Za błękitami (Weyssenhoff, 1903)/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Za błękitami
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Konstanty Górski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Dom państwa Lisów był już zwykle ludny, bo składał się z pana Ignacego, z jego żony Anny, z trzech córek, wszystkich na wydaniu, i dwóch synów. Najstarszy z rodzeństwa, Władysław, pomagał ojcu w gospodarstwie. Dzisiaj zaś, na imieniny pani Anny i najstarszej córki, również Anny, zjechało się sąsiedztwo bliższe i dalsze. Dom, siedlisko o niezliczonej liczbie pokojów, przejść, schodków, klitek i ganków, roił się od strojów kobiecych, od fraków i czarnych surdutów — wyglądał jak ptaszkarnia.
Z dalekich stron przybyła też na dłuższy czas krewna państwa Lisów, pani Marliczowa z córką. Pani Anna obawiała się trochę współzawodnictwa pięknej kuzynki dla swoich córek, ale trudno: nadeszły imieniny. Od trzydziestu lat na św. Annę bywał doroczny bal w Rzędzinie.
I dzisiaj więc, ukryta za oknem na przystrojonej zielenią estradzie, gra wyborna żydowska kapela braci Blumów. Przez okno zagląda do sali pierwszy skrzypek, dyrektor Blum, zarostem udający Węgra. — Rżnie mazura od ucha.

W parterowym salonie dużym, nizkim, stoją pod ścianami sześcionogie tapczany bez oparcia, modą francuską z przeszłego wieku, która już bodaj tylko w muzealnych pałacach i w wiejskich

2em
2em

naszych dworach się zachowała. Jest to bowiem sala wyłącznie balowa; nawet istnieje wnęka w murze na orkiestrę, — tylko dla rozszerzenia miejsca kapelę Blumów umieszczono za oknem.
Mazur trwa już od paru godzin i ze starożytnej posadzki wznosi się lekki tuman kurzu; kandelabry i lampy dzwonią na swych półkolumnach; młodzież wywija, niektórzy tańczą zupełnie dobrze i dobrze są ubrani: są to elegańci warszawscy, a między nimi przoduje Franio, który prowadzi mazura z panną Anną, solenizantką, mając za vis-a-vis Władysława Lisa z panną Halką. — Ale są i typy dziwaczne. Jeden pan w surducie chce koniecznie całą długą przekątnię salonu przejechać hołubcami, i ulotna jego pochyłość, przeciwna kierunkowi ruchu, sprawia efekt choreograficznie nowy. Drugi tak się pochyla w tańcu i tak okrągło wymachuje rękami, że wygląda, jakby, biegnąc, zgarniał przed sobą niewidzialne siano.
Dużo świeżych wesołych twarzy panien. Solenizantka, okrągła blondynka w niebieskiej sukience, z bławatkami we włosach, jest zupełnie ładna. Siostry jej, w takich samych sukniach, także blondynki, z lekkiemi odmianami. Tańczy też jedna mężatka, tragiczna, czarnowłosa i czarnooka, w pomarańczowej jedwabnej sukni, podobna, jak należy, do Sary Bernhardt. Ale naprawdę ładna, zupełnie pociągająca jest Halka Marliczówna.
Tak sądzi i Okszyc, stojąc we drzwiach i przyglądając się z uśmiechem tańcom. Halka ma rzeczywiście niepospolicie piękne, ciemno niebieskie oczy, nakryte bardzo długiemi rzęsami; brwi jej schodzą się prawie i razem z oczyma przecinają kształtną twarz linią jakiejś uroczej zadumy. Usta ma czerwone, mokre. Ciemne włosy zgrabnie ubierają jej głowę, osadzoną doskonale na ramionach. Okszyc zna się na rzeźbie greckiej i wie, jaki jest wdzięk w stosunku szyi do ramion. Panna Halka wyróżnia się też przez swą suknię z gazy szarej, ubranej śnieżno-białymi dodatkami wszędzie, gdzie graniczy z ciałem bardziej różowem. We włosach i przy staniku nosi duże rumianki.
Pan Stanisław, poznawszy ją już pierwej w ogrodzie, odrazu zwrócił uwagę na ładny jej chód, przyjemny głos, no i na oczy, których niemożna pominąć nigdy, mówiąc o niej. Wydała mu się poważną, nie trzpiotką, chociaż bynajmniej nie smutną. — Owszem twarz jej była zwykle uśmiechnięta, a nawet, gdy się roześmiała raz na dobre, przed nagłym promieniem, wytrysłym z pod jej rzęs, przed błyskiem zębów — pan Stanisław spuścił oczy.
— Aż nadto piękna, — myśli teraz, śledząc jej powiewny, swobodny ruch w tańcu, — te oczy mogą rozumieć, te usta mogą być dobre, a postać jej wdzięczy się do oka sama, bez kunsztu, jedynie przez harmonię.
Halka stanęła we środku salonu i rozgląda się, kogo-by wybrać. Podbiegła do Okszyca, wyciągając okrągłe ramię.
— Pani! jeżeli pani dobra, to wybierze kogo innego — ja tak źle tańczę...
Halka ładnie skinęła brwiami, aż się Okszycowi wydało, że mówi w półuśmiechu: — Rozumiem pana, nie chcę sprzeciwiać się panu.
I znowu szuka oczyma. Ujrzawszy gospodarza domu, podaje mu rękę przez cały szereg mężczyzn, przed nim stojących.

Stary Lis nie dał z siebie zażartować. Przecisnąwszy brzuch przez ów szereg, stanął do tańca. Pokręcił wąsa, zadarł czuba i przytupnąwszy, poszedł przez salon poważnie, dość jednak prędko, aby pozwolić tancerce płynąć posuwiście. Na zawrocie przytupnął buńczucznie, wzniósł lewą rękę, a doszedłszy do miejsca, skąd

2em
2em


rozpoczął, okręcił szybko dziewczynę wkoło siebie, ujął ją w pół i pocałował we włosy.

— Brawo, brawo, panie Ignacy! — rozlega się zewsząd.
Okszycowi podobał się bardzo manewr Halki: ściga ją wzrokiem i zdaje mu się, że spojrzała na niego przyjaźnie.
Zbliża się teraz do niego gospodyni domu: stara osoba, nieładna, w brązowej sukni, i pyta, dlaczego sąsiad nie tańcuje?
— Tylu jest młodszych, proszę pani.
— Co też pan mówi, panie Stanisławie! pan ma najwyżej trzydzieści dwa lata.
— Trzydzieści pięć!
— Więc cóż z tego? W kawalerskim stanie wszyscy mężczyźni są sobie równi do lat pięćdziesięciu. — Niech pan sobie przynajmniej wybierze kogo do kolacyi, bo mi tak przykro, że pan się nudzi u nas.
— Ależ łaskawa pani! bawię się, jak się już dawno nie bawiłem. Poszukam sobie towarzyszki do kolacyi.
— Nie brak będzie amatorek — rzekła pani Lisowa zbyt uprzejmie, aż Okszyc uczuł potrzebę ukłonić się zbyt nizko — pan ma tyle do powiedzenia... A propos może pan chce usiąść obok Halki, bo mój syn będzie zmuszony ją opuścić dla swych obowiązków wice-gospodarza.
Okszyc odrzekł skwapliwie:
— Z największą przyjemnością.
Pani Lisowa ujęła szyldkretową lornetkę i szukała Halki po sali. Gdy ją spostrzegła w tańcu, rzekła:
— Ładna dziewczyna, ale kokietka. Nie wiem, jakie są pana wyobrażenia pod tym względem? Ja przyznam się panu pod sekretem, że nie bardzo jestem rada z jej towarzystwa dla moich córek. No, zaszkodzić im nie może, bo wychowane są bardzo czujnie. Poświęciłam temu wychowaniu najlepsze lata życia.
Mówiła dalej, że lubi Halkę, ale nie sądzi, żeby to był genre dla panienki bez posagu, bez nadzwyczajnych stosunków.
Okszyc, podczas gdy tak mówiła pani Lisowa, spoglądał na nią ze zmartwieniem. Nie wierzył jej słowom, tłómaczył sobie jej złośliwość przez wojujące uczucie macierzyńskie i nie oburzał się; ale bolała go każda dostrzeżona lichota i mierność.
Skończył się mazur i przechodzono tłumnie na kolacyę, a pan Stanisław nie zaprosił jeszcze Marliczównej, wahał się bowiem, czy być uprzejmym gościem i przypodobać się gospodyni domu, zapraszając inną pannę, czy natychmiast starać się o zawiązanie bliższej znajomości z tą śliczną panną Halką. Ten ostatni wzgląd pchnął go nareszcie do sali jadalnej.
Niestety, Halka siedziała już przy stole między dwoma mężczyznami, którzy dawno o te miejsca umówili się, Naprzeciwko siedział Franio Warecki z Anusią Lisówną, obok której drugie miejsce było wolne.



2em
2em

Pani Lisowa wpadła do sali, gorączkowo zajęta rozmieszczaniem gości i złapała za rękaw Okszyca:
— Panie Stanisławie! Zaprowadziła-bym pana między dygnitarzy, ale wiem, że pan woli z panienkami. O — proszę tu siadać.
I posadziła go obok Anusi.
Błękitna i różowa solenizantka uniosła się trochę z krzesła i zwróciła się bardziej w stronę pana Stanisława. Przez cały dzień wyróżniała go pomiędzy młodzieżą: w ogrodzie dała mu kwiatek, w mazurze chciała go wybrać jeszcze przed panną Marliczówną. Pan Stanisław był jej za to wdzięczny, nie mniej przecież Halka obchodziła go jedynie w całem towarzystwie i ucieszył się, że ją widzi przynajmniej naprzeciwko siebie i łatwo może do niej przemówić. Postanowił wciągnąć kilka osób, razem siedzących, do ogólnej rozmowy. Zaraz więc na zapytanie Anusi, czy w długich swych podróżach nie odwykł od kraju, odpowiedział obszernie:
— Trochę odwykłem, i dla tego teraz bardziej jeszcze kraj mi się podoba; odkrywam w nim codzień nieznane albo zapomniane piękności. Naprzykład ta droga z Bernatowic do Rzędzina wydała mi się nową i bardzo ładną. Jaka tu kultura u państwa, jakie piękne folwarki! a nawet pewna dbałość o estetykę w tych dworkach kolonistów przy szosie. U ludu ozdoba mieszkań jest już bardzo wysokim stopniem dobrobytu i rozwoju potrzeb duchowych. Rzadko ten stopień u nas się spotyka.
— Kiedy taka ładna droga, dlaczego pan tak rzadko nią jeździ? — spytała Anusia przymilnie.
— Od dzisiaj będę jeździł częściej, ale doprawdy nie znałem zupełnie okolic Rzędzina z tej strony, bo pierwej dojeżdżałem koleją.
— Czy pan pamięta, jak był ostatnim razem? Chodziliśmy na grzyby.
— Panie wszystkie były wówczas tak duże, jak te karafki.
— O nie! ja doskonale pamiętam.
Wszyscy mniej więcej słuchali, co powie Okszyc. Przytem zajęci byli sumiennie kotletami z groszkiem. Jeden z sąsiadów panny Marliczównej odezwał się nareszcie do niej:
— Czy pani lubi grzybobranie?
— Szczególniej w »Panu Tadeuszu« odpowiedziała Halka.
— Ma pani słuszność — wmieszał się natychmiast do rozmowy Okszyc, który czekał tylko na jej pierwsze odezwanie się — sceny rodzajowe w »Panu Tadeuszu« pozostają dotąd niezrównane w naszej literaturze. A scena w karczmie, gdzie się zagrodowa szlachta wywodzi od książąt i od »tatarskich hrabiów«, i zazdrości sobie wzajemnie, i kłóci się, i gardzi chłopem — i potem, gdy ją Robak zbiera do swej tabakiery, do polityki, — ona zaczyna rozmowę »o różnych taratatki kształtach i czamary«. Aż, gdy zrozumieli, że im Robak zwiastuje wkroczenie Napoleona, wpadają w zapał, kończący się okrzykiem: »wódki, miodu, wina...« Czy to nie nasze życie? nie nasza historya cała?
— To nie są moje ulubione sceny — rzekła śmiało panna Marliczówna — bo w nich jest trochę, zdaje mi się, satyry. Wolę jeszcze inne, naprzykład początek, albo burzę, albo spowiedź Robaka, a najbardziej lubię to: »O roku ów, kto ciebie widział w naszym kraju...«
Okszyc chwytał jej słowa uważnie, następnie prawie z rozrzewnieniem.
— Jak mnie pani ślicznie poprawiła! Rzeczywiście zwróciła pani uwagę na poetycką wartość, a ja bardziej na społeczną. Zupełnie jestem pani zdania.
Anusia, nadąsana trochę, wtrąciła swoje trzy grosze.
— Ja lubię całego »Pana Tadeusza«.
A Halka, uradowana z powodzenia, ciągnęła dalej:
— Przepadam jednak także za scenami »rodzajowemi« jak je pan nazywa. Naprzykład na niedźwiedzie nigdy przecie nie polowałam, a z opisu Mickiewicza czuję, jaka to być musi okropna przyjemność. Może też dla tego, że lubię bardzo polowanie.
Tu odezwał się Franio Warecki:
— Panno Halino! prawda? rrym!
Marliczówna błysnęła ku niemu swym krótkim, jaskrawym śmiechem, który Okszyc zanotował po raz drugi. Spojrzał na Frania, na Halkę — i zauważył, że iskry porozumienia sypią im się z oczu. Wytłómaczył to sobie tem, że Warecki musiał opowiedzieć pannie swój sen na bryczce.
Wznoszono toasty, gwar urósł. Pan Stanisław, nie chcąc zapominać o swej sąsiadce, Anusi, i to w dzień imienin, wypił bardzo grzecznie jej zdrowie i począł z nią rozmawiać o różnych drobiazgach, uprzejmie, myślał jednak ciągle o Halce, nastawiając ucha na jej rozmowę, która teraz toczyła się o polowaniu z chartami.
— »Ja jestem ze stepu« — dosłyszał.
— Widać, że pani stepowa, tak, z całej postawy i z noska, i z oczu... — brnął ktoś w nieudane komplimenty, na które Halka nie odpowiedziała uśmiechem.
Okszyc z zadowoleniem zauważył, że jest wesoła, ale nie zalotna. Rozmawiał zaś ciągle z Anusią o byle czem.
Wtem panna Lisówna zapytała go:
A propos ogrodnictwa: czy wyrzucił pan mój kwiatek?
— Ach! przepraszam panią bardzo! kładłem frak i gdzieś mi się ten kwiatek podział — szukałem go nawet.
— Dam panu inny.
Zręcznie wyrwała bławatek z włosów i podała go Okszycowi, który bardzo dziękował i uczuł się w obowiązku włożyć go do butonierki.
W tej chwili Halka spostrzegła błękitną plamkę na wyłogu fraka pana Stanisława; spojrzała na niego z pewnem zdziwieniem, potem na Anusię, i przestała mówić.
Okszyc oddał-by wszystkie bławatki panny Lisównej za jeden biały płatek z rumianka panny Marliczównej, — ale nie mógł tego w żaden sposób wyrazić. Czuł się jednak zadowolonym, młodym, prawie szczęśliwym. Jedna panna wyraźnie zaznaczyła mu swą sympatyę, druga? — druga wydała mu się przez sympatyę tamtej zasmuconą... Widocznie mógł się podobać. Natychmiast jego uczciwa natura nakreśliła mu plan postępowania: z panną Anną nie będzie nadal rozmawiał, pannie Halinie owszem zacznie asystować. Teraz lub nigdy!
I łatwo zapalna jego wyobraźnia zaczęła pędzić w promienną przyszłość.

∗             ∗


Nazajutrz był jeszcze bal w Rzędzinie, chociaż większa część sąsiadów rozjechała się. Na trzeci dzień podano obiad w lesie, bardzo wesoły. Okszyc pozostawał jeszcze do jutra, zatrzymywany tyranicznie przez pana Lisa, który wywiódł swoją i jego genealogię aż do dziesiątego pokolenia, z czego okazało się, że są krewnymi przez Sapiehów i Górków, i że on, Ignacy Lis-Derewieński jest prawujem jego, Stanisława Okszyca. Stąd komitywa jeszcze większa, puhary i nazywanie się po imieniu.

Panie z Rzędzina stały się nieco zimniejszemi w obejściu, gdy spostrzegły, że Okszyc stanowczo zaczyna zajmować się Halką. Dlatego pan Stanisław, mimo chęci pozostania tu przez tydzień, czuł się obowiązanym wyjechać prędzej.
Paru dni wystarczyło mu jednak do stwierdzenia idealnych stron charakteru Halki, która rozmawiała z nim chętnie, czuła jego wyższość umysłową, odpowiadała bez pretensyi, ale śmiało i z dokładną znajomością swoich środków intellektualnych. Odkrył w niej dużo intuicyjnego poczucia piękna, smak i subtelność w poglądach. Z lubością zapisywał w pamięci różne jej zdania.
— »Ranek to jest szczęście dnia«.
Albo:
— »Nie lubię ludzi, którzy chcą mieć wolę«.
I dziwił się jej porządnej erudycyi: mówiła dobrze po francusku, znała mitologię, czytała wszystkich wielkich poetów, znała się na gospodarstwie kobiecem.
Jedynie jej upodobanie do sportu końskiego i łowieckiego nie znajdowało oddźwięku w duszy Okszyca. Ale tłómaczył to sobie potrzebą wydatkowania sił u tej młodej i zdrowej dziewczyny.
Pan Stanisław pokochał też odrazu matkę Halki. Była jeszcze ładna i podobna do córki, a przytem cicha, wykształcona, gorąco przywiązana do swej jedynaczki. Z nią mógł Okszyc rozmawiać swobodnie o wszystkiem: o nowoczesnej literaturze, o potrzebach kraju, nawet o miłości; znajdował w jej odpowiedziach echo sympatyczne dla swoich poglądów. Zapewne i Halka będzie taka, gdy z nią pomówi o wszystkiem?...
Gdy raz pani Marliczowa wyraziła chęć zwiedzenia Lublina, pan Stanisław ofiarował się na przewodnika i usłużność tę przyjęła matka Halki z zadowoleniem, wyznaczyła termin za tydzień, prosząc, aby nie mówił o tem Lisom, bo... byli-by może nie radzi.
Okszyc zrozumiał i rozpromienił się.
Na czwarty dzień po południu zaszła nareszcie przed dwór bryczka Okszyca, na którą wsiąść miał sam, bo Warecki pozostawał tu jeszcze do jutra.

Do przedpokoju wysypała się cała kolonia Rzędzińska. Wszystkich ogarniało rozrzewnienie.

2em
2em

Pani Lisowa, nie wiedząc nic stanowczego o zamiarach pana Stanisława, miała łzy w oczach, panna Anna ścisnęła go mocno za rękę, mężczyźni całowali go z dubeltówki, przystępując do niego kolejno, jak do człowieka wybierającego się na biegun północny. Pani Marliczowa, stojąc obok córki, powiedziała mu cicho:
— Proszę o nas nie zapominać.
Halka nie powiedziała nic, ale miała przecudowne oczy.
A u stopnia bryczki oczekiwał uroczyście pan Lis z pachołkiem, który trzymał na tacy dwa puhary z winem. Jeden z nich podniósł pan Ignacy pod słońce, pokazując Okszycowi wyrznięty na szkle okręt i wiersz Horacego do Wirgiliusza:

Reddas incolumem, precor,
Et serves animae dimidium meae.

— Nie bój się, tem winem nie otrujesz się, rzekł stary szlachcic widząc, że Okszyca przerażają rozmiary szkła.
I wolno, umiejętnie wypił »strzemiennego«.
Pan Stanisław wychylił puhar prędko, pożegnał się z panem Ignacym bardzo serdecznie, wskoczył raźno na bryczkę — i zobaczył jeszcze oczy Marliczównej.
Pierwszy raz od wielu lat poczuł się zupełnie szczęśliwym.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.