<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Za kratą
Pochodzenie Ludzie i rzeczy
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1898
Druk Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały obrazek
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Pomiędzy więzieniem na Złotej a Sybirem, stoi — pośredni etap — arsenał.
Arsenał jest to gmach posępny, ciężki, którego mury przesiąknięte chroniczną wilgocią, podziurawione są, opatrzonemi mocną kratą oknami w półkole. Pomimo wszystko, co dla zamaskowania tych murów zrobił p. nadzorca, człowiek obdarzony niezwykłym zmysłem organizacyi i wielki miłośnik ogrodownictwa, pomimo całą tę działalność, jaką tu rozrzucił, mury te nie straciły na zewnątrz nic ze swojej ponurej grozy. Jest to prawdziwe więzienie, „warownia“ jak tu nazywają niektórzy; a ciężka brama, jaka się do niego otwiera, wydaje zgrzyt przeciągły, do ludzkiego jęku podobny. Podwórze wewnętrzne wygląda jak piękny ogródek, z fontanną, klombami kwiatów, trawnikami, wśród których wznoszą się dawniej sadzone drzewa. Wprost wejścia jest piękna stylowa brama kamienna z czasów Batorego, która niegdyś zamykała lazaret wojskowy.
Bardzo szerokie schody prowadzą na obszerne jasne kurytarze, które umiano obecnie dosyć przewiewnemi uczynić.
Wzdłuż kurytarzy kilkadziesiąt warsztatów tkackich ustawionych jest pod ścianą, jeden za drugim, a każdy z głuchym łomotem podnosi i spuszcza swoje ramy, przesuwa czółenko, co wszystko razem tworzy jednostajny, rytmiczny odgłos, podobny do pochodu olbrzymiego wahadła w jakimś tajemniczym zegarze. Słuchając tego odgłosu, żywo przypomniałam sobie ów wiersz Heine’go, gdzie każda strofa kończy się słowami:

„Wir weben, — wir weben...“

Ci tkacze posępni także tkają całun dla cząstki ogólnego życia...
Pod przeciwległą ścianą siedzą, rzędem na nizkich ławach bladzi bardzo różnego wieku mężczyźni, a przed każdym kądziel lnu, albo konopi, a każdy snuje swoją nić szarą... Kółka warczą, jak drażniony brytan, szpulka chwyta nić i nawija nieskończone pasmo, nogi uderzają w takt niecierpliwym lub wpół sennym ruchem. To więźniowie przędą. W błędzie jest ten, kto sądzi, że to wygląda komicznie i przypomina „Osiek“ Fredrowskiej komedyi. Zaręczyć mogę, że żaden uśmiech nie przychodzi na usta wobec tych znędzniałych twarzy, więziennych kapot i głów pogolonych. Czujesz, że oddychasz wszędzie nieszczęściem. Wyznać tu muszę, iż mi było przykro bardzo przechodzić tak obojętnie przed szeregiem tych nędzarzy i patrzeć na nich, jak na dziwowisko, które ciekawość budzi. Zauważyłam nawet, że wielu nie podnosi oczu, i schyla się nad swoją kądzielą... Inni patrzą z wyrazem cierpienia w oczach. Usiadłam na chwilę przy jednym z Łych ostatnich, na wolnym brzeżku ławy, i chciałam do niego przemówić, kiedy strażnik chwycił go za ramię i podniósł na równe nogi. To odjęło mi ochotę do rozmowy, a na twarz więźnia wywołało nagłą czerwoność, ale regulaminowi słało się zadosyć. Więzień poznał prawidło grzeczności. Charakterystycznem jest, że podczas, kiedy twarze uwięzionych kobiet są — z małemi wyjątkami — głupowate, owcze, że tak rzekę, wyraz oblicza uwięzionych mężczyzn jest — także ogólnie biorąc — jakiś dziki, bolesny, wytężony, a nierzadko strachem przejmuje. Zdawałoby się, że utrata swobody ruchu i samodzielności musi być większą karą dla mężczyzn, których życia istotę stanowi, niźli dla kobiet, które się i na wolności łatwiej bez nich obchodzą. Tkactwo i przędzenie zatrudnia przeszło dwustu więźniów — przedtem jest jeszcze warsztat stolarski, gdzie się wyrabiają bardzo piękne rzeczy; tokarnia, warsztat krawiecki, szewcki i bednarski. Te trzy ostatnie, zaopatrują tylko potrzeby więzienne. Nie wszyscy przecież więźniowie znajdują w warsztatach zatrudnienie.
Po kilku, po kilkunastu nawet, siedzi bezczynnie w izbach sypialnych — czasowo wzywani tylko, do robót takich, jak szorowanie izb, pranie, kopanie, i t. p. Pan nadzorca ma zamiar rozprzestrzenić warsztaty arsenału i wszystkim uwięzionym dać dobrodziejstwo pracy. Niechby chociaż na wrzecionach przędli, jeśli kółek ustawić gdzie niema. Pobieżnie tylko oglądałam tym razem arsenał. Bywałam tu niegdyś, kiedy więzienie to miało swój oddział kobiecy, a z owych czasów pozostały mi wspomnienia nader przykre, gdyż nigdzie nie spotkałam tyle co tu, rozzwierzęcenia w kobietach. Tutaj to siedziała wówczas ta sławna Zabor... która otruła kochanka swego i rywalizującą z nią o względy jego macochę; której nabrzmiała i trędowata twarz była ohydną maską zeszpeconą przez zażywanie arszeniku. To była komedyantka wytrawna, mająca na zawołanie łzy, skruchę, szczerość, wszystko, co wzruszyć i rozbroić może. Ona to pisała w swoim czasie ów list do Arcybiskupa, prosząc o spowiedź, jawną i publiczną pokutę, co nie przeszkadzało jej bynajmniej wymyślać najohydniejsze przestępstwa i przechwalać się z ich spełnienia. Ona to umiała utaić przy sobie w więzieniu taką ilość arszeniku, z którego spożywania zrobiła sobie rodzaj sportu, że kiedy była blizką śmierci, skutkiem tych nadużyć właśnie i oddała osobie zaufanej resztę swoich zapasów, lekarz ocenił, iż wystarczyłoby jeszcze tego dobrego na otrucie trzydziestu ludzi.
Topiąca się — i wyratowana, powieszona i odcięta — snuła się tam, jak widmo złowróżbne, nienawidzona przez wszystkich. Pomimo to, jej fantazya twórcza nie spoczywała ani na chwilkę. Upajała się atmosferą wymyślonych zbrodni tak, jak pijak upaja się wódką. Pozowanie na bohaterkę scen najsromotniejszych, zaspakajało ledwo w części jej żądzę złego. Nie przez to cierpiała w więzieniu, że jest karaną, ale przez to, że nie może znaleść nic godnego siebie. Był to subjekt niezmiernie dla psychologa ciekawy. Kiedy ją z arsenału przeniesiono do Serbii, straciła wiele na fantazyi. Nie była to już warownia, brakło tu sklepionych kurytarzy, odgłosów i zmierzchów tajemniczych, które tam nastrajały ją i pobudzały. To ją tylko pocieszało, że znalazła tu świeże audytoryum dla tego demonicznego dramatu, którego sceny rozgrywały się w jej rozpalonym mózgu. Widziałam ją raz jeszcze na Złotej, w samych początkach istnienia tam kobiecego oddziału, opuchniętą od swego arszeniku, bez kropli krwi w strasznej, zagasłej twarzy, umierającą niemal. Wyzdrowiała jednak, a ja straciłam ją z oczu.
W jednej przecież izbie arsenału zatrzymałam się i teraz dłużej, a mianowicie w tak zwanej „Szkole.” Jest to szkoła małoletnich przestępców, którzy bądź z powodu jakiegoś defektu organicznego, bądź innych uwzględniających się przez zarząd przyczyn, nie mogą być pomieszczeni w Studzieńcu.
Zorganizowanie, stworzenie pod tym względem szkoły, — i przykładu innym więzieniom, to piękna karta z życia p. J. Maternickiego, któremu zawdzięcza początek swój i szczęśliwy rozwój.
On to, objąwszy przed trzydziestu kilku laty nadzór kieleckiego więzienia, zastał tam szesnastu uwięzionych chłopców, którzy po dwóch, po trzech rozrzuceni byli, po izbach między dorosłymi przestępcami. Jakiego zepsucia było to źródłem — łatwiej sobie wyobrazić, niźli opowiedzieć. — Otóż wygarnął on ten drobiazg, zamknął osobno, uprosił kapelana o lekcye religii dla nich, sam na siebie wziął godziny matematyki, sekretarza swego posadził do lekcyi geografii, malcom dał w rękę książkę, zaopatrzył ich w papier i pióra — i tak więzienie tych dzieci zmieniło się w szkołę. Władza mile przyjęła tę nowość; z czasem wyznaczono etat dla stałego nauczyciela, a wszystkim więzieniom w kraju polecono iść za przykładem kieleckiej szkółki. Upłynęły lata od owego czasu a dobre dzieło rozwinęło się i przyniosło owoce. Jedna to z najpiękniejszych zasług, jakie człowiek, na tem stanowisku stojący, położyć może względem społeczeństwa swego. Gdyby tak coś podobnego w więzieniach kobiet...
Pod względem stosowania praw karnych trzy lata Osad Rolnych odpowiada sześciu tygodniom zamknięcia w więzieniu. Małoletnim jest przestępca do lat piętnastu włącznie, poczem podlega prawom ogólnym. Sześciu chłopców było wtedy w arsenale; najstarszy miał lat czternaście, najmłodszy z jedenaście może. Szkoła jednak, która jest zarazem ich sypialnią, mieści dwadzieścia łóżek, gdyż do tej cyfry dochodzi nieraz liczba małych przestępców. Nauczyciel przychodzi do nich z miasta na parę godzin dziennie. Stary, przyzwoitej powierzchowności człowiek, także więzień, ma nad nimi bliższy nadzór. Smutne bardzo wrażenie robiła siwizna i to dzieciństwo zrównane wobec więziennej kapoty...
— I za cóż ty siedzisz, biedaku? — spytałam najmłodszego z chłopców, który wtulił ogoloną głowinę pomiędzy ramiona, podczas kiedy ręce jego ginęły w zbyt długich rękawach siwego kubraka.
— Ano — odrzekł cienkim głosikiem — za te węgle...
— Jakże to było?
— Ano, matka mi kazali po węgle iść, było zimno, ja też poszedł. Tak ja przelazłem bez płot, tak matka stała na ulicy — tak ja rzucałem matce węgle... A tam był pies, takie wielkie psisko... Jak wziął szczekać, jak wziął ujadać, tak mnie i złapali.
— A matka?
— Ano — matka poszła do dom.
— I cóż dalej?
— Ano — tak mię wzięli.
— Czemużeś nie powiedział tak wszystkiego przed sądem, jak mnie to mówisz?
— Ale... powiedziałem. Ino, że mi zaraz dali w kark, że niby łżę; i przyświadczyli, że ja sam kradł, i kuma Jędrzejowa też przyświadczyli, i stróżka...
Zamilkł i westchnął ciężko, głębiej jeszcze wtulając głowę między ramiona.
— I dobrze ci tu jest?
— Dobrze — odrzekł i znów westchnął, aż się więzienna gunia podniosła na jego szczupłej, dziecięcej piersi.
O prawo! jakie ty winy karzesz!
Najstarszy był żydek. Szczupły, czarnooki, trzymał w ręku książkę, z wyobrażeniem jakiegoś przedpotopowego mastadonta, ale oczyma bystro rzucał na wszystkie strony, jakby szukając szpary, przez którąby mógł czmychnąć.
Z pozostałych, zwrócił jeszcze moją uwagę blady, mocno piegowaty, rudy chłopak, dość tęgiej budowy, którego szare, małe oczki, migotały pod żółtemi rzęsami. Był to typ prawdziwego „andrusa.” Co słowo powiedział, to się w piersi tłukł ściśniętą pięścią, dodając za każdym razem: „jak Boga kocham, proszę wielmożnego pana.” Był to dezerter z Osad, złapany na ponownem przestępstwie.
Zbyt długo jednak może zatrzymuję cię, czytelniczko, w arsenale, gdzie, jak widzisz, kobiet niema. Bywają jednak! Ale dzień, w którym bywają, jest dniem płaczu i zgrzytania zębów...
Kiedy już termin zsyłki oznaczonym został i partya zebraną, odprowadzają aresztantki do arsenału, strzygą im włosy, dają po dwie koszule skarbowe i grubą więzienną odzież, poczem wraz z partyą odstawiają pod strażą na tak zwany punkt zborny, na Pragę.
Do partyi przyłączają się kobiety, które chcą towarzyszyć mężom na Sybir. Te, jeśli drogę chcą odbyć na koszt rządu, podlegają całemu regulaminowi, jaki ustanowiony jest dla aresztantek. Tak samo strzygą im włosy, nakładają białe czepce, z szeroką, na czoło opadającą szlarką, dają płytkie obuwie, więzienną siwą spódnicę i kaftan, biały fartuch i białą perkalową krzyżówkę na piersi. Tylko odbywające drogę na koszt własny, wolne są od tego skarbowego umundurowania.
Zdarza się, iż aresztantka, której miłego czeka zsyłka, porozumiewa się z nim, podaje prośbę — zawsze uwzględnioną — dostaje ślub i idzie na Sybir.
Przy każdej niemal partyi, znajdują się ochotnice takie. Kto na koszt skarbu podróż odbywa, nie może z sobą zabierać żadnych własnych pakunków większych, pościeli, i t. d. Wszystko musi pomieścić w niewielkim węzełku, który się przez plecy zawiesza; a jeśli dziecko jest, w ręku się je trzyma. Parę lat już minęło, jakem widziała partyę taką, a dotąd mam ją przed oczyma.
Piąta może była rano, kiedym stanęła na Pradze, w gmachu, który nazywają punktem zbornym, a który mnie się wydał czemś w rodzaju wojskowego biura, w połączeniu z koszarami. Przyprowadzono właśnie więźniów; oficer odbierający partyę liczył ich i załatwiał formalności wstępne.
Kilka kobiet z miasta oczekiwało wraz ze mną w wielkiej sali, gdzie na ławach kamiennych, wpuszczonych w głębokie framugi okienne, a przypominających kanonickie stalle, siedziało kilkunastu żołnierzy, zajętych pisaniem i czytaniem. Młody jeden sołdat, przechadzał się, gwiżdżąc wesoło i spluwając przez zęby, to na prawą, to na lewą stronę.
— Wy nic nie robicie? — zahazardowałam nieśmiało pytanie.
— A co robić? — odparł mi na to. — Teraz wolna etaka godzina.
— A cóż drudzy robią? — rzekłam dalej.
— Listy piszą do domu i do rodziny.
— A wy rodziny nie macie?
— I u mnie jest rodzina. Matka jest, siostry...
— A zkąd wy?
— Zdaleka.
— To pewno i matka i siostry czekają na słówko jakie od was.
Młody sołdat za całą odpowiedź zaczął mocniej jeszcze gwizdać. Po chwili wszakże przystanął u okna i popatrzał przez nie, podszedł w jeden kąt, potem w drugi, nareszcie czołem się o piec wsparł, i zaczął mocno ucierać nos palcami, a oczy rękawem. O gwizdaniu i spluwaniu nie było już mowy.
Wtem rozległ się dźwięczny odgłos młota, uderzającego o żelazo. Próbowano kajdany, czy dobrze zakute.
W więzieniach teraz nie nakładają kajdan nikomu, chyba w charakterze czasowej kary tym, którzy usiłowali uciec. Po izbach i kurytarzach nie rozlegają się już te przewlekłe brzęki, w których wprawne ucho zdaleka rozróżnić umiało gatunek i wagę. Kiedy żelazo wlokło się z głuchym łoskotem, mówiono: „warowny” idzie. Były to kajdany ważące ośm do dziesięciu funtów. Charakterystyczny brzęk, jakby okutego wozu, wydawał idąc „ciężki,” którego kajdany miały od czterech do ośmiu funtów. Zwyczajne wreszcie kajdany od dwu do czterech funtów, nakładane lżejszym przestępcom, dzwoniły jak sygnaturki w porównaniu do owych potężnych, jak wielki dzwon rozlegających się brzęków. Wtedy to i kobiety nosiły żelazo. Teraz kują tylko przed samą zsyłką z partyą mężczyzn, każdego na obiedwie nogi, i po dwóch za ręce! Kobiety wolne są od kajdan zupełnie. Wyprowadzono ich wreszcie. Mężczyzn było ze trzydziestu i cztery kobiety. Gromadka ta uformowała prostokąt i stanęła na placyku otoczonym drzewami. Za nią wytoczył się wóz, na którym złożono węzełki; na węzełkach siedziała jedna z kobiet, wycieńczona widocznie, tudzież młody jeszcze żydek, kiwający się rozpaczliwie wtył i naprzód; za wozem oddział żołnierzy, których karabiny oślepiająco błyskały w słońcu bagnetami.
Właśnie uderzył dzwonek na mszę ranną. Mężczyźni odkryli głowy, a kobieta, siedząca na wozie, zaczęła mocno płakać. Większość miała na twarzy jakąś martwotę i pognębienie; niektórzy uśmiechali się z desperacką obojętnością na wszystko. Przybyłe z miasta kobiety rzuciły się żegnać, o potrzeby pytać, o zlecenia. Jeden zażądał szkaplerza, drugi tytoniu, jeszcze jeden o listy prosił. Niektórzy nie odpowiadali wcale na pytania. Był i taki, który wieszającą mu się na szyi kobietę odepchnął tak silnie, że potoczyła się o kilka kroków, i omal nie padła.
Ośmnastoletni może wyrostek szlochał, stojąc za wszystkimi, jak żóraw na jednej nodze, i poprawiając wstrętne, brudne szmaty, któremi druga owinięta była. Ponieważ nikt go o nic nie pytał, ani go żegnał, podeszłam ku niemu. Prosił, żeby go na wóz zabrano, a prowadzący etap uwzględnił to skromne życzenie. Zakomenderowano tymczasem. Czterech podoficerów z obnażonymi pałaszami stanęło przy czterech bokach prostokąta, kobiety zaczęły szlochać, i cały pochód ruszył ku kolei. Ulice były jeszcze zupełnie puste; bramy dopiero otwierały się gdzieniegdzie, wśród pustki tej brzęk kajdan rozlegał się donośnie. Kobiety z miasta rozproszyły się; każda usiłowała być jaknajbliżej swego; straż nie broniła im tej ostatniej pociechy.
Z punktu zbornego do dworca kolei droga dość daleka; nikt przecież nie przemówił ni słowa przez cały czas jej trwania, ci nawet, co sobie mieli najwięcej do powiedzenia.
Wróble tylko świergotały wesoło, iż dzień był pogodny.
Stanęliśmy nareszcie u celu.
Natychmiast zaczęto umieszczać więźniów w zakratowanych wagonach, osobno mężczyzn, osobno kobiety, a kiedy otworzono drzwi na peron, u krat tych gęsto błysnęły pogolone głowy i wyciągnięte ręce. Ktoś zakupił kosz chleba, oficer pozwolił go rozdać. Czas upływał, kobiety, jedne stały tuż przy wagonach, inne posiadały pod murem i patrzyły na odjeżdżających, tak jak się na umarłych patrzy.

Nareszcie dano sygnał, rozległ się ostry świst lokomotywy, a długi szereg zakratowanych wozów zaczął się poruszać, zwolna zrazu, potem coraz szybciej, aż zniknął w końcu, unosząc skazańców w daleką, dla wielu niepowrotną drogę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.