<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Za kratą
Pochodzenie Ludzie i rzeczy
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1898
Druk Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały obrazek
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Nigdy nie zapomnę ranka spędzonego w więzieniu 25 grudnia 1882 roku. Oddział karny nie miał przedtem kaplicy. Aresztantki chodziły wprawdzie niekiedy słuchać mszy w oddziale śledczym przy ulicy Długiej, ale ponieważ na nabożeństwo takie trzeba było pod strażą przez ulicę iść, wymawiały się od tego jak mogły, tak, że niejedna całemi latami we wspólnej modlitwie udziału nie brała. Otóż kilka osób dobrej woli postanowiło urządzić ołtarz więzienny w samej „Serbii,“ a ponieważ miejsca na kaplicę nie było, ustawiono go na korytarzu, wprost schodów, wiodących do izb kobiecego oddziału. Jeden z młodych naszych malarzy, p. St. R., odznaczony złotym medalem uczeń petersburskiej szkoły sztuk pięknych, wymalował Madonnę Łaskawą, która wszystkim do serca przypadła. Była to dziewicza postać w białej szacie, wyciągająca ręce do cisnących się u stóp jej nędzarzy. Formalności natury duchownej i świeckiej zajęły bardzo dużo czasu. Schodziły komisye, mające ocenić, czy miejsce na ołtarz właściwie jest obrane, zwlekano wydanie mensy, przypatrywano się, mitrężono po naszemu na wszelki sposób, aż wreszcie wszystko było skończone, załatwione i pierwsza insza odbyć się miała w dzień Bożego Narodzenia. Kiedym weszła, kurytarz był już pełny. Dwa okienka, znajdujące się na dwóch jego przeciwległych krańcach, oświetlały z jednej strony zbitą masę pogolonych głów męzkich i więziennych siermięg, z drugiej zastęp klęczących kobiet.
Z boku umieszczono melodykon, na którym, zastępując organistę, grał sam „Wielmożny,” a przed ołtarzem stał trzęsący się, zgarbiony ksiądz siwy, który głową chwiał tak, że mu słowa na zapadniętych ustach rwały się i ginęły w recitativach żałosnych, bardziej do jęków podobnych, niżeli do śpiewu.
Tuż zaraz na prawo, z niezmąconą w twarzy pogodą klęczała na czele kobiet Helena War., która się w ciągu dni kilku wyuczyła ministrantury i donośnym, czystym śpiewem podtrzymywała, owszem zagłuszała niemal głos jakiegoś wyrostka, do mszy służącego, a nawet ten ochrypły dzwonek, który mu w ręku kołatał.
Wszyscy byli dziwnie wzruszeni. Na wielu apatycznych twarzach znać było jakiś niepokój; wiele kobiet przylgnęło piersiami i obliczem do ziemi, załamane ręce trzymając przed sobą na podłodze; inne, wpatrzone w obraz, zdawały się być pod wpływem niespodzianego uroku. Nie brakło i takich wprawdzie, które klęcząc zrazu, posiadały potem na piętach, albo o mur oparte drzemały, albo też bezmyślnie wodziły dokoła oczyma; ogół wszakże, a i o mężczyznach tu mówię, był poruszony, niespokojny, wstrząśnięty. Po takiej to mszy, wśród tego tragicznego tłumu zabrzmiała nagle z kilku setek piersi stara, wszystkim znana kolenda: „Bóg się rodzi, moc truchleje...” Zdawało się, iż pieśń przelewa się wierzchem przez te wszystkie serca. Śpiew grzmiał jak wołanie otchłani, niepowstrzymany, namiętny, wysilony boleśnie...
Ale przy trzeciej już strofie zaczęło głosów ubywać, potem się tu, to tam odezwało stłumione łkanie, aż wreszcie buchnął taki płacz, taki jęk, że sam „Wielmożny“ takt zgubił w przygrywce, jakby mu ręce zadrżały, a stary, siwy ksiądz, co przed ołtarzem klęczał, podniósł w górę trzęsące się dłonie, a głowę schylił nizko, jakby miał objawienie tej niezagasłej mimo wszystko iskry człowieczeństwa, która pod temi guniami więziennemi tli przysypana popiołem długoletniej poniewierki, a rozdmuchnięta nagle powiewem uczucia wybucha niepowstrzymanie.
Odtąd niedziele były mniej posępnemi w „Serbii.“ Młodsze z uwięzionych jedna przed drugą wyuczyły się różnych pieśni; po mszy bywała nauka, niekiedy bardzo niedołężnie, przyznać trzeba, wypowiedziana; melodykon także stanowił pewne urozmaicenie; a wszystko to dawało na resztę dnia przedmiot rozmowy choć cokolwiek spokojniejszej, kojącej te rozdrażnione umysły względną pogodą.
Uwięzione nazywały zwykle towarzyszkę moją „pani hrabina,” co w ich przekonaniu i najwyższym zaszczytem było, i najlepiej malować miało ich uczucie wdzięczności dla osoby, która była prawdziwie ich opiekuńczym aniołem.
O mnie zaś, która im tyle dobrego zrobić nie mogłam, mówiły poprostu „nasza pani” i lgnęły do mnie dość łatwo.
Nie wszystkie jednak. Oddawna już uważałam, że jedna z aresztantek, niemłoda, z wiejska ubierająca się kobieta, trzyma się zawsze w pewnem oddaleniu, stojąc lub siedząc skulona pod piecem. Widziałam wszakże, iż od czasu do czasu zwraca głowę i słucha, co mówię z innemi.
Była to Szymczakowa, znana z procesu o liczne dzieciobójstwa, wspólniczka Szyfersowej, która wcześniej jakoś umiała się uwolnić z więzienia. Cały oddział miał Szymczakową w pogardzie; a inspektor nie wiedział, gdzie i jak ją pomieścić, bo żadna z aresztantek przy jej tapczanie siennika swego położyć nie chciała. Utrzymywały, że po nocach nie sypia, że stęka, zrywa się, że przez sen gada. Powoli też ona sama usunęła się od wszystkich, a zaciągnąwszy tapczan swój pod piec, trawiła w tym kącie dni całe, siedząc skulona i łatając wory.
Była to ohydna baba. Tęga, barczysta, dość słuszna, twarz miała ospowatą jakby, z której dawna czerwoność przeszła w jakiś żółto-ceglasty, brudny odcień; kości twarzy tej były nadmiernie wystające, szczęki ogromne. Pod nizkiem, zachmurzonem czołem oczy małe, ponure, czasem jakby martwe, to znów latające, niespokojne, przestraszone jakieś. By to jedyna z aresztantek, która przez ten rok cały nie przemówiła do mnie ani słowa.
Ja też nie szukałam zbliżenia. Powiem nawet, że czułam do niej jakiś wstręt, jakąś odrazę. A nietylko ja. Towarzyszka moja, pomimo wielkiej swojej słodyczy i dobroci, także nie zbliżała się do Szymczakowej nigdy, odpychana jakby obawą jakąś. Tak upłynęło parę miesięcy.
Póki jeszcze więziennego ołtarza nie było, niedzielne ranki przechodziły zwykle w ten sposób, że opowiadałam aresztantkom coś stosownego dla nich albo z ewangelii, albo z dawnych dziejów, a już z tego wywiązywały się potem długie rozmowy, w których i starsze i młodsze chętny brały udział, siedząc około mnie na ławach, na podłodze, skupione, cisnące się, zadumane nieraz. Uważałam, że najchętniej mówią o dzieciństwie swojem i o młodych latach. Zdawałoby się, że te sponiewierane istoty mimowoli wracają myślą do chwil, w których jeszcze występnemi nie były. Mówiłam tedy z niemi o ich rodzinie, o rodzinnem miejscu, przypominałam im wieś, las, pole, żniwa, szkółkę. Nieraz też słuchałam opowiadań, które się zaczynały od kłamstw i wykrętów, a kończyły nierzadko we łzach i w prostocie słowa.
Większa część aresztantek lubi mówić dużo i mówi wcale gładko; niektóre z nich okazują wielką chętkę do książki, i wszelkich opowieści słuchają chciwie. Dopytują się też gorliwie bardzo o to, co się dzieje „na świecie,” a nawet politykują. Co prawda, polityka ta obraca się zwykle w sferze przewidywań nadzwyczajnych jakichś wydarzeń i płynących z nich manifestów, któreby skróciły termin ich kary.
Jest zwykle „w kamerze” jedna lub dwie polityczki takie, które kombinują wypadki europejskie w sposób najpocieszniejszy, podczas kiedy inne słuchają ich z otwartemi z podziwu ustami, a wszystkie te kombinacye zawsze wypadają w ten sposób, że czy tak, czy owak, manifest musi przyjść i wyroki zmniejszone będą.
Zdarzyło się raz, że przyniosłam z sobą „Zachwycenie” Lenartowicza i czytałam głośno. Zeszła się kobiet pełna izba, i słuchały z wielkiem zajęciem, które się objawiało głośnemi westchnieniami. Aż kiedy przyszło miejsce o owych niechrzczonych dzieciątkach, które się po otchłaniach tułają, nie mogąc zaznać spokoju, ruszyła się ku ogólnemu zdziwieniu Szymczakowa z pod pieca i ciężkim krokiem, jakby ją kto poniewoli ciągnął, przyszła usiąść tuż przy moich nogach. Padła raczej niż usiadła, i wielką swoją głowę, związaną w czerwoną chustkę, położyła mi na kolanach.
Muszę wyznać, że wzdrygnęłam się mimowoli. Głos mi się targnął, gorąco uderzyło do twarzy. Przemogłam się przecież i, nie przerywając czytania, położyłam rękę na tej wielkiej, ciężkiej głowie. Wkrótce uczułam jak się ten kolos oparty o mnie, zaczął spazmatycznie wstrząsać; a kiedy po kwadransie jakimś czytanie się skończyło, podniosła się Szymczakowa, stęknęła tak, jakby wielki ciężar dźwigała, i powlokła się pod piec na zwykłe miejsce swoje. A ja wtedy zobaczyłam, że mam suknię od łez jej mokrą.
Odtąd często tak przychodziła siąść na podłodze przy mnie, i ja też nieraz jeszcze kładłam rękę na tej potwornej głowie, i nieraz czułam, jak się te szerokie piersi wstrząsają u moich kolan jakimś wewnętrznym płaczem, ale ani ja, ani ona nie przemówiłyśmy nigdy do siebie.
Najmłodszemi z uwięzionych były wówczas: Leosia, szesnastoletnia może dziewczyna, która wszakże przeszła już całą szkołę ulicznego zepsucia, tudzież Mańka, mająca może lat ze czternaście, która od rodziców uczciwych, pracy rzemieślniczej oddanych, uciekła, aby kraść, jak ptak ucieka, aby latać. Wesoła, sprytna, śmiejąca się szaremi oczyma i zielonkawą, chudą bardzo twarzą, od szajki do szajki złodziejskiej wędrowała tak, jak od terminu do terminu. Dla jednych kradła pieniądze, dla drugich odciskała zamki, co kto chciał. Kochanka też miała już, niewiele starszego od siebie. We dwoje biegali kraść tak, jak inne dzieci w ich wieku biegają gonić motyle. W żadnej z najtwardzialszych złodziejek nie widziałam tyle czelności, ile w tej zgubionej Mańce. Graniczyło to niemal z niewinnością, takie było jakieś dziwnie naturalne, przyrodzone jakby. Co się z nią stało — nie wiem, ale jest mi smutno, ile razy o niej myślę.
W ostatniej „kamerze” siedziały tak zwane „pierzarki.” Były to stare baby, zajęte specyalnie darciem pierza, i kłócące się z sobą od rana do nocy. Główną ich słabością było to, iż ogólnie chciały uchodzić za bardzo szanowne osoby. Ani jedna nie siedziała tam z własnej winy. Broń Boże! Wszystkie były czyste jak szkło. Tylko — ot, takie to już nieszczęście, że człowiek zawsze „popaść” w coś musi. Skutkiem tego właśnie ustawicznego dowodzenia swojej niewinności, zrobiły się baby owe tak drażliwe, że za najmniejszym gryzącem słówkiem, jakiego sobie przecież od czasu do czasu odmówić nie mogły, robiło się u pierzarek istne piekło. Strażnicy też, a nawet sam „Wielmożny” mieli z niemi niemało roboty, i wszyscy, przyznać to trzeba, bab tych niecierpieli.
Była tam pomiędzy niemi jedna — nazwiska jej przypomnieć już sobie nie mogę — która miała różę w nodze, odnawiającą się ciągle, i która, z małemi przerwami, siedziała w wiezieniu od lat bardzo dawnych. Kiedy ją wypuszczono po raz ostatni, obejrzała się na prawo, obejrzała się na lewo, a potem prosto poszła do Święto-Krzyzkiego kościoła i ściągnęła obrus z ołtarza.
— Nie z biedy, proszę pani! Niech mnie tak Bóg da zdrowie, jak miałam jeszcze całe cztery złote w kieszeni!
— I cóż wam z tego przyszło? — pytałam baby.
— A ot co? — baba na to. — Musieli mnie wziąć. A co ja inszego będę na świecie robiła? Ni ja męża, ni ja dziecka, człowiek sam jeden, jak ten palec... A to już dwadzieścia siedm lat tu siedzę. I człowiek przywykł i człowieka znają, i kąt ma swój, i poszanowanie...
O mało żem się nie roześmiała, słysząc o tem poszanowaniu.
Strawę dostają aresztantki sporządzoną dość czysto i względnie wystarczającą. Groch, kasza, kapusta — naprzemian, w południe; dwa flinty chleba dziennie, rano jakaś zupa, też z kaszą, słowem mogą nie być głodne.
Trzy razy na tydzień dostają w krupniku tak zwane „sztuczki.” Sztuczki owe są niewielkie, a nawet dość małe kawałki mięsa, przy których rozdawaniu każdej z aresztantek zdaje się, że druga dostaje większy. Powstają ztąd spory i zatargi nieskończone. Już to w ogóle przy jedzeniu panuje tam harmider nieznośny.
Obiad przynoszą w cebrzyku, który ustawia się w korytarzu przede drzwiami; strażnik pilnuje porządku, aresztantki podają jedna przez drugą swoje cynowe miseczki, a dwie uprzywilejowane nalewają warząchwiami strawę. Pamiętam, raz przyniesiono kaszę ze skwarkami z sadła. Aż tu gwałt. Najpierw krzyk, kłótnia, odgróżki, a potem patrzę, pięćdziesięcioletnia może baba płacze jak małe dziecko, chlipiąc, zanosząc się i klnąc w przerwach na czem świat stoi. Poszło jej o skwarki, na których jakoby pokrzywdzoną była.
Wtedy Helena War., do kłótni tym razem nie należąca, zbiera z wyniosłym gestem sadło z własnej kaszy, rzuca je łyżką na miskę płaczącej, resztę zaś swego obiadu, z pełnym wzgardy rozmachem, wylewa z miski pod piec. Poczem wszystkie łyżki zatrzymują się w połowie drogi do ust, wszystkie oczy patrzą na nią z uwielbieniem, a Helena staje się bohaterką chwili.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.