Za winy niepopełnione/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Za winy niepopełnione |
Pochodzenie | Pisma Michała Bałuckiego |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1887 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Stary Leszczyc, bojąc się, aby syn jego nie znudził się, pragnął coprędzej wciągnąć go w towarzystwo miejskie; grała w tém także duma ojcowska niepoślednią rolę — chciał pochwalić się synem przed ludźmi, zwłaszcza, że sami dopominali się o to.
— A cóż to, nie zaprezentujesz nam pan swego infanta? — zapytał go jednego dnia aptekarz.
Burmistrz zaciągnął go na lampkę wina z tego powodu i gwałtem dopominał się o wizytę.
— Ta niech przyjdzie, rozerwie się trochę — mówił protekcyonalnie. — Może jest nawet muzykalny, u nas jest fortepian.
— Sam nie gra, ale lubi muzykę.
— No, to mu Anielcia zagra. Młody potrzebuje młodego; między nami, starymi, to-by się zanudził na śmierć. Niech się bawią, póki młodzi. No, zdrowie naszych dzieci!
Leszczyc podziękował za zdrowie syna i stuknął się lampeczką z burmistrzem. Serce ojcowskie rosło, jak na drożdżach, że syn, lubo nieznany jeszcze osobiście, umiał już zjednać sobie sympatyą i tak się o niego dobijano. Nie przypuszczał, że aptekarz pragnął tylko w nim miéć jednego człowieka więcéj, przed którym-by mógł wygadać się ze swojemi pessymistycznemi poglądami na świat, a może téż, jako od człowieka, przybywającego z wielkiego świata, chciał zaczerpnąć szerszego oddechu i nowszych wiadomości. Najmniéj zaś przypuszczał, aby burmistrz widział w nim konkurenta do córki. Staremu księżniczka małą się zdawała dla takiego dorodnego i utalentowanego chłopca; marzył dla niego o Bóg wié jak świetnéj przyszłości, ani mu więc na myśl nie przyszło, aby tłusta burmistrzówna była tak nierozsądną.
— Ot, zwyczajnie, ludziska ciekawi — tłómaczył sobie — radzi-by poznać politechnika z Wiednia i niecierpliwią się. A chłopak umié się cenić, nie narzuca się ludziom. No, ale kiedy proszą.
I wytłómaczył synowi, że koniecznie wypada, aby poszli z wizytą do niektórych domów. Zaczęli od burmistrza.
Panna Aniela już od dwóch dni była pod bronią, gotowa na przyjęcie gości, to jest umyta i uczesana, co się jéj rzadko zdarzało; ponawieszała kokard, kokardek, wstążek wszelkiéj barwy na żółtą suknią i, obsypując co chwila czerwoną, świecącą się twarz pudrem, oczekiwała, jak owe panny ewangieliczne, przyjścia oblubieńca. To téż, ledwie spostrzeżono go w ulicy, panna coprędzéj rzuciła się do fortepianu i zaczęła masakrować bez litości jakiegoś mazurka Szopena, i biła w klawisze tak, aby na ulicy było dobrze słychać. Mama tymczasem pobiegła do sypialnego pokoju zamienić zatłuszczony szlafroczek na materyalną suknią, a ciocia, maleńka figurka, zawiędła, głucha, z zatabaczonym nosem, dostała rozkaz wykadzenia salonu i gotowania kawy na przyjęcie gości. Posłano także coprędzéj po burmistrza do Josla.
— To burmistrzówna gra — objaśnił ojciec syna, gdy zbliżali się do domu burmistrza.
— A to się tłucze, niech jéj nie znam!
— Fortepian trochę rozstrojony, bo tu u nas trudno o stroiciela — usprawiedliwiał Leszczyc, chcąc synowi jak najlepiéj zarekomendować znajomości swoje.
— Ależ tu ktoś umarł! wyraźnie zalatuje mię zapach kadzidła przez okna.
— Złośliwym jesteś, mój Jasiu — odezwał się stary z uśmiechem zadowolenia, i chciał znowu coś powiedziéć na obronę kadzidła, gdy z handlu od Josla wytoczył się burmistrz, zarumieniony jak księżyc o wschodzie, z oczyma świecącemi, i roztworzywszy szeroko ręce, zawołał swoim tubalnym głosem:
— Otóż tak to lubię, mosterdzieju! Słowo się rzekło, kobyła u płotu. Proszę, bardzo proszę kochanych panów, bez ceremonii. — I począł ściskać obu.
— Mój syn — odezwał się Leszczyc — chcąc zadość uczynić formom...
— Ależ wiem, wiem!... proszę kochanych panów.
I wniósł ich prawie do tak zwanego salonu, w którym jedynaczka jego tłukła się wciąż zapamiętale po klawiszach, udając, że wcale nie spostrzega wchodzących, choć wpadli z hałasem i impetem, wepchnięci przez gościnnego burmistrza. Dopiéro, gdy papa zawołał: „moja córka!” — nagle ucięła, zerwała się i usiłowała być pomieszaną, zażenowaną.
— No, no, graj, nie przeszkadzamy ci; bo to, powiadam panom, pasyonowana do muzyki. Pan nie znałeś mojéj córki jeszcze, panie Leszczyc — spytał, zwracając się do starego. — Nie ułamek, prawda?
Burmistrz był dumny ze wzrostu i z bizantyńskiego stylu swojéj córki. „Dziewczyna jak słoń — mawiał nieraz u Josla, gdy był pod dobrą datą — jest na co spojrzéć; wszystko panie, jak utoczone, ulane! To téż chłopcy palą się do niéj, aż strach! ale cóż, kiedy wybredna? Bo téż ta młodzież dzisiejsza, to panie do niczego. Gdyby tak na mnie padło, to-bym dotąd szturmował, póki-bym panny nie zdobył”. Pomimo téj zachęty ze strony papy, nikt jakoś ani z miejskiéj, ani okolicznéj kawaleryi nie zabierał się do szturmu, i forteca, dla braku zdobywających, pozostała niezdobytą.
Prawdę powiedziawszy, pod względem budowy niewiele pannie można-by zarzucić; ale za to twarz wiele bardzo zostawiała do życzenia, bo najprzód zeszpeciła ją ospa, a nadto, szpecił ją krótki, perkaty nosek, wiecznie zaczerwieniony od kataru, małe oczki, które na obszernéj twarzy jeszcze mniejszemi się wydawały, i rzadkie ząbki, wązkie, szpilkowato zakończone.
— No, zagraj co panom, Anielciu, bo pan... pan...
— Jan — podpowiedział ojciec.
— Pan Jan wielki amator muzyki.
— Kiedy ja nie gram — zaczęła się wymawiać panna.
— Ale owszem, słyszeliśmy — odezwał się młody Leszczyc, uważając, że wypada coś powiedziéć.
— O, bardzo przepraszam! to się pan mylisz; ja teraz prawie nic nie gram.
— No, ale przecież choć krakowiaczka, albo polkę — wtrącił burmistrz.
— Ależ fe, tato! któż takie rzeczy grywa? Szopen, to co innego.
— To może pani będzie łaskawa Szopena — wykrztusił z siebie z trudem Jan, aby uczynić zadość wymaganiom grzeczności.
— Kiedy ja, jak Bozię kocham, nic nie gram.
Jan nie mógł już strawić téj „Bozi”, i skrzywił się okropnie. Panna znowu zaczęła się wymawiać, i nie było-by końca téj nudnéj scenie, gdy na szczęście weszła mama, w czarnéj, materyalnéj sukni, i w świeżym czepku, z atłasowemi, żółtemi wstążkami.
I ta uważała za dowód dobrego tonu zadziwić się na widok gości.
— A! to panowie, a ja nie ubrana... panowie darują.
— Ale darują, darują; ta to jakby swoi, poczciwi, kochani. — Tu znowu nastąpiły uściski i całusy. — No, siadajcie, siadajcie — i sadowił ich gwałtem.
— Ależ, mężu, jakże można?
— Co takiego?
— Sadzasz panów na niewyściełanych.
— E, furda, panie! ta przecież odgniotków nie dostaną.
— Fe, mężu! wyrażasz się tak niepolitycznie.
Znowu kawałek czasu zabrała ceremonia sadowienia gości na wyściełanych krzesłach, jak sobie koniecznie życzyła mama. Sama usiadła na kanapie i rozpoczęła konwersacyą:
— Wiedeń, to podobno wielkie miasto?
— O, bardzo wielkie, pani dobrodziejko.
— Ja zawsze życzyłam sobie być w Wiedniu, ale jakoś nie było do tego okazyi; mój mąż tak zajęty urzędowaniem. A nam-by tak koniecznie trzeba wyjechać do większego miasta. Anielka zaniedbała się w muzyce; a to nieodżałowana szkoda, bo, powiadam panu, nie dlatego, że moje dziecko, ale ogromny talent! W Wiedniu miała-by po temu wielką sposobność.
— Słyszeć takiego Straussa, to już wiele znaczy — wygłosiła z powagą córka.
— Już to niéma, jak wielkie miasto! — ciągnęła daléj mama, udając głową ruch wielkich dam — tu, w téj dziurze, to doprawdy człowiek nawet nie wié, że żyje. Gdyby nie bratowa moja, co nam przysyła „Bazar” ze Lwowa, to człowiek nawet nie wiedziałby, jak się ubrać przyzwoicie i chodził-by, jak czupiradło jakie.
Janowi przyszła złośliwa ochota zapytać mamy, czy toaleta panny Anieli także z „Bazaru” wzięta.
— A, to już jéj własna fantazya — rzekła z chlubą matka — ona zawsze umié wymyślić coś niepospolitego, zwyczajnie, jak artystka.
Niewiadomo, czy ta pochwała mamy tak połaskotała nerwy panny, czy téż było to naturalne działanie kataru, ale panna Aniela kichnęła, aż się okna zatrzęsły.
— Sto lat zdrowia! — huknął papa.
— A! fe, fi donc, mężu! któż się tak niepolitycznie odzywa? Teraz po wielkich domach nie mówi się na zdrowie; wszak prawda, panie?
I twarzą zrobiła grymas dumnego zadowolenia ze swego znalezienia się; dumną była, że mu mogła zaimponować tą znajomością form towarzyskich. Twarz jéj zdawała się mówić: „widzisz, i my także coś wiemy”.
Jan siedział, jak na mękach. Rozmowa robiła na nim takie wrażenie, jakby mu emetyk pchano w gardło i ciepłą wodą popijać kazano; pocił się i poglądał co chwila na ojca, rychło się skończy ta wizyta. Stary Leszczyc spuszczał oczy ze wstydu przed synem; wstydził się nieborak za całe towarzystwo, którego śmieszność i głupota wobec syna jeszcze mu się bardziéj rażącemi wydawały — i przez wrodzoną dobroć serca umyślnie często głośno nos ucierał, aby zagłuszyć niefortunne odezwanie się panny, lub mamy. (Tatkę zagłuszyć było już niepodobieństwem). Nareszcie, widząc, że burmistrzowstwo, usiłując popisywać się przed jego synem, brnęli coraz więcéj w śmieszność, z litości nad nimi i nad synem zdecydował się zakończyć tę męczącą wizytę — ale wejście cioci udaremniło ten zamiar.
I ona także wystroiła się w popielatą, odświętną suknią z bufkami, w których pełno tabaki, czy téż kawy spoczywało, bo jeden i drugi odór silnie bił od cioci. Zapach kawy, którym przesiąkła w kuchni, przeważał, i stary Leszczyc z tego zapachu wymiarkował zaraz, że im trudno będzie wymknąć się przed kawą. Zrezygnowany więc usiadł napowrót. Tymczasem ciocia, chcąc się także popisać z czémś przed gośćmi, wysunęła się na sam środek pokoju, przysiadła prawie do saméj ziemi, potém nagle cofnęła się w tył dwa kroki. Był to dyg, którego się ciocia uczyła przed czterdziestu laty we Lwowie od jakiegoś nauczyciela tańców. Stosownie do tego ułożyła twarz pofałdowaną w wyraz uprzejmego uśmiechu, przyczém dziurki od zadartego nosa tak się rozszerzyły, że cała tabakierka tabaki byłaby się w téj chwili w nich niewątpliwie zmieściła.
Pani burmistrzowa nie uważała za konieczne przedstawiać gościom swojéj krewnéj, bo ją trzymała z łaski, choć za tę łaskę ruchliwa staruszka z procentem się odsługiwała. Była kucharką, szafarką, szwaczką, pokojówką, wszystkiém; bo pani burmistrzowa trzymała tylko posługaczkę, a sama nie zajmowała się niczém.
Ciocia nie czuła się wcale dotkniętą tém zapomnieniem, nie przypuszczała, aby goście nie wiedzieli, kto ona, i była bardzo zadowolona, że się jéj ukłon udał, jak rzadko. Najczęściéj bowiem zdarzało się, że ciocia przy takich popisach z ukłonem albo Azorkowi na nogę wlazła, albo się o stołek potknęła. Tym razem poszło bez przypadku, to téż ciocia z rozpromienioną twarzą zabrała się do nakrywania stolika.
— Cóż to nam tam takiego dacie? — spytał burmistrz, udając, że nic nie wié o kawie, którą sam od Josla przyniósł.
— Panowie może kawy pozwolą?
— E! kawa, babski trunek. Może-by tak lepiéj po lampeczce wina. Ciotko! każ-no nam podać z piwnicy.
Czcigodny burmistrz dla honoru domu popełnił za jednym zamachem aż dwa kłamstwa, bo piwnica jego dawno już nie widziała wina, a ta buteleczka, którą przyniósł wraz z kawą od Josla, znajdowała się w kuchni, i ciocia musiała ją własnoręcznie wytransportować do pokoju, bo kazać nie było komu.
— Niech sobie tam kobiety kawę, a my sobie, mospanie, nasze hungaricum.
— Ależ, mężu, może panowie wolą kawę.
— Gdzieby zaś woleli!
— Ja, jeżeli już co, to kawę — odezwał się młody Leszczyc z rezygnacyą.
— Otóż-to! młodzież od wina ucieka. My, starzy, nie tacy; prawda, panie Leszczyc? My sobie zostaniemy przy winku. Chodźmy do mego pokoju, tam sobie będziemy mogli swobodnie pogawędzić i fajeczkę zakurzyć. Fajka, gawęda, gawęda, fajka, wino, to lubię, w to mi graj!
I, mówiąc to, zabrał wino i Leszczyca ze sobą. Ciotka przedtém już wysunęła się do kuchni. Mama także znalazła sobie jakiś powód wyjścia z pokoju i Jan ani spostrzegł, jak znalazł się sam-na-sam z panną Anielą.
Czas jakiś trwało milczenie. Panna czekała, nie chcąc piérwsza rozpoczynać rozmowy, a Jan nie miał wcale ochoty. Był zły, znudzony, miał żal do ojca, że go tu na takie nudy sprowadził; przeklinał w duszy tego, co piérwszy kawę do Galicyi wprowadził, przez co przedłużył w obecnéj chwili o jaką godzinę jego męki. Siedział tedy zachmurzony i nie zadawał sobie wcale pracy bawić panny. Rada nie rada, musiała zacząć sama:
— Budzę pana.
— Ja nie śpię.
— Ależ mówi się: w kolorze?
— Jakto: w kolorze?
— W jakim kolorze pan chcesz, żebym pana zbudziła?
— W jakim się pani podoba.
— Naprzykład w białym.
— I owszem.
— Ależ nie mówi się: owszem; tylko, czy pan kocha tę osobę, albo lubi, albo nienawidzi.
— Którą osobę?
— Ach! jakiż to ignorant — pomyślała sobie w duszy ze zgorszeniem panna Aniela, a głośno dodała: — Ja panu już powiem którą, tylko pan musisz piérwéj powiedzieć, czy kochasz.
— A! więc zgadywanego? No, więc niecierpię.
— Panna Inspicyentówna.
— Kiedy ja nie znam żadnéj panny Inspicyentównéj.
— Jakto? nie poznał jéj pan jeszcze? To dziwna! bo ona od rana do wieczora szwenda się po mieście; wszędzie jéj pełno. To pan może i panien kontrolerównych także jeszcze nie poznał.
— Oprócz pani, nie poznałem nikogo.
Panna Aniela spociła się w jednéj chwili z uciechy, tak, że krople potu wyżłobiły sobie w pokładach pudru kręte strumienie i spłynęły na gors obfity. Uważała jednak za stosowne nie pokazywać swego zadowolenia, otarła twarz chustką i mówiła z pozorną obojętnością daléj o pannach kontrolerównach:
— Bardzo miłe panienki; tylko młodsza trochę zezuje. Robili jéj podobno operacyą w Krakowie, ale się nie udała. A szkoda, bo, gdyby nie to, była-by wcale niebrzydka panna, choć panowie utrzymują, że ma złą figurę. Za to starsza, to już wcale się nie udała.
— A któraż się tu udała, proszę pani? — spytał Jan trochę drwiącym tonem. Zaczęło go to bawić, w jaki sposób Aniela zabrała się do malowania, a raczej czernienia swoich znajomości.
— Niby to o pannie Jędykalskiéj mówią, że niebrzydka, ale okropnie chuda, a ręce ma, jak kucharka, czerwone i ostre.
Przy téj sposobności uważała panna Aniela za stosowne uwidocznić swoje pulchne ręce z dołeczkami i z różowemi paznogietkami.
— Ha, nic dziwnego — ciągnęła daléj pochwały panny Jędykalskiéj — kto musi sam prać, prasować. Mówią, że nawet ziemniaki skrobie.
— Któż to jest ta panna Jędykalska?
— To niby matka jéj jest wdową po doktorze, ale on właściwie był tylko chirurgiem i pił okropnie. To téż teraz tam bieda, że aż piszczy.
W podobny sposób zachwalała mu wszystkie wybitniejsze, to jest kapeluszowe postacie niewieście. Jan, widząc, że panna Aniela ma tak obszerne i szczegółowe wiadomości o całéj niewieściéj ludności miasta, wpadł na myśl, czy przypadkiem od niéj nie dowiedział-by się czegoś o swojéj pięknéj nieznajoméj z owego tajemniczego ogródka i spytał się:
— A czy pani nie wié, kto mieszka za klasztorem, niedaleko téj wązkiéj uliczki, co prowadzi do rzeki.
— Na ogrodowéj? Tam nikt z porządnych nie mieszka.
— A jednak ja tam widziałem, zdaje mi się, jakąś smagławą brunetkę, wcale przystojną.
— A, to żydówka — rzekła z pogardliwym grymasem.
— Cóż to za jedna? — indagował tém uporczywiéj.
— Nie wiem, podobno córka jakiegoś handlarza zboża, czy bydła. Ojciec ją tu trzyma, bo podobno chce ją przechrzcić.
Na to weszła ciocia z kawą, niezadługo i mama pojawiła się, i rozpoczęła się rozmowa z kawą i grzankami, w czém Jan bardzo mały brał udział.
Tymczasem burmistrz traktował i bawił Leszczyca w swoim pokoju. Wśród kłębów falującego, siwego dymu ukazywała się czasami jego twarz czerwona i pszeniczne wąsy, umoczone winem. Leszczyc siedział przy nim, pochylony nad stolikiem, pykał fajeczkę, słuchał i uśmiechał się swoim skromnym, nieśmiałym uśmiechem, potakując czasami głową.
Burmistrz od luźnéj pogawędki i anegdotek przeszedł powoli do interesu. Miasto obowiązane było dostarczać klasztorowi dwa razy do roku, na Nowy Rok i Święty Jan, po trzydzieści korcy żyta. Burmistrz, jako zarządzający funduszami miejskiemi, powinien był to zobowiązanie uiścić. Tymczasem na Nowy Rok nie dotrzymał, tłómacząc się niemożnością ściągnięcia pieniędzy na zakup zboża. Potém zebrane pieniądze rozeszły się, a właściwie poszły na zaspokojenie prywatnych pretensyi Josla, a tu na Święty Jan wypadało złożyć całe sześćdziesiąt korcy. Do tego jeszcze ceny zboża, w skutek wątpliwych urodzajów, podskoczyły niezmiernie w górę; burmistrz więc był w niemałych kłopotach. Miał nadzieję, że tytułem znajomości uda mu się sprawę tę ułożyć z Leszczycem korzystnie dla siebie i wykręcić się, jak to mówią, sianem. Zaczął od rozpytywania go o jego stosunek z komisarzem klasztoru:
— Ta to pan podobno jego prawa ręka.
— Rzeczywiście posiadam u niego wielkie zaufanie.
— I podobno teraz, wyjeżdżając do wód, panu powierzył interesa.
— Tak, zastępuję go w niektórych czynnościach.
— My tam także będziemy mieli coś do uiszczenia klasztorowi. Ratę na Święty Jan.
— Dwie raty, bo na Nowy Rok nie była uiszczona.
— Tak, tak, to podobno wynosi coś koło czterdziestu korcy.
— Sześćdziesiąt — poprawił go Leszczyc.
— Sześćdziesiąt aże! — zawołał burmistrz z udaném zdziwieniem — nie wiedziałem, że to tego tyle się uzbierało.
— Dwie raty po trzydzieści korcy, krótki rachunek.
— To będzie panie skweres, bo zboże poszło w górę, a miasto ma teraz bardzo małe dochody.
Leszczyc nic na to nie odpowiedział. Burmistrz także milczał, namyślając się, z jakiéj strony wziąć się do niego. Po chwili zaczął zamaszyście:
— E, żebyście tak chcieli, panie Leszczyc, tobyście mogli poczciwym mieszczanom wiele w tém dopomódz.
— W jaki sposób? — spytał całkiem spokojnie Leszczyc, nie domyślając się wcale, do czego burmistrz zmierza.
— Zakonnice-by ta nie zubożały o głupie dwadzieścia korcy, a miastu-by się niemało tém ulżyło.
— Ha, gdyby Panna Matka chciała ustąpić.
— Ona nawet wiedziéć o tém nie potrzebuje — mówił, przysuwając się do Leszczyca. — Co tam kobiety znają się na interesach. Pokwitujecie nas z całości, a za to i wam coś kapnie.
Łypnął z ukosa oczyma na Leszczyca, badając, jak przyjął ten projekt.
— Nie rozumiem pana — odrzekł Leszczyc, podnosząc zdziwione oczy na mówiącego.
— To przecież między ludźmi w zaufaniu takie rzeczy nieraz się robią. Ręka rękę myje, jak powiadają.
— Ale to była-by nieuczciwość z mojéj strony.
— Kiedy bo zaraz bierzecie całą sprawę okropnie skrupulatnie. Żeby to ów klasztor był biedny, nie mówię, ale tłusty połeć smarować. Lepiéj, że wam się coś z tego okroi, zakonnice ani poczują tego.
Leszczyc zarumienił się i, pokrywając uśmiechem wzruszenie, jakie w nim wywołała propozycya burmistrza, odezwał się:
— Dajmy pokój téj rozmowie, panie burmistrzu. Ja wiem, że to żarty, ale nawet żartem o takich rzeczach mówić się nie godzi. Musieli-byście uważać mię za bardzo podłego człowieka, gdybyście na seryo myśleli o mnie coś podobnego. Ot, figielki, figielki.
— A to się rozumié, że żarty! — odezwał się burmistrz, maskując rubasznym uśmiechem rejteradę. — Chciałem się, mospanie, zabawić w kusiciela, ale cóż, kiedy bestya majster zwąchał pismo nosem i poznał się odrazu. Takich wiarusów, to rozumiem. Zakonnice powinny Panu Bogu dziękować, że takiego człowieka dostały. Teraz niech-by mi kto odważył się słówko na was pisnąć, panie Leszczyc, no, miał-by się z pyszna! Zmłócił-bym go na kwaśne jabłko! Wasze zdrowie! Poczciwy, kochany! — i podniósł się ze stołka do kordyalnego uścisku.
Leszczyc dosyć chłodno, choć grzecznie, przyjmował te wynurzenia czułości; nie wiedział, co myśléć o burmistrzu, co u niego było prawdą, a co udaniem, i dlatego trzymał się ostrożnie, z daleka. Burmistrz tymczasem wysadzał się na coraz większą serdeczność. Chciał nią zatuszować niezręczny krok, jakiego się dopuścił. Zrobił to w nadziei, że Leszczyc, miękkiego usposobienia, łagodny z natury i nieśmiały, nie będzie miał odwagi odmówić mu i zgodzi się na propozycyą, z któréj i jemu korzyść wypadała. Burmistrz sądził uczciwość ludzi po sobie. Teraz dopiero spostrzegł, że się przerachował i silił się błąd ten naprawić. Probował nawet rozrzewnić się:
— Nie śmiejcie się, panie Leszczyc, ze mnie, że się rozczulam, jak baba, nad waszą poczciwością. Dziś mało takich, jak Boga kocham. Dziś jeden drugiego patrzy, mospanie, tylko zedrzéć, oszukać. Uczciwy człowiek, to perła, panie, którą szacować trzeba i obserwować. Szczęśliwe te dzieci, co mają takich rodziców. Bo cóż my droższego, mospanie, możemy zostawić naszym dzieciom, jak nieskalane i uczciwe imię. To téż ja nieraz mojéj Anielci mówię: choćbym ci nic nie zostawił — co jest, nawiasem mówiąc, nieprawda, bo, oprócz kamienicy, dostanie się jéj jeszcze coś z gotóweczki — ale ja jéj zawsze mówię: Anielciu, choćbym ci nic nie zostawił, tylko poczciwe nasze nazwisko, to-by znaczyło więcéj, mospanie, niż miliony. Pracowałem, panie, uczciwie, nikogo nie skrzywdziłem.
Tu dobył kolorowéj chustki i zatrąbił na czerwonym nosie, jakby na cześć swojéj poczciwości, nad którą się do łez rozczulił. I kto wié, jak długo-by jeszcze usiłował przekonywać starego Leszczyca o swéj uczciwości, gdyby Jan, który już miał po uszy kawy i towarzystwa pań, nie był uchylił drzwi i nie powiedział:
— Ojcze, czas bo nam do domu. Matka czeka.
Gospodarstwo chcieli gwałtem zatrzymać jeszcze tak miłych gości; ale Jan był niewzruszony. Nastąpiły tedy pożegnania, wśród których najgłośniéj było słychać ciocine „pam do nóg”. Panna Aniela zaś spytała na odchodném Jana, czy nie ma czego interesującego do czytania.
— Nic, prócz chemii — odrzekł, aby się od niéj odczepić.
Ale nieustraszona Aniela zdecydowała się nawet na chemią, bo utrzymywała, że lubi tylko poważną lekturę, a chemią nadewszystko. Może zasłyszała od aptekarza, że nauka ta traktuje o związku ciał, i ztąd wynikała ta jéj predylekcya do chemii, którą wyjawiła wobec adepta chemii. Ale Jan nie słuchał już tego, co mówiła; niecierpliwie ciągnął ojca ku domowi i, gdy się znaleźli obaj już w pewnéj odległości od domu burmistrza, odetchnął tak mocno, jakby mu centnar ołowiu spadł z piersi:
— A, tom przebył łaźnią! — rzekł, ocierając chustką czoło — cóż to za ludzie? cóż to za ludzie? Jak wy tu możecie żyć wśród takiego otoczenia? A! to się śmierci równa.
— No, widzisz, nie wszyscy znowu tacy. Przekonasz się sam, jak poznasz naszego aptekarza; to bardzo światły człowiek.
— Mnie się zdaje, że nie prędko odważę się znowu gdzie pójść. Ta wizyta na długo mi wystarczy.
— To prawda, że to nie dla ciebie towarzystwo. Ale wypadało. Zawsze to niby burmistrz. Zrobiliśmy swoje, teraz możemy tam znowu Bóg wié jak długo się nie pokazać; zwłaszcza, że ten burmistrz jakoś mi się dzisiaj z wielu rzeczy nie podobał. To nie tęgi człowiek. Twoja matka miała słuszność, że się z nimi nie zaprzyjaźniła. Ona ma czasem dobre przeczucia.
Podczas, kiedy ojciec z synem tak rozmawiali, dochodząc do klasztoru, w salonie burmistrza następująca odbywała się scena po odejściu gości:
Najprzód panna zabrała się z zapalczywością do pożerania rożków, sucharków, których przy gościach, ze względów etykiety, zaledwie dotknęła szpilkowemi ząbkami; mama rozpięła co prędzéj materyalną suknią, w któréj tusza jéj już się nie mieściła należycie; ciocia dopijała niewypitych resztek kawy, więcéj przez oszczędność, niż łakomstwo, i zabrała się z tacą do kuchni, a burmistrz chodził dużemi krokami po pokoju, rozmyślając nad tem, czy mu się rzeczywiście udało przekonać Leszczyca, że to był żart tylko, co mówił mu o owéj pszenicy.
— Uwierzył, nie uwierzył — mówił sobie, puszczając palce w młynka i stukając jednym o drugi. Kabałka musiała mu wypaść pomyślnie, bo zadowolony zwrócił się do matki i do córki, i spytał:
— No, a co? szwarnegom wam chłopaka sprowadził, hę?
— Nie brzydki — odparła panna z grymasem — ale téż nic nadzwyczajnego.
— A cóż ty chcesz, żeby miał nadzwyczajnego? Róg na czole, brodawkę na nosie? Chłopiec zbudowany, jak się patrzy, ani-by nikt nie powiedział, że to syn Leszczyca. A jak Boga kocham, tak prawda! Leszczyc, panie, chuchro, figa, że niéma na co patrzeć, a to Goliat prawdziwy.
— Cóż, kiedy jeszcze pono nic nie ma — odezwała się mama, chłodząc się poruszaniem spoconéj koszuli.
— Niéma, to miéć będzie; chłop młody, zdolny, Bóg wié, jak daleko zajść może.
— A może tak skończyć, jak aptekarz — zrobiła uwagę roztropna Aniela.
— Ba, moja kochana, jak tak będziemy mówić, jak będziesz wybierała, namyślała się, to nigdy nie wydasz się za mąż. Trzeba także coś szczęściu zaufać.
— Ha, skoro tatko tak uważa — odezwała się z poddaniem losowi.
— Tylko może wypadało-by nam teraz być u nich z wizytą.
— A czy Leszczycowa była u nas? — zawołała z uniesieniem burmistrzowa — o! niedoczekanie jéj, żeby tam moja noga postała, u téj dumnéj arystokratki. Dziadówka i bawi się w panią.
— No, ale teraz, kiedy mamy się zbliżyć, to może wypadało-by.
— To wypada, aby matka pana młodego piérwszy krok zrobiła. Tak jest przyjęte na całym świecie.
Do téj narady familijnéj przybyła niezadługo ciocia, wracając z kuchni. Jakkolwiek niewiele mogła dosłyszéć, ale z min osób rozmawiających domyśliła się, że radzono o sprawie najważniejszéj, to jest o zamążpójściu Anieli. A że była przyzwyczajoną, jak za jéj czasów te rzeczy odbywały się krótko, w dwóch słowach, i kawaler przy piérwszéj zaraz wizycie oświadczał się ze swemi zamiarami; więc téż w całkiem dobréj wierze zapytała się z ciekawością:
— No, a cóż? Oświadczył się?
Aniela jednak słowa te wzięła za szyderstwo i wybuchnęła:
— A cioci co do tego? Ciocia się tylko do wszystkiego wtrąca i wszystko psuje.
— Ależ nie będę się wtrącać. Róbcie sobie, jak się wam podoba, kiedy nie chcecie słuchać starszych. Żebyście byli mnie słuchali, to-by Aniela już dawno była poszła za mąż.
— Bardzo proszę cioci, mnie się wcale nie śpieszy. Pójdę, jak mi się spodoba, i bez ciocinéj rady i pomocy.
Trzepała, jak perlica rozgniewana; ciotka jednak, raz dlatego, że większéj części tego nie słyszała, a powtóre, że już przyzwyczajoną była do tego, dość obojętnie przyjęła ten wybuch siostrzenicy i, zwracając się z flegmą do burmistrza:
— Nie uważa pan brat, że on kogoś przypomina. Kogoś bardzo znajomego, tylko sobie nie mogę przypomniéć kogo, czy we Lwowie, czy w Krakowie.
— Może znowu którego... z twoich konkurentów? — spytał burmistrz drwiąco i parsknął śmiechem.
— Śmiejcie się, gadajcie, co chcecie, a ja taki powiadam, że on mi okropnie kogoś przypomina, bo jakem tylko spojrzała na niego, to mi od piérwszego razu wpadło, żem go już gdzieś, kiedyś widziała. Zobaczycie, że ja sobie przecież muszę przypomniéć.