Za Drugiego Cesarstwa/Prolog
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Za Drugiego Cesarstwa |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Biesiada Literacka |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Był to rok 1854, ciepły i dżdżysty wieczór kwietniowy. Wiosna wcześniéj zawitała niż zwykle, strojąc zielenią łąki i ogrody Albionu. Mgła spowijała Londyn, na złoconéj wieży Westminsteru zegar wydzwonił siódmą a ruch stolicy stopniowo wolniał i cichnął. Bankierzy z Fleet-Street zamykali kantory, spiesząc do sweet home swoich willi, milknął gwar panujący w handlowéj City, na Strandzie zapalano rewerbery, od Hay-Market zaś aż do Oxford, Road, błyszczały w promieniach gazu wspaniałe wystawy złotników i jubilerów.
Przy Regent-Street, niedaleko cyrku, była włoska restauracya Arditi, teraz rzęsiście oświetlona. W gabinecie na pierwszém piętrze siedziało przy stole dwóch mężczyzn; jeden z nich, wysoki i barczysty brunet, z rozczochraną brodą i wnędznéj odzieży, pochłaniał chciwie zastawione przed nim potrawy: zupę ox-tail, rozbif i szynkę, popijając przysmaki piwem i winem.
Musiał to być jeden z tych głodomorków, których nie brak w Londynie; może jaki nauczyciel muzyki lub podupadły artysta.
Towarzysz jego stanowił z nim wybitne przeciwieństwo; był to gentleman starannie wygolony, ubrany czarno, we fraku i w białym krawacie. Siwe włosy, na wyłysiałéj czaszce, musiała układać ręka fryzyera lub kamerdynera; obejście zdradzało wielkiego pana. Gdyby nie śniada cera, ogniste oczy i gwałtowne ruchy, można go było wziąć za anglika.
— Per bacco! — zawołał żarłoczny brunet — che pranzo!... Oh! veramente stupendo!...
— Przepraszam cię, Mariano — przerwał starzec — garson, który nam usługuje jest włochem, nie możemy więc rozmawiać w tym języku. Ostrożność przedewszystkiem.
Mariano skłonił się, nie przerywając jedzenia.
— Ekscelencya życzy sobie mówić o rzeczach ważnych?
— Nieinaczéj, mój kochany.
— Ebbene! Tu przynajmniéj można gawędzić swobodnie, niema ani zbirów, ani policyantów pana Bonapartego. Ach! ten Bonaparte!
Z takim zamachem wziął się do nowéj porcyi rozbifu, jakgdyby chciał się zemścić na niéj za nienawistnego cesarza.
— Czy miałeś wiadomości od tego pana z „młodéj Italii?” — zapytał mężczyzna tytułowany ekscelencyą.
— Nie. Muszą kuć coś ważnego, dlatego milczą.
— Najpewniéj kują zdradę.
— Oh! Ekscelencjo!
— Czy wy czytacie kiedy pisma szwajcarskie lub niemieckie? Otóż wasz Mazzini wziął się znów do pióra. Przestał pożyczać pieniędzy, ale zato kradnie cudze myśli; nowa odmiana grabieży... Powtarzam ci, że tam kują zdradę.
— Oh! Ekscelencyo! — zawołał zgorszony Mariano — Mazzini zdrajcą? Oswobodziciel i obrońca Rzymu!
— A ja to nie byłem przy oblężeniu Rzymu? — odparł starzec zrywając się — nie walczyłem pod włoskim sztandarem? Wszakże francuzi znaleźli mnie przy barykadzie Portese, okrytego krwią i ranami.
— Naturalnie, Ekscelencya walczyłeś jak starożytny rzymianin, jak bóg wojny, godzien posągu na Kapitolu!
— Mylisz się mój kochany, mazziniści utrzymują, że jestem niedołęgą, tchórzem i zdrajcą... Ja zdrajcą?... O niewdzięczna ojczyzno!...
Na kilka chwil milczenie zapanowało w pokoju.
— Mów prawdę — rzekł starzec — czy masz jakie wiadomości?
— Mam — odpowiedział Mariano, zbliżając się z miną tajemniczą; — czy pamiętasz, Ekscelencyo, tego dzielnego żołnierza, który służył pod twojemi rozkazami w legii Czerwonéj? Nazywał się Pianori...
Nagle pod oknami rozległ się gardłowy głos przekupnia dzienników: „Evening Papers!” Ważne nowiny z Francyi!”
Na Regent Street powstał niezwykły hałas.
— Morderczy zamach na cesarza francuzkiego! — krzyczał daléj bry.
Obaj włosi spojrzeli na siebie, a Ekscelencya pochwycił za dzwonek.
— Prędko kupić dziennik! — zawołał do wchodzącego garsona.
Waiter wyszedł i za chwilę wrócił, przynosząc numer Evening Star. Starzec rozłożył go skwapliwie i czytał głośno ostatni telegram:
„Paryż, 5 g. popołudniu: Dziś, na polach Elizejskich, jakiś człowiek nazwiskiem Pianori, strzelał kilkakrotnie do cesarza francuzkiego. Napoleon nie jest nawet draśnięty. Morderca znajduje się w ręku sprawiedliwości, tłum omal go nie rozszarpał.”
Poniżéj były umieszczone telegramy z Włoch:
„Neapol, 10 g. rano: Wczoraj w teatrze San Carlo pierwsze przedstawienie nowego baletu „Kwiaty i kobiety”. Sala przepełniona, publiczność pełna zapału, niektóre tancerki siedm razy przywoływano.“
Dziennik wypadł z ręki starca, który walczył za niepodległość Włoch. Rzucił się na krzesło i schylając czoło, rumieńcem wstydu okryte, wyjąkał ze łzami w oczach:
— Jeszcze jedno rusztowanie... I znowu krew nasza popłynie... Kiedy my uginamy się pod ciężarem boleści, te nędzne Włochy tańczą i śpiewają!... Ha! narodzie bezwstydny, niech się spełni twoje przeznaczenie!...
Uderzył pięścią w stół i zawołał:
— Już mam dosyć tego! Zbrzydło mi moje wygnanie, moja tułaczka po obczyźnie i ciągły pościg policyi!... Ha! „młoda Italio”, ty gardzisz moim siwym włosem, a więc dobrze, nie skłonię już głowy przed tobą. Finita la comedia! Odzyskam nakoniec wolność.
— Jakto? — zagadnął Mariano z uśmiechem.
— Chcę być odtąd panem swojéj woli — mówił wzburzony starzec, przechadzając się wielkiemi krokami po pokoju; — jutro piszę do kardynała sekretarza stanu. Znałem niegdyś Antonellego...
— Jakto! Ekscelencya chcesz pisać do tego człowieka?
— Tak. Będę go prosił o łaskę, i jestem pewny, że dostanę amnestyą. Chcę być podobnym do innych.
Zapalił cygaro i, kładąc się na sofie, mówił:
— Nakoniec cię ujrzę o mój kraju, moja ukochana Rawenno! wrócę do mego pałacu przy Porta Serrata!... Italia nie posiada się ze szczęścia! dobrze więc, cieszmy się i radujmy! Dosyć już téj polityki i téj czułostkowośei; teraz zacznie się karnawał, bale, maskarady, wesela!... Zresztą samotność już mi ciężyć zaczyna, mam wielką ochotę się ożenić.
— Ożenić się? — słodziutko podchwycił Mariano, siadając obok Ekscelencyi. — Ekscelencya zapomina o swoim wieku...
— Owszem, kochany artysto, pamiętam doskonale, że mam sześćdziesiąt trzy lata — odparł starzec, podnosząc głowę — nie myślę też szukać żony między arystokracyą, prędzéj zaślubię jaką primadonnę z San Carlo, albo baletniczkę z La Scala.
— Ekscelencya żartuje?
— Nigdy nie żartuję.
— Coby na to powiedzieli szlachetni przodkowie, przesławni condottieri, których portety zdobią sale pałacu przy Porta Serrata.
Starzec drgnął i, blady z gniewu, wyszedł na balkon. Mariano udał się za nim. Przed restauracyą tłoczyła się ciżba, otaczając gromadkę ulicznych muzykantów, będących plagą Londynu. Dwóch chłopaków rzępoliło na skrzypcach, trzeci brzdąkał fałszywie na harfie, a przy tym wrzaskliwym akompaniamencie jakaś kobieta śpiewała sławne brindisi z „Trviaty“.
— Piękny głos, ale żadnéj szkoły — rzekł Mariano — ach! gdybym ja był jéj dawał lekcye!...
— Héj! piccola! — zawołał Ekscelencya — masz szylinga! Przyjdź tu na górę i zaśpiewaj nam jaką canzonettę.
Kobieta podniosła głowę i, dokończywszy aryi, weszła do domu. Za chwilę stanęła w gabinecie.
Była to włoszka wspaniałéj urody, wysoka, smukła, o śniadéj cerze cór południa, wielkich oczach barwy alpejskich fiołków i przepysznych kruczych splotach, spiętych złotą szpilką. Rysy jéj przypominały typ transteweranek, uwieczniony przez geniusz Sanzia. Jaskrawy jéj ubiór, na tandecie kupiony, musiał pochodzić z garderoby teatralnéj; przy staniku miała bukiet róż polnych.
Primadonna uliczna stała na środku pokoju śmiała i swobodna, ukazując w uśmiechu dwa szeregi białych zębów.
— Jestem — rzekła do mężczyzny zwanego Ekscelencyą, — co mam zaśpiewać? Może Santa Lucia? Ale tu niema fortepianu.
Mówiła po francuzku czysto.
— Myślałem, że jesteś włoszką — rzekł Ekscelencya, przypatrując się jéj przez szkła.
— Jestem rzymianką — odrzekła.
— Zkądże więc umiesz po francuzku?
— Mój ojciec był profesorem w Marsylii.
— No proszę! Musisz być bardzo uczona?
— O tak, umiem wszystko... prócz tego, czego nie powinnam umieć.
Mężczyźni się zaśmieli; ona im zawtórowała.
— Jesteś równie piękną jak kwiaty, które masz przy staniku — pochwalił Ekscelencya.
— Tak, ale mniéj zwiędniętą — odcięła się włoszka.
— Daj mi ten bukiet, moja śliczna.
— Nigdy! To mój talizman.
— Czy od uroków?
— Tak, a szczególniéj od złych oczu.
— Jakże się nazywasz?
— Bella.
— To imię przybrane, a ja chcę wiedzieć prawdziwe.
Kobieta zawahała się przez chwilę, potém rzekła poważnie:
— Widzę, że jesteście wiochami... Nazywam się Rozyna Savelli.
Rzuciła im to imię z taką, dumą, jakgdyby powiedziała: Jestem Malibran, albo Ristori! Nazwisko to jednak wielkie sprawiło wrażenie.
— Savelli? — rzekł Ekscelencya — znałem podczas oblężenia Rzymu niejakiego Scypiona Savelli, który służył podemną i został raniony przy bastyonie Św. Pankracego. To był dzielny człowiek.
— To mój ojciec.
— Twój ojciec? Ach! przepraszam panią... Smutne rozbudzasz we mnie wspomnienia... Savelli! jedna z ofiar Bonapartego.
Młoda kobieta zbladła, oczy jéj błysnęły dziko.
— Rozstrzelali go dwukrotnie — rzekła głucho.
— Dwukrotnie? Ach! nędznicy... Jakże to było? Gdzie spełniono tę zbrodnię?
— W Prowancyi, po zamachu stanu... Podczas powstania na południu.
— Wiem. Niektórzy członkowie „młodéj Italii” połączyli się z republikanami francuzkimi i zginęli jak bohaterowie... Zawsze to samo... Szaleni!
— Oh! nie mów pan tego!... Mój ojciec dowodził oddziałem powstańców w Var. Serce jego przepełniała miłość wolności i miłość ojczyzny... Zato całą duszą nienawidził Bonapartego, odstępcę! Znał go niegdyś jako carbonara, należeli obaj do jednéj legii, spiskowali w jednéj wencie... Na pierwsze hasło powstania mój ojciec porzucił swoich uczniów i przyjaciół, opuścił Marsylią i podążył za innymi... Schwytano go na barykadzie i rozstrzelano; ale śmierć go nie chciała... Podniesiono żywego i odniesiono do ambulansu dla opatrzenia ran. Czy sądzicie, że uczyniono to przez miłosierdzie? Ach! czy w tych krwiożerczych duszach była iskierka uczuć ludzkich!... Nie macie wyobrażenia, czém były wówczas „komisye mieszane i prokurator Besnard, „biały rzeźnik”, jak go nazywano. Na rozkaz Besnarda stawiono mego ojca, konającego przed sądem wojennym... Nie mógł się utrzymać na nogach, a rany jego krwią ociekały... O, nędznicy! nędznicy!... Skazano go... i wtedy, ci zbójcy... rozstrzelali powtórnie!...
Mówiła głosem przerywanym drżącym z nienawiści; zgrzytała zębami i, ściskając pięści, wodziła w około roziskrzonym wzrokiem. Ekscelencya słuchał w milczeniu, nie przerywając namiętnych wybuchów.
— Nędznicy! — rzekł wreszcie — ale pani, jego córka, cóż uczyniłaś, żeby się zemścić?
— A cóż ja mogłam uczynić? — krzyknęła z wściekłością. — Byłam nauczycielką w Marsylii, wypędzili mnie...
— Poverina! a teraz śpiewasz po ulicach Londynu?
— Byłam taka głodna!...
Umilkła. On nie spuszczał z niéj oka, badał każdy rys jéj twarzy.
Nagle Rozyna stanęła przed nim, przeszywając go ognistem spojrzeniem szafirowych oczu.
— Słuchaj! rzekła z mocą — jestem młoda i piękna... Pomścij śmierć mego ojca, a będę twoją.
Starzec drgnął.
— Przyjdź pani jutro.
— Dokąd?
— Piccadilly 3.
— O kogo mam się pytać?
— O księcia Gwidona Carpegna.