<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Za kratą
Pochodzenie Ludzie i rzeczy
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1898
Druk Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały obrazek
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Dzień w więzieniu wcześnie się zaczyna. Kiedy strażnik o czwartej z rana izby w „Serbii“ otworzył, aresztantki powinny były być pomyte, poczesane i odziane. Wtedy wypuszczano je do ogródka. „Pod numerem,” jak się tu mówi, zostawała tylko „porządkowa.” Porządkowa jest jakby przełożoną izby, odpowiada za jej ład i czystość. Ona zaścieła sienniki, ona utrzymuje w porządku niezbędne naczynia, posługując się pomocnicami wybranemi najczęściej z „frajerek.” Dostaje za to 40 groszy tygodniowo z kancelaryi, a od każdej aresztantki z „pod numeru” dwa grosze tygodniowo.
Porządkowa bywa zwykle dobierana z doświadczonych starszych kobiet, co to się i ze strażnikiem wykłócić umieją i w izbie rygor utrzymać potrafią.
Mając grosz częsty, mleko sobie kupuje na śniadanie, albo przyrządza kawę: w postępowaniu swojem bywa przyzwoita, a pewne poważanie otacza ją widocznie. Wróciwszy z ogródka, aresztantki zabierają się do roboty. Zręczniejsze szyją, dziergają, robią pończochę, chustki szydełkowe; większość wyplata krzesła. Wyćwiczone aresztantki uczą mniej zdolne. Majstrowa z fabryki odbiera co tydzień robotę, probując przytem dźwięku palcem. Dobrze wyplecione krzesło „ma dzwon,” niedociągnięte daje ton głuchy, a robotnica odbiera naganę. Robotnica, która z funta trzciny wyrabia sześć krzeseł, dostaje od każdego krzesła dziesięć groszy. Ta, która sześciu wypleść nie może, dostaje dwa i pół grosza. O tych jest podejrzenie, że marnują trzcinę. Wiele tu zależy od zręczności, ale niemniej od gatunku trzciny. Dobre robotnice wyplatają po piętnaście, dwanaście krzeseł dziennie; średnie po ośm do dziesięciu, najgorsze kończą na sześciu, a nawet na czterech.
Najzręczniejszą za owych czasów była Pekinowa żydówka. Wyplatała ona po ośmnaście krzeseł dziennie.
Niektóre stare baby wcale się wyplatania nauczyć nie mogą i opłakują rzewnemi łzami każde pociągnięcie trzciny, która im się w grubych rękach rwie, skręca i jest przedmiotem srogich przekleństw. Takie, które nawet czterech krzeseł wypleść nie mogą dziennie, idą do łatania worów, sienników i do darcia pierza.
Pierzarki dostają dziesięć groszy od funta zdartego pierza. Zarobek ich jest nędzny, jakkolwiek wiele z nich nabywa niesłychanej wprawy i porusza palcami z szybkością maszyny.
Zarobek tygodniowy aresztantki rozdziela się na dwie połowy. Jedna idzie „na wydział,” druga „do książki.” Połowa zarobku wpisana do książki, stanowi fundusz zakładowy, który aresztantka odbiera wychodząc z więzienia. Za pieniądze idące „na wydział,” może aresztantka dostać czego zechce: mydło, nici, igły, kawę, herbatę, masło, wędlinę, chleb biały, tabakę, a nawet wódkę.
Tylko, że wódka zostaje w kancelaryi, aresztantka zaś nie dostaje jej na raz więcej, jak jeden kieliszek. Za godzinę może znowu przyjść i wypić kieliszek drugi; ale ani dwóch naraz, ani flaszki „pod numer“ nie dostanie. Może także aresztantka przyprowadzić z sobą do kancelaryi na wódkę te, które chce poczęstować i każda z zaproszonych wypija także po kieliszku. Naturalnie, że zapasy pochodzące z wydziału, nie są nigdy „pod numerem“ zupełnie pewne; a kłótnie o zjedzone masło, rozsypaną tabakę, zaginioną kiełbasę — są na porządku dziennym.
Około ósmej przynoszą aresztantkom śniadanie i rozdają chleb; w południe obiad, po obiedzie przechadzka w ogródku, z czego w chłodniejszej porze korzystają te tylko, które mają ciepłe chustki, a potem już robota w nocy. W dni zimowe zapala się o zmierzchu lampa, wisząca nad warsztatowym stołem; większe izby mają po dwie takie lampy. Pilniejsze robotnice pracują zwykle dość długo z własnej ochoty; jeśli robota jest nagląca, wszystkie pracują dłużej. Nareszcie kładą się spać. W nocy strażnik po dwakroć izby otwiera. Pierwszy raz o dwunastej dla wpuszczenia świeżego powietrza; drugi raz około drugiej, kiedy idzie liczyć śpiące pod numerem aresztantki.
Niedziela tem się od dni powszednich wyróżnia pod względem administracyjnym „w Serbii,“ że zrana otwierający drzwi strażnik, przynosi pod numery czyste koszule, a wracając tą samą drogą, zabiera brudne przy drzwiach porzucone.
Pranie odbywa się w wielkiej kuchni, gdzie na ogromnych trzonach gotuje się strawa w kotłach osobnych dla chrześcijan, osobnych dla żydów, pod odpowiednim każdemu z tych wyznań nadzorem. Zapuszczenie tak zwanej „trefnej” warząchwi w kocioł żydowski, karane jest Ciemną.
W drugim końcu tej kuchni stoją balje, a przy nich — pracze. Mężczyźni bowiem piorą tu wszystką bieliznę i swoją i kobiet, a do roboty tej wybierani są zwykle z pomiędzy aresztantów przybysze ze wsi. Zwyczaj ten datuje się tu od bardzo dawna, a powstał zapewnie z potrzeby uniknięcia okazyi wspólnego przebywania kobiet i mężczyzn w kuchni.
Pranie to pozostawia bardzo wiele do życzenia. Koszula wychodząca z rąk pracza, jest zaledwie przebielona, przetarta z grubszego. Reszta się przymaglowywa i dobrze. Nie wszystkie jednak aresztantki chcą nosić takie wspólne całemu oddziałowi, a niedoprane koszule. Otóż te wykwintnisie dostają z kancelaryi po dwie nowe skarbowe koszule, i same je sobie pod numerem piorą.
Różne metody prania zalecane bywają gospodyniom naszym; ale ta, która się praktykuje w „Serbii,” jest całkiem oryginalna. Do cebrzyka, w którym się aresztantki umywają, a który utrzymywany jest bardzo czysto przez „porządkową,” kładą się koszule przeznaczone do prania i nalewają wodą. Piorąca wyciera mokrą szmatą kawałek podłogi, ustawia cebrzyk, klęka przed nim, i wykręciwszy lekko każdą sztukę, rozkłada ją przed sobą na podłodze, mydli i zwija. Potem kolejno pierze je, a raczej zciera, zawsze na podłodze, którą to manipulacyę powtórzywszy raz jeszcze, płucze w cebrzyku, wykręca, suszy, i na maglownicy magluje. Przy całem praniu takiem na klęczkach odbytem, ani podłogi nie zaleje, ani ścian nie zachlasta, ani nawet fartucha bardzo nie zamacza.
Prania podejmuje się zwykle porządkowa za opłatą dwu groszy od koszuli, do czego daje własne swoje mydło.
Jak widzimy, jest to sposób najpierwotniejszy, i pozostałby zapewne takim, gdyby nie — miłość. Miłość wszakże, która w „Serbii” jest matką wynalazków, wprowadziła pewne ulepszenia i w praniu także. Aresztantka dbała o elegancyę miłego, nie poprzestaje na wypraniu na podłodze jego koszuli, którą, jakim sposobem dostaje „pod numer,” jest dla mnie tajemnicą. Ona koszulę tę krochmali i prasuje także; ale do tego trzeba już zbiegu szczęśliwych konstelacyj. Trzeba mianowicie, żeby dnia tego wypadały kartofle z barszczem. Kiedy ta pożądana okoliczność zejdzie się z praniem, piorąca wyjmuje z miski kartofel, opłukuje go czysto i rozpostarłszy pięknie gors koszuli, naciera go raz koło razu, strzepuje potem, suszy i magluje. Po wymaglowaniu rozkłada koszulę raz jeszcze, a wziąwszy czysto wymytą drewnianą łyżkę do ręki, prasuje nią gors, naciskając palcem wgłębienie tak, iż po niejakim czasie łyżka staje się gorącą, jak rozpalone żelazo, a koszula wyprasowana w ten sposób, jeśli tylko czysto dopraną była, wygląda jakby wyszła z pod ręki specyalistki, z jakiejś chemicznej pralni.
W sobotę łaźnia. Do łaźni aresztantki nie uczęszczają zbyt chętnie. Z niechęci tej zrodził się nawet przepis, że kto nie był w łaźni, ten jeść nie dostaje. Pomimo to wszystko, ochędóstwo w „Serbii“ pozostawiało wówczas dużo do życzenia.
Chore aresztantki mieszczą się „na górze,“ w szpitalu kobiecego oddziału, złożonym z trzech izb, z których każda zaopatrzona jest w sześć łóżek, i dwie, trzy kołyski. Aresztantkę, która „pod numerem“ zasłabnie, prowadzą lub przenoszą natychmiast, choćby w nocy, na górę, gdzie zaraz ma sobie udzieloną odpowiednią pomoc, jeśli jej położenie tego wymaga, a z rana przychodzi lekarz więzienny. Chore dostają z rana kwaterkę mleka i bułkę; na obiad rosół z ryżem, lub klejek z jęczmiennej kaszy i kawałek cielęciny, wieczorem herbatę. Na dzieci chore takaż sama porcya wydzielaną bywa. Zdarza się, iż służąca za mamkę kobieta, której dziecko przy objęciu obowiązku umieszczonem zostało u Dzieciątka Jezus, dostaje się do więzienia na dłuższy wyrok, to jest na rok, na dwa lata. Wolno jej wówczas zażądać oddania swego dziecka, które jej do więzienia przynoszą, a ona karmi je i odchowuje sama. Na dziecko, choćby to niczego więcej nad pierś matki nie potrzebowało, dają kobiecie karmiącej kwaterkę mleka i pół funta białego chleba dziennie, a oprócz tego drugą porcyę zwykłej dziennej strawy, za którą, jeśli jej nie zużywa, dostaje dwa grosze. Do dwóch lat wieku tylko dzieci oddawane są uwięzionej matce, starszych zabierać z sobą, ani trzymać przy sobie „pod numerem“ nie wolno. Wyradza to czasem dziwne sytuacye. W ratuszu znajdowała się raz dziewczynka siedmioletnia może, z którą nie wiedziano poprostu co zrobić. Ojciec gdzieś wywędrował, czy zgoła znany nie był, matkę wzięto do więzienia, a dziecko do ratusza.
Kiedym poszła dowiedzieć się o jej losie, przechadzała się w najlepszym humorze pomiędzy zbieraniną uliczną najgorszego gatunku, służąc im za cel dowcipów i konceptów różnych. Pierwszą myślą moją, pierwszem poruszeniem było wziąć za rękę to dziecko i wyprowadzić je. Ale tego zrobić nie można. Niema na to przepisu.
— Gdzieżeś ty spała? — pytam małej.
— A ot tu na ziemi, — odpowiada otwierając szeroko oczy, zadziwiona tem, iż ktoś w tak prostej rzeczy ma wątpliwości jakie i przypuszcza, że gdzieindziej jeszcze niż na ziemi, — spać można. I zaraz zaczęła mi opowiadać, że jej czegoś dać nie chcieli. „Ale narobiłam im takiego gwałtu...”
Śmiertelność była podówczas w Serbii dość znaczna, lubo nie tak wielka, jak w arsenale, gdzie tyfus przylgnął niemal do murów i zabierał liczne ofiary.
To też te z kobiet, które dostały długie wyroki, przenoszone bywały do Serbii, a odsiadujące krótką, kilkomiesięczną karę, pomieszczano w arsenale.
Najniższym stopniem kary, jest odsiedzenie samego wyroku, poczem aresztowana wypuszczona jest na wolność bezwzględną. Drugim stopniem — odsiedzenie wyroku i „pobyt.” Trzecim i najwyższym zesłanie.
Kategorya druga jest stosowana najobszerniej i pociąga za sobą skutki najfatalniejsze. Do niej to jest przywiązany tak zwany „pobyt,” którego istotą jest prawo orzekające, iż wypuszczonemu złodziejowi nie wolno przebywać ani w samej Warszawie, ani w miejscowości bliższej nad wiorst czterdzieści w jej promieniu.
Jeżeli sprawowanie się aresztantki należącej do tej kategoryi jest bez zarzutu, wówczas dostaje przy wyjściu z więzienia tak zwany „rozpis,” z którym idzie sama bez strażnika, na miejsce pobytu i tam melduje się w kancelaryi, gdzie z niej spisują protokuł i pozostawiają własnemu przemysłowi.
Jeśli na taki dowód zaufania zasłużyć sobie w więzieniu nie umiała, wówczas prowadzi ją strażnik etapem, zdając władzy od gminy do gminy, poczem tak samo ją „opisują“ w kancelaryi i puszczają wolno, aby sobie poszukała roboty. Jeśli to lato, rzecz nie jest tak trudna. Mieszczanie mają zwykle ogrody, pola, przy których roboty nie brak; dwie zatem zdrowe ręce, zawsze tu są pożądane i mogą zapracować dziennie na łyżkę strawy, a noc krótką przepędza się w bruździe, pod płotem, na polu. Lecz zimą — rzecz inna. Zimą roboty przenoszą się pod dach i ograniczają do domowych zajęć: są one wprawdzie często tego rodzaju, że pomoc owych zdrowych rąk, przydałaby się i przy nich, ale kto do domu zechce wziąć złodziejkę, którą strażnik przyprowadził „w pobyt,“ którą „opisano“ w kancelaryi? Naturalnie nikt.
„Pobytowa“ wie o tem dobrze i dla tego korzysta z pierwszej sposobności, aby uciec napowrót do Warszawy, gdzie z biedy chwyta się złodziejstwa, gdyż jawnej, legalnie wykonywanej roboty, nigdzie nie dostanie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.