Zając (Dygasiński, 1900)/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zając |
Rozdział | X |
Wydawca | Jan Fiszer |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Warszawska Drukarnia i Litografja |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jakoś w ostatnich dniach września, około godziny dziesiątej wieczorem, Grzegórz, lokaj, w liberyi szaraczkowej z zielonymi wyłogami i guzikami złoconymi, szedł ponad stawem i zatrzymał się przy jednym z białych domków w pobliżu kaplicy. Przez chwilę stał pod oknem, nasłuchywał, a do uszu jego dochodziło zwewnątrz głośne chrapanie.
W tym domku mieszkał strzelec Malwa, który właśnie co tylko wrócił z polowania, padł na posłanie i zasnął.
Grzegórz uśmiechnął się do siebie i mruknął: — Będzie mu nie na rękę, śpi twardo!
I zaczął bębnić palcami po szybie najprzód lekko, potem coraz silniej, a nareszcie walił pięścią w ramę okna i wołał: — Panie strzelec! Panie Jakóbie!
Musiał się dobrze dobijać, podnosić głos, zanim posłyszał z izdebki odpowiedź: — A czego tam? Nie dobijać się! Przeciem ja nie głuchy!
Strzelec dobrze słyszał już pierwsze słowa Grzegorza, ale nie lubił dworskich lokajów i zawsze od nich stronił. „Drwiarze, wyśmiewcy, natrząsają się tylko z człowieka!“
Grzegórz, choć mu Malwa dał już odpowiedź, uderzył jeszcze trzy razy pięścią w ramę okna, a potem, rozdzielając sylaby, mówił dobitnym głosem:
— Goście zjechali do pałacu — dużo gości!
— To i cóż? Wielka nowina! Pewnie chcą jutro polować? Dobrze! — odrzekł strzelec piszczącym głosikiem.
— Nie o polowanie chodzi! zwierzyny na stół potrzeba — dużo zwierzyny!
Kiedy dużo gości, to i zwierzyny dużo... Będzie! — odmruknął Malwa.
Ale lokaj i potem nie odchodził, widocznie chciał się przekomarzać z strzelcem i — zawsze donośnym głosem — mówił w dalszym ciągu:
— Panie strzelec, proszę tu do okna!
— No, dobrze, dobrze! Będzie!
— Koniecznie proszę do okna! Ważny interes...
— Sekret jaki?
— A jakże, sekret!
— Utrapienie z sekretami po nocy!
Teraz Grzegórz słyszał, jak Malwa sapał, gramolił się z pościeli, a po chwili stanęła przy oknie postać mała, rozczochrana, drapiąca się w plecy, w głowę.
— O cóż chodzi? — zapytał strzelec dosyć szorstko.
— Trzeba, żeby zwierzyna była porządna!.. Buliony, auszpiki będą robili... Kuropatwy, koniecznie kuropatwy być muszą... Zajęcy sztuk z dziesięć, z tuzin i więcej...
Żachnął się na to mały człowieczek w oknie, odskoczył i zniknął w cieniach izby, mrucząc: „Sekrety takie!“
A Grzegórz wołał: — Jeszcze nie wszystko, panie strzelec! Kwiczoły na stół być muszą.
— Uhu, kwiczoły! Trzeba je najprzód stworzyć!
Po tych słowach dał się słyszeć łoskot ciężaru padającego na posłanie z mrukiem: „Do okna człowieka po to wołać“...
— Panie Jakóbie, — uprzykrzał się natrętnie Grzegórz — panicz kazał przypomnieć, żeby wystrzelać te psy, co po polach za zającami gonią.
— Gorsi od tych psów są ludzie, którzy takie psy chowają, a żyją, — rzekł strzelec popędliwie.
— Aa, pięknie, panie Malwa! Nigdym nie myślał, żeby człowiek pobożny, chrześcijanin, tak nabluźnił językiem! Trzeba się z tego wyspowiadać.
Lokaj widocznie ugodził teraz w słabą stronę, gdyż Malwa poskoczył co tchu do okna, prawie się położył na szybie i z wielkim niepokojem zapytywał:
— Co, co, co? Co ja powiedziałem?
— Powiedziałeś pan, że ludzie, którzy trzymają psy zawleczone, są od psów gorsi... Tymczasem Burek jest pies plebański.
— A bodajże mi język zaraz odpadł!
— Powinien odpaść, bo go Pan Bóg nie na bluźnierstwa dał człowiekowi! Trzeba się dobrze nad tem zastanowić, panie Malwa, zrobić rachunek sumienia, iść do spowiedzi... Wstyd, wstyd dla katolika takie rzeczy mówić!
— Człowiek grzeszny, wypsnęło się z głupiej gęby, — mówił żałosnym głosem strzelec, a Grzegórz uszczęśliwiony, że narobił Malwie zmartwienia, podążył ku pałacowi.
Po odejściu lokaja, strzelec niezmiernie podrażniony, z boku na bok się przewracał, powtarzając w duszy: „Obudzą człowieka i wodzą na pokuszenie... Mieli rozum ci święci Pańscy, którzy na puszczę uciekali od świata“.
Strzelec popadł w ów stan, co to człowiek niby czuwa, a majaczy i senne widziadła go trapią. Zaczął od rozmyślań, jak trudno jest wśród ludzi uniknąć grzechu, przeszedł niebawem do psa plebańskiego i widział Burka z klockiem u szyi, harcującego w polach za zającami. Opadły go teraz tłumy zajęcy, kicających, pomykających, stawających słupka, dotrzymujących w kotlinach, a wszystkie prosiły: „Panie Malwa, zabij Burka, psa plebańskiego!“
Naraz, nie wiadomo skąd się wziął w marzeniu wierny pies jego Cymbał, który zdechł już dosyć dawno, i teraz wyszczekał wyraźnie te słowa:
„Burka, psa plebańskiego, nie można zabijać!“
„Skoro nieboszczyk mój Cymbał tak powiada, to już go usłucham.“
Pomyślał sobie strzelec i wystrzelił między zające, które pierzchły na wszystkie strony. Następowały potem obrazy, poplątane i bez żadnego związku: kucharz, wschodzący księżyc, anioł w białej komży i ze skrzydłami, Marysia Teterzanka zajadająca plaster miodu. Wpatrzył się w ten ostatni obraz i usnął.
Zaspał.
Był już ogromny dzień, kiedy strzelec przetarł oczy, ziewnął, zrobił znak krzyża świętego i ucałował ziemię przed łóżkiem, nad którem wisiał przylepiony do ściany barwny obrazek Zbawiciela w koronie cierniowej. Uklęknął, odmówił pacierz głośno i znowu ucałował podłogę. Powstał, zaczął opatrywać dubeltówkę: przedmuchał obie lufy, nabił, włożył do torby kawał czarnego chleba, flaszkę z gorzałką, na wychodnem jeszcze się przeżegnał, nacisnął na oczy kaszkiet i wyszedł. Zaraz na drodze westchnął: przypomniał sobie, że mu się przyśnił dzisiaj Cymbał.
„Szkoda, mądry, dobry był psina!“
Westchnął znowu, gdyż teraz za psa i za siebie musiał pracować.
Nizki, skulony, toczył się ku wsi drobniutkim kroczkiem, trzymając pod pachą dubeltówkę, a zpod kołtuniastej czupryny zaledwie znać było szczuplutką, poczerniałą twarz, ożywioną przez czarne, zezowate oczka. Zimny jesienny ranek kąpał się w rosie, a płachty mgły wisiały ponad łąkami, lasami. Właśnie pasterze wypędzali ze wsi bydło w pole, a jeden z nich spostrzegł przemykającego się chyłkiem Malwę i krzyknął:
— Mysi król idzie!
Nadbiegli inni, wołali na wszystkie strony:
— Mysi król! Mysi król!
Strzelec przyśpieszył kroku, chciał się jak najprędzej wyrwać, uciec od natrętnych krzykaczy, którzy teraz natarczywie za nim biegli, trzaskali biczami i krzyczeli:
— Mysi król!
Pochylił się ku ziemi, udając, że bryłę błota w swej obronie podnosi. Swawolnicy przystanęli, a on tymczasem w derdy uchodził. Jeszcze poskoczyli za nim z okrzykiem:
— Mysi król!
Teraz z oddalenia złożył się do nich strzelbą, ażeby nastraszyć malców. Ale przed jedną przydrożną chatą stała jakaś baba i ta rozpuściła język:
— Widzicie go, jaki to pogan! Do dzieci ze strzelby celuje... A nie wiesz-że ty tego, ladaco, że to jest grzech ciężki?
Malwa się przestraszył i jeszcze bardziej przyśpieszył kroku.
„Jużci kobieta prawdę mówi: nie godzi się mierzyć strzelby do człowieka — bliźni!“
Odetchnął, bo już wyszedł za wieś na pole. Uśmiechnął się sam do siebie, gdyż mu dziwna myśl przyszła do głowy: „Coby to było, gdyby tak dubeltówkę nabić miałkim pieprzem i dopiero kropnąć z tyłu do tych małych psotników? Oj narobiłoby toto wrzasku; pieprz pewnieby ich żarł, palił.“ Wnet atoli spoważniał, gdyż sobie wspomniał, że taki żart byłby też grzechem, a grzechu strzedz się trzeba w mowie, myśli i uczynku. Właśnie zgrzeszył teraz myślą.
Wtem spostrzegł jastrzębia, który siedział na kamieniu, wodząc w około oczyma — ptak ogromny, kuropatwiarz. Malwa przyczaił się, przychylił, podchodził, a jastrząb siedział, patrzał zdziwionym wzrokiem, jak gdyby nie mógł pojąć, co za stworzenie widzi przed sobą: cielę, koza, czy człowiek. Jeszcze się dziwić nie przestał, kiedy strzelec do niego wypalił: „bach, bach!“ Ptak usiłował wznieść się na skrzydłach, podskoczył, upadł i, brocząc krwią, bijąc o ziemię skrzydłami, stoczył się w brózdę, aby skonać. Ale na huk strzałów, prawie jednocześnie, wyrwał się z kotliny zając i o jakich trzydzieści kroków przystanął naprzeciwko Malwy.
Niezwykłe zjawisko miał strzelec przed oczyma: szaraka bez słuchów, „zwierzę naznaczone w Bożej oborze“. — Gdybym nie był wystrzelił do jastrzębia... — tu się zastanowił, bo „możeby nie należało strzelać do takiego kota, który chyba jeden na całym świecie nie ma słuchów.
— Na stół potrzebują dużo, dużo zwierzyny! — mruknął, nabił strzelbę i poszedł dalej. Idzie, rozgląda się i myśli: — O zakład, że kot siedzi tu w ugorze!.. A jakże, jest tam, o jakie sześćdziesiąt kroków od miedzy! O, dziś widać zające dotrzymują! — Podszedł bardzo blizko, będzie miał strzał pewniuteńki, wymierzył, a tu — „prztyk, prztyk“. — Niechże cię, sęk trzaśnie! Zapomniałem na śmierć nałożyć pistonów!... Psia-kostka, tamten zając bez słuchów zauroczył, czy co!.. Oho, nie będzie dzisiaj szczęścia! A tu na stół potrzeba dużo, dużo zwierzyny. — Pocieszyła go myśl, że ten zastrzelony jastrząb mógłby wyjeść przez zimę niejedno stado kuropatw, sporo zajęcy, a tak już nie żyje.
Było południe, Malwa ciągle łaził po polach bez posiłku i bez szczęścia. Wczoraj „wypsnęło“ mu się w rozmowie z Grzegorzem to słówko grzeszne o Burku plebańskim. Kto wie, czy dzisiejszy brak szczęścia na polowaniu nie pochodzi z tego powodu? No i ta baba, która mu dziś rano naklęła, i zając bezuchy. — Czy ja aby z uwagą odmawiałem pacierz dziś rano? — zaczął o tem rozmyślać, ale nie mógł sobie przypomnieć, czy jakie światowe myśli zamącały mu poranną modlitwę.
Usiadł na miedzy, gryzł suchy kawałek chleba, a był jakiś markotny, wydawało mu się, że go wewnątrz coś tak samo gryzie, jak on — ten kawał chleba. Złych myśli nie mógł od siebie odpędzić. Ciągle teraz bywał taki nie swój od czasu, jak wszedł w stosunki z bratem Teterą. To sumienie tak go nękało, skrzeczało w nim nieustannie: „Ej Malwo-Zabłotniku, twój brat cię na manowce prowadzi! Przed Panem Bogiem już ty nie jesteś ten sam Kuba, czysty jak kryształ!.... Brat Jaś oduczy cię jeszcze do kościoła chodzić, staniesz się plugawem, grzesznem cielskiem z duszą skazaną do piekła na wieczne męczarnie“. I teraz oto jadł chleb, a głos sumienia słyszał w głębi duszy. Chciał w siebie wmówić, że to jest co innego: „O Jezu Chryste, jakże mię też bolą nożyska! Zupełnie jakby w nie ołowiu nalał“. A głos wewnętrzny odpowiadał: „Łżesz, to nie nożyska, jeno grzechy cię trapią“.