, bez żadnych przekręcań, naciągań i tendencji. Wielka więc odpowiedzialność ciążyła na polskich uczonych, odpowiedzialność jeszcze większa, aniżeli u innych narodów, cieszących się odrębnością państwową. — Z drugiej strony Polacy znajdują się o tyle w „szczęśliwszem“ położeniu, niż inne narody, że, byle tylko pozbyli się pretensji do niemożliwej restauracji tego, co zostało straconem, mogą być bezstronniejsi, mogą wyłączniej dążyć do prawdy. U innych narodów politykujących stoją na czele wielcy męże, uprawiający na wielką skalę kanibalizm polityczny, a zgraja psujących bibułę fagasów uczonych w rodzaju filozofa Hartmanna staje na tylnych łapkach, ogonem kręci, w oczy wielkim mężom patrzy, podsłuchuje ich, stara się zrozumieć każde ich skinienie i „ze stanowiska naukowego“ usprawiedliwić wszystkie gwałty kanibalów. Bismark powie „Macht vor Recht“ (siła przed prawem), a z tego usłużni uczeni kują nietylko prawo naukowe walki o byt, ale postulat moralności, zasadę działania. Polacy nie mogą mieć swoich Bismarków; nie powinni też mieć swoich Hartmannów, nie powinni mieć uczonych fagasów, piejących chwałę bądź to Napoleona IIIgo, bądź też Bismarka. Polacy nie mogą się bawić w „grande nation“, więc też i szowinizm polityczny powinien im być obcym. Wszędzie jest on wstrętnym, ale, opierając się na armatach i bagnetach, ma przynajmniej realną podstawę. Szowinizm, szukający podstawy jedynie w przeszłości i w chorobliwych utworach wyobraźni, jest tylko głupi i wstrętny.
Nietylko nad rozwinięciem podobnego szowinizmu, ale także wogóle nad zaślepieniem Polaków i przewracaniem im w głowach pracowali — prawdopodobnie nieświadomie — p. Duchiński i jego zwolennicy naukowi.
Już samo narzucenie Dnieprowi i rzeczkom Finlandji roli granic między Europą wschodnią i zachodnią — podział nie usprawiedliwiony ani geograficznie, ani historycznie — nie mogło się zbyt przyczynić do rozjaśnienia umysłowi oczyszczenia pojęć geograficznych. O ileż szkodliwiej działał na umysły ów brak wszelkiej krytyki i owa nuta zaciekłości politycznej, przenikająca wszystkie utwory p. Duchińskiego!
Pamiętam doskonale, z jakiem to nabożeństwem wymawiała szkolna młodzież polska w r. 1861–1863 nazwisko Duchińskiego, a z jaką znowu nienawiścią i pogardą dla pochodzenia „turańskiego“ ta sama młodzież (naturalnie nie wszyscy Polacy uczący się, ale znaczny ich procent) wyrzucała z siebie nazwy Bogu ducha winnych Czeremisów, Czuwaszów, Mordwy, Mieszczeriaków, Baszkirów itd., piętnując niemi Wielkorusów; w najwyższym zaś stopniu uniesienia patryjotycznego utożsamiano Wielkorusów z Mongołami. O krytyce mowy tu być nie mogło. Mózgownice, karmione nienawiścią, brały na wiarę wszystko, co tylko podsycało tę nienawiść; a jakiż argument mógł się ostać przed autorytetem Duchińskiego w owe czasy, kiedy lada artykuł z Daily News lub Journal des Débats, odzywający się sympatycznie o Polakach, powtarzano z namaszczeniem, przepisywano, wyuczano się na pamięć, — w owe czasy, kiedy lada wierszydło, obrzucające błotem prawdziwych lub mniemanych wrogów Polski, połykano z chciwością i deklamowano na prawo i na lewo, — w owe czasy arlekinady, czasy „przebierania się za Polaków“ i bawienia się w żołnierzy, — w owe czasy, kiedy kilkunastoletnim malcom oddano rządy, a ci, co zupełnie prawnie mogli byli stać na czele, pochowali się po kątach, drżąc przed lada smykiem, śmiało im wymyślającym!
P. Duchiński należał do tych ludzi, co w ciągu wielu lat pracowali nad ogłupianiem inteligencji polskiej, nad zawracaniem jej głowy, nad mydleniem jej oczu, nad odwracaniem uwagi od rzeczy niezbędnych i istotnych, a zwracaniem jej na mrzonki; — skutkiem czego było bawienie się w halucynacje polityczne, a następnie tracenie sił na żebraninę o „interwencję,“ na narzucanie się ze swą „aryjskością“ dla sformowania krucjaty przeciwko Rosji w celu odbudowania starej Rzeczypospolitej, która dawniej, będąc obszerną i ludną, sama o własnych siłach nie potrafiła się utrzymać. Skutkiem tego wszystkiego była wreszcie sama w sobie bezcelowa awantura polityczna, mająca jedynie na celu za pomocą „męczeństw“ wywołanie litości w Napoleonach i innych szarlatanach politycznych i sprowadzenie ich wskrzeszającej „interwencji,“ — i to wszystko kiedy? wtedy właśnie, kiedy dane były wszelkie warunki po temu, ażeby się swobodnie, wszechstronnie po polsku rozwijać.
Pamiętam, jak w dzieciństwie bawiłem się w przerabianie karty Europy, kierując się naturalnie sympatjami i antypatjami narodowemi. Polska, rozumie się, rozciągała się od morza do morza, ogarniając ujścia nietylko Dniepru, ale nawet i Donu. Za to jej sąsiadom dostały się jakieś okrawki, na których zaledwie jako tako wegetować by mogli. Była to sobie niewinna zabawka dziecinna, podobnie jak zamki z kart i t. p. ćwiczenia. Ale dla ludzi dorosłych podobne bawienie się mrzonkami, podobne fantastyczne przerabianie rzeczywistości — to doprawdy zbyt szkodliwa zabawka. Obłąkany Don Kiszot mógł brać swoje przywidzenia za rzeczywistość i, wprowadzając je w czyn, porywać się z włócznią na wiatrak albo z motyką na słońce. Ale jeżeli coś podobnego robi inteligentna warstwa narodu, to może być objaśnione tylko jej...... obłąkaniem. A nad rozwinięciem i podtrzymaniem tego obłąkania pracował gorliwie pewien zastęp ludzi piszących, w ich liczbie p. Duchiński.
Pomijając utylitaryzm polityczny, nie można nie zwrócić uwagi na szkodliwy wpływ moralny podobnych „teorji“. Czyż może wpływać uszlachetniająco i umoralniająco chroniczne zacietrzewienie, ślepa nienawiść plemienna, zastąpienie analizy obelżywemi słowy („carat,“ „Moskwa,“ „Moskale“ i t. p.)? Odbicie tego roznamiętnienia pod tym samym kątem nie długo kazało na siebie czekać. Przedewszystkiem wywołało ono systematyczną krucjatę kanibalistyczną gazet rosyjskich przeciwko Polakom, a następnie różne środki praktyczne, podyktowane głównie przez nienawiść. W ten sposób zostało rozpoczęte szczucie Polaków (Polenhetze), równie wstrętne jak wszelkie tego rodzaju szczucia, Judenhetzen, Deutschenhetzen, Slawenhetzen i t. d., ale w skutkach potężne i przynoszące gorzkie owoce dla szczutego plemienia.
Niemniej szkodliwem pod względem moralnym było owo przewracające w głowach powoływanie się na prawa „aryjskości,“ na prawa pochodzenia arystokratycznego Polaków. Jestto wstrętny arystokratyzm plemienny, skazujący na barbarzyństwo jedynie za niższe, nie „aryjskie“ pochodzenie całe plemiona i gromady plemion. Podobnie jak, według niektórych dawniejszych antropologów północno-amerykańskich, Murzyni, jako tacy, powinni być skazani na wieczne niewolnictwo, tak samo, według p. D-go, różne pochodzenie, „aryjskie“ lub „turańskie,“ wznosi między ludami Europy zachodniej i wschodniej niczem nieprzełamaną przegrodę. Przy tej sposobności popełnia p. D. małą niekonsekwencję. Rozwodząc się bowiem nad wielkiem znaczeniem Madziarów i Basków dla cywilizacji aryjsko-europejskiej, zalicza tem samem tak jednych, jak drugich do wybranego plemienia „Arjów.“ Ze stanowiska p. D-go było to bardzo zrozumiałe. Jakżeż bowiem inaczej można było utrzymać nienaruszonem przysłowie: „Polak Węgier — dwa bratanki“ i t. d.? A prócz tego szlachta węgierska, dziś w Austrji rej wodząca, miała zawsze niepoślednie znaczenie w monarchji Habsburgów, której udział w koncercie arjo-europejskim, mającym wskrzeszać Polskę, wydawał się p. D-mu nieuniknionym. Co się zaś tyczy Basków, to przypisano im wielkie zasługi dla cywilizacji europejskiej i zaliczono ich do wielkiej rodziny aryjskiej chyba jedynie dla przyzwoitości i dla okrągłości. Tymczasem należało być właściwie konsekwentnym i wszystkich nie-„arjów,“ a więc Węgrów, Finnów, Basków, wyrzucić z Europy zachodniej za Dniepr i „rzeczki Filandji”.
Powołując się w literaturze i na dworach europejskich na swoją „aryjskość“, dającą sama z siebie prawo do niezawisłości politycznej, Polacy tej kategorji robili wrażenie żebraków-panów, albo też pasorzytniczej młodzieży złotej, eo ipso roszczącej sobie prawo do zajmowania pierwszorzędnych stanowisk. Poza tem zapominano o „prawach“ ludzkich, zapominano, że każdy człowiek, czy to „aryjczyk“, czy „turańczyk“, ma prawo wymagać, ażeby szanowano jego język, jego zwyczaje, jego przekonania, jego religję (w najobszerniejszem znaczeniu tego wyrazu), ażeby się nie wdzierano do jego spraw rodzinnych, żeby nie kazano mu umierać z głodu, a żeby na odwrót nie zakazywano mu oddychać, ruszać się swobodnie, mówić i pisać językiem ojczystym. Zapominano o najpierwszej zasadzie pedagogicznej, że każde, czy to „aryjskie“, czy „turańskie“, dziecko ma prawo do tego, ażeby mu nie bałamucono głowy i ażeby je przedewszystkiem uczono we własnym jego języku. Powoływano się ciągle na prawa szlacheckie do panowania w granicach 1772 r., w owych granicach, których prywata i jurgielnictwo w swoim czasie obronić nie mogły, a lekceważono sobie prawa ludzkie, które można gwałcić bezkarnie, ale których żaden umysł niespodlony zaprzeczyć nie jest w stanie.
Szkodliwe skutki praktyczno-polityczne halucynacji politycznych trwają dotychczas i długo jeszcze trwać będą. Rozpoczęły się one od stłumienia awantury politycznej i od prześladowania plemienia polskiego jedynie tylko za jego polskość. Wtedy to inaugurowany został nowy perjod .... mimowolnego „koczownictwa“ Polaków. Część ich musiała wbrew woli przyjąć udział w zaludnianiu obszarów „turańskich“ het daleko za Dnieprem i Dźwiną. Inni schronili się na zachód pod skrzydła opiekuńczej Europy. Inni, nawet nie napiętnowani żadnym grzechem osobistym, jedynie dla swego grzechu pierworodnego, muszą szukać chleba po wszystkich obcych kątach, bo go u siebie, na własnej ziemi znaleźć nie mogą. Jeszcze w roku bieżącym rozpoczęto nową serję mimowolnego „koczownictwa“ Polaków, z łaski wszechmogącego Bismarka. Wszystkich tych koczownictw nie byłoby, gdyby nie rozmaite w głowach zawracające „teorje“, wychodzące od lat kilkudziesięciu właśnie z obozu owych zachodnio-europejskich koczowników polskich. Zdala od ziemi ojczystej, nie pojmowali jej potrzeb, bawiąc się tylko w przeprowadzanie swych mrzonek i wiele szkody wyrządzając krajowi.
Do tego obozu należał także p. Duchiński. I jego ręka pracowała nad spychaniem kraju w coraz większą przepaść. Że jednak pracowała nieświadomie i w najlepszej wierze, więc nikt też jej za to nie potępia. Zaślepienie patryjotyczne oraz najczystsza bezinteresowność zupełnie wykupują, ze stanowiska odpowiedzialności moralnej, wszystkie błędy emigrantów. Ale uwolnienie od odpowiedzialności moralnej i składanie hołdów w imieniu narodu — to jeszcze dwie rzeczy zupełnie różne.
P. Duchińskiego osobiście usprawiedliwia jeszcze ta okoliczność, że „teorje“, podobne do jego teorji, były i są głoszone uroczyście w „Europie wschodniej“ i cieszą się tam uznaniem niektórych uczonych, profesorów itp. Są to „teorje“ wynalazców szóstej części świata — Rosji, zaliczanych zwykle, choć niezbyt chyba słusznie, do tak zwanych „sławianofilów“, bo z tego, co piszą, wyglądających nieraz raczej na sławianożerców. Należy tylko przesunąć cokolwiek granice ze wschodu na zachód, oraz zrobić małe odmiany w nomenklaturze etnograficzno-geograficznej, a w uczonych wywodach tej „szkoły“ „panslawistycznej“ łatwo będzie odkryć zmodyfikowaną „teorję“ p. Duchińskiego.
Obie „szkoły“, tak Duchińszczycy, jako też owa grupa „sławianofilów“, dają nowy podział świata. Tylko Duchińszczycy ograniczają się skromniejszą nomenklaturą, rozróżniając jedynie Europę zachodnią i wschodnią i robiąc Dniepr, Dźwinę i „rzeczki „Finlandji“ linjami granicznemi między temi dwiema połowami naszej części świata. Owi zaś „sławianofile“ sławianożerczy nie są wcale tak skromni. Odkrywają oni bowiem całą szóstą część świata, a mianowicie Rosję, w przeciwstawieniu do Europy i Azji. Granicę zachodnią tej nowej części świata ma stanowić linja, poprowadzona od Gdańska do Triestu. Co leży na wschód od tej linji, a nie zostało jeszcze politycznie wcielone do Rosji, to tylko czasowo znajduje się w ręku zgniłej Europy, z czasem zaś musi chcąc niechcąc należeć do owej szóstej części świata.
„Teorja“ p. Duchińskiego została opartą na wspomnieniach przeszłości, na mrzonkach fantastycznych i na przeświadczeniu o wysokiem posłannictwie cywilizacyjnem Polaków. Wynalazcy szóstej części świata opierają także swoją „teorię“ na utworach fantazji, jak również na przeświadczeniu o wysokiem posłannictwie cywilizacyjnem Słowian wogóle, a Rosji w szczególności, oraz na bucie wielkopańskiej osobników, czujących za plecami siłę państwową, armaty i bagnety; a na takiem tle nawet największy nonsens daleko poważniej wygląda. Tymczasem za plecami p. Duchińskiego stała tylko garstka zapaleńców i żebraków politycznych. To też jego „teorja“ sprawia daleko mizerniejsze wrażenie.
Na Greków, Albańczyków, Rumunów, Finnów, Węgrów (Madziarów) itd. oba obozy są jednakowo łaskawe: jedni robią z nich „zachodnio-europejczyków“, drudzy „Słowian“ (przynajmniej Słowian politycznych, jeżeli nie etnograficznych). Duchińszczycy, przyjmując daleko szerszą rodzinę ludów, a mianowicie rodzinę „aryjsko-europejską“, nie mają z Grekami, Albańczykami i Rumunami żadnego ambarasu; przecież te ludy i z języka należą do rodziny arjo-europejskiej. Pozostaje więc tylko wtłoczyć w formy „aryjskości“ Węgrów i Finnów. „Słowianofile“ wzmiankowanej „szkoły“, opierając się na wyłączności słowiańskiej, mają cokolwiek więcej kłopotu; starają się więc przekonać ludy niesłowiańskie, mieszkające na wschód od linji Gdańsk-Triest, że być Słowianinem to bardzo wielki zaszczyt. Tylko o Niemcach, tutaj osiedlonych, jakoś niewiele wspominają. „Resztki“ Niemców, osiadłych na wschód od linji Gdańsk-Triest, zostaną zapewne wysłane do Kamerunu, ażeby nie psuć ogólnej harmonii słowiańskiej.
„Sławianofile“ tej kategorji, coraz to liczniejszej, uznają w szóstej części świata tylko jednę jedyną narodowość („національность“), zgadzając się wspaniałomyślnie tylko na istnienie różnych odrębności plemiennych („народностей“); — i to właśnie ma stanowić osobliwość szóstej części świata. Tak to będzie kiedyś, a mianowicie „kiedy na jawie zobaczą wnuki to, co się ojcom śniło“. Tymczasem należy twierdzić, że w jednem państwie jest możliwą i dopuszczalną tylko jedna narodowość, a więc w Austrji — narodowość austryjacka, w Turcji turecka, w Belgii belgijska, w Szwajcarji szwajcarska, w Ameryce północnej amerykańska, w Serbji serbska, w Czarnogórzu czarnogórska itd. Jestto istotnie stanowisko nieposzlakowanie prawomyślne i zgodne z istniejącemi urządzeniami. Tylko przy tej sposobności panowie ci znajdują się w maleńkiej sprzeczności z samemi sobą. Przyjmując bowiem za granicę zachodnią narodowości słowiańsko-ruskiej linję od Gdańska do Triestu, nie mogą chyba z tem pogodzić nietykalności Austrji z narodowością austryjacką, Turcji z narodowością turecką, Rumunji z narodowością rumuńską, Grecji z narodowością grecką, Serbji z narodowością serbską itd. Ale bo też w umysłach, zamierzających wprowadzać na obcym gruncie austryjackim prawo 19 lutego (2 marca) 1864 r. (ukaz Aleksandra II. o uwłaszczeniu włościan w Królestwie Polskiem)[3], sprzeczności tego rodzaju muszą się godzić z wielką łatwością. P. Duchiński jest o tyle łaskawszy, że w swojej Europie zachodniej uznaje różne narodowości. Tylko na wschodnim krańcu tej Europy zachodniej ma istnieć jedna nierozdzielna narodowość polityczna, tj. narodowość polska, obejmująca w sobie Polskę, Litwę i Ruś, — stosownie do dziedzicznej recepty. — Różnica więc dwóch teorji polega na tem, że „słowianofile“ wzmiankowanej grupy opierają się na obecnych urządzeniach polityczno-administracyjnych oraz na coraz bardziej rosnącym apetycie anneksyjnym czyli zaborczym, p. Duchiński zaś na przeszłości fantastycznej i na przyszłości jeszcze fantastyczniejszej.
P. Duchiński stoi o tyle wyżej, że u niego ludy europejskie nie wyprawiają szprynców horyzontalnych i wertykalnych, gdy tymczasem podobne ćwiczenia ekwilibrystyczne miewają miejsce w dziełach, wychodzących z obozu wynalazców szóstej części świata[4].
Tak jedni, jak drudzy byli szkodliwi swojemu spółeczeństwu. Ale odpowiedzialność Duchińskiego i jego zwolenników, — gdyby postępowali świadomie, — byłaby daleko większą; szkodzili oni bowiem swojemu społeczeństwu nietylko umysłowo i moralnie, ale także pod względem praktyczno-politycznym. „Słowianofile“ zaś słowianożerczy psuli swoje społeczeństwo tylko umysłowo i moralnie, pracując nad ogłupianiem czytającego ludku i rozwijając w nim dzikie instynkta, instynkta nienawiści i kanibalizmu politycznego.
W każdym razie po porównaniu z „teorją“ szóstej części świata blednie niepospolicie dziwactwo i szowinizm
„teorji“ p. Duchińskiego. Być nawet może, iż w zakresie nauk etnograficznych tylko takie „teorie“ wyrabiały rozgłos w świecie swoim twórcom, a przez nich narodom, które ich wydały. Czy więc czasem p. Duchiński nie wsławił imienia polskiego między narodami? Jeżeli zaś wsławił, to należy mu się wdzięczność, a, jako znak widzialny niewidzialnej wdzięczności, — jubileusz. Tak, istotnie, wsławiał on jakiś czas imię polskie, ale też je zarazem ośmieszał i kompromitował, — naturalnie w oczach ludzi, trzeźwo i krytycznie na rzeczy patrzących. Możnaby jednak zapytać: dla czego by w czasach, w których lada zręczny skoczek albo też jaki mąż z gardłem rzemiennem, czarującem gości teatralnych, wyrasta na bohatera narodowego, — dla czego by w podobnych czasach nie wyprawić owacji publicznej mężowi, który rozsławiał imię swego narodu pracą na polu nauki? Zapewne na pozór nie ma nic przeciw temu do powiedzenia. Ale czyny tenora są nieszkodliwe dla bytu narodowego; głupieje od nich wprawdzie ludek boży, lecz na krótko, a psuje sobie co najwięcej gardła, wykrzykujące „brawo,“ otłuka sobie ręce klaszczące i wypróżnia kieszenie. Do awantur politycznych zapał tenorowy nie poprowadzi. Tymczasem wpływ takich „teorji,“ jak „teorja“ p. Duchińskiego, jest wprost i to na długo szkodliwy.
Jak już wyżej widzieliśmy, p. Duchiński użył swej wielkiej uczoności na złe, na skrzywienie prawdy i na zaślepianie umysłów swoich ziomków. Z drugiej atoli strony widzieliśmy także, że, znajdując się w stanie chronicznego afektu, opanowany przeważnie przez szowinizm narodowy i nienawiść plemienną, p. Duchiński nie dał z pewnością dowodu złej woli i nie może być za swą „teoje“ potępiony.
Jubileusz narodowy p. Duchińskiego byłby po prostu jubileuszem chronicznego obłędu patryjotycznego.
Dorpat, listopad 1885 r.
- ↑ Por. między innemi: Przegląd etnograficzno-historyczny i literacki, poświęcony badaniom Polski i krajów sąsiednich. Kraków. 1875. Nr. 1, 5 marca, szp. 5 i 6.
- ↑ Sioło (село́) znaczy: wieś kościelna (cerkiewna) bez jarmarków, słoboda (слобода́) — wieś kościelna z jarmarkami, posad (поса́дъ) — siedlisko „asesora“ czyli naczelnika policji w części powiatu (станово́й прйставъ, dawniej „засҍдáтель“, gród (гóродъ) — siedlisko przynajmniej naczelnika policji powiatowej (ujezdnej) czyli „isprawnika“ (капитáнъ-испрáвниҝъ, teraz po prostu испрáвниҝъ), a dawniej prócz tego — osobnego naczelnika policji miejskiej czyli horodniczego (городнйчій), zależnego nie od naczelnika powiatu, ale wprost od gubernatora. Tak więc nazwy gorod i posad noszą charakter administracyjny, słoboda zaś, sieło i dieriewnia (дерéвня, wieś) — charakter ekonomiczno-kościelny.
- ↑ Zob. „Объ историческомъ изученіи греко-славянскаго міра въ Европѣ. Изслѣдованіе Владиміра Ламанскаго. С.-Петербургъ. 1871,“ str. 41.
- ↑ Ażeby mnie nie posądzono o przesadę albo może nawet o fałszywe świadectwo przeciwko bliźniemu swemu, przytaczam dosłownie odnośne miejsca z jednego z obszernych dzieł wzmiankowanego wyżej obozu, a mianowicie z rozprawy doktorskiej „Объ историческомъ изученіи греко-славянскаго міра въ Европѣ. Изслѣдованіе Владиміра Ламанскаго. С.-Петербургъ. 1871“ (str. IV i 316). Otóż na str. 9 czytamy: „Съ тѣхъ поръ всѣ вертикальпыя и горизонтальныя столкновенія внутри Романо-Германскаго міра всегда бывали войнами внутренними, междо-усобными, и, ослабляя Европу, были полезны Россіи и вообще міру Греко-Славянскому“. Na str. 15: „въ продолженіе всей средней и новой исторіи христіанско-Арійскаго человѣчества взаимныя отношенія Греко-Славянской и Романо-Германской ихъ половинъ, запечатлѣны гораздо болѣе всемірноисторическимъ характеромъ, чѣмъ всѣ народныя движенія и столкновенія, совершавшіяся какъ въ предѣлахъ Романо-Германскаго, такъ и въ предѣлахъ Греко-Славянскаго міра и въ горизонтальномъ, и въ вертикальномъ направленіи.“ Na str. 29—30: „Народныя движенія и столкновенія въ средѣ Романо-Германскаго міра. какъ въ вертикальномъ, такъ и въ горизонтальномъ направленіи, не отличаются глубиною и силою той взаимной племенной вражды, такимъ ожесточеніемъ той тысячелѣтней слишкомъ борьбы, которая, по своему внутреннему историческому значенію и по своимъ результатамъ, во столько же важнѣе всякой внутренней борьбы, происходившей въ границахъ Романо-Германскаго запада, во сколько современный восточный вопросъ превышаетъ своимъ значеніемъ всѣ другіе, чисто-западные политическіе вопросы.“ Na str. 30: „Не таковъ также въ идеѣ и въ результатахъ тотъ внутренній антагонизмъ, который раскрывается въ народныхъ движеніяхъ и столкновеніяхъ, вертикальныхъ и горизонтальныхъ, происходящихъ въ тоже время въ предѣлахъ міра Греко-Славянскаго, т. е. въ борьбѣ и войнахъ южныхъ Славянъ съ Греками, Албанцами, Угріи съ Поляками и Русскими, Чеховъ и Поляковъ или Болгаръ и Сербовъ, Сербовъ и Хорватовъ, Угріи и Чехіи, сѣверовосточной и югозападной Руси и Литвы. Москвы, Россіи и Польши.“