<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Za kratą
Pochodzenie Ludzie i rzeczy
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1898
Druk Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały obrazek
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Temu, kto bliżej poznał „Serbię“, jej tradycye, jej charakterystykę, wewnętrzne urządzenia, obyczaj i względną, trochę republikańską swobodę, więzienie istniejące przy ulicy Złotej, wyda się z konieczności bezbarwnem, mało zajmującem, powiem nawet — banalnem nieco.
Tam był świat cały sani w sobie, dziwny, oryginalny, zaciekawiający w najwyższym stopniu; tu dom karny, biuro, zamknięcie na ludzi i rzeczy.
Tam praktykował się cały system indywidualnego sprytu z jednej strony a różnorodnej pobłażliwości z drugiej; tu karność wykonywa się chłodna, jednostajna, poważna, raz na zawsze do wszystkich jednakowo zastosowana. Tam widniał wszędzie — w złem i w dobrem — człowiek, tu widnieje — prawo.
Sam już gmach nie ma w architekturze swojej nic więziennego. Jest to wielka, na krańcu prawie ulicy wzniesiona kamienica, tem się chyba różniąca od innych, że stoi przed nią budka, a żołnierz z karabinem odbywa przed jej frontem nieskończoną wędrówkę.
Gmach nie posiada żadnego specyalnego nazwania, co samo już dowodzi, że mu i wewnątrz i zewnątrz brak tej wybitnej charakterystyki, która stwarza imię w jednej chwili — i na zawsze. Jest to „Oddział kobiecy więzienia karnego przy ulicy Złotej“: a urzędowy stempel tego tytułu, silnie odciska się tu na wszystkiem i wszystkich. Drzwi główne otwierają się cicho, przyzwoicie, jak każda przeciętna brama, bez tych zgrzytów i pisków, z jakiemi podnosiły się i zapadały rygle i zamki w „Serbii”; odźwierny trochę szablonowy, mógłby być równie dobrze woźnym w jakiejś finansowej instytucyi. Jakże mu daleko do starego Jakóba z Serbii, który nosił niebieską, bawełnianą chustkę na szyi, cały był osypany tabaką, mrużył oczy i uśmiechał się, drepcząc z wyciągniętym przed siebie wielkim kluczem, więzienie uważał za najrozkoszniejsze miejsce pobytu, a siebie za kogoś bardzo zbliżonego do Ś-go Piotra w tym raju!
Z bramy widać podwórze obszerne, obudowane dokoła oficynami, na prawo wejście do kancelaryi. Schody i korytarze woskowane i zasłane suknem, powietrza dużo i to dobrego powietrza.
Kancelarya obszerna, jasna, niezmiernie prosta, uboga niemal, opatrzona tylko w najniezbędniejsze sprzęty; ściany purytańsko białe i nagie. Jedyną ozdobą tego przybytku, jest wielka uprzejmość p. nadzorcy i jego twarz pełna słodyczy i ludzkości. Zaledwie zdążyłam usiąść na jednem z trzech krzeseł, stanowiących wraz ze stołem całe umeblowanie kancelaryi owej, kiedy się drzwi otwarły i weszła młoda panna, brząkając ciężkiemi kluczami. Jest to strażnik więzień pierwszego piętra. Zawsze ja marzyłam o takim kobiecym dozorze nad uwięzionemi kobietami; a jednak — mamże wyznać — doznałam, zobaczywszy ową pannę, pewnego rozczarowania. Jakto, więc już cię tu nie spotkam, ty wyprostowany, surowy na pozór argusie, któryś w swojej filozoficznej wyższości uważał więzienie za menażeryę, a siebie za poskromiciela dzikich zwierząt? Więc już cię tu nie zobaczę, Katonie „od numerów,“ którego niezłomnie gładki, nie mający ani jednego lekkomyślnego zagięcia mundur, pokrywał jednak pierś przystępną wielu bardzo ludzkim uczuciom...
Ale jużeśmy weszli na schody i tu nas opuściła jasność niebieska, a przed nami rozciągnął się kurytarz zupełnie ciemny. Kurytarz ten, niezmiernie wązki i długi, ma z lewej i z prawej strony szereg przeciwległych sobie drzwi, w które wpierw nosem trącić musisz, nim je zobaczysz, a które, gdy się otworzą, sprawiają gwałtowny grożący paraliżem przeciąg.
Pozatem, wszystko tu jest w porządku. Izby jasne, okna cały dzień otwarte, czyste bielone ściany, którym biegnące dokoła lamperye czarne, nadają coś żałobnego, podłoga lśniąca, jakby pociągnięta woskiem. Właściwie przecież jest ona tylko wypolerowana denkami od butelek i skorupami stłuczonych szklanek, którą to manipulacyę wykonywują aresztantki z wielką zręcznością i wprawą. W każdej izbie mieści się kilkanaście tapczanów. Są to łóżka żelazne, wązkie, na dzień składane do połowy i zastępujące wówczas miejsce ławy dla zajętych pod numerem kobiet Łóżko takie naciągnięte jest silnie grubą, płócienną płachtą, na nią idzie stary, z wybrakowanych kołder pochodzący, kawał dery, we dwoje złożony, pod głowę wązka poduszka, nałożona garścią słomy, na to zaś wszystko gruby wojłok, służący do okrywania się.
Wszystkie kobiety zostające „pod numerem,“ przez dzień cały szyją więzienną bieliznę i garderobę. Są to po większej części dość stare już baby, które innej, delikatniejszej roboty nauczyć się nie mogą; najstarsze i najniedołężniejsze przędą.
O szyciu tem wieleby się powiedzieć dało, i niejedna z was, czytelniczki, nie widziała przez całe życie takich obrębków i stebnówek, jakie się tu praktykują w najlepszej wierze. Trzyma się to jednak kupy, jak to mówią, a kilkanaście robotnic na jakie sto może, szyje wcale nieźle.
Dziwić się niema czego. Palce grube, przy złodziejskim procederze od igły odwykłe, często od długoletniego pijaństwa drżące, zginają się sztywno, jak kołki; i to co robią dość na nie.
Pilna szwaczka oddaje w ciągu dwóch dni pięć koszul, czasem nawet wykańcza trzy dziennie; inne szyją po dwie i mniej jeszcze.
Bielizna i garderoba uszyta pod numerami, idzie do magazynu, który zaopatruje wszystkie więzienia w kraju. Magazyn ten, jest to spora o dwóch oknach sala, obstawiona szafiastemi półkami, które zamiast drzwi, mają firanki płócienne, na pólkach aż pod sufit, stosy koszul męzkich, kobiecych, ręczników, płacht, fartuchów, kaftanów i spódnic. Spódnice i kaftany letnie, szyte są z drelichu w paski siwe i czarne, który to drelich, jak również i cały zapas zużywanego tu płótna, produkują warsztaty arsenału. Odzież zimową stanowi kaftan i spódnica z siwego sukna. Chorzy używają z tegoż sukna krajanych kapot, podszytych nieco za stan miękkiem, lnianem płótnem. Wiele z przedmiotów znajdujących się w magazynie tym, figurowało w Rzymie na kongresie więziennym, i trzeba wyznać, że roboty naszych więziennych warsztatów i wyroby Osad rolnych, trzymały jedno z pierwszych miejsc na tej wystawie.
Teraz dopiero spostrzegłam, co tutaj nadaje wszystkim uwięzionym jakąś wspólną, posępną cechę. Jest to obowiązująca wszystkie zarówno odzież więzienna. W „Serbii” mimo istniejących przepisów, każda ubierała się jak mogła i chciała. Ostatnie nędzarki ledwo nosiły więzienne czepce i kabaty. Były tam grzywki, pretensye, jedwabne chusteczki, jasne suknie, zalotne kaftaniki i fartuchy. Recydywistkom grożono wprawdzie siwym kubrakiem, ale nikt jakoś bardzo ściśle do wykonywania tej groźby się nie brał.
W tym pstrym i kolorowym tłumie, ujawniały się różne indywidualne cechy uwięzionych; próżność, względny dobrobyt, chęć odznaczenia się, różnego rodzaju pretensye, znajdowały tu swój wyraz. Na Złotej, więzienny drelich zatarł wszystkie te różnice; kaftan pasiasty wisi jednostajnie na wszystkich grzbietach. Płytkie trzewiki obuwają wszystkie stopy, a białe czepki okrywają wszystkie głowy.
Reforma ta tu właściwie dała się przeprowadzić najgładziej; w obrębie bowiem więzienia nic nie podsyca żądzy podobania się, która była w „Serbii” nader silnym czynnikiem wielu spraw. Tutaj żadne okno nie otwiera się, kiedy aresztantki są na przechadzce, a nawet klucze od numerów ma nie strażnik, ale młoda panna, która bądźcobądź bardziej jeszcze nieugięta jest od niego.
— A to karcer, — rzekł uprzejmie p. nadzorca, kiedyśmy się znaleźli w końcu kurytarza.
Otworzył drzwi, i ciemność, w jakiej znajdowaliśmy się poprzednio, nagle zgęstła. Puszczono dopiero nieco światła z „numeru” i wtedy zobaczyłam izdebkę, której szczupłość odgadywać się dawała po stęchłem powietrzu raczej, gdyż ściany ginęły w mroku. W głębi tej izdebki, poruszyło się coś za naszem wejściem. Była to aresztantka odsiadująca „ciemną.”
Dowiedziawszy się, że skazana jest tylko na trzy dni, (nie bierzcie, proszę, tego tylko za ironię), ośmieliłam się prosić pana dozorcy o uwolnienie jej. Gdy wyszła na próg, ja i ona zadziwiłyśmy się głośno, była to bowiem ta sama Pudłoska, którą już w „Serbii” odwiedzałam w „ciemnej.” Stała zrazu chwilkę, jakby uderzona jakąś myślą, potem sprobowała się uśmiechnąć, wreszcie zaczęła płakać i powlokła się do swojej roboty. Od czasu, jakem ją poznała, nie wychodzi prawie z więzienia, przenosząc się kolejno z pod „numeru” w „pobyt” i z „pobytu” pod „numer.”
Na tem samem piętrze jest warsztat klejenia pudełek. Warsztat ten zatrudnia przeszło dwadzieścia kobiet młodszych i starszych, a obstalunków dostarcza fabryka zapałek Bieńkowskiego. Robota idzie szybko i składnie, a magazyn oboczny posiada znaczne zapasy już zapakowanych i schnących dopiero pudełek. Robotnica bierze od tysiąca sztuk czterdzieści groszy. Połowa tego idzie „na wydział,” a połowa do książki, — jak w „Serbii.”
Na pierwszem piętrze mieści się pracownia robót dżetowych. Jest to obszerna izba o dwóch długich stołach, przy których pracuje dwadzieścia dwie kobiet, pod okiem uczącej je specyalistki. Przed każdą robotnicą rozpostarty arkusz bibuły, a na nim kupki drobniejszego i grubszego dżetu, drut, nici. Z tej to pracowni wylatują te czarne, błyszczące motyle, któremi piękne panie lubią przystrajać kapelusiki swoje; tu się wykańczają klamry, fantazyjne siatki dżetowe, piórka, i t. d. Po dwumiesięcznym terminie bezpłatnej pracy, który zarazem jest terminem nauki, robotnice wynagradzane są w miarę uzdolnienia od dziesięciu do dwudziestu kopiejek dziennie.
Weszliśmy na drugie piętro, gdzie nas spostrzegła druga z dozorczyń, i poprowadziła do przędzalni.
Z trzydzieści chyba kobiet jest w niej zaznajomionych przędzeniem na wrzecionach lnu i konopi, oraz kręceniem nici. Wszystkie już starsze wiekiem, pomiędzy niemi dwie wieśniaczki.
O kilka drzwi dalej szwalnia, którą trzyma na siebie prywatna przedsiębierczyni, a zarazem nauczycielka szycia bielizny i haftu.
Na pierwszy rzut oka spostrzegłam tu Waleryę War... Postarzała, zżółkła, z przewiązanem chustką czołem, miała nos jeszcze dłuższy niż dawniej, i jeszcze ostrzej świdrujące oczy. Podeszłam do niej prosto. Przyjęła to całkiem obojętnie.
— Gdzie Helena? — zapytałam zcicha.
— Na wolności...
— Cóż, pracuje?
— I... nie. Pracować, to ona nie pracuje, my już tam nie do tego.
— Coś przecie robi?
— At, zarabia trudem.
Wiedziałam już co to za zarobki, więc bliżej się nie rozpytywałam.
W szwalni tej, robotnicom wolno się ubierać w kaftaniki białe, przez wzgląd na delikatniejszą ich robotę, która musi być wykonywana czysto. Przeszło trzydzieści pracuje ich tam w jednej obszernej izbie. Hafty nie są świetne; ale znaczenie bielizny i samo szycie bardzo dobre.
Rozejrzawszy się po szwalni, spostrzegłam kilka jeszcze starych znajomych z „Serbii.” Niektóre z nich okazywały wiele radości, inne trochę wstydu. Pod oknem świeżo wypuszczona Pudłoska kończyła stłumionym, syczącym głosem kłótnię, za którą siedziała przed kwadransem w „ciemnej.” Przeciwniczka jej zdawała się być zgnębiona niespodzianym obrotem sprawy. Szło im o chodzącego w podwórku szyldwacha, którego długi, ruchomy cień rzucał się na kraty otwartego okna.
Karność, praktykowana przy ulicy Złotej, dwojako oddziaływa na uwięzione. Jedne z nich zapadają niemal w apatyę, graniczącą z idyotyzmem, drugie, podlegają zwodniczemu podnieceniu nerwów. U tych ostatnich rysy twarzy są jakby naprężone, oczy posępnych błysków pełne, ruchy niecierpliwe, nagłe, głos ostry, twardy.
Spokoju, jakim się odznaczała Kazarynowa, nie widziałam tu na żadnej twarzy.
Najbystrzejsze i względnie najpogodniejsze, najbardziej inteligentne fizyognomie mają żydówki. Jest ich tu spory procent. Cała jedna izba jest im oddana wyłącznie, reszta mieści się wspólnie z innemi.
Najtragiczniejszą grupą na Złotej są tak zwane „posielanki” i te które do ciężkich robót idą. Wysłano już znaczną partyę, cóś parę tygodni temu, a teraz znów ich tu do trzydziestu. Nie wszystkie jednak czują nieszczęście swoje. Są też biedne niepoczytalne istoty, które raczej należałoby leczyć, niźli karać. Do tych należy Agda. Pamiętasz zapewne, czytelniczko, sprawę tej młodej podpalaczki i zabójczyni, o której rozpisywały się dzienniki nasze. Patrząc na śliczne dziewczę, nigdybyś nie przypuściła, że w niej coś zbrodniczego być może. Średniego wzrostu, składna brunetka, biała i kwitnąca, jak róża, dziwnie wygląda w dużym, więziennym czepcu, z pod którego błyszczą jej oczy jasne i uśmiech dziecięcy.
Zaledwie podeszłam ku niej, kiedy skubiąc w ręku trzymaną roboty, z miną, jaką miewają czasem pensyonarki, rzekła cichym i słodkim głosem: „To macocha... wszystko macocha...”
— W Sybir idziesz, dziewczyno! — rzekłam, chcąc ją rozbudzić nieco.
— W Sybir idę... — powtórzyła jak echo, przyczem uśmiech nie zszedł ani na chwilę z jej pełnych ust rumianych.
Skazana na lat szesnaście.
Patrzałam jeszcze na nią, kiedy mnie z głośnym płaczem chwyciła za nogi stara jakaś wyschła kobieta, na której brunatnej, głęboko obnażonej szyi występowały żyły, jak postronki. Chciałam ją podnieść, ale ręce jej trzymały się mnie, jak kleszcze.
— Oj! ratujcie mnie, ludzie, ratujcie!... Oj pani moja złota, zmiłuj się nademną sierotą... Jak Bóg żyjący na niebie, nie na syna była ta trucizna, ino na szczura była... Syn mnie zgubił, pani moja droga, pies nie syn! Od maleńkości pies był... Adyć tu przychodził, adyć go tu ludzie widzieli, adyciem go tu za nogi obejmowała, żeby mnie nie gubił... A bodajże on jasności boskiej nie oglądał!... Oj zgubił mnie, poganin, syn, bił mnie do śmierci!... Kat nie syn!
Jęczała i głową o deski tłukła, chwytając się rzeczy moich nieprzytomnie, jak tonący. Ledwo się wydarłam tej okropnej matce. Skazana na całe życie na Sybir.
Z boku tymczasem chlipała, krygując się, szpetna jakaś baba, z wielką, jak pająk włochatą brodawką, na górnej wardze.
— Jak Bozię kocham, wielmożny panie, — mówiła do nadzorcy, strojąc dziwne miny — żebym tak zdrowa była, jak mu nic nie jest. Żeby choć oślepł, toby człowiekowi nie żal było przynajmniej, wielmożny panie. A teraz chłopu nic, a ja na taki los popadłam. Powiada wielmożny sąd, że był kwas... Abo ja wiem czy kwas? Kiedy nie oślepł, to może i nie kwas był. Jak Bozię kocham...
Stara ta baba skazana była na sześć lat na Sybir, za wypalenie kwasem siarczanym oczu swemu kochankowi.
Tuż pod oknem stała bardzo blada kobieta, która się wpatrywała we mnie natężonym wzrokiem, i której dłonie złożone pod piersiami trzęsły się coraz bardziej. Ta nie przemówiła ani słówka, tylko oczy jej nabierały wyrazu coraz większego przerażenia, i usta otwierały się od chwili do chwili — bez głosu.
Za morderstwo skazana do robót ciężkich, w drodze łaski, z powodu słabego zdrowia, na więzienie dożywotnie. Nic nie mówi, chowa się zawsze w kąty, cała się trzęsie, słuchając jęków skazanych na zesłanie.
Sześć czy ośm z pomiędzy nich karmią niemowlęta. Dzieci te blade, przejrzyste nieledwie, jedne śpią jakimś snem niezdrowym przy piersiach matek, drugie szeroko otwierają zadziwione oczy, i słuchając tych wszystkich jęków, same zaczynają płakać. Zbliżyłam się, aby uspokoić jedno z tych małych. Matka miała twarz martwą jakby, i śniadszą jeszcze od śniadej odzieży więziennej. Na dziecku także już odcień tej śniadości był widny. Kiedym je wzięła za chudą rączynę — matka wybuchnęła gwałtownym płaczem.
Skazana na sześć lat na Sybir za podpalenie. Co się stanie z jej dzieckiem? Co się stanie z temi wszystkiemi dziećmi?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.