Zając (Dygasiński, 1900)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Zając
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1900
Druk Warszawska Drukarnia i Litografja
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ADOLF DYGASIŃSKI



ZAJĄC
POWIEŚĆ


WARSZAWA
NAKŁAD JANA FISZERA
Nowy-Świat 9
1900
Дозволено Цензурою.
Варшава, 13 Апрѣля 1899 г.

Warszawska Drukarnia i Litografja. Trębacka 11.
I.

Piękne są latem Morzelany!
Wielki staw czworoboczny, nad nim — dwór biały, duży, wyziera z poza gąszczu drzew i krzewów jak pałac zaczarowany, a naprost dworu, po przeciwnej stronie stawu — kapliczka biała z dwiema wieżami, z dzwonnicą, białe domki, krzyż żelazny na białej podstawie i w koło — topole nadwiślańskie. To wszystko przegląda się w wodach stawu i w pogodną noc księżycową widać czarodziejską podwodną krainę, wysłaną gwiazdami. Za dnia to wszystko odbija na żywo zielonem tle drzew, krzewów, łąk rozległych. Topole włoskie nadobnie się tu splatają z licznym orszakiem brzóz płaczących, które za powiewem wiatru z pod wiotkich szat ukazują białe ciała, jak tancerki w pląsach namiętnych, i znowu się osłaniają i szumią. Gdzieindziej posępne świerki drzemią spokojnie, kołysane do snu szumem nieustannym srebrnych liści osiki. Wiązy, jesiony, klony, pną się na wyścig wierzchołkami ku słońcu, o lepsze iść usiłują z topolą nadwiślańską, która taką wspaniałą koroną się wieńczy i rozrostem swoim wieki olbrzymiości zda się przypominać. Dwie siostry, lipa i wierzba, wyciągają ku sobie konary, jakby ręce do uścisku, a szmerem liści gwarzą. Poniżej tego rosłego pokolenia, na podołku jego, zasiadły bzy, jarzębina, kalina, głogi, berberysy, akacye.
Widok stąd przestronny — po góry mogilańskie, które płotem stanęły wpoprzek na widnokręgu, i w złocie, w purpurze stoją o zachodzie słońca. Oko i tak ma gdzie bujać po zielonem morzu łąk, usianem gaikami, kępami olszyn, wikliny. Rzecz prosta, bocianów, czajek, nie brak tutaj.
Nie prawdaż, jest gdzie żyć i używać na tym szerokim świecie? Swobodę ma taki, którego nie krępują żadne granice, miedze. To niwy, to łąki, to lasy, błonia, ogrody, sady: — cały świat stoi otworem. Byleby się tylko miało nogi dobre, wszędy dotrzeć można i wszędy znaleźć sposób do życia. Cóż to za przenice, jakie żyta, jęczmiona, grochy, rzepaki, koniczyny, kapusty, rzepy, sałaty, pietruszki, grzyby, jagody! Są słodycze i kwaski — goryczki, aromaty, olejki. Więc jest co na ząb położyć rano, w południe i na wieczór. Pod każdym względem przewyborne miejsce pobytu ma się w Morzelanach. Na upały — cienisto zadrzewione ustronia, okolice strumienia, albo jeziora, dokąd od wody taki miły chłód powiewa. W przykre dni zimne — stoki wzgórz, zwrócone ku słońcu a za wiatrem. I pod kamieniem i pod miedzą można zbudować kotlinę wygodną. No, a oprócz tego ma się do wyboru: liściaste namioty po krzakach, garści pożętego zboża, kopki i stogi, ba — w razie nagłej potrzeby — zimną lisią jamę nawet.
Morzelany, wieś w dobréj glebie, wygląda jak misa pełna dań przerozmaitych, do której zasiadają i ludzie, i czworonogi, i ptaki, i inne jeszcze niższe zwierzęta.
Ileż stworzeń używa życia na tej płaszczyznie, nakrytej błękitnem sklepieniem niebios, oświetlonej w dzień przez słońce, w nocy — przez pochodnie gwiazd i księżyca, milczące świadki życiowych przygód zwierząt, zmuszonych w tej tylko porze załatwiać sprawy głodu i miłości! Noc nie ma pisanych dziejów, gdyż ci, którzy piszą, śpią albo piszą w nocy. Zając przesypia dzień gwarny, z boku na bok się przewraca, a bardzo twardo śpi niekiedy — zabić go można. Zapewne miewa i marzenia senne, owe sny nigdy nieziszczone na jawie. Kto wie, czy przez sen nie żyje za pan brat z lisem, wilkiem, człowiekiem? Może z ogarami wyprawia sobie w kniei poufałe turnieje; do wyżłów, chartów chodzi w odwiedziny i serdecznie ściska się z nimi za łapy na powitanie. Czemużby sobie nie miał pozwolić jeszcze słodszego marzenia — że na przykład zapalczywie ściga zmykającego wilka, że strzelca do łez wzrusza?... Och, te marzenia i ich rozczarowania! Zając we śnie, jak orzeł, buja po powietrzu; jastrzębie przed nim pierzchają w popłochu, wrony i sroki go podziwiają. Na szczyty drzew pomyka w zawody z wiewiórką i figę lisowi pokazuje. Tymczasem nieubłagana rzeczywistość panuje także i podczas marzeń sennych. Nie trzeba spać zbyt twardo, ani się zatapiać w marzeniach, będąc zającem. Ludzie łażą po polach, psy również, a nie braknie też bydła — rogatych, nierogatych, które choć same nie są niebezpieczne, każą jednak przypuszczać w blizkości obecność człowieka. Więc ostrożnie kic, kic o jakie pięćset kroków dalej, rozważnie zbadać stan rzeczy i albo po zajęczemu w nogi, albo cichutko przycupnąć. O lato, ty poro szczęścia: ciepła, jasności, dostatku, pokarmów, a przytem — zakazu polowania! Małym truchcikiem, tyłami odwrócony pomyka wtedy zając przed jakim ekonomem, polowym, czy zgrają pastuchów, żeńców. Przystają, robią wrzawę — to nic nie szkodzi: dobre prawo opiekuńcze nad nim czuwa.
Nasz szarak, gach z płci, marczak z urodzenia, siedm zim przeżył w Morzelanach — doszedł do szczytu doskonałości zajęczej — i już się na gracza wykierował, dokonał dzielnych czynów, kiedy nań w ósmem polu życia niedołęstwo starości przyszło. On tutaj poznał każdą brózdę, każdy zagon; wiedział, skąd dokąd prowadzą wielkie gościńce główne, i małemi ścieżkami nauczył się je w potrzebie omijać. Gdy był w sile wieku swego, bynajmniej nie należał do rzędu tych zajęcy, które w niebezpieczeństwie wyłącznie nogom się powierzają: on sobie przypinał skrzydła strachu z zastanowieniem, uciekał, przystając, nasłuchując — kotłował. Strach ma logikę swoję — rodzaj przytomności umysłu — świadomość, która tylko w razie konieczności daje potężny rozpęd nogom. Toć życie jest walką i przegrana znaczy tyle, co stracić życie raz na zawsze i nie mieć potem już nigdy możności tryumfu przez ucieczkę. Przez odwrót niejeden sławy się dobił. Każdy powinien przed czemś uciekać, gdyż tym orężem można także z nóg zwalić wroga: ucieczka i pogoń jest to pojedynek na nogi. Ten przegrywa, kto pierwszy nogi sobie zerwie, wyczerpie cenne żywotne siły. Ale po co uciekać, gdy się nie wie, w którą stronę? Stosunki życiowe wytwarza i wikła przyroda, jednakże prawo pozostaje prawem: zyskiem siły jest strata na czasie. Odetchnij, jeśli masz czas po temu! Niejeden myśliciel ludzki wygłaszał zasadę: „Bądź mądrym tchórzem!“ Strach wystarcza, aby o tem wiedzieć: żaden tchórz nie ma czasu na mądrość, ma tylko duże oczy, które wszystko widzą, i uszy niezrównane. Czasem dla tchórzów korzystny jest sojusz z tchórzami: kilka par oczu i liczne uszy stanowią wyższy stopień czujnej naokoło baczności. Strzeliłeś do kurpatw, a tu się zając wyrywa, i odwrotnie. Wielka wojna, gra idzie i to jest powszechne, nieśmiertelne, jak ciał ciążenie. Ci muszą, wygrywać, owi muszą tracić. Każdy się jednak wysila, aby zgrał współgracza, zabrał mu jego własność i w tym musie słabszy ma także widoki powodzenia: ucieczka jest to czychanie na życie tego, który ściga i z głodu zginie, jeśli mu zdobycz ujdzie. Widocznie niema tu miejsca dla litości, uczucia dopiero w świecie ludzkim puszczającego kiełki razem z obłudą. Rzadki, bardzo rzadki wypadek, ażeby niezdara i głupiec doczekał się w życiu sędziwości, to jest, ażeby nie przegrał życia w tych zapasach o życie. Po ludzku rzeczy biorąc, szczęście jednak dużo znaczy, nawet — kiedy o losy społeczeństw chodzi.
Czatowali nań, podchodzili go, szczuli, ścigali, zastawiali zasadzki. Sadzono się na to, aby z niego wytrząść duszę i zjeść ciało. Nie miał ani jednego sprzymierzeńca, gdyż należał do gatunku zwierząt, nie znających wartości sojuszów i tem samem — miłości bliźniego. Każdy zając musi sam jeden ze wszystkimi swymi wrogami walczyć, musi swoim własnym orężem odeprzeć nieprzyjaciół licznych, zawziętych, chytrych i srogich. Zginąłby, gdyby był słaby, niezdarny. On tymczasem żyje i ciągle mięsożernym dostarcza pokarmu, rozmnaża pokolenia swego gatunku.
Że nasz zając wyszedł na gracza, zawdzięczał to sobie i swemu szczęściu; miał bowiem od dzieciństwa za sprzymierzeńca los ślepy, ów przypadek, dzięki któremu nieraz i zpod stryczka uchodzi się cało. Rozum wszelki następuje dopiero po szczęściu: ten rozum, co to korzysta ze wskazówek doświadczenia. Bez szczęścia bardzo łatwo zginąć z rozumem i nie zdobyć przechwalanego doświadczenia. Żadnej a żadnej sprawiedliwości na korzyść rozumu tu niema. Skąd się bierze takie szczęście i czy ono jedno nie podlega prawom, które zarządzają światem? Ono siedzi sobie poza płotem dziwnej plątaniny związku przyczynowego, niedostrzegalne ani przez rozum zajęczy, ani — niczyj. Ludzie nie umieją o tem nic więcej powiedzieć, tylko: „Szczególny zbieg okoliczności!“ Dawniejszymi czasy przypisywali to gwiazdom.
Bądź co bądź, szczęście, podobnie jak nieszczęście, nie jest żadną tajemnicą. I tak, niejaki pan Kacper, szafarz na dworze morzelańskim, taki zawołany strzelec, a do zająca spudłował. Dlaczego? Pijał za młodu gorzałkę, wino, miód, porter, likiery, i na starość ręce mu się trząść zaczęły. Szczęśliwy zając, który był pod lufą właśnie w tej chwili, kiedy szafarzowi ręka drgnęła! Tetera, szlachcic zagonowy, znany kłusownik, oko tuza potrafi wystrzelić z karty; ale ma on piekło rodzinne w domu i gdy sobie zakłóci równowagę duchową, żaden strzał mu się nie uda. Szczęście zająca! Węglicki, charciarz zapalony, dostał z Morzelan smycz chartów wybornych; jednakże młode psy w złych rękach zależały pole i, choć dopędzą zająca, wziąć go nie umieją. Burek, pies księży, mieszaniec ogara i charta, ma węch znakomity, nogi doskonałe i pysk chwytny; pies ten jednak nie może korzystać z zalet swoich, gdyż mu u szyi zawieszono klocek z drzewa, aby nocami nie odbiegał domu. Jest także w kniei morzelańskiej lis szczwany, Kita, który chodzi i pełza tak cicho, że już lepiej nie można; kiedy jednak trafi przypadkiem na suchą gałązkę, na liść zeschły, spłoszy szelestem zająca.
Otóż, dobre i złe przypadki chodzą po ludziach i zwierzętach; ale mają one zawsze jakieś przyczyny zewnątrz. Życie zająca obraca się nieustannie około dwóch czynności: dobrze uciekać i tak się ukrywać, aby nie znaleźli tam, gdzie mają nadzieję znaleźć. Po skończonej zawziętej pogoni przyjemnie jest odetchnąć: „Żyję, uciekłem!“ Daleko przyjemniej jest jednak być niewidzialnym: chodzą, wokoło upatrują, a nie widzą. Jakże bezpieczną jest na czas jakiś kotlina, którą właśnie co tylko opuścili prześladowcy: prawdopodobnie nie wrócą tutaj powtórnie dzisiaj! Z godziny na godzinę, z dnia na dzień się żyje: byle przeżyć jakiś szmat życia.




II.

Urodził się w gaiku olszynowym, o jakich tysiąc kroków od stawu. Było to w czasie roztopów wiosennych, w drugiej połowie marca i zaraz jakoś po południu. Rok ten odznaczał się nieurodzajem płodów polnych, a obfitością żab, myszy, kretów, chrabąszczów. Matka zajęcza złożyła dwoje noworodków pod pniakiem na zimnym i wilgotnym mchu i już w godzinę po połogu opuściła drzące od zimna dzieci. Dziwnie wyglądał ten świat boży, chłodny, mokry, z ołowianem niebem. W sam raz po odejściu rodzicielki, śnieg zwalił i nakrył białym kożuchem parę maleńkich szaraków, wpatrujących się w świat wyłupionemi oczyma.
Matka zajęcza, najobojętniejsza ze wszystkich matek, zjawiła się przed wieczorem, podała pierś bliźniętom, nakarmiła je; potem poszła w chrósty ogryzać pąki wikliny, wyjadać z pod śniegu szczypiory młodziutkiej trawy. Przez piąć dni brodziła po łąkach w blizkości dziatek, a kiedy niekiedy przybywała, ażeby pokarmić syna i córkę. Młodziutkim zajączkom życie już teraz wydawało się bardzo długiem, zwłaszcza gdy matka, uciekając za najmniejszym szelestem, wpajała w dziecięce serca nauki strachu.
Zaświeciło jaśniej słońce, od jego ciepła zaszumiały wody roztopów i matka puściła się na jakąś dalszą wędrówkę. Małe poczęły łazić, podlewane wodą, gramoliły się od kępki do kępki, używały nieustannie zimnej kąpieli: pierwsza woda w uszach.
Przyleciały i bociany; jak się pokazało, przyleciały zawcześnie, a jeden z nich bardzo wygłodzony odbywał nieustanne poszukiwania na łąkach. Spotkał on skuloną w troje zajączkę-niemowlę i wziął ją widać za stworzenie zbliżone do żaby, gdyż ugodził potężnie z góry dziobem między słuchy. Biedactwo odurzona tym ciosem, porywała się, podskakiwała, jak żaba, a bocianisko krok w krok szedł za nią na swych szczudłach i kuć w głowę przestawał. Spadła na wznak w kałużę, merdała nóżkami, kwiliła nadzwyczajnie żałośnie. Widział to wszystko z oddalenia brat, gaszek, czuł w sobie strach ogromny i tem lepiej przycupnął: tak się w łąkę wtulił, że go znać nie było. Dopiero na krzyk dziecka przybiegła matka i z miną tak groźną, na jaką stać zająca, skoczyła bocianowi do oczu, dała mu w brzuch szturchańca. Ale sama postawa, choćby najgniewniejsza, nie zapewnia powodzenia w walce, a gwałtowność ruchów oznacza częstokroć rozpacz ostatnią. Bocian ze spokojem przyjął tę napaść, wziął w dziób, jak w kleszcze, zajączkę za słuchy i nieco dalej odleciał, aby spokojnie spożyć owoc poszukiwań. Marne jest życie zająca!
Pozostał jedynak na świecie, a że nie zginął i on, pod dobrą gwiazdą się widać urodził. Rozpoczął działać na własną rękę, stawiać pierwsze kroki w życiu, a tu zimno, deszcze, śniegi, przymrozki. Znalazł raz na drodze życia jeża, który cały w liściach, w sianie — właśnie opuścił zimowe leże i na widok zająca zwinął się w kulę. Nasz mały myślał, że to co do jedzenia, i do krwi zadrasnął się kolcami w nos, wargi. Trzeba się i tego nauczyć, że jeż nie jest jadalny „gaga!“
Natura, zwana matką dobrą, dała mu na życie dwa główne oręże: strach i nogi. Człowiek nie dalekoby z tem zaszedł. Więc zając bał się wszystkiego, uciekał nieustannie. Jego rozwój umysłowy polegał na rozwinięciu się strachu, najważniejszej władzy duchowej zająca, a nie tak złej, jak się na pozór wydaje. Wystąpił do walki z prześladowcami, przeciwstawiając strach zuchwalstwu i srogości — wiatronogie skoki zębom, pazurom, nogom. I poszła walka zawzięta, nie znająca zawieszenia broni. Dzielny przez strach, ucieczkę, musiał sprostać wilkom, lisom, psom, człowiekowi — być bohaterem w swoim rodzaju, jeśli się tak wolno wyrażać o zwierzęciu. Talent osobnika, rycerza spraw gatunku, miał tu pierwszorzędne znaczenie. Niebezpieczeństwa życiowe zewsząd otaczały zająca; ale ich stopień nie zawsze był jednakowy. Strach w połączeniu z głodem doprowadzał go nieraz do ostateczności i z takich dwóch czynników powstała energia rozpaczy, która wiodła do ocalenia. Zwierzę, oskoczone przez groźne niebezpieczeństwa, ma do wyboru „albo, albo“. Śmierci nie wybierał nigdy, ocalał i wtedy, kiedy bywało „raz kozie śmierć, wóz albo przewóz“. Tonący chwytał się brzytwy, wypływał. Ponieważ dzień w dzień tak żył i cały wychodził, przeto podtrzymywał na świecie sztandar dzielności, złożył niezbity dowód, że nie sama tylko siła zwycięża.
Toż on miał przeciw sobie ludzi i musiał walczyć z różnymi ich wynalazkami. A cóż znaczy zwierzę dzikie, roślinożerne, wobec tak możnego pana, który opływa w dostatki, a do szczęścia jeszcze mu potrzeba mięsa zajęczego?
Oprócz człowieka, godziły nam zawzięcie zwierzęta: uosabiające chytrość, srogość, natarczywe i obdarzone straszliwym orężem, nadzwyczajną, jak na zająca, siłą. Żyjże tu, wyżyj!
Doprawdy, godzien podziwu jest szarak, gdy się wytrwale temu wszystkiemu opiera — „mężnie czoło tylu wrogom stawia“. On biedny, skazany na ciągłe tułactwo, na samotność z powodu cudzej chciwości; on, który żyje słomą, sianem, korzonkami, najwyżej kapustą... I taki nigdy się jednak nie poddał, nie został zwierzęciem domowem! Żył w strachu i strachem walczył o prawa życia:
Oto trąbka zagrzmiała w boru, strzały straszliwie huczą, pieśń prześladowcza psów gończych rozlega się po kniei. Sławny człowiek poluje na zające, a psy mu służą. Ah, ten niezmordowany Trafisz, idzie jak woda, tropi, pokrzykuje i całą zgiełkliwą psiarnię za sobą prowadzi. Po dwakroć na cel brano szaraka, padły podwójne strzały „bęc, bęc“; no i on nie zginął. Czyż to jego zasługa? Miał szczęście! Tak, ale nikt sławnym nie został w inny sposób. W Morzelanach wiele się mówi o myśliwstwie racyonalnem. Cóż za pociecha dla zajęcy, że je ludzie będą tępili racyonalnie? Kłusownik, wilk, lis, jastrząb odbywają łowy, ażeby głód zaspokoić: zdaje się, że i to jest racyonalne. Nie, ponieważ myśliwy racyonalny ściga kłusownika, tępi wilka, lisa, jastrzębia, ażeby za nich zjadać kąski, które i jemu smakują. Dla zająca — jeden dyabeł!
Jakże on się mógł wychować w tak trudnych warunkach i wyjść na gracza? Zaraz historyę opowiemy.
Jakoś w pierwszych dniach maja, gromada chłopaków i dziewcząt pod nadzorem polowego, plewiła chwasty w polu i jedna z dziewczyn spostrzegła przypadkiem zajączka, przyczajonego w bróździe. Ostrożnie podeszła i nakryła zwierzątko fartuchem, a potem je włożyła w zanadrze, mając nadzieję, że gdy wróci do chałupy, matusia uwarzy żuru na tym zającu. Dowiedział się o tem polowy i dziewczynie zająca odebrał, mówiąc: „Co jest na dworskich polach, to jest dworskie!” Zając, jako dworski, dostał się z zanadrza dziewczyny do kieszeni polowego, który również miał chęć jeść barszcz na zającu. Ale pojawił się w polu ekonom z wyżłem i pies, skoro tylko zwietrzył szaraka, ciągle go już wystawiał w kieszeni u polowego. Starszy zwierzchnik ma zawsze prawa do wszystkiego, co dworskie; przeto ekonom odebrał polowemu zająca i byłby go zaniósł do domu, gdyby się nie spotkał z panem rządcą, zwolennikiem racyonalnego myśliwstwa. I z rąk pana rządcy nareszcie dostał się szarak do dworu, w posiadanie dziesięcioletniego panicza, Kazia, który miał stąd ogromną uciechę i otaczał zajączka wielką troskliwością.
Pomieszczony w pustym pokoju niewolnik zawzięcie bębnił po nocach, hasał i przytupywał, a okarmiano go tu jako najprzedniejszemi jarzynkami — złota niewola. Był zamiar oswojenia zająca do tego stopnia, ażeby jak pies chodził za nogą pana swego. Przeprowadzenie takiego wychowania wziął na siebie pan Filip, kucharz, który przekonał panicza, że zającowi należy przedewszystkim obciąć słuchy i zawiesić dzwoneczek na szyi.
— Bo — mówił z powagą kucharz — choćby w pole uciekł, będzie już znaczny, inne zające nie przyjmą go do siebie i musi znowu do dworu wrócić.
Myśl ta bardzo się podobała Kaziowi, a przeto pan Filip niezwłocznie w czyn ją wcielił. Szarak bezuchy i z dzwoneczkiem u szyi pędził w dalszym ciągu życie pokojowe, podrósł, zmężniał i — gdyby nie obcięte uszy, byłby wcale gładkim gachem. Jednak ciasno mu widać było w czterech ścianach, gdyż się rzucał nieraz, rozbijał, biegał, jak szalony. Pewnego dnia znalazł niedomknięte przypadkiem drzwi więzienia, wymknął i, przechodząc z pokoju do pokoju, zawędrował nareszcie do salonu.
Tutaj stanął przed wielkiem zwierciadłem w ścianie, zadziwiony widokiem odbitej w lustrze postaci sobowtóra. Może mniemał, że ma przed sobą towarzysza i uczuł chętkę, aby z nim poigrać, gdyż zaczął nacierać na zwierciadło; widmo naśladowało każdy ruch jego. Bawiło go to, odskakiwał, stawał słupka, odsadzał się i z rozpędem wpadał na rzekomego szaraka.
Już sobie dobrze łba narozbijał, kiedy wszedł Jan, kamerdyner, człowiek ogromnie poważny i surowy na punkcie porządku domowego. Swawola zajęcza oburzyła i zgorszyła Jana w najwyższym stopniu.
— Aa, takiej śmiałości to już zanadto! — mruknął kamerdyner, obrzucając szaraka zjadliwym wzrokiem i rzucił się zawzięcie na zwierze, które śmiało hulać po salonie, jak w szczerem polu. Rozpoczęła się gonitwa, trwająca parę minut a zupełnie wyczerpująca cierpliwość Jana.
Zając wykazał nadzwyczajne zdolności skakania przez krzesła, chowania się pod kanapami i dawania obrotów; przyparty nareszcie do muru, dał potężnego susa i buchnął w otwarte okno.
Bywają niekiedy tak dziwne zbiegi okoliczności, że im się zaledwie daje wiarę, choć są rzeczywiste. Los zdarzył, że zając, wyskakujący przez okno z wielkim rozmachem, spadł na łeb wyżła Nerona, który właśnie pod tę porę spokojnie coś ogryzał i niespodzianka ogromnie go przeraziła. Wydało się to psu niepojętem, cudownem, ażeby mu zając skoczył na nos, oczy, głowę. Porwał się więc Nero, jakby oblany wrzącą wodą, wziął ogon pod siebie i co tchu zmykał. Opamiętał się dopiero po jakiejś chwili, zmiarkował, że psu nie wypada thórzyć przed zajęcem i powrócił do ogryzania.
Ma się rozumieć, szarak, również przerażony spotkaniem nos w nos z wyżłem, w nadzwyczajnym strachu sadził w pole, a miał pod sobą młode, wypoczęte skoki.
Wieść o zniknięciu zająca szybko rozeszła się we dworze, a ponieważ Jan miał powody taić prawdę, przeto pole domysłów stało otworem. Ktoś ze służby widział Nerona ogryzającego gnaty — ogromne prawdopodobieństwo, że to kości zajęcze. Nic łatwiejszego, niż hypotezę podnieść do godności prawdy. Stopień pewności wzrósł jeszcze, gdy kucharz, znawca anatomii, odnalazł tu i owdzie porozwłóczone kostki szaraka. Przytem Nero używał od jakiegoś czasu złej opinii.




III.

Urodził się w Malwiczach, wsi o miedzę graniczącej z Morzelanami, a pochodził z rodu Malwów, szlachty zagonowej, którzy w Malwiczach rej wodzili. Na chrzcie świętym dano mu imię Jakób, stosownie do życzenia ojca, pragnącego uczcić w taki sposób sławnego pradziada Jakóba Malwę, protoplastę całego rodu. Ojciec młodego Jakóba, dla odróżnienia w Malwiczach od innych licznych Malwów, miał przydomek Zabłotnik. Prawie w rok po przyjściu na świat syna, Malwa-Zabłotnik przeniósł się do lepszego życia, a wdowa w półtora roku po śmierci męża zawarła związki małżeńskie z niejakim Teterą, także szlachcicem zagonowym i w rok powiła mu syna. Gdy ta Teterzyna umarła w cztery lata potem, wdowiec Tetera ożenił się powtórnie. Otóż, w taki sposób niespełna ośmioletni Kubuś dostał się pod opiekę ojczyma i macochy, podczas gdy brat jego z tej samej matki, Jasiek, miał tylko macochę.
Trudno sobie wyobrazić, co tam było za powikłanie stosunków majątkowych; jednakże przy dobrej wierze dałoby się i tak oznaczyć, co komu przypadało. Nikt się o to nigdy nie pytał, przeto Kubę wykwitowano, a Jasiek Tetera z czasem objął po ojcu zagrodę.
Jakób Malwa-Zabłotnik wychował się jak nieraz sam mawiał, mając Boga za opiekuna. Zahukany, bojący się własnego cienia, nikły, wątły, zezowaty i bez złamanego szeląga w siedmnastym roku życia poszedł między ludzi.
Ale nie będziemy tu opisywali wszystkich kolei, jakie przechodził ten człowiek. Spotykamy go w czasie, kiedy liczył lat już pięćdziesiąt i pełnił obowiązki strzelca nadwornego w Morzelanach. Nie ożenił się, nie miał przyjaciół, nie używał żadnych przyjemności. Podług wyobrażeń Malwy, wszystko na świecie było zupełnie dobre i każda rzecz znajdowała się na swojem miejscu. On sobie świat już objaśnił, przerozumował, przetrawił i rozwiązał wszystkie wątpliwości, jakie tylko mogą narzucać się umysłowi ludzkiemu. Jasno, wyraźnie miał przed sobą wytkniętą drogę życia i szedł po niej krokiem pewnym. Przedewszystkiem zadaniem człowieka na ziemi jest wiedzieć, co stanowi grzech, a co nie stanowi. Jeżeli człowiek tego nie wie, powinien sprawę taką wziąć na rozum i dopóty rozważać, myśleć, dopóki się rzetelnie nie przekona. „Bo skoro Bóg dał rozum, to rozum musi wiedzieć; inaczej, Bóg nie dawałby rozumu niepotrzebnie“. Sam się nieraz zastanawiał, skąd on wie różne rzeczy, o których inni ludzie nie mają pojęcia. „Przecie Pan Bóg jest sprawiedliwy i każdziutkiemu dał rozum, a komu nie dał, to sam o nim myśli: o małych dzieciach, o kwiatkach, niektórych ptakach, robaczkach“... Gruntowny namysł utwierdził strzelca w przekonaniu, że niedosyć jest mieć rozum — trzeba sobie jeszcze uprościć u Pana Boga pozwolenie używania rozumu, gdyż bez tego łatwo na złe używać rozumu. On sobie to wyprosił w pacierzach i w nabożnem żarliwem śpiewaniu z całego serca. Ah, z jakimże zapałem śpiewał w kościele: „Od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas Panie!“ Wtedy częstokroć tak się zapominał, że wszyscy już przestali śpiewać, a on jeszcze śpiewał. Jednakże do świętych rodzaju żeńskiego miał jakby mniejsze zaufanie; za grzech to sobie uważał, chciał to przed samym sobą utaić, ale tak było. Stąd powstawało w duszy jego powątpiewanie o zbawieniu, uczuwał trwogę, mróz go przeszywał, pochylał głowę ku ziemi, bił się w piersi, mówiąc: „Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu!“ A przekonanie ciągle jednak tkwiło na dnie duszy, że święta męskość jest mocniejsza, wiele przypisywał swojemu patronowi, wyobrażał sobie, że święty Jakób ciągle z nieba patrzy na niego, że go na noc poleca aniołowi stróżowi: czuł się szczęśliwym z tej opieki. „Człowiek na ziemi jest jako ten dziad chodzący po żebranym chlebie: tyle ma, co sobie u świętych wyprosi“. On wprawdzie nic nie miał; ale to dla tego jedynie, ponieważ niebiosa chciały go doświadczyć, czy jest rzeczywiście pobożny, twardy w swoich przekonaniach. W niedoli miał pociechę, wznosił oczy ku niebu, mówiąc: „Panie Jezu Chryste, dziękuję Ci za ten krzyżyk, który mi zsyłasz!“ Widział naokoło siebie dostatki różnych ludzi i myślał: „Bóg oto chce się przekonać, czy też umieją na dobre używać Jego darów... On dobry jest i cierpliwy!... Bez końca dobry, bez końca cierpliwy“.
Strzelec nigdy nikomu krzywdy nie zrobił, wody nie zamącił, był, jakby go nie było. Ludzie mu jednak dokuczali, mieli go za popychadło, drwili z niego nadzwyczajnie, nazywali go „Mysim-królem“, ponieważ był niziutki, szczuplutki i krył się zawsze, jak gdyby po mysich dziurach. Choć Malwa nie miał za co kochać ludzi, i tak sobie powtarzał częstokroć wielkie przykazanie: „Kochaj bliźniego swego jak siebie samego!“ To kochanie nie mogło się jakoś wydobyć z jego serca, ponieważ nikt go nie pożądał. Więc w sercu strzelca miłość bliźniego z konieczności musiała się ograniczyć do pobłażania, które w żaden sposób nie może się obyć bez pewnego lekceważenia tych godnych miłości bliźnich i bez niejakiej własnej zarozumiałości: „Głupi są i — jak co jest — nie wiedzą!“ Poszepnął sobie czasem Malwa w skrytości ducha, a mimo woli kiełkowało uczucie, które nastręcza filozofia jak mizantropia: „sam sobie najzupełniej wystarczam!“ W polu, ze strzelbą na ramieniu, zżył się z samotnością, przywykał do siebie, odwykł od ludzi, a miał dużo czasu na rozmyślanie, obcowanie z samym sobą.
Ponieważ pracował poważnie na zbawienie duszy i bez najmniejszej obłudy nosił w sobie ideał świętego człowieka, przeto opadały go nieraz takie myśli, jakie oblegają umysł naiwnego i dobrodusznego dziecka. Chciał sobie na przykład przełożyć na ludzkie słowa pieśń, którą skowronek śpiewa na chwałę Panu Bogu. Innym razem powstawały pytania: „po co Bóg stworzył kamienie na polach?“ Gdy objaśnienia w swej głowie nie znalazł, rozum mu odpowiadał: „wie Bóg, co robi“. Albo: „czy święci chadzali na polowanie?“ „Musieli, skoro myśliwi mają w niebie swojego patrona!“
Pewnego dnia o zmierzchu szedł koło lasu i usłyszał huk wystrzału — a miał obowiązek ścigać kłusowników.
Zapuścił się w gąszcze i po jakiejś chwili stanął oko w oko naprzeciwko Jaśka Tetery z Malwicz.
Dwaj bracia spotykali się niekiedy, jeden drugiego witał zdaleka, uchylając czapki; ale nigdy między nimi nie przyszło do rozmowy. Tetera był to pan w porównaniu z Malwą: miał zagrodę, parę koni, krowy, trzodę chlewną, owce. Strzelec widywał, jak przed kościół zajeżdżała w święta Teterzyna i trzy jej córki — w kapeluszach, rękawiczkach, z parasolkami. Wiedział, że jest stryjem tych dziewczyn, a nie śmiałby się do nich zbliżyć w swojej kapocie starej, podartej. „Tylko Pan Bóg nie stoi o to, jak się kto ubiera“. One też udawały, że go nie widzą, nie wiedzą, co za jeden. Podobały mu się jednak. „Dziewuchy, jak łanie! Zawszeć to krew ta sama“. Nie wiedział jak im na imię; tylko jedna z nich najurodziwsza, przypominała mu rysy nieboszczki matki. „Gdy Pan Bóg kogo od dziecka na sieroctwo skazuje, to go w dobroci Swojej ciężko doświadcza“.
A teraz oto stał naprzeciw niego Jasiek Tetera i pierwszy wyciągnął rękę, mówiąc:
— Cóż ty, braciszku; ciągle tak odemnie stronisz?
Pierwszy raz w życiu człowiek przemawiał do Malwy „braciszku“ i robił mu wyrzut za obojętność — jak gdyby on, Tetera, kochał i pożądał brata, a brat go unikał. Serce młotem poczęło walić w piersiach strzelca; ono widać oczekiwało na tę chwilę, kiedy do niego w języku ludzkim ktoś przemówi: „Braciszku dla czego odemnie stronisz?“... Nie było to przykazanie miłości bliźniego — nakaz „kochaj!“
Malwa słyszał żywy głos serca braterskiego, które wyznawało swą miłość i czyniło mu wyrzut za obojętność, za brak wzajemności. Przyszedł ścigać kłusownika, odebrać mu strzelbę, zabitą, zwierzynę, a spotkał brata.
Tetera spokojnie podniósł zastrzelonego właśnie zająca, zawiesił strzelbę na ramieniu, trącił Malwę, mówiąc — pójdź! — strzelec szedł, sprawiało mu to jakąś nieznaną dotąd radość, że idzie z drugim człowiekiem.
Wyszli na pole, puścili się miedzą, na przełaj ku Morzelanom. Noc była piękna jesienna, księżyc wypłynął na niebo, a naokoło panowała cisza, wśród której słowa rozmowy brzmiały dobitnie.
— Zapomniałeś, Kubusiu, żeśmy obaj dzieci jednej matki, — rzekł Tetera głosem uroczystym.
— Bóg skarałby mię, gdybym o tem zapomniał; — odpowiedział Malwa uszczęśliwiony, że ktoś do niego przemawia „Kubusiu“ i do braterstwa z nim się poczuwa.
— Hm, nie zapomniałeś — powiadasz! A dlaczegóż nie żyjemy po bratersku? Dlaczego jeden drugiemu w niczem nigdy nie pomaga?
Strzelec nic nie odrzekł, drobnym kroczkiem drepił obok brata, stawiającego sążniste kroki, a w skrytości ducha sobie myślał. „Jakie on ma dobre serce, chciałby mi dopomódz!“
— Czy brat palący? — zapytał nagle Tetera, — brakło mi dzisiaj jak raz tytoniu!
— Nie, nie, ja nie kurzę! — zawołał Malwa i miał do siebie samego żal, że nie pali, nie może tego dobrego Jasia nawet papierosem poczęstować.
„Trzeba kupić tytoniu, papierosów, żeby na drugi raz były“.
Jasiek zaczął opowiadać o swojem ożenieniu, wychwalał swą żonę; potem mówił kolejno o każdem z dzieci — jak na świat przychodziły, jak się wychowywały, a najdłużej rozwodził się o najstarszej córce, Marysi, którą siostra jego żony, Calewiczowa, wzięła do swego domu i kazała uczyć guwernantce przez dwa lata. Ale Calewiczowa umarła i Marysia musiała wrócić do Malwicz, gdzie się dziewczyna marnuje.
Malwa pochłaniał to opowiadanie z ogromną rozkoszą, zdawało mu się, że jest w domu brata, siedzi obok swojej bratowej, a trzy urodziwe panny w kapeluszach, rękawiczkach, z parasolkami, krzątają się koło niego, uszczęśliwione podejmują stryja. Słowo „stryjaszku“, wymawiane dźwięcznym dziewiczym głosem, brzmiało, jak najwyraźniej w jego uszach. I z tego raju marzeń o rodzinnych rozkoszach wyrwało go niespodziewane zapytanie Tetery:
— A czy brat pijący? Zimną jakąś jesień mamy w tym roku...
Strzelec szybkim ruchem ręki sięgnął do torby, gdzie zawsze nosił w płaskiej flaszce trochę gorzałki.
— O takie rzeczy nie powinno się nawet pytać myśliwego, — rzekł Tetera, biorąc z rąk, strzelca podaną sobie flaszkę.
Z zachwytem wpatrywał się Malwa w brata, który do dna wysączył jego gorzałkę. „Jak to dobrze posiadać to, czego sobie brat właśnie życzy!“
Przybyli do Morzelan, było już późno; Malwa się zadyszał podążając za długonogim Teterą; ale szczęście go napełniało, ponieważ odzyskał brata. „Co za szkoda, że się już rozstać trzeba!“
Do Malwicz z Morzelan idzie się przez łąki — najwyżej kwadrans drogi. Pożegnanie było istnie braterskie: jeden drugiego pocałował rzetelnie w oba policzki. Strzelec użył na tym pocałunku, jak gdyby spijał czarę nektaru.
— Ale, ale! — rzecze Tetera na odchodnem, — pożyczn-no mi braciszku, prochu i szrótu zajęczego — tak na jakie dziesięć, dwanaście nabojów!
Malwa od dworu dostawał proch, szrót, kapiszony; ale przecie pożyczyć bratu, wygodzić można, i podał worki z prochem, szrótem, a Jasiek sam sobie odsypał, ile tam potrzebował — proch do rogu, szrót do worka.




IV.

Szarak, wyzwolony z niewoli, buchnął teraz w zboża.
Dymią, kurzą się kłosy pyłem kwiatu, prześlicznie falują, szumią. Modrzy się haber, czerwieni mak polny; chwasty to, wdzięku dodają niwie. W tym szumie zboża, w jego woni, w powietrzu ciepłem, dojrzewał zając, rósł w siły, mądrość; tylko obcięte słuchy nie odrastały. Skowronki przyśpiewywały mu w górze, na podniebiu, na ziemi — przepiórki i świerszcze. O dobrze jest zaszyć się w las żyta, pszenicy!
Gęstniało zboże od spodu, dostawało podszewki z koniczyny i miękkiej trawy, która daje chłodek, a przytem ma się tu dobry, gotowy kawałek chleba. Tylko te natrętne muchy, komary, mrówki, przeszkadzały w drzemce i z obciętych słuchów strząsać je trudno. Gdyby to po wsze czasy tak dobrze było na świecie!
Niestety, przyszli jednego dnia żniwiarze, jęli płoszyć, wypędzać szaraka z tego raju, istnego zapiecka u Pana Boga! Żniwa raźno szły naprzód i on przed sierpami z łanu na łan pomykał, aż mu nareszcie zabrakło schronienia. Po świętym Bartłomieju pełno golizny na polach i życie zajęcze leży coraz bardziej na wierzchu. Jednakże mógł jeszcze dać nura w proso, kartofle, rzepę, buraki.
Świat powoli zmieniał barwy: szarzał, płowiał, tracił blask i stawał się chłodny. Różne zwierzęta domowe wałęsały się po rżyskach, rolnicy orali, sieli, i zaczynało być bardzo ciasno zającowi w tej polnej ojczyznie.
Jesień! Więdną i spadają powoli liście z drzew; jedne się mienią w słońcu jakby bursztynowe, inne krwawą jakąś czerwonością połyskują. Poblakły łąki z wygolonemi czuprynami, zszarzały, wytarły się rżyska, jeszcze niedawno złotem połyskujące. Ziemia w swej barwie robi się podobna do skórki zajęczej, lisiej, do piórek kuropatwich. Tylko jeszcze owe liście drzew, krzewów, ostatnie na niej szmaty, i jagody głogów, jarzębiny, kaliny, albo ciemno-granatowe tarki. Dniem, nocą, lecą żórawie, dzikie gęsi, i popod chmurami słychać ich głosy. Przeciągają ogromne stada ptaków śpiewających — pokolenia młode, których zadaniem jest odnowić świat stary.
Latem nosił się zając zamaszyście — brakło mu tylko, że tak powiem, fajki w zębach i czapki na ucho. Nastały czasy oględności, zastanowienia; teraz przystawał co chwila, patrzył, słuchał. Człowiek zadziwiłby się nieraz, widząc, jak nasz szarak, ni stąd ni zowąd, brał nogi za pas i gnał bez pamięci przed siebie. Właściwością bowiem każdej zajęczej duszy są przywidzenia, pochodzące z nadmiaru strachu, a dające się nazwać zajęczą ostrożnością. Człowiek, zającem podszyty, powiada: „Kto wie, coby było, gdybym nie uciekł?“ Jest to także oręż, znamionujący przedewszystkiem zająca, który ma zostać sławnym graczem. Na tych gołych przestrzeniach niebezpieczeństwo ze wszystkich stron zdało się mieć przystęp do niego. Istota, która posiada liczne korzystne przymioty gatunkowe, w stopniu wyższym niż inne zające, posiada także, jeśli się tak wyrazić wolno, talent strachu, natchnienie, wzbudzające obawę nawet wobec mogącego nastąpić niebezpieczeństwa.
No, a niejednokrotnie tak bywało, że istotnie przywidzenie go ocaliło. Gdzie on to tam miał kotlinę od wsi, od dworu! A jednak przeczuł, zmiarkował „coś go piknęło“. Lepiej się omylić, zawieść na swem przywidzeniu, niż stracić życie.
Do kotliny jego dochodziły odległe gwary świata, wzywające do baczności. Słyszał, jak baby we wsi miądlą konopie, a kłócą się, klną siarczyście. Psy zawzięcie oszczekiwały wóz przejeżdżający z turkotem. Żrebiątko zarżało gdzieś cieniutkim głosem, a matka odpowiadała mu grubem rżeniem. Krowa uparcie raz po razu porykiwała. Kogut zapiał na odmianę.
To wszystko nie przerażało go jeszcze tak dalece. Dopiero kiedy gęsi podniosły wrzask ogromny, ogarnął go niepokój i wyskoczył z kotliny, a dobrze zrobił.
W samej rzeczy, pan Filip, kucharz dworski z Morzelan wybrał się właśnie pod ten czas na polowanie. Szedł w długich butach, z dubeltówką pod pachą, a jego wyżeł Bekas wyskakiwał przed nim radośnie.
Raz się tylko żyje, więc gdy o życie chodzi — na wojnie, czy podczas burzy morskiej — nikt nie lekceważy przywidzeń, przeczuć i przepowiedni. Co najmniej o pięćset kroków od kotliny znajdował się myśliwy, a źle mu było patrzeć, gdyż słońce miał naprzeciw. Zając przeciągnął się, zerknął. Tak, kucharz szedł prosto na kotlinę, a wyżeł merdał ogonem, biegł naprzód i z jego postawy dawało się widzieć, że nawet coś już zawietrzył. Teraz, ma się rozumieć nie ma niebezpieczeństwa; ale gdyby nie gęsi, nie przywidzenia, przeczucie...
Szarak — marsz, marsz — wyciągnął skoki i, niepostrzeżony przez kucharza, psa, pełnym cwałem popędził do brzozowego lasku, gdzie zaraz na brzegu przysiadł i patrzył i słuchał, co będzie. Był to rycerski chrzest jego, pierwsze w życiu spotkanie się z myśliwym i wyżłem. Gdyby to życie tak przeżyć, zmykając niewidzialnie!
Oho, Bekas coraz żwawiej merda kusym ogonem, wyciągnął pysk przed siebie, jak gdyby pił powietrze, przygarbił się nieco i krok za krokiem wolniutko stawiał!... Kucharz podchodził, strzelba na pogotowiu. Pies już coś wystawiał, stanął jak wryty, z jedną łapą podniesioną.
O jakie trzydzieści kroków od kotliny naszego bezuchego szaraka była kotlina druga, a w niej — szarak o dwóch słuchach, śpioch widać, nieczuły na wrażeniu świata zewnętrznego — strach małego talentu. Niech giną zające, które się bać nie umieją! Jak bomba wyskoczył z legowiska, a w tej chwili huknęło — tarach! Zatoczył się, ale pędził... Drugi raz — tarach — i kot przewrócił kozła, poszedł do torby pana Filipa.
Ten zginął, tamten ocalał — oto różnica w przymiotach osobniczych. Zawsze drżyj ze strachu i uciekaj, bylebyś życie ocalił!
Należy wiedzieć, że ten kucharz nie był wcale zawołanym myśliwym, a jego Bekas już czwartego miał pana, zawsze na podziękowanie za usługi odbierał kopnięcie nogą — okrzyczany łapikura, jedynie lizustostwem skarbiący sobie względy panów. Takim się darzy na świecie.
Nasz bezuchy, choć widział zdaleka rozlew krwi zajęczej, zachował się jak zwierzę, nie litość uczuł dla zamordowanego, tylko jeszcze większy strach o siebie. Przycupnął w lesie i słuchał bicia własnego serca: jesto muzyka zajęcza — marsz strachu.
Zeszło mu do późnego wieczora. Wschodził październikowy księżyc, wyglądał jak placek szewski-kołacz z serem, oblany szafranem, poprzypalany, wysadzany czarnymi rodzynkami. Cisza panowała w polach, spokój, budzący w zającach zaufanie i największy tchórz uczuwa w sobie niekiedy błogą pewność, że nikt nie czyha na jego życie. Nie, pewności takiej nigdy niema u zająca; jest tylko pół-pewność.
Szarak opuścił kotlinę, baczył czas jakiś, o ile mógł obciętymi słuchami; potem skacząc z zagona na zagon, popędził na wzgórek z krzyżem. Wytarzał się tu w rosie, przytupnął, wyciął szczupaka — bawił się w zucha, wyobrażał sobie, że jest odważny.
Pst!... Usłyszał lekki szelest. Aa, to jakiś zając! Tylko nie gach, jeno płeć żeńska. Wprawdzie minęła już pora zajęczych zalotów i w październiku nie zawiera się związków małżeńskich; ale dobrze jest mieć znajomą i nigdy nie szkodzi pożartować z miłą płcią nadobną.
Zrazu nie spodobał się coś gach — że to bezuchy, a u zająców w słuchach, nie w wąsach wdzięk męski spoczywa. Może i myślała, że ten gach postradał uszy w pojedynku o kochankę, a taka zawziętość jego byłaby nadzwyczajnie chlubna.
Wesoło im było, gdy się puścili na harce zajęcze, odbywali gonitwę koło krzyża, stawali słupka jedno naprzeciw drugiego, szybko poruszali wargami, przytupywali tylnemi skokami, szczypali się po szyjach, macali się po biodrach, pomrukiwali z rozkoszy — zwyczajnie, romans zwierzęcy po księżycu.
Gach jednak łowił szmery obciętemi uszyma, zaczynało go coś korcić. Ona, pewnie lekkomyślniejsza, widocznie rozfiglowała się, pożądała jak najwięcej zabawy, pląsów, potrząsów i przeszkadzała mu w czujności, kołysała do snu baczny strach jego. Niejeden już zginął z takiego powodu!
Oni się tak weselą, a tu zgiełk jakiś, łoskot bardzo wyraźny zakłóca im te rzadkie w życiu chwile szczęścia: — właśnie on, uniesiony szałem swawoli, chwycił ją zębami za kosmyk, gdy się to stało.
Spojrzeli i odrazu zniknął ich wesoły nastrój duszy. W dolinie, gdzie cień pagórka mroki rozpościerał, coś się ku nim toczyło w podskokach.
Był to Burek, pies księży, szeroko znany z nocnych wypraw na zające. Kloc drzewa zawieszono mu na szyi w celu powstrzymania go w zapałach myśliwskich, a nic to nie pomagało: co noc uciekał z domu i zapalczywie ścigał szaraki, chociaż ciężki kawałek drewna plątał mu się między nogami.
W oka mgnieniu rozbawiona para pierzchła: jedno na prawo, drugie na lewo. Pies pogonił za zającem płci męskiej i już węchem, już wzrokiem tropiąc, zawzięcie go ścigał do samego rana.
Z początku szarak zmykał nadzwyczajnie, potem otrzaskał się z pogonią, widział, że mu żadne niebezpieczeństwo nie grozi i wodził psa po rowach, dołach, różnych wertepach. Nazwalibyśmy żartami, psotą takie postępowanie, gdyby to robił człowiek, ale zając...
W każdym razie noc przepadła, zaświtał dzień biały, tak bardzo najeżony niebezpieczeństwy, że się koniecznie dobrze ukryć trzeba. Zając i sił należycie nie pokrzepił, a tu nie wiadomo, co wypadnie. Nieprzyjaciel uparty, zawzięty, choć niedołężny, znękał, utrapił. Jak długie i szerokie są Morzelany, wszystkie dziury, kąty, wycierał zając w ciągu tej jednej nocy, a Burek z klockiem wszędzie go dochodził, wypłaszał.
Dopiero rano, pies zziajany, z językiem długo wywieszonym, zaszargany w bagnach, ledwie się wlókł do domu — tak mu klocek nogi poobijał. Pociesznie wyglądała ta ofiara namiętności! Żył po to w dzień, aby w nocy polować. Nie mógł nigdy nic zdobyć z tym nieszczęśliwym klockiem, a jednak nie tracił nadziei, że zdobędzie. Codziennie dostawał w domu srogie kije za nocną wyprawę, a jednak nie opuścił ani jednej nocy bez polowania. Są tacy! „Przegrałem dziś, wczoraj, przed-wczoraj; ale jutro mogę się odegrać“.
Takie były najpierwsze występy naszego szaraka na widowni życia. Na pozór niby nic groźnego nie było; ale kto niema szczęścia, zawsze zginąć może.




V.

Jan Tetera, z przydomkiem Wielowłos, (w Malwiczach mało który szlachcic zagonowy nie miał przydomku) otrzymał po ojcu dobre gospodarstwo i on sam, jako rolnik, odznaczał się niepospolitą zabiegliwością. Chłop wysoki, chudy, wytrzymały, ślepy na jedno oko, z okazałą czupryną, w której włosy siwiały pasmami, a od dołu spłowiały i wyrudziały, jak stara strzecha, wystawiona na słoty i skwary słoneczne. Nosił głowę zawsze spuszczoną na dół i cokolwiek ją przechylał w tę stronę, z której mu brakło oka. Kaszkiet wyszarzany, przyklepany jak talerz na wierzchu głowy, kapota prawie z samych łat złożona, takież spodnie i podarte buty — oto ubiór jego w dni powszednie i święta.
W domu swoim Tetera rzadko kiedy zabierał głos, najczęściej milczał, a jeśli się odzywał, to nieśmiało, łagodnie, cicho. Zupełnie co innego za domem: przemawiał głośno, butnie, z poczuciem własnej godności, nie pozwalał się przegadać. Bo w domu był on ostatnią osobą — nikt tu na niego nie zważał. Żona jego, tak zwana Flora, okazała, modro-oka blondyna, od pierwszego wejścia w progi mężowskiego domu silną ręką ujęła berło władzy i odrazu wzięła małżonka, jak to mówią, pod pantofel. Były chwile, w których niewolnik podnosił głowę, aby ją potem jeszcze lepiej poddać. Rodziły się dzieci, a po każdych urodzinach pantofel przygniatał go dokładniej. Nareszcie zanikła u Tetery wszelka domowa odporność, zwłaszcza od czasu gdy stracił jedno oko...
Po drodze utorowanej przez matkę poszły córki — a trzy były — i człowiek z pod tylu pantofli nie mógł już głowy wychylić. Musiał zapłacić haracz i za miłość ojcowską, którą żywił dla tych dziewczyn: uczucie rozmiękczyło go na papkę. Bardzo kochał wszystkie trzy córki: Terenię, Jadzię; ale głównie najstarszą, Marynię, przedmiot uwielbiania i chlubę całej rodziny.
Ta Marynia z rysów najwięcej przypominająca ojca, przebywała czas jakiś w domu zamożnej ciotki, Calewiczowej, uczyła się tam grać na fortepianie, mówić po francuzku, i to ją uczyniło istotą wyższą. Kiedy po śmierci ciotki powróciła z Grodna do Malwicz, było jej ciasno, nudno, niedobrze w domu rodzicielskim, a wszyscy członkowie rodziny jednozgodnie powtarzali: „Marynia się marnuje!“ Widząc, że całe otoczenie wpatruje się w nią z uwielbieniem i współczuciem, skorzystała z tego — wzięła wszystkich pod pantofel, zaczęła dom urządzać podług swoich własnych wyobrażeń. Występując ciągle w roli ofiary, umiała zrobić swemi ofiarami matkę, siostry, brata, a głównie ojca, który już i bez tego był kozłem ofiarnym.
Pierworodna córka Tetery liczyła dwudziesty drugi rok życia, była gładka lubiła się stroić, marzyła o tem, ażeby mieć fortepian, paliła papierosy, czytała książki i pielęgnowała swoje rączki.
Trzy lata upłynęły od czasu, gdy Marynia powróciła z Grodna i przeobrażała po swojemu dom rodzicielski, kiedy Tetera zrozumiał, że dla uczynienia zadosyć wymaganiom rodziny w żaden sposób nie wystarczą dochody z roli. Skąd brać, to brać, a ukochane istoty muszą mieć wszystko, czego im potrzeba! Dobrze strzelał, lubił polowanie i na starość rzucił się do kłusownictwa. Sam słaby, szukał słabszych od siebie, ażeby nimi nakarmić tych, których kochał — był w tem podobny do wilka i lisa.
Dumny ze swojej rodziny, zamknięty zupełnie w rodzinnem samolubstwie, zbliżał się do ludzi o tyle, o ile to obiecywało jakieś korzyści dla jego domu. Miłość nakłada obowiązki, domaga się czynów; on też zaspakajał potrzeby życiowe tych, którym dał i samo życie. Przyjmowano to od niego tak, jak gdyby inaczej być nie mogło, a wymagano coraz więcej. Co zarobił, co oszczędził, wydarł innym, ukradł — wszystko niósł na łono rodziny, na swój jedyny ołtarz. Rzadko kiedy miał tę pociechę, że zupełnie zadowolił życzenia. Bo gdyby nawet nic w domu nie brakło, to zawsze jeszcze obiło się o jego uszy jakieś pragnienie ptasiego mleka: „Oh, gdybym ja miała fortepian!“ Niestety na fortepian nie mógł się zdobyć! Ale chleb mieli, dostatek mięsa: zające, sarninę, kuropatwy, dzikie kaczki; tylko dla niego zbrakło niekiedy. I przez zimę ciepło im było w domu, choć on nieraz dobrze wymarzł, zastawiając wnyki na zające, albo ścinając drzewo w cudzym lesie. Bez mięsa i w zimnej izbie Marysia nigdyby tak nie wypiękniała.
Łatwo zrozumieć, dlaczego Tetera zbliżył się do brata Malwy, strzelca i strażnika pewnej części lasu morzelańskiego. W Malwiczach, wśród sąsiadów, nie miał żadnego przyjaciela.
— Byle się dotknął człowieka, już go orznął — kręt, cygan! — mówiono o Teterze.
Ale i rodzina mu się nie wywdzięczała za to, co dla niej robił. Matka i dzieci ciągle były w zmowie na niego i, jeśli im czegoś w domu brakowało, dawały się słyszeć: „Co sobie ten stary myśli?“ „Trzeba wsiąść na starego!“ „Od czego ten stary jest ojcem?“ A niechnoby on kiedy mocniej głos podniósł, palec na które zakrzywił! „Ho, ho, my sobie tu nie damy ciosać kołków na głowie!“ Czasem tylko dopadł na osobności Franka, piętnastoletniego urwisa, i zepsuł mu rzetelnie skórę, a przytem zapowiadał: „jeśli słówko piśniesz matce, to trzy razy tyle dostaniesz!“ Franek też o takich zajściach z ojcem nic nie wspominał, ale przed mamą i Marynią ogromnie podwodził zawsze na starego. Flora bo zupełnie otwarcie, przy dzieciach, powstawała na męża, nazywała go gamoniem, próżniakiem, do niczego. „Obrotny człowiek, zabiegliwy, nie ścierpiałby tego, żeby jego żonie, dzieciom, na wszystkiem zbywało“. Tetera wierzył, że jest próżniak i niezabiegliwy, obmyślał sposoby, ażeby żonie, dzieciom, na niczem nie zbywało. Pomimo całej cierpliwości i wyrozumiałości, wezbrała niekiedy w nim gorycz i wtedy pudłował.
Bywało, na późnej jesieni wiatr szalony wyje, deszcz tnie taki, co go to widać, jak pędzi po polach i długimi biczami ostrą chłostę wymierza ziemi; a Tetera przygarbiony, ze strzelbą pod kapotą, dyma w pola, lasy. Zimowe słoty, zawieruchy, twarde mrozy, także niczem dla niego nie były.
Jeżeli Flora spostrzegła, że w duszy starego żarzy się iskierka buntu, umiała to szybko i łatwym sposobem zażegnać, mówiąc na przykład: Zrzuć-no, stary, kapotę!... Tereniu, weź igłę, powstawiaj łaty!“ Dbali o niego i zaraz się udobruchał. Czasem znowu Marynia na głos co przeczytała, to słuchał, a głównie w nią w tedy wpatrywał się, jak w obraz cudowny. Nigdy jednak żadna z tych dziewczyn nie obdarzyła starego pocałunkiem.
Raz w zimie wrócił do domu nad ranem bardzo osłabiony — zdźwigał się drzewem. A tu ani Flora ani dzieci nie przypuszczały, ażeby stary mógł chorować; dotąd one miały przywilej wylegiwania się w łóżku. Tymczasem dzisiaj Tetera padł na łoże jak kłoda, ku niemałemu zdziwieniu i zgorszeniu wszystkich.
— Stary chce się wyleżeć! — poszeptywał Franek siostrom na ucho.
W izbie rozlegały się głośne rozmowy, śmiechy; Marynia śpiewała nawet.
Stary usnął, spał przez cały dzień, a pod wieczór zaczął bredzić w gorączce. Podczas nocy kilka razy wołał pić; ale nikt się nie odezwał i stary nareszcie usnął, spał do rana. Rano otwarł swoje jedno oko, zdawało mu się, że żona i dzieci niepokoją się o niego, a sumienie robiło mu ciężkie wyrzuty: „ja sobie leżę, a tu w domu wszystkiego brakuje!“ chciał wstać; siły go opuściły i znowu padł na łoże.
— Florciu! rzekł cichym głosem. i powtórzył: — Florciu!
— Czegóż tam? — spytała żona półgębkiem.
— Ból w piersiach, ogromny zawrót w głowie, — odrzekł, stękając.
— Mamo, trzeba posłać po Chyleckiego! — odezwała się Marynia, czesząc włosy przed zwierciadełkiem; potem zwróciła się do sióstr.
— Jadziu. Tereniu, zróbcie porządek jaki, posprzątajcie! Nie można przyjmować doktora w takich śmieciach!
Chodziło jej o tego doktora głównie, nie o ratunek dla ojca.
Franek, uszczęśliwiony, że mu się zdarzyła gratka użycia szkapy, zaprzągł co tchu siwego i pojechał.
Chylecki był to nadworny felczer w Morzelanach, człowiek młody, jak Marynia twierdziła, jedyny w całej okolicy kawaler, z którym, było o czem pomówić „chłopiec do rzeczy“, mówiła o nim Flora.
Około południa przyjechał doktór, przywiózł z sobą bańki — tym jednym środkiem głównie szafował, a cała jego sztuka polegała znowu na tem, gdzie bańki postawić i ile. Ponieważ wynagrodzenie liczył sobie od każdej bańki, przeto stawiał ich zwykle wiele.
Zanim obejrzał chorego, ocałował ręce Flory i panien, a rączkę Maryni dłużej i ze szczególnym wdziękiem przyciskał do ust, ozdobionych biało-blond wąsikami.
Po przywitaniu z paniami, wszczęła się dłuższa rozmowa, do której bogatego wątku dostarczyło wyrażenie Flory.
— Pan doktór na nas nie łaskaw.
Marynia, to mrużąc oczyma, to zawracając, powiedziała.
— Tam się bywa, dokąd serce ciągnie.
— Na to Chylecki, odparł, że gdyby szedł za głosem serca, musianoby go „z pewnego domu“ w Malwiczach, przemocą wyrzucać. Wszystkie się domyśliły, że o ich domu mówił i panny skromnie spuściły oczy.
Terenia wyrwała się po chwili milczenia:
— Jaki z pana komplemencista!
Za to ją później Marynia wyłajała, mówiąc: „dziecinna jesteś, nic się w takim razie nie odpowiada! Przytem przytoczyła różne podobne wypadki w domu cioci Calewiczowej.
Nareszcie doktór zabrał się do chorego, obejrzał język, pomacał puls i zaczął bańki stawiać, a Marynia mu pomagała co starego nadzwyczajnie wzruszyło — uważał to za dowód dbałości o zdrowie ojcowskie. Kiedy Tetera, gęsto obłożony bańkami, syczał, panny tymczasem szczebiotały i chychotały z Chyleckim, a Terenia znowu się wyrwała:
— Czy pan kobietom także stawia bańki?...
Oo, i jak!... — zawołał doktór z uśmiechem znaczącym, a Marynia okiem przesłała siostrze błyskawicę gniewu.
Całej rodzinie dużo do myślenia dała okoliczność, że doktór nie chciał przyjąć wynagrodzenia za wizytę.
— Bardzo grzeczny i dorzeczny człowiek! — rzekła Flora zadowolona.
Marynia spojrzała zalotnie w zwierciadle, poprawiła sobie grzywkę i odparła:
— Ja wiem, dlaczego Chylecki nic nie przyjął!...
Stary leżał z zamkniętemi oczyma i w cichości rozmyślał: „Franek, szelma, pewnie zgoni, zamorduje szkapę!... Dałbym ja mu!“
Pod wieczór pogorszył się stan zdrowia i chory zaczął stękać.
— Czego kwękasz? — fuknęła nań Flora, — to ci nie ulży, a nas głowy bolą.
Napomniany, wstrzymał się już od jęków i choć sam w nocy nie spał, innym spać nieprzeszkadzał.
Ale nazajutrz rano znowu stękał — zapomniał się widać. Przychodzą na to do domu sąsiadki i któraś półgłosem z miną litościwej duszy powiada:
— Z duszy-serca życzę mu wyzdrowienia, ale jeśliby się długo miał tak męczyć, to lepiej, żeby odrazu...
Tetera słyszał te słowa, drgnął, rozstękał się głośniej jeszcze.
Drgnęła i Flora: „źle byłoby stracić takiego wołu roboczego!“
Inna sąsiadka wsłuchując się w owe jęki starego: „ę, mę, tę“ powiada:
— Toć on wyraźnie prosi o miętę! dać mu mięty!
W jakie pół godziny potem Terenia podała ojcu spory garnek wrzącego miętowego naparu. Chory pochwycił garnek oburącz, pił chciwie, jak koń spragniony, kiedy się dorwie do strugi. Wypił wszystko, odsapnął, trapiony przez czkawkę, odwrócił się do ściany i usnął.
O zmroku przetarł oko, ziewnął szeroko, wstał, odział się, wziął strzelbę pod kapotę i poszedł w pole.
Taki nie ma czasu chorować.




VI.

Ej, co tam dla zająca jesień w porównaniu z zimą!
W noc cichą, księżycową przyszedł mróz, wylał na ziemię swój mroźny wrzątek, uwarzył w nim liście roślin; muchy, motyle poobracał w trupy. Po nim nastąpił wicher i rozrzucił trupy po świecie. Z kolei przyszedł śnieg, pogrzebał liście, muchy, motyle we wspólnym grobie i zaczęła się zima.
Straszne są te zimowe wędrówki po nocach, kiedy zając, aby się pożywić, z duszą na ramieniu chadzać musi do siedzib człowieka, wroga swego.
Bywało, przez cały tydzień śnieg gęsty sypie płatami; drogi, pola, lasy — wszystko zadęte. Tak biało i biało wszędzie, że wśród tej białości gór od dolin rozróżnić nie można, a z blasku takiego oślepnąć łatwo. Śnieg przestał padać, mróz trzaskający ścisnął. Iskrzą się w nocy światła niebieskie i z góry tak jasno patrzą na głód i chłód zwierząt — jasno i spokojnie. Matko-przyrodo, gdzie ty masz serce dla swoich dzieci?...
Po mrozie — odwilż, a potem — znowu zadymka śnieżna, kurzawa taka, że świata nie widać. Biedny zając tuła się, wałęsa noc całą, brnie w zaspach śniegu po uszy. Zna tak dobrze tę okolicę, a jednak błądzi nieustannie. Pragnął oto przedostać się do rzepaku i zaszedł podczas zadymki w ugory wyjałowione. Z wielkim trudem odgrzebał wał śniegu i znalazł twardą skorupę ziemi, skrzepłą od mrozu. Teraz chciał wyjść na oziminy, a zabrnął w sapowate oparzeliska, gdzie woda nie zamarza i po brzegach olszynowa krzewina porasta. Ogryzał tutaj cierpką, gorzką korę, a wicher straszliwie huczał i dął nań śniegiem. Przekopał się na jakąś polankę, przystanął, miarkuje, gdzie wieś, gdzie dwór, dworskie ogrody, gumna, stajnie. Dzikie zwierzę w razie głodu gotowe pukać, nawet do bram wstrętnej dla siebie cywilizacyi. Tam się zawsze znajdzie jakiś okruch jadalny. I znowu brnął przez zaspy, niczyją nogą nietknięte. Szedł na los szczęścia prosto przed siebie, gdyż w taką zawieruchę oczy go prowadzić nie mogły.
Oj, jeść, jeść się chce, gwałtu — jeść, jeść!...
Pędzony głodem straszliwym, zatracił w sobie uczucie strachu, narażał się na ciężkie niebezpieczeństwa: mógłby podejść nawet do psiej budy i z pod śpiącego wroga wyciągnąć bodaj kłak słomy — okropna ostateczność!
Dotarł nareszcie do wsi, jak żebrak obchodzi chałupy, obwąchuje, szuka — i tu wszędzie zaspy. Nie uciekał z przestrachu, choć słyszał chrapanie ludzkie, mruki krowie, beki cielęce, tupanie koni. Wszelkie żywe stworzenie wypoczywało o tej porze i — ma się rozumieć — nie na czczo. Psy pozaszywały się gdzieś w barłogi — przynajmniej z tej strony zając mógł być bezpieczny. Natrafił szczęśliwie na dziurę w płocie, wlazł do chłopskiego sadu, zaczął ogryzać gałązki szczepia i byłby tu pewnie pokrzepił mocno podupadłe siły; ale naraz kogut zapiał, hałaśliwie trzepocząc skrzydłami, gęsi podniosły wrzask nadzwyczajny, a jednocześnie małe dziecko rozkrzyczało się w chacie. Takiej wrzawy nie zniesie najmężniejsze serce zajęcze, więc i on umknął.
Przebiegł teraz przez staw szeroki, zamarzły, śniegiem zawiany i znalazł się u stóp białego pałacu. Napróżno szukał tutaj, wąchał naokoło: nic nie znalazł, tylko — twarde, zimne mury. Stąd podążył ku dworskiej kuchni i w jej okolicach uprzątnął zlodowaciałe resztki gotowanych kartofli, marchwi, grochu, które prawdopodobnie wieczorem wylano razem z pomyjami.
Z pod kuchni puścił się głównym szpalerem przez ogród, ku inspektom. Dopiero tutaj odkrył pod śniegiem skarby rzetelne w wielkiej obfitości: nawpół zgniłe, przemarzłe głąbiki kapusty, kalafiorów, łodygi wspaniałych kardów.
Już dzień świtał, a on czerpał jeszcze nienasycony z owej kopalni, jak gdyby chciał najeść się odrazu na dni kilka.
Zawierucha też ustawała, niebo się przecierało, a świt pozłacał obłoki, kiedy nasz szarak syty pomyślał o spoczynku i wykonywał odwrót z ogrodu.
Tuż za płotem potknął się na jakimś zającu, który widocznie nie miał sił iść dalej, padał, a może i dogorywał. Ha, za niewytrzymałość życiem się płaci!
Natomiast nasz zając złożył dowody wytrwałości, dzielności, godne, aby je przekazać w dziedzictwie gatunkowi, a przeto musiał się teraz wyspać należycie. Oby ziemia takich miała jak najwięcej!..,
Nie kwapił się zbyt daleko i postawił klucze podług odwiecznej tradycyi zajęczej, a potem rzucił się w kotlinę śnieżną, jak w piernat. Gdyby mu w młodości słuchów nie obcięto, byłby je także obyczajem praszczurów położył po sobie. Niebiosa wytrząsnęły jeszcze resztę śniegu i łaskawie tą pierzynką nakryły szaraka. Opłaci się żyć, aby mieć szczęśliwe chwile zasypiania bez troski. Teraz mocno sobie postanowił spać twardo i jak najdłużej dotrzymywać w kotlinie.
Stan powietrza był taki, co to bez względu na zapowiedzi barometru i kalendarza — można przewidywać odwilż: śnieg woskowo miękki ma lekko fioletowy odcień, słońce się mieni za chmurami, a podmuch wiatru głaszcze.
Jakoś około południa zając posłyszał, że w pobliżu kotliny śnieg się zapada „chrup-chrup“ odgłos, który przed odwilżą jest przykrem skrzypieniem. „Baczność! koń parsknął — o, źle! Najgłupszy zajęczyna wie doskonale, że w takich razach i przy tym stanie powietrza należy bezwarunkowo dotrzymywać, dopuścić do ostateczności, a potem zobaczymy... Od tysięcy wieków miliardy zajęcy zginęły, trzymając się tego systemu samo-obrony; ale, że jednak niektóre szczęśliwie ocalały, przeto dotrzymywanie w kotlinie nie wyszło z użycia. „Tak zginął ojciec, dziad, pradziad, to i ja mogę!“...
Jeździec także obyczajem przodków najechał koniem; i z harapnika strzela tuż nad uchem szaraka: „Wyrusz no kochanku w pole!“ Gach nie śpi, wytrzeszczył ślepie, widzi doskonale: człowieka na koniu i dwa czarne charty, które aż drżą do pogoni. Serce mu bije na wielką trwogę. „Tradycya tradycyą, strach strachem... Nie, niepodobieństwo dłużej dotrzymywać!“ Uczuł pod sobą skoki, zebrał wszystkie siły i wypadł jak z procy.
Zakurzył się puch śnieżny od zajęczego susa; i psy na chwile zgłupiały, i koń w bok skoczył, i czapka jeźdzca zachwiała się na głowie. Wybuch z pod ziemi każdego stropi. A on się tymczasem w oka mgnieniu odsadził i gnał już po polu.
Rozpoczęto szaloną gonitwę, a śnieg miękkuchny zdawał się nieustannie połykać nogi zapaśników. Zając lżejszy mniej tonął, za to psy — silniejsze. Wykonał skok-arcydzieło, dał psom obrót — także odwieczna tradycya. Sunie i nagle zapadł się w rowie, jak pod ziemią, a psy runęły za nim i zniknęły również... Teraz widać było tylko jakiś gwałtowny ruch, szalenie niespokojne kotłowanie rozdartej powierzchni śnieżnej.
Krótko to wszystko trwało i już oto szarak się wyrwał z takim rozpędem, że bryły śniegu prysnęły na wszystkie strony, a on w niezrównanym pędzie mknął po białem polu. Wypadły i charty z czeluści rowu, nim go spostrzegły, wodziły chwilkę tu i owdzie błędnemi oczyma. Tam, tam, szary punkt miga na białem morzu, zdaje się przemawiać: „Chwalić Boga, umiemy jeszcze dobrze uciekać!“ I one znowu za nim strzeliły, podniecone przez jeźdzca głośnem „huź-go!“
Słaby pewnie nie podoła mocnym i zginie.
Zając zwijał się dzielnie, ciągle dawał psom obroty; ale jednak znać było, że go siły opuszczają, a tu psy docierały. Górka — gra się chyba skończy... Nie, coś lekko bieży — oho, jest już na szczycie!
Jeździec daremnie usiłuje dojeżdżać: koń się zapada, potyka.
Otóż i gonitwa z góry na dół: rozmach ogromny! Jeden z chartów natarł i piersiami tak rozbił szaraka, że go przewalił, razem z nim szalonego kozła wywrócił; drugi dopada — znowu to samo: postaczały się z góry. Jeszcze ze sto kroków i — las, zbawienie, byleby jeździec nie zabiegł drogi...
Kot pędzi i — pstryk w lewo przed samymi pyskami chartów. Wyminęły go, przebiegły, przystanęły z wywieszonymi językami, zziajane... A on — w bok i poszedł do lasu.
Trzeba wiedzieć, że niejaki pan Węglicki odbywa polowania z chartami, które szaraka dopędzą, przeskoczą, przewrócą, a jednak wziąć nie umieją. Pan rządca z Morzelan ma chrapkę sprawić kiedy łaźnię temu charciarzowi, płoszącemu zające na cudzych gruntach. Toż w następnym roku na jesieni nasz bezuchy szarak, uchodząc przed psami Węglickiego, wpadł między owce i, jak ongi Odyseusz, ocalał przy pomocy baranów.
Ale skończmy z zimowemi przygodami zająca.
Nastała odwilż, potem zadymka, a po zadymce — mróz siarczysty. I w noc mroźną, pogodną zrobił się ogromny ruch wygłodzonych zwierząt dzikich. Co żyło, szło na poszukiwanie żeru. Dziki i sarny torowały w zaspach gościniec, a po ich śladach puszczały się pomniejsze zwierzęta. Taka główna, dobrze wydeptana droga jest pożyteczna i zarazem wielce niebezpieczna, gdyż na niej to wszyscy nocni łowcy uprawiają swoje rzemiosło. Kłusownicy, jeśli tu w przesmykach nie czatują z strzelbami, to na drodze onej zastawiają żelaza, wnyki, samołówki rozmaite. Wilki, lisy, kuny, psy zwleczone, wałęsają się tam, włócząc nosy po tropach zdobyczy. Człowiek szuka tu mięsa i skóry, inni łowcy — tylko mięsa, wszystko to chytre, przebiegłe, podstępne.
Oj, straszne rzeczy dzieją się na tych zwierzęcych drogach w nocy zimowe! Głodny napada głodnego i bez skrupułu dusi, szarpie, rozdziera, zjada. Przyroda wypowiada tam szczerze, swoje prawa moralne. Ludzie skrycie to spełniają, nosząc w duszy dwa niedoścignione ideały — cnoty i szczęścia. Cóż kiedy szczęścia nikt nie posiądzie, a cnoty nikt nie chce poślubić!
Skromne zwierzę tylko wyżyć pragnie; człowieka przygniata jego geniusz i nieszczęście.
Na strasznej drodze zimowej w lasach morzelańskich nasz szarak spotykał nocą i kłusownika Teterę, i Malwę, strzelca dworskiego, wnyki, cewy, żelaza, i Kitę lisa szczwanego, wilki, i psy-włóczęgi.
Wyborna szkoła życia!





VII.

Dlaczego człowiek nadał Mefistofelesowi postać ludzką, nie lisią? Czyżby uznawał, że w przewrotności lis człowiekowi nie sprosta?
Ale zające morzelańskie musiały chyba przed Kitą odczuwać taką samę trwogę, jaką chłop zabobonny odczuwa, wyobrażając sobie dyabła w ludzkiej postaci. Jednakże dyabeł płata ludziom po największej części figle tylko i to zwykle pijakom; lis, gdzie się pokaże, popełnia kradzież, zabójstwo — istny Rinaldini morzelański!
Onego czasu, kiedy to było polowanie z naganką, Malwa na stanowisku tak nieznacznie przywarł do pniaka, że Kita wyszedł na strzał, a po strzale padł i leżał na murawie martwy. Strzelec poskoczył żwawo — że to z lisem miał do czynienia — chce go jeszcze kolbą w łeb zajechać, w tem Kita się z ziemi porywa — i tyle go Malwa widział.
„Wszelki duch Pana Boga chwali“ bełkotał pobożny strzelec, spoglądając przestraszonym wzrokiem w gąszcze leśne, gdzie mu Kita zniknął szybko, jak błyskawica.
Na polowaniach znowu z ogarami ten sam lis albo psy zmylił i wyjechał w pole, albo im taką sztukę wypłatał, że nagle ucinały i przystawały wśród zapalczywej gonitwy, nie mogąc wiatru odszukać.
— Któż tam może wiedzieć, co on zrobił? — mówił wtedy Malwa do myśliwych, zarzucających go pytaniami. — Ma on różne swoje kawałki: czasem przesadzi jednę, drugą kłodę, albo i nawet na jakie pochyłe drzewo wskoczy, przycupnie, a głupi ogarzyna nosem po ziemi powłóczy i goni dalej, nim zmiarkuje, że próżna jego praca.
W Morzelanach Kita był graczem i jakim jeszcze!... Przez dwanaście lat z górą walczył o kawałek chleba z ludźmi i ich żołdakami, psami, a czynami swymi zdawał się przemawiać: „bierzcie wy się na sposoby, ja żyć muszę i rodzinę swoję wyżywić!“
Człowiek zabija zająca, ale go lubi — poczciwego zajączka widzi nawet na księżycu; lisa, „chytrego szelmę“, prześladuje z ogniem nienawiści w duszy. Ha, bo się zeszli obaj w pożądaniu mięsa! Stąd walka zacięta, w prowadzeniu której dzikie, na zagładę skazane zwierzę wykazuje stosunkowo więcej talentu, niż przemożny wróg i współzawodnik.
Sumienie nigdy nie robiło Teterze wyrzutów za trucicielstwo i skrytobójstwo, popełniane na lisach, które niewątpliwie mają prawo życia. Mają, tylko zjadają za dużo mięsa, a przy tem futro ich popłaca. Jak to przyjemnie zabić i mieć miłą pociechę: „Spełniłem dobry uczynek!“
Zgrozą przejmowały poczciwego Malwę znalezione liczne kości w rozkopanej jamie, gdzie Kita założył był sobie rodzinne ognisko, a trzeba mu oddać sprawiedliwość — był to doskonały ojciec i nienaganny małżonek. No, ale przecież takich spraw prywatnych nikt nie uwzględnia, gdy chodzi o skończonego łotra, rozbójnika.
Zobaczmy, co Malwa znalazł w jamie lisiej! Oto w bruździe tej jamy poniewierał się kawałek kości łonowej z gęsi, którą ten dobry lis-ojciec ukradł rodzinie dworskiego stangreta Józefa. Wielki Boże! kogóż wówczas nie posądzano o kradzież tej gęsi. A duża, tłusta gąska była. Strzelec odłożył na bok rydel, ukląkł, aby się lepiej przyjrzeć wykopaliskom i wpadł w filozoficzną zadumę — zwyczajnie jak człowiek wśród kości. Miał oto nadzieję, że Kicie zabierze z jamy dzieci, gdyż pan rządca kazał; tymczasem lisy przewidziały, czy co, Malwa znalazł tu tylko kości.
Doznany zawód napełnił jego duszę goryczą, a gorycz bardzo sprzyja różnym filozoficznym poglądom.
„Mój Boże, co to mięsa przepadło!“ poszepnął strzelec z westchnieniem. „Drugi się napracuje, a przez całe życie nie powącha tego.“
Mówiąc to, gmerał palcami w rozkopanej ziemi, wydobywał kostki ze stosu kręgowego zająca, to znowu strugi czyli zęby zajęcze, które lisiątkom służyły do zabawy. Indziej dawała się widzieć potężna kość udowa indyka, skradzionego o zmierzchu na dziedzińcu plebanii. Oj, dostał też wtedy basy Burek!... Łotr kradnie, niewinny odbiera karę.
W gruncie rzeczy jest to wszystko jedno, gdyż chodzi o napiętnowanie złodziejstwa w ogóle przez pewną ilość kijów: sprawiedliwość w ogóle ma zadosyć uczynienie. Lis podbierał zające z wnyków Tetery, a kłusownik walił za to syna Franka: jest to pedagogika i jurysprudencya przyrody, w której ilość siły i materyi jest zawsze ta sama. Co się tyczy Burka, wszyscy na tego psa podszczuwali: „Nikt, jeno on zeżarł indyka — szkodnik zwleczony!“
Oprócz wymienionych kości, Malwa wydobył obojczyk koguta dworskiego, który raz nad wieczorem wskoczył był właśnie na płot, aby pianiem dzień pożegnać, kiedy go nagle ktoś za gardło chwycił, ścisnął i pieśń kogucia zamarła w piersi. Kradzież tego rozkosznego koguta przypisała szafarka dworska żydom sadownikom. „Głowę sobie dam uciąć, że żydzi!“ Tak jest, żydzi są winni zawsze! Nawiasem mówiąc, szafarka była antysemitką i żydom przypisywała wszystko zło na świecie.
Ale któżby zdołał wyliczyć rozmaite szczątki, znalezione w lisiej jamie?... Kolce jeża, kawałek ogona wiewiórki, pierze z kaczek, kur, skowronków, czajek, kuropatw, derkaczów, przepiórek. Bo Kita nie przebierał: co na placu, to nieprzyjaciel. Trudnił się widać i rybołówstwem, jak świadczyły ości rybie, znalezione w jego jamie. Jakże tu ludzie nie mają walczyć z takim zjadaczem? Strzelec Malwa brał się za głowę na widok tylu odpadków kuchennych.
„No, no, prostę zwierzę, a żyje sobie lepiej niż człowiek“ mówiąc to, miał na myśli „człowieka“-brata, Teterę.
Na jesieni, w zimie, kiedy po lasach, polach, zbrakło ptaków i gniazd ich, lis bardzo zuchwale docierał do chat i dworu. Stąd to pochodziły owe nieustanne historye o tajemniczych złodziejach gęsi, kur, kaczek. Jeden tylko pak Kacper, szafarz dworski, niebardzo coś dowierzał takim historyom, a kiedy zbadał rano tropy na śniegu, wymrukiwał pod nosem: „Lis złodziej!“ Kradzieże powtarzały się, co szafarza utwierdzało w przekonaniach. Czyścił, polerował wtedy żelaza, przysposabiał odwiatry, obwłóczki, trutki, podług rozmaitych metod, usiłował lisa znęcić i złowić. Mały z tego bywał pożytek: Kita zjadał w nocy porozrzucane smaczne grzanki, a nigdy nie tknął trutki, ani też przynętą nie dał się zwabić w żelaza. Czasem inny jakiś, głupszy lis padał ofiarą; ale w takim razie Tetera uprzątał zdobycz — on tu był królem nocy. Szafarz morzelański działał po ludzku mądrze i chytrze, z góry wiedział, że z mądrem, chytrem zwierzęciem ma do czynienia; lisa nie podszedł, a pracował dla kłusownika.
Przychodziły jednak i na Kitę ciężkie czasy — pora owych zimowych zadymek, zasp śnieżnych, srogich mrozów, w połączeniu z nadzwyczajną ludzką ostrożnością i psią czujnością. Ciężko mu było przetrwać to wszystko! Obchodził starannie wnyki, sidła, żelaza, głównie przez Teterę pozastawiane, i zabierał, co znalazł, o ile go w tem podbieraniu Franek już nie uprzedził. Zające i kuropatwy, postrzelone w jego rewirze, do niego należały, chociaż czyhały tu na nie także jastrzębie i wrony.
Mrąc głód, musiał też nieraz rozgrzebywać kupy suchych liści, chróstów, gdzie jeż odbywał sen zimowy. A nie, to znowu drepcił po owych drobniuteńkich, jakby sznureczki, tropach, uganiając się, wietrząc za myszami — dyndował.
Oh, wielka jest różnica w życiu między zającem i lisem! Pierwszy odżywiał się ladajako, a miał daleko więcej nieprzyjaciół. Drugi potrzebował na stół mięsa, a wyłącznie wojował z człowiekiem. Powiedz mi, co jadasz, a ja ci powiem, kto są twoi nieprzyjaciele!
Gdy Kita wyszedł w pole, popatrzył, posłuchał i zawietrzył, już miał gotowy plan, wiedział, co robić, gdzie się obrócić.
Dużo mówiła ta jego czaszka szeroka, uwieńczona parą śpiczastych uszu, i ten nos w samym wierzchołku trójkąta ostrokątnego, i ta para błyszczących światełek popod uszkami. Wszystko w lot chwyta, zjawiska świata zewnętrznego, materyał dla znakomitych pomysłów, upraszczających zadania życia. Jego bystrość jest źródłem lisiej chytrości, zuchwalstwa, bezczelności, wysokich zalet gatunkowych, stanowiących oręż w walce o istnienie. Oszukać zręcznie nieprzyjaciela, wyprowadzić go w pole, a nie dać mu się podejść — to polityka lisa. O, i on ma strach, obawia się; ale uczucie to nigdy go nie pozbawia przytomności umysłu! Strach połączony z rozwagą, wytwarza lisią ostrożność. I to za złe mu brano. Ludzie prześladowali Kitę i zdawali się oczekiwać od niego potulności, grzeczności. Na to lis czynami odpowiadał: „głód mi dokucza i mojej rodzinie, tkliwym być nie myślę“.
Kiedy polował na kuropatwy, robił słowo w słowo to wszystko, co Malwa, Tetera, tylko — daleko zręczniej, dokładniej, ponieważ nie mógł z odległości dosięgać zwierzyny ołowiem. Jak on się skradał, wietrzył! Nos — ciągle w przedniej straży znać mu dawał, gdzie która kuropatwa przycupnęła. Podpełznął na brzuchu, w ciemności nocnej wybrał jednę sztukę, nagle skoczył i celnie pochwycił ją w zęby. Ofiara wydała rozdzierający jęk-pisk, a inne ptaki, rozbite, furknęły, pierzchły w prawo i w lewo.
Rozumie się, że i zającom w Morzelanach bardzo trudno wyżyć z takim sąsiadem. Szarak musi się tu dobrze oglądać na wszystkie strony, kiedy chodzi o wybór kotliny, gdyż nie każdy wstaje, kto się spać położył. A i opuszczając kotlinę wieczorem, trzeba się rzetelnie namyśleć, którą drogę wybrać.
Pod koniec kwietnia i w maju, Kita nie ważył się nigdy wracać do chałupy z próżnemi rękoma. Naprzód Kicina przez jakiś czas musiała dzień i noc ślęczeć przy noworodkach, stosownie do tradycyi lisiej. Któż, jeśli nie mąż, ma w takim razie zaspokajać potrzeby małżonki? Bierz, skąd chcesz, a być musi! Nie utyskiwał i nie zbywał ladajako tych obowiązków.
Później, gdy dzieci podrosły, miewało jego ojcowskie serce ogromną pociechę: zasiadał nieraz na ogonie, przyglądał się zabawom siedmiorga lisiąt płci obojej.
Był tam szczególniej jeden synek, jego ulubieniec, bardzo obiecujący lisek — wykapany tatuś. Ten zwykle spotykał wracającego do domu ojca w głównym korytarzu domostwa i, łasząc się z przymileniem, odrazu sięgał po zdobycz, którą stary w zębach przynosił: zawsze coś uskubnął ten pieszczoch i pociecha rodziców. Wzięty za serce Kita, jakżeby się nie miał poświęcać? Egoizm rodzinny jest słodkim, rozkosznym obowiązkiem.
Dom mieszkalny był obszerny, składał się z dwóch izb górnych, przeznaczonych na dzieciarnię i z komory dolnej, od której rozchodziły się korytarze na wschód, zachód, północ i południe.
Matka niekiedy udzielała tu dzieciom pierwszych nauk, przynosząc im żywą mysz albo ptaszka. Dziatki, igrając z ofiarą po izbie, zaprawiały się do polowania: dobry przykład i żywe doświadczenie stanowią podstawę wychowania.
Oto ojciec wjeżdza do jamy z kurą i zaledwie stanął w progu izby, siedm par światełek błysnęło ku niemu, a czternaście par nóg żwawo poskoczyło i w oka mgnieniu siedm pyszczków rozrywało kurę za łeb, za skrzydła, nogi, ogon, mrucząc z rozkoszy szarpania.
Raz atoli wrócił do domu Kita bez chleba powszedniego, markotny, zziajany i z łapą rozkrwawioną; legł, zwinął się w kłębek, lizał łapę.
Pełno szemrania było na ojca; liski tylnemi łapkami skrobały się po karkach i nic sobie nie robiono z chorego rodzica.
Kita nie czuł wtedy najmniejszej goryczy w duszy względem potomstwa: pewnie rozumiał, że po to się płodzi własny gatunek, aby mu dać utrzymanie.
O wdzięczności lisy nie mają pojęcia.




VIII.


Każdy biedny, nieszczęśliwy, uniósł z przygód życia wspomnienia jakichś chwil bardzo pamiętnych, w których nieszczęścia, przeróżne klęski, głównie i z całą siłą nań się waliły — nie mogło już być gorzej. Taki był rozbitkiem na morzu, a żyje; ogarniały go zewsząd płomienie pożaru, a nie zwęgliły i uszedł; ziemia się pod nim zapadała, a nie pochłonęła go i ocalał; pioruny waliły wokoło, a on stoi, żyje. O tych czarnych godzinach życia, o tym swoim „roku strasznym“, może człowiek zawsze powiedzieć: „Prócz śmierci, ciężkich chwil konania, już mię na padole płaczu nic gorszego nie spotka!“ Kto biedę taką przeżył, spotyka już po tem przeciwności spokojniej, a zawody dolegliwe mniej go bolą.
Na gracza — i przy największem szczęściu osobistem — nie wychodzi tanim kosztem. Nasz szarak bezuchy miał także swój rok straszny, a przeżył już był całe trzy lata w Morzelanach.
Pierwszego września Węglicki z chartami znowu na morzelańskich polach! On zawsze znienacka wpada na cudze grunta, poszczuje i umyka. Nazywają go tu wypłoszem, bo co prawda — nie robi zającom wielkiej krzywdy: straszy i płoszy tylko. A bezuchy ma także szczęście do tego charciarza: i dziś oto czarne charty wzięły go w obroty — jazda!
Przyparty przez psy, jeźdźca, rzucił się rozpaczliwie w szeroki i głęboki kanał morzelański i przepłynął, a charty — także za nim, sapiąc, dysząc z wściekłości. Zmokły, wylękły, nie zdołał się nawet otrząsnąć z wody i gnał, wyskakując w gwałtownych susach ponad drobne chrósty, pędził ku ogrodowi dworskiemu.
Był ten kierunek zająca bardzo nie na rękę Węglickiemu, na którego dawno już czyhał rządca, dając się słyszeć: „Włosy mi na dłoni wyrosną, jeżeli tego wypłosza nie nauczę stronić od Morzelan!“
Dzisiaj, jak raz, pan rządca spostrzegł z pod stodół czarne charty, pędzące w okolice dworu i huknął basem na chłopów: Chłopcy, dalej-że! Trzy ruble płacę za żywego czy zabitego charta!“
Więc któryś parobek wyprzągł co tchu konia z wozu, pochwycił żelazne widły; jakiś inny zrobił toż samo, a pozostali porwali się do drągów i piechotą ruszyli na wyprawę.
Powstały hałasy, krzyki niezmierne; jazda i piechota uderzyła zawzięcie na charty, a każdy miał przed oczyma przyobiecanych sześć rubli i przeto zapalał się męstwem.
Węglicki — w nogi. Przecież ci chłopi gotowi byli zabrać się do niego, zbić go a może nawet — zabić. Cóż to znaczy dla chamów?
Psom ucieczka poszła znacznie lepiej, niż pogoń za szarakiem. Wyprawa chłopska nie miała wprawdzie powodzenia, a jednak pan rządca wspaniałomyślnie rzucił chłopom rubla na gorzałkę i przytem uroczyście obwieścił: „Ktokolwiek spostrzeże w Morzelanach tego pędziwiatra, ma prawo zabrać mu konia, a psy pozabijać! Słowo honoru, dziesięć rubli nagrody zato wypłacę!“
Tymczasem szarak staplany, przestraszony dostał się szczęśliwie do ogrodu i z pod krzaka maliny kołtował, baczył, czy owe wrzaski chłopstwa stosują się aby nie do niego.
Jednocześnie owiewały go prześliczne zapachy selerów i nadewszystko ulubionej pietruszki. Strach strachem, apetyt apetytem. Zachowywał on jednakże środki ostrożności, że gdzie jest zbyt dobrze, tam nie może być zbyt bezpiecznie. Byłby się nawet wycofał z tego raju, ale jak?... Wpadł tutaj w nadzwyczajnym strachu i na śmierć zapomniał, z której strony przyszedł.
Nastusia, dziewka dworska, szła przez ogród, a widząc zwierzę bez uszu, podobne do zająca, pobiegła zaraz do kuchni i opowiada: „Zając, nie-zając, dziwo jakieś, siedzi w pietruszce!“
Pan Filip, kucharz, porwał strzelbę, przyzwał do nogi Bekasa i kazał się dziewce prowadzić, a za nim pobiegła wszystka czeladź kuchenna i żądna nowości, spotykana po drodze rzesza.
Szarak coś przewąchał, czy przeczuł; bo kiedy orszak myśliwski, dech powstrzymując, wchodził w pietruszkę, on już wtedy w sad pomykał. Kucharz powierzył teraz Bekasowi dzieło wyszukania zbiega, a jednocześnie zagroził dziewce: „Niech-no tu nie będzie zająca!... Dam ja ci małpo! Zwódź sobie takich, jak’eś sama!“
Widać to było odrazu, że szarak z pietruszki drapnął i wyżeł natychmiast stan rzeczy zwęszył, gdyż popędził w cebulę; z cebuli pognał w sałatę, z sałaty wyniósł się do sadu i już biegł cwałem z gorącym pośpiechem psa, który prawie widzi nosem zająca przed sobą. Nareszcie Bekas zachwycił i okiem zmykającego po ścieżce szaraka, a z piersi wyżła wyrwał się teraz okrzyk niecierpliwego zapału myśliwskiego.
Posłyszany psi głos dodał nogom szaraka ogromnego bodźca. Kot gnał z górki na złamanie karku, a tak się rozpędził, że, chociaż spostrzegł idącą naprzeciw ogrodniczkę, nie zdołał już ani w bok skoczyć ani przystanąć. Z szybkością wartkiej strzały wpadł pod nogi kobiety, przewrócił ją na wznak i pomknął dalej.
Ogrodniczka zaledwie wydała okrzyk „ah“, kiedy nadbiegł Bekas, z niezrównanym zapałem przeskoczył przez kobietę, leżącą na jego drodze, i popędził za szarakiem.
Po chwilce zjawił się tu kucharz, cały w płomieniach — strzelba z odwiedzionymi kurkami — i stropił się, widząc na ścieżce parę nóg niewieścich, w trzewikach, pończochach, a powyżej — nieco obnażonych.
Dopieroż ogrodniczka zrywa się na nogi i purpurowa cała, z roziskrzonemi oczyma wykrzykuje: „Cóż to-to-to za gwałty wyrabiacie sobie po ogrodzie? Jak to psy napadają tu na ludzi spokojnych?... Polowania takie, hece różne!... Ho, ho, ho, widzicie go! A garnków, rondli, flaków pilnować!“
Mówiąc to, zdradziła coś jakby gotowość poparcia czynem słów swoich. Pan Filip nie poszedł też za przykładem zająca i Bekasa: zręcznie ominął srodze rozłoszczoną niewiastę i pośpieszył za wyżłem, a potok obelg sypał się za nim nieustannie.
Jest w morzelańskim sadzie, już przy parkanie, stary drewniany domek, skład wszelkich nasienników, zawsze na kłódkę zamknięty. Wróble podczas zimy przez dziury w dachu na noclegi się chronią, a kuny, tchórze i koty polują na nie tutaj. Kiedy szarak do tego domku dotarł, miał już Bekasa na karku, a mało czasu do namysłu i niewiele środków ratunku do wyboru. Spojrzał, zobaczył jamę pod ścianą, uderzył w nią, wcisnął się i w oka mgnieniu był wewnątrz, w czterech ścianach, naokoło których słyszał teraz gwary ludzi i niecierpliwe skowyty wyżła, nadaremnie usiłującego wleźć w jamę.
Teraz nasz szarak musiał być prawdziwie zającem podszyty, widząc swe położenie bez wyjścia, a jednak błysła nieszczęśliwemu gwiazdka nadziei...
Kucharz i z nim czereda służby przybiegają pod domek, gdzie Bekas trzyma nos na jamie, przedniemi zaś łapami namiętnie rozkopuje ziemię, przytem ciągle niucha. Pan Filip namyślał się przez krótką chwilę i zawołał z miną człowieka, który zrobił wielkie odkrycie: „mamy go!“ Z temi słowy ukazał palcem domek i czemprędzej pochwycił jakąś tykę, zaczął nią obmacywać jamę. Wnet się przekonał, że jama miała ujście w domku i znowu radośnie obwieścił tłumowi: „będzie nasz!“
Na wszystkich twarzach malowało się niezmierne zadowolenie. Chodziło teraz o to jedynie, aby się dostać wewnątrz domku. Ale drzwi tego domku były zamknięte na kłódkę, a klucz w rękach ogrodnika, z którym stosunki przyjazne — jak kucharz słusznie mniemał — pewnie się nadwyrężyły z powodu przykrego przypadku ogrodniczki. Co tu robić? Naraz jednemu z kuchcików przyszła do głowy myśl bardzo szczęśliwa: „Wyrwać skobel, zabrać zająca, a potem znowu wbić całe to zamykadło!“
Podczas gdy niecierpliwsi zaglądali przez szpary i przysięgali, że widzą szaraka, inni, ludzie czynu, podważyli patykiem skobel i drzwi się rozwarły. Zachowując środki ostrożności, kucharz wszedł do składu nasienników, a tłum z bijącem sercem w milczeniu oczekiwał dalszego przebiegu wypadków.
Kucharz uchylił drzwi i tajemniczem skinieniem przyzwał trzech chłopaków z czeladzi, aby mu pomogli szukać zająca, który widocznie ukrył się gdzieś w kupach łodyg roślin nasiennych. Powołani z namaszczeniem zabrali się do dzieła, zmieszali, przewrócili w nieładzie nasienniki, starannie podług gatunków poukładane i nie znaleźli upragnionego zająca. Gdzież on się podział? Rzecz dziwna, prawie cudowna!...
Właśnie pan Filip zaczął tę sprawę rozumem ważyć, rozbierać, kiedy pod drzwiami domku zjawiła się ogrodniczka w towarzystwie męża i trzech jego pomocników, uzbrojonych w rydle.
— A to co znowu? — krzyknął ogrodnik, otwarł drzwi gwałtownie, straszliwym wzrokiem zmierzył zbladłego ze strachu kucharza, a plondrujących chłopaków za uszy brał i za drzwi wyrzucał. — Psia-cię-mać, łajdaki, nicponie, zamki mi tu będziecie odbijali?... A wara od ogrodu!
On jeszcze nie skończył, kiedy ogrodniczka już głos podniosła i zaczęła kucharzowi maścić, wycierać kapitułę, że aż uszy bolały słuchać. Przyskakiwała do niego, zaglądała mu w oczy, podobno wyraźnie w twarz plunęła.
Widział pan Filip, że już pierzchła cała rzesza, która z nim przyszła ścigać zająca, przeto osamotniony nie chciał się narażać na niechybnie jak najgorsze skutki stawienia oporu i w milczeniu wykonywał bardzo zręczny odwrót. Dopiero kiedy się już znalazł pod kuchnią, wzniósł w górę prawicę i pogroził nią ogrodniczce, co miało znaczyć, że kuchnia wypowiada wojnę ogrodowi.
Pan Filip powrócił wściekły z tego polowania. Ale cóż się stało z zającem?
Gwiazdką nadziei, która błysnęła więźniowi w czterech ścianach domku, było okienko niewielkie, rzucające mdłe światło na kupy nasienników. Rośliny, zwierzęta, ludzie ku słońcu się garną. Niepokojony przez wrzawę oblegających, wylazł na piramidę nasiennych łodyg, wyjrzał na świat okienkiem, zobaczył pola, łąki, lasy i już wiedział, co zrobić. Jakie to szczęście dla prześladowanych, że istnieją różne mysie jamy, okienka! Trzeba było wielkiego zacietrzewienia ze strony kucharza i jego pomocników, że nie pojęli odrazu zniknięcia szaraka.
Bezuchy pozyskał sławę czarownika i dziewki w kuchni często opowiadały sobie o nim bajki... Pan Kacper, szafarz, drwił potem z kucharza: „Na zająca — jedyny sposób posypać mu soli na ogon!“ Takie przykrości odbijał kucharz na dziewce, która mu była przyniosła wiadomość o zającu w pietruszce: „Małpo jakaś, ty pomyj i psów pilnuj, nie zajęcy!“
Oto mamy parę kartek, wyrwanych z dziejów strasznego roku w życiu szaraka, a nie na tem koniec.




IX.


Psy morzelańskie, trudniące się rzemiosłem myśliwskiem, nie były zbyt straszne. Ogary coraz więcej wychodzą z mody i tylko myśliwi starszej daty od czasu do czasu polowali tu z nimi. Z chartami Węglickiego, wypłosza okolicy, zwierzyna nie potrzebowała się liczyć, podobnie jak z Trezorem, wyżłem felczera Chyleckiego, psem, pozbawionym wzroku i węchu. Bekas, wyżeł kucharza, miał niejedno ale i swoje myśliwskie stanowisko zawdzięczał łaskom pana raczej, niż własnym zdolnościom. W ogóle mówiąc, praca różnych psów wyglądała tu na spychanie, robotę za pańszczyznę. Bardzo nieliczne są psy utalentowane, które z zamiłowaniem uprawiają sztukę i całe swoje psie ja w nią wkładają, ażeby panu szczerze przyjść w pomoc.
Rzetelnie prawdziwą samodzielność myśliwską i istotny zapał zdradzały w Morzelanach, głównie dwa psy kłusowniki: Burek, pies księży i Nero — kucharski, oba z usposobień jeden do drugiego niepodobne wcale.
Ów Burek był to warchoł, szalony zapaleniec, gotów do najwyższych poświęceń, do samozaparcia, jeśli mu szło o dogodzenie namiętnym chuciom myśliwskim — ten miał żyłę! Całkowita ludność plebanii zgodnie podała sobie ręce, ażeby udomowić psa rozwydrzonego, i nic a nic nie wskórano: noc w noc kłusował po polach, lasach. Gospodyni księża dowodziła z niewzruszoną stanowczością, że „takiego kondla bić i bić, ile tylko skóra wytrzyma, to mu się nareszcie musi odechcieć balowania“. Zasady te wygłaszała bardzo przekonywająco, a parobek Maciek, prawa jej ręka, ściśle działał w duchu owych zasad. Obity kijem, srodze sponiewierany Burek poskomlił, posmucił się, a wieczorkiem namiętność znowu odzyskiwała siłę i gnał na polowanie. Z kolei rzeczy spadała nań kara obostrzonego postu, co ku zdziwieniu wszystkich wydawało jak najgorsze skutki. Oczekiwano od psa pokory, uległości, a tymczasem pies, przyciśnięty głodem, rzucał się na garnki przy ogniu i z pod ręki kradł, co się ukraść dało. Więc za to znowu sypano mu wały, zawsze w nadziei, że się poprawi; pies jednak ciągle trwał w błędach — zakamieniały grzesznik.
Gospodyni poleciła trzymać go czas jakiś dniem i nocą na łańcuchu w budzie. Burek miał na to sposób: wył nadzwyczajnie smutnie, przeraźliwie. „Jeszcze nieszczęście jakie sprowadzić gotów“, mówili zatrwożeni mieszkańcy plebanii, którym wycie psie spać nie dawało, a serca napełniało obawą pomoru, ognia, głodu i wojny. Nareszcie zawieszono mu u szyi gruby kloc z drzewa, który utrudniał psu chodzenie i za każdym krokiem walił go mocno po nogach. I to nawet nie oddziaływało na Burka powstrzymująco: co noc odbywał wyprawy łowieckie, a dom zostawał bez stróża. Przecież polowanie na zające nie mogło mieć na żaden sposób powodzenia: klocek uniemożliwiał ściganie! Wielka jest siła znałogowanej namiętności. Szalała ze złości gospodyni księża, słysząc, że w okolicy różne domy stawały się ofiarą nocnych kradzieży, a Burek nic nie dbał o plebanię.
Postąpiła, jak lekarz albo pedagog: ponieważ nowe środki nie działały, zwróciła się do dawnych i wydała rozkaz: „Maciek bij!“ a Maciek „rznął psu dudy, psuł mu skórę“, aż sobie to nareszcie zbrzydził i dał pokój: „Narowisty, nieposłuchany psia-jucha! Ani kij, ani nic, jeno chce łachać... Co takiego bić po próżnicy, skoro się uparł i nie myśli zmądrzeć?“
W obec tego opuściła gospodyni ręce, zaczęła poszukiwać innego stróża domu, a Burkowi zostawiono swobodę postępowania, skrępowaną jedynie klockiem u szyi.
Na tego psa oddawna wydano wyrok śmierci; mianowicie zarząd dóbr morzelańskich polecił był Malwie zastrzelić szkodnika. Cóż kiedy pobożny i bogobojny Malwa rozważył sobie w duszy, że swoją drogą należy wypełniać rozkazy dworu, a swoją drogą pamiętać o przykazaniach boskich i kościelnych. Skrupuł strzelca tak się tu przedstawiał: „Kiedy on jest pies plebański, to z pewnością, jeżeli przyjdzie co do czego, i od kościoła nieraz złodzieja odstraszy. Strzelaj-że tu dopiero do takiego! Łatwo im rozkazywać — zastrzel!... Czemuż kto inny go nie zastrzeli?... Spowiadaj się potem: „zastrzeliłem psa plebańskiego!“ Oo, nikt mię nie zmusi!“ Miał więc pies przynajmniej ze strony strzelca paszport bezkarności na polowanie w Morzelanach.
Tego Burka należy uważać jako psa, który się minął z powołaniem i miał złamane przez ludzi życie, a jednak natura ciągnęła wilka do lasu. W taki sposób marnują się talenta.
Coś podobnego możnaby powiedzieć i o Neronie, koledze Bekasa. O ile z powierzchowności da się wnosić, był to mieszaniec, w którym płynęła krew francuskiego setera i wodołaza. Nero, pies rosły, wybornie zbudowany, odznaczał się ubarwieniem srebrzysto-białem z łatami kasztanowatemi, włosem pięknie karbowanym, spojrzeniem wymownie rozumnem. W czasie, do którego się stosuje to opowiadanie, Nero nie był surowem dzieckiem natury, psem umiejącym jedynie szczekać i skomlić. Posiadał on w całej rozciągłości to wykształcenie, jakie zwykle odbierają wyżły, od dzieciństwa pozostające w dobrych rękach. Jako pies zupełnie fachowy z kierunkiem doskonale wytkniętym, znał na wylot wszelkie tajemnice zawodu. Co to było za ułożenie!... Więc też ze zdziwieniem w oku spoglądał nieraz Nero na Bekasa kiedy obniuchywał mysie jamy, a spojrzeniem zdawał się taką, mniej więcej myśl wyrażać: „Kolego, gdzieś się ty wychowywał? Jakże można tak upośledzać swoje stanowisko i szlachetny nos wyżli wtykać w jamę mysią?“
Nero z powagą piastował godność psa legawego, a nie należał bynajmniej do rzędu tych wyżłów, które przez pochlebstwo, nadskakiwanie, usiłują, pozyskać względy panów. Obce mu były i nie odpowiadały jego duchowemu nastrojowi owe czułostkowe łaszenia, przymilania się psów-pieszczochów, co to liżą ręce, stopy, a wyskakują przed panem, a szczerzą zęby i, pogłaskane, skomlą z rozkoszy. On nigdy uczuć wierności, przywiązania do chlebodawcy nie wylewał w taki sposób. Przyzwany po imieniu, stawał przed panem, merdnął dwa, trzy razy ogonem i wzrokiem zdawał się zapytywać: „Chciałbym dokładnie wiedzieć, po co mianowicie wezwano mię tutaj?“ Kto tam wie, czy niezależnie od wychowania, na dnie psiej duszy, nie czaił się kawałek buntownika psiego. Jaki pan całą gębą, umiejący i w ludziach oceniać niezależność, godność osobistą, uwzględniłby zapewne psi charakter Nerona. Ale czegóż się można było spodziewać po panu Filipie, kucharzu z duszą poziomą, z mózgiem płaskim jak kotlet? Za swoje jakoby zbyt wygórowane pojęcia o stanowisku wyżła, Nero od czasu do czasu dostawał kije, które — jak powszechnie wiadomo — są dotkliwe fizycznie i moralnie. Już szafarz morzelański, myśliwy starszej daty, rzucił był światło na zapędy myśliwskie pana Filipa, wyrażając się uszczypliwie: „Inna to sprawa wsadzać zająca na rożen, a inna nań polować... Żaden oprawca nie ułoży wyżła“.
Podobnaż gruntowność przebijała się także w stosunkach Nerona z innymi psami. Dla psów niepełnoletnich, które dopiero co wyszły ze swego szczenięctwa i tylko figle miały we łbach, okazywał bardzo dużo wyrozumiałości, pobłażania. Taki Parolek, syn jego, czy Bob, kształcący się na stróża domowego, mogły łazić mu po głowie, szarpać go za uszy; a on leżał nieporuszony i nigdy, nigdy im zabawy nie popsuł jakiemś gniewnem warczeniem, oburzeniem. Puś znowu, zgrzybiały pinczer, ulubieniec panienek, i Popol, stary jamniczek, w obecności jego bezpiecznie zajadały przysmaki, które im dawała Joasia, zwana psią matką. Nero spoglądał na to bez najmniejszej zazdrości, a — co dziwna — nigdy żadnemu psu nie wyrywał z zębów kąska. Zjawiały się pod pałacem psy obce, tacy wędrowcy, co to bez żadnych złych zamiarów, wiedzeni prostą ciekawością, przychodzą zobaczyć, jak też jest tam na dworze.
Biedaków tych Nero nie prześladował, nie zrywał się z gorączkową gwałtownością, właściwą innym psom dworskim, gdy na swych śmieciach ujrzą żebraka-przybłędę. Nawet pobudzony przed rozkaz pański „huź-go“, nie kwapił się zbytecznie, dając niejako do zrozumienia: „przecież nie jest mojem zadaniem wypędzać psy z dziedzińca za bramę“. Jeżeli go jednak napadł jakiś pies awanturnik, umiał się wtedy dzielnie postawić i już niejednego zuchwalca zawali-drogę nauczył rozumu.
Cóż się stało, że Nero, pełen cnót psich, wyżeł zawsze na swojem miejscu, został żarliwym kłusownikiem i szedł o lepsze z Burkiem plebańskim? Przeobrażenie nastąpiło tu w myśl przysłowia: „Jaki pan, taki sługa“. Wyżeł przez jakiś czas spełniał wzorowo myśliwskie obowiązki w polu, ale kiedy pan Filip raz, drugi i dziesiąty spudłował, pies przywykły u poprzedniego pana do strzałów celnych, zaczął teraz lekceważyć sobie polowanie z myśliwym-partaczem. „Na jedno wychodzi, czy ja mu dobrze, czy źle służę.“
Kucharz spostrzegł, że pies poniekąd drwi z niego i przedsięwziął środki, będące powszechnie w użyciu przez małodusznych panów: łajał, klął, katował wyżła i ma się rozumieć — zbierał stąd jak najgorsze owoce.
Ostatecznie pan Filip wziął sobie za pomocnika niejakiego Bekasa, psa najzupełniej wyrozumiałego na wszelkie błędy pryncypała.
Nero, usunięty od obowiązków, nie umiał gnuśnieć w bezczynności i to są rzeczywiste powody, które go pchnęły do kłusownictwa, to jest — rozrywki myśliwskiej, a — jak chcą inni — rozboju myśliwskiego. Sam sobie teraz wystawiał zające i niedołężniejsze łowił.
Malwa spotykał się nieraz z Neronem na polowaniu i myślał: „Pies dworski, zające dworskie i ja dworski“...
Miało to znaczyć, że strzelcowi dworskiemu i psu dworskiemu wolno polować na zające dworskie.




X.


Jakoś w ostatnich dniach września, około godziny dziesiątej wieczorem, Grzegórz, lokaj, w liberyi szaraczkowej z zielonymi wyłogami i guzikami złoconymi, szedł ponad stawem i zatrzymał się przy jednym z białych domków w pobliżu kaplicy. Przez chwilę stał pod oknem, nasłuchywał, a do uszu jego dochodziło zwewnątrz głośne chrapanie.
W tym domku mieszkał strzelec Malwa, który właśnie co tylko wrócił z polowania, padł na posłanie i zasnął.
Grzegórz uśmiechnął się do siebie i mruknął: — Będzie mu nie na rękę, śpi twardo!
I zaczął bębnić palcami po szybie najprzód lekko, potem coraz silniej, a nareszcie walił pięścią w ramę okna i wołał: — Panie strzelec! Panie Jakóbie!
Musiał się dobrze dobijać, podnosić głos, zanim posłyszał z izdebki odpowiedź: — A czego tam? Nie dobijać się! Przeciem ja nie głuchy!
Strzelec dobrze słyszał już pierwsze słowa Grzegorza, ale nie lubił dworskich lokajów i zawsze od nich stronił. „Drwiarze, wyśmiewcy, natrząsają się tylko z człowieka!“
Grzegórz, choć mu Malwa dał już odpowiedź, uderzył jeszcze trzy razy pięścią w ramę okna, a potem, rozdzielając sylaby, mówił dobitnym głosem:
— Goście zjechali do pałacu — dużo gości!
— To i cóż? Wielka nowina! Pewnie chcą jutro polować? Dobrze! — odrzekł strzelec piszczącym głosikiem.
— Nie o polowanie chodzi! zwierzyny na stół potrzeba — dużo zwierzyny!
Kiedy dużo gości, to i zwierzyny dużo... Będzie! — odmruknął Malwa.
Ale lokaj i potem nie odchodził, widocznie chciał się przekomarzać z strzelcem i — zawsze donośnym głosem — mówił w dalszym ciągu:
— Panie strzelec, proszę tu do okna!
— No, dobrze, dobrze! Będzie!
— Koniecznie proszę do okna! Ważny interes...
— Sekret jaki?
— A jakże, sekret!
— Utrapienie z sekretami po nocy!
Teraz Grzegórz słyszał, jak Malwa sapał, gramolił się z pościeli, a po chwili stanęła przy oknie postać mała, rozczochrana, drapiąca się w plecy, w głowę.
— O cóż chodzi? — zapytał strzelec dosyć szorstko.
— Trzeba, żeby zwierzyna była porządna!.. Buliony, auszpiki będą robili... Kuropatwy, koniecznie kuropatwy być muszą... Zajęcy sztuk z dziesięć, z tuzin i więcej...
Żachnął się na to mały człowieczek w oknie, odskoczył i zniknął w cieniach izby, mrucząc: „Sekrety takie!“
A Grzegórz wołał: — Jeszcze nie wszystko, panie strzelec! Kwiczoły na stół być muszą.
— Uhu, kwiczoły! Trzeba je najprzód stworzyć!
Po tych słowach dał się słyszeć łoskot ciężaru padającego na posłanie z mrukiem: „Do okna człowieka po to wołać“...
— Panie Jakóbie, — uprzykrzał się natrętnie Grzegórz — panicz kazał przypomnieć, żeby wystrzelać te psy, co po polach za zającami gonią.
— Gorsi od tych psów są ludzie, którzy takie psy chowają, a żyją, — rzekł strzelec popędliwie.
— Aa, pięknie, panie Malwa! Nigdym nie myślał, żeby człowiek pobożny, chrześcijanin, tak nabluźnił językiem! Trzeba się z tego wyspowiadać.
Lokaj widocznie ugodził teraz w słabą stronę, gdyż Malwa poskoczył co tchu do okna, prawie się położył na szybie i z wielkim niepokojem zapytywał:
— Co, co, co? Co ja powiedziałem?
— Powiedziałeś pan, że ludzie, którzy trzymają psy zawleczone, są od psów gorsi... Tymczasem Burek jest pies plebański.
— A bodajże mi język zaraz odpadł!
— Powinien odpaść, bo go Pan Bóg nie na bluźnierstwa dał człowiekowi! Trzeba się dobrze nad tem zastanowić, panie Malwa, zrobić rachunek sumienia, iść do spowiedzi... Wstyd, wstyd dla katolika takie rzeczy mówić!
— Człowiek grzeszny, wypsnęło się z głupiej gęby, — mówił żałosnym głosem strzelec, a Grzegórz uszczęśliwiony, że narobił Malwie zmartwienia, podążył ku pałacowi.
Po odejściu lokaja, strzelec niezmiernie podrażniony, z boku na bok się przewracał, powtarzając w duszy: „Obudzą człowieka i wodzą na pokuszenie... Mieli rozum ci święci Pańscy, którzy na puszczę uciekali od świata“.
Strzelec popadł w ów stan, co to człowiek niby czuwa, a majaczy i senne widziadła go trapią. Zaczął od rozmyślań, jak trudno jest wśród ludzi uniknąć grzechu, przeszedł niebawem do psa plebańskiego i widział Burka z klockiem u szyi, harcującego w polach za zającami. Opadły go teraz tłumy zajęcy, kicających, pomykających, stawających słupka, dotrzymujących w kotlinach, a wszystkie prosiły: „Panie Malwa, zabij Burka, psa plebańskiego!“
Naraz, nie wiadomo skąd się wziął w marzeniu wierny pies jego Cymbał, który zdechł już dosyć dawno, i teraz wyszczekał wyraźnie te słowa:
„Burka, psa plebańskiego, nie można zabijać!“
„Skoro nieboszczyk mój Cymbał tak powiada, to już go usłucham.“
Pomyślał sobie strzelec i wystrzelił między zające, które pierzchły na wszystkie strony. Następowały potem obrazy, poplątane i bez żadnego związku: kucharz, wschodzący księżyc, anioł w białej komży i ze skrzydłami, Marysia Teterzanka zajadająca plaster miodu. Wpatrzył się w ten ostatni obraz i usnął.
Zaspał.
Był już ogromny dzień, kiedy strzelec przetarł oczy, ziewnął, zrobił znak krzyża świętego i ucałował ziemię przed łóżkiem, nad którem wisiał przylepiony do ściany barwny obrazek Zbawiciela w koronie cierniowej. Uklęknął, odmówił pacierz głośno i znowu ucałował podłogę. Powstał, zaczął opatrywać dubeltówkę: przedmuchał obie lufy, nabił, włożył do torby kawał czarnego chleba, flaszkę z gorzałką, na wychodnem jeszcze się przeżegnał, nacisnął na oczy kaszkiet i wyszedł. Zaraz na drodze westchnął: przypomniał sobie, że mu się przyśnił dzisiaj Cymbał.
„Szkoda, mądry, dobry był psina!“
Westchnął znowu, gdyż teraz za psa i za siebie musiał pracować.
Nizki, skulony, toczył się ku wsi drobniutkim kroczkiem, trzymając pod pachą dubeltówkę, a zpod kołtuniastej czupryny zaledwie znać było szczuplutką, poczerniałą twarz, ożywioną przez czarne, zezowate oczka. Zimny jesienny ranek kąpał się w rosie, a płachty mgły wisiały ponad łąkami, lasami. Właśnie pasterze wypędzali ze wsi bydło w pole, a jeden z nich spostrzegł przemykającego się chyłkiem Malwę i krzyknął:
— Mysi król idzie!
Nadbiegli inni, wołali na wszystkie strony:
— Mysi król! Mysi król!
Strzelec przyśpieszył kroku, chciał się jak najprędzej wyrwać, uciec od natrętnych krzykaczy, którzy teraz natarczywie za nim biegli, trzaskali biczami i krzyczeli:
— Mysi król!
Pochylił się ku ziemi, udając, że bryłę błota w swej obronie podnosi. Swawolnicy przystanęli, a on tymczasem w derdy uchodził. Jeszcze poskoczyli za nim z okrzykiem:
— Mysi król!
Teraz z oddalenia złożył się do nich strzelbą, ażeby nastraszyć malców. Ale przed jedną przydrożną chatą stała jakaś baba i ta rozpuściła język:
— Widzicie go, jaki to pogan! Do dzieci ze strzelby celuje... A nie wiesz-że ty tego, ladaco, że to jest grzech ciężki?
Malwa się przestraszył i jeszcze bardziej przyśpieszył kroku.
„Jużci kobieta prawdę mówi: nie godzi się mierzyć strzelby do człowieka — bliźni!“
Odetchnął, bo już wyszedł za wieś na pole. Uśmiechnął się sam do siebie, gdyż mu dziwna myśl przyszła do głowy: „Coby to było, gdyby tak dubeltówkę nabić miałkim pieprzem i dopiero kropnąć z tyłu do tych małych psotników? Oj narobiłoby toto wrzasku; pieprz pewnieby ich żarł, palił.“ Wnet atoli spoważniał, gdyż sobie wspomniał, że taki żart byłby też grzechem, a grzechu strzedz się trzeba w mowie, myśli i uczynku. Właśnie zgrzeszył teraz myślą.
Wtem spostrzegł jastrzębia, który siedział na kamieniu, wodząc w około oczyma — ptak ogromny, kuropatwiarz. Malwa przyczaił się, przychylił, podchodził, a jastrząb siedział, patrzał zdziwionym wzrokiem, jak gdyby nie mógł pojąć, co za stworzenie widzi przed sobą: cielę, koza, czy człowiek. Jeszcze się dziwić nie przestał, kiedy strzelec do niego wypalił: „bach, bach!“ Ptak usiłował wznieść się na skrzydłach, podskoczył, upadł i, brocząc krwią, bijąc o ziemię skrzydłami, stoczył się w brózdę, aby skonać. Ale na huk strzałów, prawie jednocześnie, wyrwał się z kotliny zając i o jakich trzydzieści kroków przystanął naprzeciwko Malwy.
Niezwykłe zjawisko miał strzelec przed oczyma: szaraka bez słuchów, „zwierzę naznaczone w Bożej oborze“. — Gdybym nie był wystrzelił do jastrzębia... — tu się zastanowił, bo „możeby nie należało strzelać do takiego kota, który chyba jeden na całym świecie nie ma słuchów.
— Na stół potrzebują dużo, dużo zwierzyny! — mruknął, nabił strzelbę i poszedł dalej. Idzie, rozgląda się i myśli: — O zakład, że kot siedzi tu w ugorze!.. A jakże, jest tam, o jakie sześćdziesiąt kroków od miedzy! O, dziś widać zające dotrzymują! — Podszedł bardzo blizko, będzie miał strzał pewniuteńki, wymierzył, a tu — „prztyk, prztyk“. — Niechże cię, sęk trzaśnie! Zapomniałem na śmierć nałożyć pistonów!... Psia-kostka, tamten zając bez słuchów zauroczył, czy co!.. Oho, nie będzie dzisiaj szczęścia! A tu na stół potrzeba dużo, dużo zwierzyny. — Pocieszyła go myśl, że ten zastrzelony jastrząb mógłby wyjeść przez zimę niejedno stado kuropatw, sporo zajęcy, a tak już nie żyje.
Było południe, Malwa ciągle łaził po polach bez posiłku i bez szczęścia. Wczoraj „wypsnęło“ mu się w rozmowie z Grzegorzem to słówko grzeszne o Burku plebańskim. Kto wie, czy dzisiejszy brak szczęścia na polowaniu nie pochodzi z tego powodu? No i ta baba, która mu dziś rano naklęła, i zając bezuchy. — Czy ja aby z uwagą odmawiałem pacierz dziś rano? — zaczął o tem rozmyślać, ale nie mógł sobie przypomnieć, czy jakie światowe myśli zamącały mu poranną modlitwę.
Usiadł na miedzy, gryzł suchy kawałek chleba, a był jakiś markotny, wydawało mu się, że go wewnątrz coś tak samo gryzie, jak on — ten kawał chleba. Złych myśli nie mógł od siebie odpędzić. Ciągle teraz bywał taki nie swój od czasu, jak wszedł w stosunki z bratem Teterą. To sumienie tak go nękało, skrzeczało w nim nieustannie: „Ej Malwo-Zabłotniku, twój brat cię na manowce prowadzi! Przed Panem Bogiem już ty nie jesteś ten sam Kuba, czysty jak kryształ!.... Brat Jaś oduczy cię jeszcze do kościoła chodzić, staniesz się plugawem, grzesznem cielskiem z duszą skazaną do piekła na wieczne męczarnie“. I teraz oto jadł chleb, a głos sumienia słyszał w głębi duszy. Chciał w siebie wmówić, że to jest co innego: „O Jezu Chryste, jakże mię też bolą nożyska! Zupełnie jakby w nie ołowiu nalał“. A głos wewnętrzny odpowiadał: „Łżesz, to nie nożyska, jeno grzechy cię trapią“.



XI.


Zjadł, podziękował Panu Bogu. Wstał, wyprostował się i poszedł brózdą przez kartofle. Myślał, że w tym roku kartofle gniją i żal mu było biednych ludzi. „Co to to będzie jadło? Pewnie im Pan Jezus czem innem ten głód wynagrodzi... Ha, świat teraz ogromnie grzeszny!... Ludzie nie umieją Pana Boga o chleb prosić. Cierpią za to, a Bóg i tak łaskaw, że nie karze srożej“.
„Frruu!“ Zerwało się stadko kuropatw. Późno się spostrzegł i pomyślał: „Niech tam jeszcze pożyją!... Co one takie bystre w tej porze?“
Spojrzał po polu, widział zdaleka pana rządcę na koniu i skręcił w przeciwną stronę. „Takiego zawsze lepiej omijać: zaraz wypytuje o to, o owo. Raz mu za mało kuropatw, zajęcy; drugi raz — za dużo jastrzębi, lisów. Kiedyś gwałtu narobił o to, że ktoś tam widział w lesie Jaśka Teterę... Co prawda, Jaś sobie za dużo pozwala, a rządca ma jakieś takie oczy, co człowiekowi w duszy świdrują. Może on i wie o tej sośninie, dębinie?... Przysłał kiedyś po mnie chłopaka — idę, a serce mi wali: „pata-taj, pata-taj“... — Malwa — powiada — za strzelca służysz, a lisy po polach morzelańskich chodzą jak owce! Rozkopywać jamy, wykurzać, truć, strzelać! — O lisach ze mną mówił, a tak patrzał, jakby wiedział o sprawkach Tetery. Na łgarza, krętacza, wyszedłem przez brata.
Tak się wałęsał Malwa do wieczora i nic nie zastrzelił, tylko markotność w duszy jego coraz bardziej wzrastała. Stanął pod zagajnikami, łyknął gorzałki, zagryzł chlebem i za krzakiem przysiadł na piętach: „Może wychodnego zajączka upoluję tutaj.“
Rzecz dziwna, Malwa nie poszedł dzisiaj w stronę starego boru, gdzie się podług umowy zawsze teraz schodził z bratem Teterą. Jeszcze przedwczoraj tam się spotkali i Jasiek tak przekonywał Kubę: „Pan Bóg dlatego dał dużo bogaczom, ażeby biedni mieli z czego uszczknąć. Morzelany — duże państwo, nie znać wcale, gdy kto w lesie zetnie choicę, czy dębczaka“. Strzelec się opierał, zatkał sobie uszy, zamrużył oczy, a Tetera znowu zwalił ślicznego dębczaka. „Co moje sumienie jest warte?“ Ile razy się spotkał z bratem, zawsze popełnił grzech śmiertelny. „On mię zabija na duszy! Choć młodszy, jest Kainem, ja — Ablem“. — Pożycz-no mi dubeltówki — mówi raz Tetera — idę do Cieciórki polować w puszczy na łosie“. Malwa mu pożyczył dworskiej dubeltówki i przez trzy miesiące nie mógł odebrać; dopiero raz spoił brata gorzałką, zabrał strzelbę i uciekł. Zaczynał się coraz bardziej bać brata Tetery. „Mowny taki i chytry, że do najcięższego grzechu namówi“.
Zawiódł się strzelec i na rodzinie Jasia. Poszedł był kiedyś w odwiedziny do Malwicz, był pewny, że go Flora i Teterzanki serdecznie powitają; tymczasem one kręciły nosem, krzywo nań spoglądały, wyśmiewały się z niego po kątach, nie prosiły nawet siedzieć. Nie było nawet mowy o tem, żeby go która z dziewczyn nazwała wujkiem. A jak one się wyśmiewały z niego! Terenia ręką aż sobie zasłaniała usta i krztusiła się od śmiechu, a Jadzia za każdym jego ruchem mrugała na Marynię. Zamiast spodziewanej rozkoszy rodzinnej, nałykał się wstydu, napoił serce goryczą. Przecież i to go niezmiernie zabolało, że Flora nie zamawiała do niego „bracie“ ani „Jakóbie“, tylko ciągle nieosobiście, jak do kogo niższego, z lekceważeniem: „Jakiż urząd ma się w Morzelanach?“ „Pewnie nie pija kawy i herbaty-hę?“ Strzelec jużby nigdy do tego domu nie zajrzał. Co sobie myślała ta Flora Gibulanka, pochodząca z Gibulu, gdzie dom jeden, siedem ulic?... Nie spodziewał się, że i brata Teterę za nic miały te kobiety. „On nie bywa w kościele, może dlatego“... Ale Flora wszystkich członków rodziny męża zawsze uważała za swoich nieprzyjaciół, o czem Malwa nie wiedział.
Gdyby Jaś nie był złodziejem, nie bluźnił nie dowodził, że grzech nie jest grzechem, Kuba kochałby go bardziej jeszcze za owe domowe przykrości, doznane od żony i córek. Cóż kiedy Tetera wyglądał jak szatan-kusiciel! Nie chadzał do kościoła, łamał posty, drwił z pobożności, a przytem kradł i dowodził, że kraść jest dobrze. „Przez niego będę chyba musiał podziękować za służbę przy dworze i uciec stąd gdzie daleko, daleko, żeby się już nigdy z Jasiem nie spotkać. Nabroiłem tyle grzechów, że tego przez długie czasy nie odspowiadam, nie odposzczę, nie odmodlę, nie odśpiewam“... Trapiła go nadzwyczajnie i ta myśl, co on powie, jeżeli jednego dnia pan rządca z góry fuknie: „Malwa, czy ty wiesz, że Tetera drzewo z lasu kradnie i zwierzynę rabuje?“ Okropne położenie, ponieważ trudno zaprzeczyć i przyznać się trudno. Mój Boże, tyle lat tu przesłużyłem, przywykłem oto do kościoła i masz! Dziedzic taki dobry dla mnie, na człowieka mię wykierował... Niczem byłem, on mię dźwignął. Tutaj mi nikt nie daje dobrego słowa, a dziedzic przy każdem spotkaniu mówi: „Jak się masz, Malwa? Cóż mi powiesz?“ I rękę swoją kładzie na mojem ramieniu, choć pan taki. Gdzież ja mam sumienie okradać dziedzica.
Myśli te do reszty zgnębiły strzelca, wspomniał sobie, że i pana swego będzie musiał teraz unikać. Nie miałby czoła stać przed nim oko w oko. Rozmyślał tak, siedząc na piętach, i nogi pod nim ścierpły. Położył na ziemi strzelbę usiadł należycie, przypomniał sobie, że dużo zwierzyny na stół potrzeba. Las szumiał, gwiazdy świeciły. Malwa uczuł się samotnym na świecie, opuszczonym. „Jeden tylko Pan Jezus jest przy mnie“. Tylko od Boga jednego nie potrzebował stronić. Niegdyś tam, przylgnął był do jednej dziewczyny z Kniaziewicz — nazywali ją „grubą Kaśką“. Jeszcze wówczas nie był taki pobożny. Coś go dziwnego do niej ciągnęło: łaził wszędzie, gdzie się spodziewał spotkać Kaśkę, gdyż lubił na nią patrzeć, choćby zdaleka, i czuł wtedy jakby głaskanie po sercu, a w ustach robiło mu się słodko. Nigdy nie zapomni tych czasów. Ale Kaśka była taka wspaniała, a on marny, mały: chyba po drabinie mógłby się dostać do jej szyi. Rozmawiała z nim tylko tak sobie, a kochała Wicka fornala, ogromnego chłopa — to ona pierwsza dała Malwie przezwisko „Mysi król“. Jednego razu podpatrzył ją przypadkiem, ją i Wicka — straszne rzeczy! Onby nikomu nigdy nie wyznał tego, co wtedy widział — oj jej, jej!... Kochajże tu dopiero kogo! Malwa cierpiał potem, nie mógł sobie znaleźć miejsca.
Od tego czasu zaczął być pobożny, ukochał Zbawiciela świata i Jego mękę, która odkupiła ludzi. Braterska miłość dla Tetery zdradziła teraz strzelca jeszcze gorzej, niż owa miłość dla grubej Kaśki: musiałby się bowiem wyrzec ostatniego co mu się zostało — Pana Jezusa i łaski boskiej. Wyobrażał sobie, że łaska boska schodzi na ziemię prościutko od tronu Boga w promieniach przecudnej jasności — osoba, owinięta w te promienie, gdyż oczy ludzkie nie są godne jej oglądania. On, sługa boży, człowiek grzeszny, czuł niekiedy że łaska boska schodzi ku niemu. Tam w głębokościach duszy, nie w oczach cielesnych, spostrzegał czasem tę jasność nad jasnościami. Schylał się wtedy kornie, zamykał oczy i było mu bardzo dobrze sam-na-sam z łaską boską. Może nawet wewnątrz swej duszy słyszał wtedy głos jakiś: „Przychodzę do ciebie, Malwo, sługo Boży!“ Bywał w zupełnie innym, tamtym świecie — jasnym cudownym. Tylko niekiedy miewał wątpliwości, nie mógł należycie zmiarkować, czy ogląda światłość wiekuistą, czy chwałę bożą, czy łaskę boską: wszystkie wyglądały daleko, daleko piękniej, niż wschodzące i zachodzące słońce.... Dużo, dużo promieni, prześlicznych, przejasnych promieni!
A teraz oto, z powodu Tetery, usunęły się od niego, uciekły chwile owych jasnych widzeń i jakby mroki nocy osiadły na duszy. Ciemno i zimno i straszno człowiekowi, kiedy od niego ucieka jasność miłości, nadziei, wiary!
Porwał się Malwa, uklęknął, złożył ręce, pochylił głowę, odmawiał z zapałem modlitwę a była to modlitwa nad modlitwami, podniesiona skruchą grzesznika, który się poczuwa do winy i błaga o przebaczenie: „Nie wodź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego!“ Słowa słabo tylko wyrażają to uczucie, którem się strzelec modlił do Pana zastępów.
Wybiegł jeden i drugi zając, każdy z nich słyszał pod krzakiem szmer szeptu, podobny do szmeru strumyka, do szumu jodły, do głosu wiekuistych potęg, które przemawiają podczas ciszy nocnej. Przystawały zające, nasłuchywały, jak dusza ludzka w pracy natchnienia wznosi się ponad świat cały i pojmuje wtedy to, co jest niepojęte. Malwa nie widział, nie słyszał przebiegających zajęcy, choć na stół dużo, dużo zwierzyny było potrzeba.
Wtem ktoś go w ramię trącił i wyrwał z zachwytu pobożności temi słowy: „Kuba, cóż ty na spanie do boru chadzasz?“
Strzelec wytrzeszczył oczy — zapomniał, gdzie jest — i z przerażeniem spostrzegł przed sobą Teterę.
— Czego ty chcesz odemnie? — zapytał Malwa stłumionym głosem, a ręką wykonał taki ruch, jak gdyby chciał odepchnąć brata.
— Twoje szczęście, żeś przez sen wyrzekł jakieś słowo!... Kot był akurat na jednej linii z tym krzakiem i już miałem pociągnąć za cyngiel, kiedym posłyszał jakiś szept ludzki.
— Czy ja to spałem?
— Gdybyś nie spał, zastrzeliłbyś ogromnego kota, który tak mi się wydawał, jakby nie miał obu słuchów... No, ale skorom cię nie zastrzelił, to daj gorzałki!
Mówiąc te słowa, Tetera sięgnął do torby strzelca, wyjął flaszkę, wstrząsnął nią i pociągnął parę łyków, poczem rzekł:
— Zapominalski z ciebie, bracie! Nie stawiłeś się wczoraj pod starym lasem, choć taka była umowa... Co prawda, i bez ciebie sobie poradziłem: mam już w domu tę sosenkę, a jutro grabiny mi będzie potrzeba. Upatrzyłem tam sobie trzy sztuki. Przynieś i ty z sobą toporek, to się prędko uwiniemy!
— Nieee! — zawołał głosem przeciągłym Malwa i tak zazezował, że mu w oczach światełko błysnęło.
Tetera uśmiechnął się szyderczo, wziął brata za rękę, wstrząsnął i rzekł:
— Przestańże być mazgajem, bać się wszystkiego: Boga, dyabła, ludzi, siebie samego! Mój bracie, Bóg nic ci nie da, dyabli cię wezmą, a ludziom trzeba zabierać, co można.
Strzelec wyrwał rękę z ręki Tetery, powstał szybko i zaczął uciekać, a w pośpiechu zapomniał o leżącej na ziemi dubeltówce i flaszce z gorzałką. Kłusownik włożył na ramię dubeltówkę, schował do kieszeni flaszkę, mruknął: „Jakbym znalazł! Niedoczekanie twoje braciszku, żebyś się jeszcze kiedy zobaczył z tą strzelbą!“ Poszedł w las, a Malwa wybiegł na drogę i jak szalony, pędził ku Morzelanom.
Niedaleko od wsi dopędził Icia, żyda, handlarza skórek zajęczych, który się skarżył, utyskiwał na ciężkie czasy.
— Cóż robić? — mówił lcie, — bieda na świecie jest także z woli Boga.
— Brat Tetera takby nie powiedział, on gorszy od tego żyda, — pomyślał Malwa.
— A co to znaczy, że pan strzelec nie ma dziś strzelby? — zapytał Icie, a strzelec uderzył się palcem w czoło i dopiero oprzytomniał.
— Masz tobie! Zostawiłem pod krzakiem dworską dubeltówkę i Jasiek pewnie ją sobie przywłaszczy; a tu dużo zwierzyny na stół potrzeba, od świtu muszę zacząć polowanie.
Wrócił pod las, ale strzelby nie znalazł.




XII.


Rok straszny szaraka stanowiły wszystkie razem wzięte czarne godziny jego życia w różnych epokach jego doczesnej wędrówki na tym padole płaczu. Zestawiamy tu tylko następujące po sobie wydarzenia, nie zaznaczając, w jakim mianowicie roku żywota to i owo nastąpiło.
Zrażony przez charty do pól morzelańskich, nasz zając wybrał sobie las na miejsce pobytu. Ta cisza z muzyką nieustającego szumu drzew różnych ma w sobie coś tajemniczo zdradliwego: ona niewoli, ażeby się nieustannie oglądać, nasłuchywać, obawiać, a niemile brzmi wszelki szmer, który ją zakłóca. Brak przestrzeni otwartej sprawia, że poza każdem drzewem podejrzewa się zasadzkę. Z gąszczów zagajników powszędy wyzierają jakieś czarne ślepie; czy nie oczy satyrów, faunów, nimf, leśnych — och! Jest to kraina strachu, zamieszkana przez bojaźliwych, których konieczność zmusza do otrzaskania się ze strachem. Zabobonne przeczucie nigdy tu nie opuszcza lękliwego mieszkańca i — zwykle nie zawodzi. Gdzież, jeśli nie w boru, wierzyć w demony złośliwe? Któż wie, co znaczy głos turkawki, świerszcza, puchacza? Wąż, jaszczurka, z trwogą przemykają wśród paproci, a jeszcze trwożliwiej pierzcha wiewiórka. I oczy zaślinionych ślimaków zdają się przestrach wyrażać. Nie, to nie podobna, ażeby jakieś tajemnicze istoty nie przemieszkiwały w tych brodach sędziwych świerków, jodeł, — w dziuplach wiekowych dębów, — w rdzawych bagniskach, zarosłych trzciną, tatarakiem!
Zmierzch zapada, sowa huka, ciemno, ponuro. Jeżeli się tu przedrze światło księżyca, dodaje tylko ponurości swym kontrastem owym posępnym gąszczom i dziurom. W jego blasku krzaki jałowców, kępy paproci, stoją nieruchome, jak skamieniałe. Świecenie próchna i robaczków świętojańskich, wilczych i lisich oczu, są to nocne światła boru.
Już był miał opuścić kotlinę, a trzymała go w niej jeszcze tylko obawa, ażeby ruchem swoim nie zakłócić ciszy, gdyż to może jest niebezpieczne... Ach, jak oni tu chodzą! Żeby odgłos ich kroków słyszeć, trzeba umieć imać uchem szmery spadającego na ziemię pierza i — płatków śniegu. Trzeba napiąć władze wszystkich razem zmysłów, aby na odległość działały potężnie i jednocześnie. Trzeba w umyśle wywołać stan jasnowidzenia, przeczucia.
Oto podchodzi, z niezrównanem mistrzowstwem, nogę za nogą stawia; uszka nastawione słyszą daleko, daleko; nos naprzód wytknięty ima wonie z takiej odległości, na jaką powietrze może je przenosić: gdy nikt nie czuje, on jeszcze zwęszy; oczy jego świecą ogniem, a dusza cała ześrodkowała się w pożądliwości smaku. Lis Kita, najsłynniejszy tu myśliwy! Przyczaił się do ziemi, idzie, pełza bez szelestu. Tylko para oczu świeci, jak dwa robaczki świętojańskie na murawie.
Spostrzegł go już szarak, także nie w ciemię bity, dobrze świadom, jak i kiedy wynosić się z kotliny. Opuścił swe legowisko tak cicho i lekko, jak gdyby stąd odlatywał na skrzydłach motyla; liść mu pod nogą nie zaszeleścił, gałązki krzewów usuwały się przed marą bez ciała. On się chyba przeobraził w ten szum boru, zlał się w jedno z ciszą i utonął w mrokach zagajników... Jak gdyby w czapce niewidymce, uszedł poza krąg zasadzki, biegł chyba w jakichś puchowych trzewikach niesłyszalności. Potem już dopiero, zwykłym zajęczym obyczajem, z całej siły uderzył w skoki. Gnał, sadził susy przez krzaki polanek, byle wypaść na pola, gdzie go już wszyscy dyabli ścigać mogą.
Wtem nagle „tarach, tarach, dwa echa piorunów rozsypały się po boru straszliwym odgłosem. Zatoczył się zając, wywrócił dwa kozły i przez chwilkę myślał, że nie żyje. Ee, kto ma wisieć, nie utonie!... Tylko dwa ziarnka ołowiu oparły się o jego żebra — przyczyna późniejszego darcia na słotę. Prędko się zerwał z upadku i poszedł, a ma się rozumieć nie folgował skokom.
To kłusownik Tetera strzelał do niego z dubeltówki pożyczonej od Malwy, no i nie spudłował. Na to się trzeba w czepku urodzić, żeby być pod lufą Tetery, a unieść duszę w ciele.
Farba ciekła z rany, zając, mimo to, wyciągał nogi, pędził na bagna, trzęsawiska, ażeby w miejscu niedostępnem rany zagoić, lub wyzionąć ducha. Ciężki wypadek z dziejów jego strasznego roku!
Spał sobie nasz szarak na mokradłach, a tu wczesnym rankiem Chylecki, felczer, właśnie się wybrał na dubelty i wziął z sobą Trezora, starego wyżła, który — jak wiemy — był ślepy i pozbawiony węchu. Nikt nie mógł odkryć, dla czego Trezor stawał do szemrzącego strumyka, jak gdyby wystawiał kuropatwę; dopiero szafarz morzelański dowiódł, że pies-wyżeł, posługujący się jedynie słuchem, robi tu, co może. Z tego też powodu pan Kacper nazwał Trezora muzykiem. „Bestya, ma słuch! Jemu na koncerta chodzić, nie na polowanie!“ Są słowa, wyjęte z ust pana szafarza.
Otóż, Chylecki narobił po bagnach ogromnego zgiełku: pewnie z pięćdziesiąt strzałów padło, a nie zginął ani jeden dubelt. Wyżeł słyszał ciągle grzmiące huki strzelby, jak szalony rzucał się na wszystkie strony i w tych zapędach swoich niejednokrotnie podbiegł był do kotliny ranionego szaraka; ale przecież go nie mógł spostrzedz ani zwęszyć. Zając widział plondrującego Trezora, słyszał huczące wystrzały, myślał, że mu zagraża wielkie niebezpieczeństwo i, mimo dolegliwej rany, wyjechał z kotliny. Chylecki w tej chwili posłał za nim dwa strzały — tak sobie, na wiwat. Kto już tyle razy spudłował, sam nie ma wiary w celność swego strzału. Podrzucając w górę białe natyłki, kot wyniósł się w pola, a gdy tutaj nie znalazł miejsca dostatecznie bezpiecznego na kotlinę, znowu zawrócił do tego samego lasu, gdzie wczoraj połknął był niemało strachu.
Na otwartym wzgórku, pod ogromnym pniakiem sosnowym, który wykopano z korzeniami, znalazł sobie nareszcie schronienie. Ale widocznie nie miał chęci przepędzić nocy w lesie i o pierwszym zmierzchu poszedł chwiejnym krokiem w pole — myślałby kto, że on już łazić nie może. Do rana przebywał na koniczysku i tu spotkał kilka zajęcy, którym zazdrościł apetytu; one zaś stroniły od odmieńca, pozbawionego obu słuchów. Rasowe uprzedzenia mają początek w świecie zwierzęcym.
Cierpiący, ranny, wzgardzony przez swojaków, poprzestał na skromnej wieczerzy, zakropionej rosą nieba i żółcią własnej niedoli. Jakoś spokojnie cała ta noc przeszła; tylko ruch zaognił widać ranę, gdyż mocno go dolegała, przypominając, że w chorobie łoże wypoczynku ma główne znaczenie.
Rydwan słoneczny, poprzedzony jutrzenką, zaczynał wjeżdżać na niebo, wrony i gawrony witały go krakaniem, kiedy nasz szarak, zachowując wszelkie środki ostrożności, powracał do kotliny pod pniakiem sosnowym. Teraz snu potrzebował i zasnął.
Spał może godzinę, może i nieco dłużej, a zbudziło go niespokojne, wrzaskliwe pierzchanie sójek. Otwarł trzeszcze i widział w oddaleniu na murawie dwie wiewiórki, które, wydając odgłosy trwogi „guk, guk“, z nadzwyczajnym pośpiechem rzuciły się na drzewa i pomknęły ku szczytom. Jest więc coś takiego, czego on w chorobie swej widać nie przeczuwa dzisiaj. Baczność i baczność! Nasłuchywał — to tu, to tam zwracał uszy. Gdzieś w oddaleniu rozlegał się szum stłumiony, jakiś gwar, stuk, szelest... Oho, wyraźnie słychać: „hu, ha, hop!“ I świstanie, gwizdanie, i walenie pałkami w pnie drzew, i uderzanie po liściastych krzakach. Wrzawa co chwila wyraźniejszą się staje i oczywiście w kierunku kotliny postępuje. Ptastwo pierzcha nadzwyczajnie, wydaje odgłosy trwogi. Musi już być źle, skoro dzięcioł zaniechał kucia dziobem, przechylił głowę, posłuchał, krzyknął na trwogę głosem urywanym i szparko frunął dalej. O z pewnością jest źle, niebezpiecznie, jeżeli ten pracowity kowal odbiega od swej roboty!
Popod pagórkiem, wśród starych, omszonych jodeł, sosen, jakiś szarak pomyka dobrym zajęczym truchtem, a coraz przystaje, bacznie kołtuje... Oj, kręci się biedak, nie wie, co robić z sobą! Z miny jego widać, że jest w rzetelnym strachu. Cała uwaga uciekającej rzeszy zwierzęcej pada na porębę... Gwałtu, jakież przerażliwe, dzikie okrzyki wstrząsnęły całym borem! Nasz zając nie może już dłużej dotrzymywać wobec tego, co się dzieje. Opuścił wygodną kotlinę, zbiegł żwawo z górki, kwapi się i on ku porębie; niktby nie pomyślał, że to zwierzę jest chore, postrzelone.
Firankę poręby stanowi las stary, rzadki, w którym wszystko zdaleka widać, jak przy latarni. Tutaj wzdłuż porozstawiani przez Malwę strzelcy czatują poza krzakami, pniami gotowi strzelać do napędzanej zwierzyny. Właśnie nasz szarak przystanął na chwilę, kiedy od strony zdradliwej linii zagrzmiały wystrzały, od których padły zające, usiłujące uciec najpierwsze. Źle robi, kto się zbyt śpieszy. Cóż teraz począć?... Tu przeraźliwie wrzeszczą i nachodzą, a tam jest cicho, spokojnie, ale śmierć stoi na czatach. Oo, znowu strzelają! Zając się już dłużej nie namyślał i całem pędem skoków pognał przez gąszcze zagajnika na linię krzykliwej naganki. Bez namysłu teraz pędził na ukos i już miał skoczyć w owę otchłań piekielnych wrzasków, kiedy mimochodem spostrzegł, że w odległości jakich pięćdziesięciu kroków lis Kita wierci się bardzo niespokojnie. Ta okoliczność zmnożyła siłę rozpędową zająca. Wpadł pomiędzy dwóch wyrostków, którzy z kijami co tchu poskoczyli do niego i teraz dopiero podnieśli gwałt straszliwy, wrzeszcząc na całe gardło: „Oha, oha!“ Nie pozwolił się spłoszyć i wybiegł po za nagankę. Już był daleko w polu, kiedy przystanął na wzgórku, spojrzał w kierunku lasu i widział, że lis Kita wynosi się z boru prawie po jego śladach.
Gdyby zającom za dzielność wyznaczano nagrody, to nasz szarak dnia tego zasłużyłby na złote rycerskie ostrogi. Był ranny, chory, a nie dał się pokonać! Ale cóż może obchodzić dzielność zajęcza tych, którzy dopiero na półmisku oceniają, czy szarak jest smaczny?... Że go tam potem w polu zoczył kundel chłopski i, ujadając zawzięcie, ścigał przez parę minut, nie należy to już tak dalece do kroniki wypadków roku strasznego, a przeto nie daje się zapisać na karbach sławy bezuchego zająca. Słusznie, czy nie słusznie, milczy się o takim, któremu natura dała nogi za oręż, a kundle go zjadły. Któżby chciał sławić filozofa, pokonanego rozumowaniem przez osła? Co bywa.
Do zimy wyzdrowiał szarak, zabliźniły mu się rany, zadane przez Teterę; ale nie na tem koniec ciężkich przygód roku strasznego.




XIII.


Zima! Święty Marcin przyjechał na białym podjezdku! Oj, będą ludzie korzystali z ponowy!
Jakby na wesele albo — imieniny, zjechali panowie z miasta do Morzelan na zabijanie zajęcy. Malwa urządza im polowanie i tak opowiada:
„Jeden z nich — doktór, drugi ponoś książki pisuje, trzeci — jakiś tam nad kolejami żelaznemi, czwarty nie wiem, co za jeden, jeno przez okulary strzela, podług miastowej mody. Strzelby mają śliczności: dać to innym do rąk, narobiliby szkody w bożej oborze... Jasiek Tetera, sam jeden, zakasowałby ich wszystkich. Z samego dworu rozkaz przyszedł: „Malwa będziesz prowadził polowanie!“ Za głupiego człowieka mnie mają, a kiedy przyjdzie robić zakłady z ogarami, to mądrego niema i głupi Malwa musi“.
Nasz gracz morzelański schronił się na tę ponowę do niepozornego brzozowego lasku, od którego polowanie właśnie rozpoczęto. Myśliwi przyjechali sankami, chuchają w ręce, choć „zawalili rękawice, szuby i buty daj Boże zdrowie“. Strzelec, psiarczyki i psy czekają już pod laskiem. Zdaleka widać czerwonego gila na nosie Malwy i — jeszcze czerwieńsze uszy, które, jak wiadomo, grzeją szlachcica. Tetera też nigdy sobie uszu nie zakrywa. Dopiero strzelec w cichości rozstawia panów myśliwych, z których każdy żądny strzału wdzięczy się do Malwy:
— Panie strzelec, proszę o dobre stanowisko! Będę się znał na rzeczy“... A Malwa każdemu na ucho szepcze!
— Tutaj ponoszek będzie strzelał!“ — Mówi się tak, choć nikt na pewno nie wie, którędy zającowi droga wypadnie. Każdy taki pan z miasta wtykał strzelcowi w rękę rubla na odjezdnem, mówiąc:
— Macie na piwo! — Uśmiechał się wtedy dobrodusznie Malwa i myślał:
— Jakie tam piwo! Ktoby sobie drożdże lał do brzucha? Mszę świętą, śpiewaną, zakupię za duszę nieboszczyka ojca, a reszta będzie na gorzałkę.
Ogary były doskonałe. Rej wodził Trafisz, stary wyga, ciemno-żółty, wargi obwisłe, uszyska długie, ślepie ponure, krwawe, jak u zbója. Z wejrzenia na pysk ogar ten zawsze przypominał Malwie Jaśka Teterę. Śpiewak i Śpiewka — prześliczna sfora, pieski, co się to o nich mówi „wesołe“. Oj, wesołeż one, bestye, dla zająca! Śpiewały, co prawda, jeno — na pogrzeb, nie do tańca. Fertyczne, czarne, brunatno-podpalane, z Nieświeża pochodziły.
Szarak nie przeczuwał dzisiaj nic złego — najlepszy dowód, że i przeczucia nieraz zawodzą.
— Tiaf, tiaf, tiaf! — huknął Trafisz okropnym psim basem, a niedługo potem różne głosy zaczęły mu wtórować na taką samą nutę. I w brzezince zrobiło się głośno, brzmiał tu już nieustannie chór dobranych głosów: „tiafu, tiafu, tiafu!“ Polonez, czy mazur?
Gracz pomykał, przystawał, nasłuchywał — stosownie do swych wyobrażeń o różnych okolicznościach. Bardzo pięknie wodził psy w kółko po lesie, to tu, to tam, lepiej już nie można.
Nagle cała psiarnia narobiła ogromnego gwałtu, namiętne głosy zaskowyczały niecierpliwie: „Ojoj, ojoj! Ojo-ju! Ju-ju-ju, ju!“ Widać na wzięły kota. Szafarz morzelański powiada, że ogary w takim razie stają się słowikami.
Cóż to znaczy? Psy znowu nagle ucięły, a po jakiejś chwili zaczęły tak ujadać, oszczekiwać, jak gdyby dzika osadziły i oskoczyły wokoło. Zdarzył się przypadek, który myśliwi tylko rzadko kiedy widują. Oto nasz szarak, napierany przez ogary, wcale nie miał chęci wyjść na linię, myśliwych, a że mu się po drodze nastręczyła lisia jama, wpadł do niej i zniknął w oczach rozwścieczonej psiarni. Naokoło owej jamy zgromadziły się teraz ogary i sprawiły gwałt nadzwyczajny, a Trafisz usiłował nawet nadaremnie wleźć w otwór.
Myśliwi opuścili stanowiska, biegną, każdy się zwraca do Malwy i wyraźnie ma w oczach zapytanie: „Co to ma znaczyć?“
Strzelec wzruszył ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć: — Niema nic osobliwego! Każdy się tak ratuje jak może; — a głośno odrzekł: — zajęczysko wpadł ze strachu przed ogarami w zimną lisią jamę i koniec!.. Mnie to nie pierwsza widzieć.
— No, to go wykurzyć! — zawołał pan w okularach, a Malwa ręką machnął i powiada:
— O jakie sto dwadzieścia kroków dalej jest wyjście z jamy i kot tamtędy poszorował w pole... Niech panowie popatrzą.
Poprowadził myśliwych, pokazał im na śniegu świeże tropy szaraka, mówiąc:
— Oo, jak to rwał, aż się za nim kurzyło!
Trzeba wiedzieć, że strzelec nie lubił tego, ażeby ludzie obcy zabijali zające morzelańskie. Przysłowie opiewa: „Swój swojemu oka nie wykole“; ale Malwa wyznawał widać zasadę, że tylko swój ma prawo zabić swego.
Szarak więc ocalał, znowu doczekał zimy, tej strasznej pory niedoli, kiedy każdy krok pozostawia zdradliwy ślad za sobą. Kto tylko widzi na śniegu odcisk owych czterech stóp, zaraz sobie wyobraża istotę czworonożną o długich słuchach, o łbie grubym z wąsami i zajęczą wargą, w szarej kapocie, przy której tkwi biały kosmyk, istny kwiatek przy kożuchu. Wyobrażenie takie — rozumie się — budzą w ludziach pożądliwość mięsa, a pożądliwość wiedzie do prześladowania i stąd — przygody roku strasznego.
Zdarzają się niekiedy w życiu przestraszne niespodzianki, pioruny z jasnego nieba, co to w chwili przetarcia oczu po śnie twardym widzi i czuje się na gardle nóż mordercy. „Czemuż się przebudziłem?“
Takim nożem dla zająca jest wnyk, pętla straszliwa z gładkiego drutu, rodzaj stryczka do wieszania i duszenia. Kto nie był w tej dusiennicy, nie liczył leniwie upływających chwil przed śmiercią, ten jeszcze nie powinien życia ciernistego nazywać mianem roku strasznego. Wnyk jest to tortura tortur, w porównaniu z którą niczem są zęby wilcze i jastrzębie szpony, śpiesznie wytrząsające duszę z ciała. Wnyk wynaleźli tacy, jak Tetera.
Ogromnie zgłodzony szarak żwawo pędził właśnie nocą za kawałkiem chleba po owym wydeptanym zimowym gościńcu zwierząt, kiedy nagle poczuł, że go zimny drut mocno opasał w biodrach i przytrzymał. Zając natężył wszystkie siły i szarpnął się kilkanaście razy, a każde takie szarpnięcie zacieśniało przeklętą pętlę, której drut wżerał się w ciało, piekł go swym mrozem, sprawiał bóle nadzwyczajne. To Jasiek Tetera pozastawiał na noc wnyki w lesie, na polach i w dziurach płotów.
Uwięziony na drucie i wyczerpany ciągłem szamotaniem się zając czuł upadek sił i przysiadł, jak gdyby pogodzony z losem. „Skoro ruch osłabia, to należy przycupnąć spokojnie, wyczekiwać cudu“. Istotnie, spokój sprawiał mu ulgę, drut folgował wtedy, nie dusił tak silnie. Któż się chce zadusić własnemi rękoma?... Jednakże ten spokój na łańcuchu stanowił znowu rodzaj katuszy powolnej: oczekiwanie z biciem serca jakiegoś losu niepewnego. Światła niebieskie spoglądały z góry wzrokiem nielitościwym, coś tygrysiego było w ich roziskrzeniu. Na zegarze wieczności czas upływał, a każda jego chwila dla zadzierzgniętego we wnyku była nieskończenie długą. „Co ma nastąpić, niech nastąpi prędzej, jak najprędzej!“
Ktoś nadchodzi, słychać przykre skrzypienie wymrożonego śniegu. Zając rzucił się rozpaczliwie raz, drugi — może, a może... Drut trzymał.
Od wsi szedł człowiek i widocznie przy świetle księżyca zdaleka już spostrzegł na bieluteńkim śniegu ofiarę we wnyku, gdyż przyśpieszył kroku. Szarak zaczął się znowu rzucać, szamotać. Człowiek poskoczył, przykucnął, kolanami przytłoczył zająca do ziemi, a rękoma zgrabiałemi od zimna jął rozluźniać drucianą pętlę. I już zająca wyzwolił, wziął go za tylne skoki oburącz, zamierzał łbem jego grzmotnąć o zmarzłą ziemię, ażeby w ten sposób pozbawić więźnia życia, kiedy niespodziewanie z za płotu wyskoczył inny człowiek, chłop rosły, i ten pięścią palnął w kark oprawcę, wołając: „Aa, mam cię, nicponiu! To ty mi co noc podbierasz z wnyków zające! Poczem większy człowiek kopnął mniejszego.
Nagle napadnięty drgnął ze strachu i nie umiał widać utrzymać w ręku swej zdobyczy, gdyż szaraka puścił na ziemię. Obaj ludzie rzucili się w tej chwili, rozpostarli ręce, aby pochwycić zająca; ale wyzwolony z wnyka wyciął szczupaka i poszedł. Los go i teraz ocalił. Ha, szczęście!
Tetera z różnych śladów miarkował, że mu ktoś podchodzi zające we wnykach; podejrzewał syna Franka, zasadził się i dziś go właśnie chwycił na gorącym uczynku. Ucieczka zająca jeszcze bardziej rozzłościła starego, a Franek źle na tem wyszedł, gdyż ojciec wyciął mu tęgi policzek, dał mu w łeb kułaka i znowu kopnął nogą.
Mrucząc jak niedźwiedź, biegł sponiewierany syn o kilkanaście kroków zdala od ojca, a zemstę obiecywał sobie wywrzeć na rodzicu dopiero w domu.
Ażeby nie pominąć żadnej z ważniejszych, przygód szaraka, musimy opowiedzieć jeszcze jedno godne pamięci spotkanie jego z Malwą, tym człowiekiem pobożnym, sumiennym w spełnianiu obowiązków chrześcijańskich.
Strzelec dworski z Morzelan wierzył niewzruszenie, że Pan Jezus stworzył wszystkie zwierzęta w Bożej oborze „ku większej chwale swojej, a na pożytek ludzi.“
Kiedy szedł na polowanie, żegnał się często znakiem krzyża, co mu miało zapewniać powodzenie w zabijaniu zwierzyny. Opowiadając o zabitych sztukach, Malwa wyrażał się zawsze pieszczotliwie: „Przy pomocy Boskiej zabiło się parę zajączków, kilka kuropatewek i na przydatek — liska.“
Właśnie kiedy mu to brat Tetera zabrał dubeltówkę, strzelec musiał sobie od stelmacha pożyczyć pojedynki i z nią polować, gdyż na stół potrzebowano dużo zwierzyny. Chociaż był zezowaty, miał i tak wzrok jastrzębi: obrzucił pole oczyma i powiada sobie: „Ehe, mocny Boże, zajączek czeka na mnie pod góreczką!“ Chyba, że się w jakich myślach zatopił i nie zwierzynę miał w głowie.
Tak też i teraz zdaleka spostrzegł zajączka pod góreczką, podszedł do niego na pięćdziesiąt kroków, przyłożył się i wygarnął. „A to co, Panie święty? Zgórowałem widzę; bo nad łbem kota aż się zakurzyło, tak szrót obrzucił kotlinę... Ha, cudza strzelba!“...
Po tym strzale wyskoczył szarak i — zupełnie jak by dostał kołowacizny — kręcił, obracał się w kółko, a nareszcie przystanął i najspokojniej w świecie stał oko w oko naprost strzelca. Malwa widział teraz przed sobą ogromnego kota bez słuchów. „Oo, to ten sam!“... Strzelec przypomniał sobie, że ten sam zając już się był raz przed nim ocalił, a i Tetera do niego nie strzelał z obawy, aby nie zabić brata, który się modlił pod krzakiem; no i teraz znowu wyraźnie stoi to „bydlę naznaczone w Bożej oborze“... „Jest w tem coś takiego.“
Malwa nie śpieszył się z nabijaniem pojedynki, tylko spoglądał na zająca i szepnął: „Jest w tem coś takiego.“ I pierwszy raz może na świecie strzelec przestraszył się zająca i odszedł.




XIV.


Kto bywał w Morzelanach, temu musiał wpaść w oczy krzątający się tam około dworu, jegomość, sztywny, noszący się z wielką godnością i jakby o czemś ważnem zamyślony. Jest to Kacper, szafarz dworski, człowiek sześćdziesięcioletni, o pociągłej szaro-fioletowej twarzy, burych szparowato-przymrużonych oczach i krótkich, rzadkich, przysiwiałych włosach.
Niektórzy nieprzyjaźni szafarzowi przy dworze utrzymywali, że sztywność, zamyślenie i postawa pełna godności nie są to u Kacpra przymioty odziedziczone z urodzenia ani — nabyte drogą wychowania! „Szafarz — mówił mianowicie pan Filip, kucharz, umysł jadowicie satyryczny — jest zawsze pijany, a umyślnie, trzyma się prosto i więcej słucha niż mówi, ażeby nikt po nim nie poznał.“ Ogrodnik, wróg kucharza, zachowywał się w tej sprawie, jak czystej wody filozof-pozytywista, i ludziom, rozpowszechniającym teoryę pana Filipa, zawsze powtarzał: „A gdzie są dowody?“ Umysły, skłonne do idealizmu z przymieszką pesymizmu i skłonne do analizy, poszukiwały dowodów, wymaganych przez ogrodnika, i znajdowały mniej więcej dostateczne, stosując metodę obserwacyi, doświadczenia. Całą sprawę sformułował pisarz prowentowy, wnioskując z ogółu o szczególe: „Każdy służący pijany chce wobec swego pana, czy też rządcy, udawać trzeźwego... No to i szafarz!“
Powstały dwa wrogie stronnictwa: jedno dowodziło, że szafarz upija się zwyczajną gorzałką, a usiłuje przedstawiać się jako trzeźwy, ponieważ jest obłudny; drugie głosiło, że szafarz pija tylko szałwię, miętę i waleryanę, ponieważ jest chory jednocześnie na piersi, żołądek i serce, co również czyni go sztywnym, zamyślonym ponuro, nieszczęśliwym. Jeden tylko Chylecki, felczer nadworny, nie przechylał się na żadną stronę, a pytany nieraz o zdanie, odpowiadał: „Leczę go! Doktór nie zdradza sekretu choroby tak samo, jak spowiednik — grzechów.“ Powszechnie szanowano to przekonanie ze względu, że bywają grzechy śmiertelne i śmiertelne choroby.
Trzeba przyznać, że zamyślone oczy pana Kacpra miały nieraz ów błędny, nieruchomy wygląd, jak u pijanego. Pomijając sztywność i postawę pełną godności, cóż znaczyła fioletowa barwa twarzy? Szafarz wszystko spędzał na klimat północny, na odmrożenie.
Zamieszkiwał w oficynie, domku suto obrośniętym przez dzikie wino, a dzierżył w ręku klucze od wszelkich zapasów spiżarnianych, które szły na stół pański. Ponieważ był skąpy w najwyższym stopniu, ogładzał służbę, wydając małe porcye, przeto nie lubili go wszyscy, będący na dworskim stole. W chwilach wolnych zajmował się, jak powiadał, poważną pracą, która polegała na ćwiczeniach w rozwiązywaniu zagadek, łamigłówek, sztuk towarzyskich w tym np. rodzaju: „Odgadnąć liczbę, albo kartę, którą sobie ktoś w myśli obrał.“ Jeżeli nie, to stawał w ganku, czy wychodził na drogę, zaczepiał przechodzących i wdawał się z nimi w rozmowę. Sam siebie nazywał demokratą, a był gadułą i lubił zbierać plotki.
Właśnie oto zachodziło słońce listopadowe; złocąc ostatnimi promieniami wierzchołki drzew, przyprószonych już śniegiem. Na mróz się miało. Czynne przez dzień cały wróble porzucały śmietniki i, napuszone jak kule „fiut, fiut“ gwarzyły między sobą, a coraz to się któryś wyrywał i szukał noclegu pod dachem oficyny. Stada wron, gawronów, zapadały znowu na wyniosłych topolach około stawu, już też z szumem i krakaniem krążyły ponad laskiem olszynowym, parkiem, również nocleg mając na myśli.
Szafarz wyszedł na ganek, popatrzył, ziewnął i z rękoma utkwionemi w bocznych kieszeniach kapoty puścił się drogą, wysadzaną brzozami. Naraz spostrzegł w oddaleniu sunącego przez pole Malwę, który wobec zachodzącego słońca wyglądał jak narysowany na tle nieba. Pan Kacper pobiegł ścieżką na — przełaj — chciał widać przeciąć drogę strzelcowi. Malwa musiał mieć jakieś powody unikania spotkań, gdyż bardzo rączo puścił się po linii prostej ku białym domkom ponad stawem, gdzie zamieszkiwał, jak wiemy.
Zawiedziony szafarz, poskoczył kilkanaście kroków na pole i krzyknął na całe gardło: „Panie Malwa, bywaj!“ Tymczasem strzelec ciągle biegł szybko, jakby nie widział, nie słyszał. „Czekaj-że, ty borsuku!“ Mruknął zniecierpliwiony pan Kacper: „Otóż, musisz się ze mną dziś spotkać!“ I, uparty jak dziecko, szafarz pobiegł w derdy, ażeby Malwie zabiedz drogę już na grobli.
Zdziwił się nieprzyjemnie strzelec, kiedy o jakie dziesięć kroków przed sobą ujrzał niespodziewanie pana Kacpra, który, cedząc przez zęby słowa, zapytał:
— Dlaczegóż to pan strzelec na mnie nie łaskaw i tak stroni?
— Aaa, pan szafarz! — wybełgotał zaskoczony i uchylił czapki.
— Tylko bez udawania!... Czy mię Malwa istotnie nie widział, nie słyszał mego wołania? Myśliwy taki, który dojrzy zająca w kotlinie na dwieście kroków... Proszę powiedzieć szczerze!
— Bo ja chciałem tak prosto do domu... Człowiek się nałaził.
— Dobrze to jest, że strzelec łazi; tylko żeby nie łaził jak cielę, napróżno... Od dwóch tygodni proszę, molestuję i nie mogę się doprosić o zwierzynę na stół pański. Przez Bóg żywy, co się z Malwą stało?
— W tym roku jakiś nieurodzaj na zwierzynę w Morzelanach.
— Ee, urodzaj jest, tylko nie dla dworu! Pies plebański, Nero kucharza, lisy, jastrzębie, a głównie Tetera, dzień w dzień jedzą zwierzynę... Czy Malwa wie, że Icie co tydzień kupuje u Tetery na Malwiczach po dziesięć skórek zajęczych?
Strzelec drgnął, a szafarz mierzył go buremi oczkami i nagle zawołał:
— Cóż u dyabła za strzelbę ma Malwa na sobie?
— Ja... ja... ja tymczasem tylko pożyczyłem od stelmacha.
— Dobryś! To i stelmach już widać poluje... Kłusownicy wyrastają jak grzyby po deszczu! A gdzież się podziała dubeltówka, ta śliczna strzelba, którą dwór oddał do wiernych rąk strzelcowi?
— Panie szafarzu, — mówił Malwa grobowym głosem — dubeltówka jest!... Jest, jest tam gdzie być nie powinna! Trzeba, żeby o tem wiedział pan rządca.
— Tak mi Panie Boże dopomóż do zbawienia dusznego, dubeltówka będzie, dziś być musi... choćbym miał niewiem co!
— I dubeltówka i zwierzyna — rozumiesz, panie Malwa?... Zające, dubeltówka są to rzeczy skarbowe, należą do prowentu, a strzelcowi do wiernych rąk oddane! Jesteś, panie Malwa, odpowiedzialny, sądowo odpowiedzialny za własność dworską! Gdyby mi tak z szafarni zabierał kto zwierzynę, ja byłbym odpowiedzialny, nie uszłoby płazem... A cóż to jest pole, las? Jest to także szafarnia, od której klucze ma strzelec.
— O mój panie szafarzu! — wyjąkał Malwa głosem błagalnym; — zaraz idę, idę i dubeltówka będzie, żeby tam nawet!...
— No, no, jest ona w dobrych rękach i mała nadzieja! Łatwiej podobno lisowi wyrwać kurę z gardła, niż dubeltówkę temu, który ją do rąk dostał... Piękny braciszek — ten Tetera?
— Muszę! — zawołał prawie z płaczem strzelec.
— Słuchaj-no pan, — rzekł szafarz poważnie, kładąc rękę na ramieniu Malwy — z kim kto przestaje, takim się staje! Człowiek jest jak zboże, które, choćby najlepsze, odrazu zmarnieje, gdy je przysiądzie kąkol, różne chwasty — oo!... But dziurawy, kupiec głupi, koń bez nóg, sługa niewierny — to do dyabła!
Pan Kacper, zadowolony, że się nagadał i udręczył strzelca, podążył przez groblę ku oficynie. Spotkał po drodze jakąś babę i znowu wszczął z nią rozmowę, wypytywał ją, czy stangret często bija żonę, a gdy usłyszał że — codziennie, odrzekł:
— Dobrze robi! Szkapę gnuśną, sługę leniwego, żonę niechlujną, kijem się przyucza.
Spotkał przejezdną furkę z Malwicz i znowu w rozmowę:
— Jakże tam, Flora zawsze przewodzi jeszcze nad Teterą?
— Ee, Tetera mało kiedy w domu siedzi!
— Dym, dach dziurawy i zła żona każdego z domu wypędzą... Ale szlachcic — widzę — na złodzieja się wykierował?
— Oj, jak go raz chwycą, w kajdanki pójdzie!
— Tak, tak, tylko sto rzeczy ukradnie nim się jednej dowiedzą!
Później nawinęła mu się żydówka Dawidowa, która w pachcie trzymała krowy dworskie, a teraz oto utyskiwała przed szafarzem, że od nowego roku podnoszą jej opłatę o dwa ruble z każdej krowy.
— Ha, cóż robić! — rzekł pan Kacper, — pan powinien mieć dużo pieniędzy, ksiądz — dużo czasu, żyd — dużo interesów, a chłop — dużo roboty.
Było już dobrze ciemno, kiedy szafarz stanął nareszcie przed drzwiami felczera Chyleckiego, obiecując sobie zebrać tu wiadomości o stanie zdrowia w Morzelanach. Trzeba też wiedzieć, że pan Kacper tylko przed jednym Chyleckim rozmawiał z całą otwartością o głównym swoim nieprzyjacielu kucharzu.
Doktór siedział zamyślony, z piórem w ręce, przy stoliku, oświetlonym przez kopcącą lampkę; a leżała przed nim ćwiartka papieru listowego, rodzaj laurki na powinszowanie, z różowym aniołkiem, przepasanym błękitną szarfą poniżej brzuszka. Na widok szafarza skrzywił się felczer i szybko odwrócił papier, zakrywając aniołka.
— Co słychać, doktorze? — pytał pan Kacper, siadając bez ceremonii i pożerając ciekawym wzrokiem odwróconą ćwiartkę papieru.
— U mnie zawsze jedno i to samo! — rzekł felczer z miną człowieka, który ma w głowie nie to, co mówi; — z bryczki na bryczkę i basta! Ledwie się ma chwilkę czasu odetchnąć...
— Bo może ja przeszkadzam?
— Niee! Owszem, bardzo mi jest przyjemnie.
Szafarz poprawił się na krześle, a roztargniony felczer rzucił mu pytanie:
— Jakże się pan dzisiaj czuje?
Pan Kacper machnął ręką i tak się skrzywił, jak gdyby gryzł cierpkie jabłko.
— Może się pogorszyło? Jakże sen, żołądek?... Proszę pokazać język!... Uuu, jaki biały!
— W dołku ciągle gniecie, a około serca niepokój! — stęknął szafarz.
— Waleryana, waleryana! Musi ustać...
— Rano i na noc zażywam.
— To trzeba jeszcze i w południe, a przytem — spokój!
— Spokój! — zawołał z goryczą szafarz, a potem rzekł cichym, uroczystym głosem: — Dwanaście lat w klimacie północnym i dwadzieścia cztery lata w takiej służbie muszą się odbić na zdrowiu.
Zaniepokoił felczera ten przedmiot rozmowy, bardzo przyjemny zwykle dla szafarza, a przeto mogący znacznie przedłużyć odwiedziny.
— Boję się ogromnie jednej rzeczy, — powiedział z powagą Chylecki, uprzedzając dalsze zwierzenia się pana Kacpra — ta nagła zmiana powietrza źle się coś zapowiada. Dałbym głowę, że się nie obejdzie bez epidemii.
— Jakiej epidemii? spytał przestraszony szafarz.
— Tyfus pla-mi-sty!
— Plamisty?... W Morzelanach? Bój się doktór Boga!
— Nie inaczej, plamisty!
— Może kto już zachorował?
— A jakże! Ta... ta... ta staruszka Maciejowa.
— To piękna historya! Epidemia być może-hę?
— Już jest, prawdę mówiąc... Tylko, panie Kacprze, niech to zostanie między nami dwoma! Widzi pan, lud prosty — jak owce, zaraz panika.
— Czy to bardzo zaraźliwe?
— Mniej więcej, jak cholera...
— Należałoby się chyba zabezpieczyć? Są jakie prezerwatywy?
— Można sobie — miętę, kieliszek wódki z kroplami Inoziemcowa.. Główna rzecz nie zaziębić się, nie wychodzić po zachodzie słońca i krew czyścić.
Szafarz pochwycił czapkę i, zbliżając się do drzwi, mówił:
— Przepraszam kochanego doktora, że nie podaję ręki; ale dopiero co byłeś u Maciejowej... Głupiec tylko przez fanfaronadę może udawać zucha tam, gdzie się ma do czynienia z siłami ślepemi.
— Naturalnie, tylko głupiec!
— Pan Kacper wyszedł i zza drzwi przymkniętych jeszcze przemówił:
Więc mięta, krople Inoziemcowa, nie zaziębić się i krew czyścić?
— A swoją drogą — waleryana...
— Dobranoc!
— Dobranoc!
Teraz felczer zatarł ręce, usiadł z uśmiechem przy stoliku, odwrócił ćwiartkę papieru z aniołkami i mówił do siebie.
— A to ci piła ten stary mantyka! Tyfusu plamistego, epidemii potrzeba, ażeby go z domu wypędzić... Do rana gotów człowiekowi głowę zawracać.




XV.


Słowa szafarza wywarły piorunujący skutek na Malwę, któremu się teraz wydawało, że dziedzic, rządca, szafarz, kucharz, oskoczyli go i każdy po swojemu nań naciera: „Gdzie się podziały choice, dębczaki, grabina?“ „Coś zrobił z dubeltówką skarbową?“ „Dlaczego niema kuropatw, zajęcy?“ „Aha, to ty przystajesz z Teterą kłusownikiem i złodziejem!“ Słyszał te zarzuty, czuł winę, nie wiedział, co powiedzieć na swoje usprawiedliwienie. Milczał, ponieważ sumienie i strach przemawiały zbyt głośno. Był jak zając, przyparty w kniei przez ogary i strzelców, a tu niema żadnej dziury, aby się ukryć, wymknąć. Nieustannie brzmiało mu w uszach: „Malwo, ty grzeszniku zatwardziały, złodzieju!“ Jutro będzie szedł przez wieś, a za nim pogonią dzieci z okrzykiem: „Mysi król, złodziej!“ Gospodarze, gospodynie palcami go oto wytykają, mówiąc: „Patrzcie, Jakób Malwa-Zabłotnik, złodziej!“ Strzelec czuł wyraźnie, że się nie może wyprostować, podnieść głowy do góry. Ciężkie grzechy siedziały mu na karku, dusiły go, gniotły — czarne, szkaradne dyabły. Żeby odzyskał przynajmniej tę dubeltówkę, odniósłby ją zaraz do dworu, podziękowałby za służbę, a potem pokutowałby za grzechy. „Bóg jest dobry, miłosierny!“ W takiem rozdrażnieniu rady sobie dać nie mógł... Przyrzekł szafarzowi, sam się z obowiązał: „Dubeltówka dziś być musi, żeby tam!“
Zgnębiony, smutny, opuścił swą izdebkę, śpiesznie podążył w kierunku Malwicz. Miał tylko coś rubla przy sobie, ale myślał, że w ostatnim razie kupi tę dubeltówkę od Jaśka, zobowiąże się dać mu za nią dziesięć, piętnaście rubli. „Jasiu, nie gub mię, miej litość! Przecież my bracia po jednej matce!“ Chwilami opanowywała go pewność, że łatwo wzruszy Teterę; to znowu miał wątpliwość i widział, jak drwi z niego bezwstydny kłusownik.
Biegł szybko, pogrążony w takich dumaniach, palony gorączką odzyskania dubeltówki, chociaż mu przez głowę przechodziła myśl: „Jaśka zapewne nie zastanę w domu... Ha, to go poszukam, muszę znaleźć! A może jest, może“...
Jasne światło płonęło w oknach domu, gdzie się niegdyś urodził Jakób Malwa-Zabłotnik. Strzelec bardzo ostrożnie zajrzał wewnątrz i odrazu się przekonał, że Tetery nie było, tylko cztery kobiety i Franek. Podsunął się bliżej, chciwemi oczyma rzucał po kątach i widział w jednym kącie, za tapczanem, coś jakby strzelbę. „Kto wie, może to i dubeltówka dworska?“
Marynia i Franek dawali sobie jakieś tajemnicze znaki, rozmawiali na migi za plecami sióstr i matki... Franek skinął głową i zabierał się do wyjścia. Teraz Malwa wlazł za węgieł, słyszał jak drzwi skrzypnęły, Teterzak wyszedł z izby i, gwiżdżąc, oddalał się w kierunku drogi. „A gdyby też tak pogadać z Frankiem! Pomyślał strzelec i, jak jemu przed chwilą szafarz, tak teraz on Frankowi zabiegł drogę.
Spotkanie nic a nic nie zadziwiło wyrostka.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł strzelec.
— Na wieki! — odmruknął chłopak i szedł dalej, nie bacząc, z kim się spotkał.
Malwa — zanim i wszczyna rozmowę:
— Ojciec jest w domu?
— Ee, co ma być!
— Czy nie wiadomo, gdzie go szukać?
— Skąd ja mam wiedzieć, gdzie starego nosi licho?
— Pewnie ze strzelbą wyszedł?
— Może ze strzelbą, albo i nie...
Tu się rozmowa na chwilę urwała i strzelec znowu ją nawiązał:
— W którąż stronę idziesz?
— Każdy widzi, że — do Morzelan...
— Pójdziemy razem — dobrze?
— Nikt nie broni!
Malwa szedł obok Franka i tak rozmyślał w głębi duszy: „Jeżeli tylko dubeltówka została w domu, mógłbym ją wydostać dzisiaj... Wpaść do domu, powiedzieć Florze, że przychodzę po swoją dubeltówkę, zabrać i koniec... A może lepiej namówić Franka, żeby mi strzelbę wyniósł i do rąk oddał?“ To ostatnie więcej przemawiało do przekonania strzelca, ponieważ bał się czegoś tych kobiet. „Ambitne takie i wyśmiewaczki.“ Zwrócił się więc znowu do chłopaka:
— Wiesz ty Franusiu, że ta dubeltówka, z którą ojciec twój chadza na polowanie, jest własnością dworu morzelańskiego?
— No wiem, ma się rozumieć! Cóż z tego?
— Koniecznie mi dzisiaj potrzebna i przyszedłem ją odebrać.
— Ale starego niema w domu.
— Ogromna szkoda! Mógłbyś przecie wyręczyć ojca i strzelbę mi oddać — nic wielkiego.
— Jeno stary połamałby mi kości za wtrącanie się w nieswoje rzeczy.
Malwa zapomniał, że ma do czynienia z rodzonym synem Tetery, który odziedziczył od ojca całą chytrość kłusownika i już sobie w tej chwili rozważał, czyby mu się przypadkiem nie opłaciło owo przewidywane połamanie kości za wydanie dubeltówki. Przytem zrobiłby na złość „staremu“, odwdzięczyłby mu się za odebrane tyle razy wały.
— Jakże to pan strzelec na przykład rozumie to wydanie do rąk dubeltówki? Zapytał Franek, folgując nieco nogom.
— Oddasz mi, synku, strzelbę, a ja ją czemprędzej oddam dworowi.
— I nic mi z tego nie przyjdzie?... Głupiemu gadać!
Dopiero Malwa zaczął chłopaka namawiać, prosić, przedstawiać mu, że on, stracił już zaufanie dworu, a teraz jeszcze może iść pod sąd i zostanie złodziejem, chociaż nigdy nikomu nic nie ukradł. Ale Franek im wyraźniej spostrzegał, ile Malwie zależy na odzyskaniu strzelby, tembardziej się zacinał i powtarzał:
— Mnie to na co? Nie chcę!
— Będziesz miał wielką zasługę u Pana Boga, że człowieka niewinnego wybawisz z tarapat! Dwór, widzisz, woła na mnie o dubeltówkę i jak nie oddam, powiedzą, żem ją sprzedał... Krętaczem, złodziejem zostanę.
— Głowa mię o to nie będzie bolała.
— Bój się Boga, posądek najniewinniej spadnie na człowieka!
— Oa, oa! Z siebie pan strzelec chcę winę na mnie zwalić... Ja się przed starym nie wykręcę!
— Wiesz ty Franusiu, że między nami zachodzi blizkie pokrewieństwo?
— Matula o tem pokrewieństwie tak mówi: Żerdź w płocie, a kołek w błocie.
Strzelec umilkł, gdyż odebrał bolesną ranę: rodzina się go wyrzekała. Z milczenia wyrwał go Franek swojem pytaniem:
— Proch będzie? Szrót, kule, pistony? Bo ja też strzelam! Skoro mam starego sprzedać, niechże choć wiem za ile.
Malwa się przeraził, pomyślał bowiem, że grzechem jest kusić i podmawiać syna przeciw ojcu. Ale chodziło o dubeltówkę, tak upragnioną w tej chwili i, odrzekł:
— Dam, dam i prochu, i szrótu, i pistonów!
Franek nic nie odrzekł, zastanawiał się, czegoby tu jeszcze zażądać. Dopiero po jakiejś chwili w te słowa przemówił:
— Zgoda, ale i kilka trutek na lisy mieć też muszę!
— Ja lisów nie truję! W Morzelanach jeden tylko szafarz truć umie, a w Malwiczach — twój ojciec.
— Oho, przy starym nikt się nie pożywi!... No, ale, jeżeli nie trutki, to co innego...
— Powiedziałem, że ci dam prochu, szrótu, pistonów.
— Mnie i pieniędzy potrzeba! Stary o mnie nie dba i sam muszę.
Malwa sobie przypomniał, że go stary Tetera słowo w słowo tak samo naciągał. „Co to będzie z tego chłopaka później, kiedy on teraz już taki? Nie urodzi sowa sokoła“. Ale i on, Malwa, człowiek starszy, zamiast skarcić smarkacza, pomaga mu do krętactwa, sieje zgorszenie. „Grzech, ciężka odpowiedzialność przed Bogiem! Wszystko to prawda, a jednak dubeltówka być musi, choćby nawet... I strzelec tłómaczył znowu sobie samemu, że nie jest chyba grzechem śmiertelnym usiłowanie kupienia skradzionej dubeltówki w tym celu, aby ją zwrócić właścicielowi; jest to nawet obowiązek. Jeżeli jedno jest grzechem, drugie obowiązkiem, to kwita.
— Żeby długich targów nie było, — odezwał się Franek — da pan strzelec rubla i będzie.
Malwa wspomniał, że z tego, co mu kapnęło na polowaniu z ogarami, ma jeszcze coś około rubla i odrzekł:
— Dobrze!
Przybyli właśnie do Morzelan, zatrzymali się przed domem, gdzie zamieszkiwał felczer, i chłopak rzekł:
— Niechże tutaj pan strzelec na mnie poczeka! Ja się prędziutko załatwię, wrócimy do Malwicz i z rączki do rączki...
Istotnie, Teterzak niewiele miał do czynienia u Chyleckiego, z którym Marynia porozumiewała się teraz listownie, a Franek był jej posłem i powiernikiem. Dziś rano właśnie odpisała doktorowi na jego list poprzedni, że się zgadza odbyć z nim przejażdżkę sankami i prosi go tylko o oznaczenie dnia, w którym ta wycieczka nastąpi. Felczer atoli rano nie miał czasu jej odpisać, gdyż przysłano po niego konie z okolicy, aby jechał do chorego, i zalecił Frankowi przyjść po odpowiedź wieczorem. Znana nam ćwiartka papieru z różowym aniołkiem pomieściła odpowiedź Chyleckiego. Doktór w słowach pełnych miłosnego zapału oświadczał „pani swego serca i królowej swoich myśli“, że pierwszego dnia, kiedy śnieg większy spadnie, przybędzie do Malwicz sankami, aby użyć przejażdżki „w towarzystwie anioła“, ponieważ obecnie była za duża gruda.
Franek za pośrednictwo i zachowywanie tajemnicy otrzymywał od obu stron wynagrodzenie: siostra dawała mu papierosy, Chylecki — pieniądze i pudełeczka od proszków, pigułek, które chłopak w Malwiczach wymieniał za koziki, szydła, toporki, postronki, nieustannie szachrując z innymi chłopakami. Dziś atoli Teterzak, rozłakomiony spodziewanym zarobkiem za wydanie dubeltówki, postawił i felczerowi wyższe wymagania za odnoszenie listów do Maryni. Na szczęście, Chylecki mógł tym razem z łatwością zaspokoić żądanie Franka. Chodziło o wydobycie od szafarza trucizny na lisy, a przecież szafarz był i pacyentem i przyjacielem felczera. Żeby się jednak nieco podrożyć, doktór nastroił poważną minę i zapytał:
— Ty może nawet nie wiesz, czego ci się zachciewa? Trucizna na lisy jest to strychnina i gdyby się rząd dowiedział, że ja, doktór medycyny, daję strychninę takiemu młodziakowi, straciłbym prawo leczenia chorych, a możebym poszedł do kozy!
Franek uśmiechnął się drwiąco, bezczelnie i, spoglądając felczerowi w oczy, rzekł:
— Byłoby może gorzej jeszcze, gdyby się ludzie dowiedzieli o tem, co ja wiem, a nic nie mówię!“...
Rozśmieszyło to Chyleckiego, że chłopak siebie tak wysoko stawia i zapytał z lekceważeniem:
— Ciekawym, co taki głupiec może wiedzieć?
— Niech mię pan tylko za język nie ciągnie!... Ja nie taki głupi, jak się ludziom zdaje.
Z temi słowy chłopak zbliżył się do drzwi i mówił, jakby sam do siebie:
— O mnie tam stary nie dba, gotów byłby zabić. Co innego Marynia, oczko w głowie! Gdyby się o wszystkiem dowiedział — Jezus, Marya!... U takiego nic nie znaczy z za drzewa, z rowu, w łeb strzelić.
— Zwaryowałeś? Czy Maryni listów pisać nie wolno?
— Ej, nie o listy chodzi! Wiem ja, co mówię, i nietrzeba mię za język ciągnąć... Pan doktór wie także.
Chylecki poczuwał się widać do jakiejś winy, gdyż nadrabiał tylko miną i w powietrze rzucił te słowa:
— Ja temu osłowi chcę dać strychniny na lisy, narażam się sam na odpowiedzialność, a on mię czemś tam straszy... Słyszałeś Franek.. przyjdź-że jutro po strychninę! A tymczasem masz tu za swoją fatygę!
Mówiąc to, felczer z łoskotem rzucił na stół dwie monety miedziane, wytarte, z owego kalibru, co to trzy kopiejki łatwo za pięć ujść może. Teterzak chciwie pochwycił datek, skłonił się i wyszedł.




XVI.


Szafarz, pożegnawszy Chyleckiego, pędził do oficyny, jak gdyby go ścigało widmo tyfusu plamistego.
Izba, którą pan Kacper zamieszkiwał, sądząc z panującej tu woni przypominała aptekę, szpital, a urządzenie jej wyglądało niby namiot jakiego wodza północnego plemienia, żyjącego z polowania. Rogi i łby sarn, jeleni, łosiów, wisiały na ścianach; kły dzików poniewierały się po stole; skóry rozmaitych zwierząt zaściełały łóżko, rozpościerały się przy drzwiach, łóżku, a jedna — rysia — zdobiła ścianę nad łóżkiem. Znać też tu było zamożność gospodarza w odzież futrzaną, począwszy od czapek, kołnierzy, rękawów, a kończąc na butach.
Na szafie, między sobolem i gronostajem, stał wypchany pies jamnik. Ponad łóżkiem krzyżowała się na ścianie dubeltówka z pojedynką-skałkówką, obok nich wisiał kordelas w oprawie z rogu jeleniego, toporek, krócica, ładownica itd. Szafka z półkami i szuflada w stoliku — obie pod kluczem — były to magazyny narzędzi, przyborów myśliwskich. W pierwszej znajdowały się bardzo starannie oczyszczone różne żelaza używane do łowienia dzikich zwierząt: kapkany, żelaza karkowe, denkowe; w drugiej znowu — pudełeczka, słoiki, jakieś torebki, papierki z proszkami, a wszystko to zaopatrzone w napisy: nux vomica, radix violae odoratore, oleum cascarillae itd. Razem z tymi przyborami leżały w szufladzie różne recepty, przepisy, notatki, dotyczące wyrabiania prochu, kul, szrótu, — przysposabiania odwiatrów, obwłóczek i zanęt.
Każdy łatwo mógł powziąć przekonanie, że szafarz morzelański szeroko uprawiał niegdyś sztukę myśliwską.
Było około 9 — 10 przed północą, kiedy wszedł do tej swojej kotliny, zapalił lampę, wyjrzał oknem i bardzo starannie zamknął okienicę. Nim jeszcze zdjął czapkę, zbliżył się do framugi w ścianie i wziął z półki flaszkę, na której czytałeś napis „Tinctura valerianae“. Spojrzał wokoło wzrokiem bojaźliwym, ale tylko martwe oczy łbów i skór zwierzęcych spoglądały nań w milczeniu. Mocnem wstrząśnieniem zamącił płyn w flaszce i pociągnął łyk spory. Skrzywił się, mlasnął językiem, postawił flaszkę we framudze i zaczął raźnym krokiem chodzić po izbie — od drzwi do okna i napowrót. Pewnie z 5 minut trwała ta przechadzka, poczem szafarz znowu się znalazł przy framudze, znowu łyknął z flaszki i znowu przebiegał izbę. Ale tym razem chodził powolniej, a trzymał się prosto, sztywnie, starał się widocznie, aby zachować taką postawę. Kiedy trzeci raz zajrzał do flaszki, twarz filetowa zrobiła się karmazynową, postawa jego była jeszcze sztywniejsza, a chodził tak, jakby mu podeszwy co chwila lgnęły do podłogi.
— Źleee! O, źle! — mówił do siebie — tyfus plamisty! Tego tylko jeszcze było potrzeba... Strzelec nic nie robi, przepuścił dubeltówkę, pozwala kraść. Kucharz łże, wybiera na obiad tyle, że rotę nakarmić można... Cóż z tego, kiedy wszyscy widzą tylko szafarza?.. Ja jeden jestem solą w oku... Prześladowanie!
Poszedł do framugi, łyknął po raz czwarty i teraz już wcale nie mógł chodzić. Stanął nad łóżkiem, kiwał się i patrząc w ślepie rysiego łba, mówił z uśmiechem:
— Myślisz, żem pijany?
Obrócił się do szafy, groził palcem wypchanemu jamnikowi i bełkotał:
— Czego się na mnie patrzysz?
Usiłował stać prosto, wzniósł głowę, spoglądał po zawieszonych na ścianach łbach zwierząt i zapytywał:
— Kto powiedział, żem się upił?
Jednakże siły go widać opuszczały, sztywność zaczęła znikać i, mimo usiłowania, nie mógł prosto ustać na nogach, wyglądał jak człowiek, który nieustannie oddaje pokłony, a coraz niewyraźniej mruczał:
— Co?.. Upił się?.. Eee, nikt go pijanego na oczy nie widział!... Do piątego razu waleryana — rozumiesz?.. A zawsze człowiek na swojem miejscu!... Kto widział, żebym się zataczał?.. Kucharz?.. Duureń!. Mam nogi-co?.. Niczem ta kobyła Kiebella!... Ooo, tak się stoi! Do góry nos!
Naraz kiwnął się, o mało nie upadł, i siadł na łóżku z takim rozmachem, że deski pod spodem wypadły z niezmiernym łoskotem, a szafarz wierzgnął w powietrzu nogami i złamany we dwoje spoczął w dziurze łóżka. Teraz wybełkotał tylko: „A zawsze człowiek jest na swojem miejscu“... I usnął.
Kacper Kulik, z przydomkiem Zdrojewski, pochodził także z Malwicz i ze szlachty zagonowej. W latach młodzieńczych gdzieś się był zawieruszył, a kiedy w jakichś lat 12 wrócił do wsi rodzinnej, zastał rodziców już na cmentarzu i przekonał się, że mu po nich, oprócz życia, nic nie pozostało.
Właśnie na ten czas żenił się Jasiek Tetera z Florą i na wesele, między innymi, zaproszono także Kacpra Kulika-Zdrojewskiego, który w Malwiczach już się odrazu dał poznać jako nadzwyczajny tancerz, człowiek w towarzystwie obyty i wesoły. Po weselu zaś bywał częstym — prawie codziennym — gościem w domu małżonków Teterów tak, że ludzie zaczęli między sobą szeptać, posądzając go o zbyt wielkie przywiązanie do Flory. Szeptali więcej jeszcze, kiedy na świat przyszła Marynia Teterzanka. Nareszcie miał wybuchnąć dramat małżeński, który męża Flory pozbawił jednego oka, a Kacpra Kulika odstręczył raz na zawsze od domu Teterów. Dramat małżeński — podług zeznań starej Maciejowej — polegał na tem, że Jasiek zbił Kacpra, o mało mu nie połamał żeber, a Jaśka znowu zbiła Flora. „Ona, co była wszystkiemu najgłówniej winna, jednego włosa nie straciła z głowy.“
Kulik jeszcze jakiś czas pozostawał we wsi, dowodząc każdemu, kogo tu spotkał: „Ja dla siebie w Malwiczach nie widzę żadnego pola!“
Szlachcice zagonowi zgadzali się na to i jaki taki wskazywał sąsiednie Morzelany, gdzie przy pańskim dworze, potrzebującym bardzo licznej służby, było szerokie pole dla człowieka z umysłowemi zaletami Kulika. Poparty przez kogoś, dostał posadę „namiestnika“, jak mówią w tych okolicach, t. j. gumiennego. Zdolności jego, sprężystość i uczciwość znalazły uznanie. Cóż kiedy Kacper Kulik-Zdrojewski zaczął się codziennie upijać! Mocno pijanego spotkał raz na gumnie sam pan dziedzic, który miał słabość do Kacpra, lubił go jako celnego strzelca i zręcznego myśliwego; ale nie znosił służących pijaków i teraz postanowił sobie dać namiestnikowi naukę:
— Słuchaj-no ty! — powiada, na bok go wziąwszy, — chodzisz mi coś na nie swoich nogach.
Skłonił się Kacper i rzecze:
— Klimat północny, jaśnie panie, ciężko zaszkodził człowiekowi na zdrowiu. Darcie mam w krzyżach, w nogach — oo!
Pana złość porwała, że ten tak łże w żywe oczy.
— Głupiś z klimatem północnym! — zawołał, — urżnąłeś się jak nieboskie stworzenie, na nogach ustać nie możesz! Najgorsza, że to nie po raz pierwszy.
Kulik się nizko ukłonił, milczał, a pan dziedzic dalej:
— Teraz wybieraj jedno z dwojga: albo — precz ze służby, albo mi tu przyrzeknij, daj słowo, że od dzisiaj pić przestaniesz!
Więc namiestnik w pokorę i przyrzekł, dał słowo: „Od dzisiaj, jaśnie panie, nikt mię już w Morzelanach pijanego nie zobaczy!“
— Pamiętaj-że sobie! — mówi dziedzic — nałóg pijaństwa ogromnie człowieka poniża, poprostu mówiąc, robi z niego świnię.
I na tem się skończyło.
Ale Kulik w żaden sposób nie mógł się powstrzymać od picia gorzałki, ponieważ miał nałóg, a swoją drogą chciał dziedzicowi koniecznie dotrzymać słowa.
Teraz jak najusilniej dbał o to, żeby go nikt nigdy nie widział pijanego. Następnie gorzałki za nic w świecie nie wziąłby do ust i pijał tylko waleryanę, której znosić nie mógł, przeto ją zażywał w gorzałce.
Oprócz tego, pamiętał dobrze słowa dziedzica, że „pijaństwo poniża“ i dokładał wszelkich usiłowań, ażeby zawsze nosić głowę do góry, trzymać się sztywnie, chodzić prosto, poważnie, z godnością, w czem nabrał ogromnej wprawy.
W kilka lat potem umarł stary szafarz dworski i, ku wielkiej zazdrości różnych dworaków, opróżnione a ponętne stanowisko zajął namiestnik Kulik, powszechnie odtąd nazywany panem Kacprem.
Jakże on się teraz musiał wystrzegać, aby na jaw nie wyszło jego pijaństwo! Ha, na tym świecie niema róż bez kolców! „Wszystko to naokoło psy nie ludzie!“
Chociaż się schronił do swej kotliny, podpatrywano go i tutaj. Jako szafarz, musiał zaniechać polowania: często głodny gość jaki zajeżdżał do dworu i należało wydawać dla niego z szafarni. A kucharz „ten podszczuwacz, żmija“ chadzał sobie na polowanie: miał podwładnych, starszych i młodszych kuchcików, którymi się wyręczał. Ta okoliczność stanowiła może nawet pierwszy tajemny powód zatargu szafarni z kuchnią. Od samego początku nie było sympatyi: jeden drugiego szpikował.
Później, zupełnie niepotrzebnie, wybuchnęła otwarta wojna, która zatruła szafarzowi życie, popchnęła na drogę mizantropii.
Istotny początek tej otwartej walki, nie przebierającej w środkach, był taki: jednego dnia zdechł osieł, będący na posługach ogrodnika i ktoś taki zawinął w papier parę oślich uszu, położył napis, „uszy Filipa kucharza“, i paczkę tę podrzucono w kuchni. Trzeba zaś wiedzieć, że Filipa rzeczywiście miano za osła, ponieważ, mimo nadzwyczajnych wysiłków, nie mógł się nauczyć pisać, i wszelkie piśmienne projekta śniadań, obiadów, kolacyj, przedstawiane pani dziedziczce, wykonywał starszy kuchcik. Była to tajemnica, a Filip dokładał starań, aby nieudolność jego pisarska nigdy nie wyszła za progi kuchni. Tymczasem teraz, z powodu podrzuconych oślich uszu, wszyscy ludzie przy dworze zabrali się namiętnie do badania i krytykowania umysłowych zdolności Filipa. Panna, z którą się kucharz już był zaręczył, odmówiła mu swej ręki, mówiąc:
— Ludzie wyśmiewaliby się ze mnie, że mam męża osła.
Nic więc dziwnego, że kucharz zakipiał zemstą i całą podwładną sobie czeladź kuchenną pobudził do wytropienia sprawcy owego figla z oślemi uszyma. Wieści, obwieszczane przez kuchcików i dziewki, powszechnie ukazywały szafarza, który z powodu oślich uszu jakoby radował się niezmiernie i miał „pękać od śmiechu“. Oczywiście, odgrywały tu wielką rolę żale i urazy do Kacpra za zbyt skąpe porcye dla ludzi, będących „na drugim i trzecim stole“.
Zły, zgoryczony kucharz z papierosem w ustach poszedł do szafarni wybierać na obiad, wiodąc tu za sobą trzech kuchcików i dwóch psów, co już stanowiło manifestacyę.
— Spojrzałem tylko i odrazu zrozumiałem, że szuka zaczepki, — opowiadał później Kacper felczerowi.
— Psy w szafarni!...
Następnie kucharz, puszczając szafarzowi prosto w nos dym z papierosa, zażądał tak wielkiej ilości cukru, masła, mięsa, rodzynków, migdałów i cytryn, że szafarz zapytał:
— Zapewne cały dwór wyjeżdża z tym obiadem na tydzień do puszczy?
Pan Filip w odpowiedzi puścił ogromny kłąb dymu i szafarz zaczął raz po razu kichać, a kuchciki — w śmiech, aż się kładli od śmiechu.
Kiedy się już pan Kacper nakichał, wytarł nos w kraciastą chustkę i, śmiało patrząc kucharzowi w oczy rzekł:
— Szlachcic uczy konia moresu ostrogą, psa — sforą, a chłopa — batem; ale bata jak raz nie mam przy sobie, i ty, chamie, Bogu za to podziękuj!
Zawrzał kucharz, jednak nie rzucił się na szafarza, gdyż ten wziął w rękę tasak i tak nim rąbnął, że przeciął na połówki ogromną szynkę wieprzową, co miało znaczyć: „Nie igraj ze mną!
Drąc koty z kucharzem, pan Kacper samotniał, a samotniejąc, dochodził do przekonania, że trunek jest dobrym przyjacielem i zaczął się nurzać w grzechu pijaństwa bezwzględnie. Żył dla tej jednej namiętności głównie, znikał w niej i powoli zaczął cenić życie o tyle, o ile się mógł z dnia na dzień upić.
Spełniał sumiennie swoje obowiązki, ale prawdziwie kochał tylko swój nałóg, a wszystko inne uważał za dodatek. Oh, jak on czasem gorąco pragnął kieliszka wódki!...
A jednak, kiedy kucharz przychodził wybierać na obiad, szafarz był zawsze na-czczo, trzeźwiuteńki, jak nowo-narodzone dziecko. On się nawet wycierał kamforą, olejkiem miętowym, aby przypadkiem woń ostatniego pijaństwa nie podrażniła węchu Filipa.
I tak żył sam-na-sam z tą swoją tajemnicą, maskując ją przed ludźmi to waleryaną, to kamforą, to cierpieniami z klimatu północnego. Stawał się podejrzliwym, bojaźliwym, widział naokoło prześladowców, utrzymywał bliższe stosunki z jednym Chyleckim.



XVII.

Cóż to jest życie doczesne zająca? Nieustanna ucieczka, przenoszenie z miejsca na miejsce swojej niedoli, bolów, pragnień i grzechów żywota. Trzeba to wszystko ukrywać, taić po różnych dziurach padołu ziemskiego. Jedynie w tajemnicy można się wypłakać, wygoić swe rany, zaspokajać potrzeby wszystkie ciała, duszy. Dopiero gdy się już utonie w grobie, w towarzystwie cichych nieboszczyków, przepada tajemnica życia, zlewa się z wielką tajemnicą wszechświata i tak poważnie milczy, że nikt jej badać nie śmie... Pomiędzy życiem a grobem stoi mur nie przebyty!
Na ziemi nie umilkły głosy ogarów, naganek, huk strzałów się rozlega, kłusownicy i lisy włóczą się po nocach; ale on już nie drży o swoją tajemnicę. Kto był zającem w życiu, ten, ginąc, znalazł nareszcie bezpieczną kotlinę w mogile. No, ale go też żywego rzetelnie tropili różni współżyjący! I to z różnych powodów: przez interes osobisty, dla dobra powszechnego, przez złość, z miłości i dla jego własnego dobra. Wziął nogi za pas i uciekł im rzeczywiście, raz na zawsze. Choć go tam jeszcze obedrą ze skóry, upieką na rożnie i zjedzą ze smakiem, on już nie poczuje.
Jakże można być nieszczerym za życia, — mieć tajemnice, zaszywać je w najgłębszych kieszeniach duszy, stawiać na ich straży całą miłość życia, całe swoje zajęcze ja powoływać do ich obrony! Czyż nie należy wyznać grzechów i pokutować, — ogłosić światu swe cnoty i stać cię sławnym? O, nie! Skończony zając musi wszystko bardzo troskliwie ukrywać, przyoblec tajemnicą caluteńkie swe życie: rozkosz, cierpienie, głód, miłość, występki, cnoty, śmieszności. On nigdzie naokoło siebie nie widzi najmniejszej podniety do szczerości. Namiętna złość otoczenia wyszczerza oto zębce chciwe kąsania, szarpania i duszenia. Ona otwiera paszczę, łaknącą krwi jego, dyszącą mordem, a ślepie jej iskrzą się straszliwie nieprzejednaną żądzą ścigania i prześladowania.
Wilki żarłoczne, lisy chytre, psy gorliwe, jastrzębie okrutne, wrony i sroki zgłodniałe, czyhają na zgubę ciągle tylko zmykającego zająca. Marna sława gracza jest jego udziałem wtedy, gdy się doskonale ukrywa i wybornie ucieka. Ale zającem nie przestaje być jednak... W gąszczach borów, na rozległych obszarach łąk i pól zbożowych, wśród bagien i moczarów zarosłych sitowiami, daremnie szukasz bezpiecznego schronienia, biedny zającu! Chciwość i żarłoczność są czynne, pracowite, nie znają wytchnienia. Oto jedni prześladowcy znużeni spać idą, a już drudzy ze snu się budzą, wstają raźni i prześladowczą pracę śpiących z zapałem biorą na siebie. Niema tam nigdy zawieszenia broni, gdzie z jednej strony są liczni nieprzyjaciele, a druga strona wojująca tylko ucieka! Psy, lisy, wilki, węszą w tropach, a po ścieżkach znowu wszędzie — zasadzki strzelców i łowców. Jakże tu odgadnąć, co jest zdradliwsze: przerażające wrzaski naganek, czy ta obłudna cisza zasadzki? Krzyki, hałasy, strzelanina, no i uciecha ogromna, gdy wypłoszą szaraka, gdy tajemnica jego ukrycia na jaw wyszła. A jak się starannie usprawiedliwiają ci, którzy spudłowali! Gotowi są dowodzić, że zając jest charakternikiem i ołów się go nie ima. Nie, nie, chytrość w życiu wyraźnie jest cnotą cnót, gdyż ona jedna zwycięstwa rozdaje! Widocznie najchytrzejsi przez własny interes za niecnotę ją podają. Gorzko drwi sobie z cnoty Brutus zwyciężony, a Kato śmiercią ją chce ocalić.
Ogary-ciućki dowodne, gorliwe, sprężyste i służbiste, jednakże po największej części-głupie: można je w kółko po lesie wodzić. Wszelkie naganki oblicza się na zupełne ogłupienie tchórzów, czyli takich zajęcy, co to dosyć jest na nie dobrze krzyknąć, aby się pozwalały zabijać. Na wnyki, sidła, można wyłowić wszystkie szaraki roztargnione, bardzo niedoświadczone, nieostrożne. Lis na łowach, zwłaszcza głodny, jest wytrwały, baczny i chytry; ale właśnie ta chytrość jego, ta podejrzliwa przemądrość, posunięta do przesądu, sama nieraz wywiedzie go w pole: lisem będąc, staje się częstokroć zającem, pragnie jak najdłużej przeżyć ze swemi tajemnicami.
Dopiero polowanie „do kotła“ jest prawdziwie zabójcze dla każdego zająca. Tak się zwie oblężenie i opasanie w około pewnej ilości szaraków, z których każdy, co się na zewnątrz wychyli, natychmiast w łeb bierze. Najgłówniejszy to wynalazek niemiecki, z wielkiem powodzeniem stosowany przez krzyżaków, kiedy szło o nawrócenie do wiary chrześcijańskiej pogan pruskich, kryjących się po borach ze swemi tajemnicami. Hasło brzmiało: „Zwężać, zacieśniać, dopóki ofiara sama nie przyjdzie pod obuch!“
Chłopi z bystrym wzrokiem, a twardem sercem, myśliwi wytrawni, uzbrojeni w nabite strzelby, ustawiają się w obręcz i miarowym krokiem suną naprzód tak, że owa żywa obręcz coraz bardziej szczupleje, staje się węższą. Zając na widok następujących strzelców rzuca się na przeciwną stronę obręczy, gdzie również spotyka nacierających w taki sam sposób i w którąkolwiek stronę się zwróci, wszędzie trafia na ludzi postępujących ku niemu coraz bliżej. Obręcz żywa wygląda jak wąż, który utworzył koło, wziął ogon w paszczę i wsuwa go w siebie nieustannie, zacieśniając owe koło. Można oszaleć w takiem zamknięciu, miarkując co się dzieje. Napór strzelców popycha zająca ku środkowi, strach ciągle wzrasta, przeczucie złowrogie szepcze: „Tam cię zguba czeka!“ Prześladowcy następują, idą jak woda, obręcz stała się obrączką... „Gwałtu, jakże tu ciasno!“
W środku tego przeklętego koła jest już kilka ofiar, które straciły głowę, kręcą się w popłochu, skupiają, szamoczą, biegają i jedne drugim udzielają swej trwogi. Ah, gdzież są duchy opiekuńcze, czuwające nad istotami żywemi! Gdzie jest jaka siła, która cudem ocalić zdoła?... Sam sobie radź, zającu, a gdy nie umiesz, to zgiń, przepadnij!
Jest w Morzelanach porębisko, zwane tu „zielanki“, gdzie po wyrąbanym lesie zostały pnie tylko, a z pni puściły się młode odrośla i kępkami rozrzuconemi zakrzewiły w części tę przestrzeń, świadcząc, że, aby wytępić życie, trzeba je do krzty wykorzenić, a ziemię zaorać i obsiać ziarnami innego życia. W środku porębiska wznosił się stos suchych gałęzi, chróstu, co Malwa „suszem“ nazywał.
Dziś jest tu polowanie „do kotła“; myśliwi obrali sobie ową kupę suszu za widomy środek swej obręczy i krokiem równomiernym zbliżali się ku niej, zgarniając jakby do matni zwierzynę, która podówczas przebywała w krzakach porębiska. Strzelec Malwa i teraz prowadził, ustawił myśliwych.
Razem z innymi szarakami oskrzydlono tu także naszego bezuchego i pędzono do kotła.
Ostatnia chwila nadeszła, kiedy osaczonym i coraz bardziej napieranym zającom nie pozostawało już nic innego, tylko rzucać się na łańcuch myśliwych, pod nóż iść z rozpaczy. Jeden jakiś niecierpliwszy, w gorącej wodzie kąpany, wyrwał się właśnie pierwszy, uderzył z rozpędem na linię bojową i, zaledwie ją przekroczył, padł rażony strzałem. „Pa-af! Pa-af!“ Zagrzmiało, a kot wrzasnął płaczem nowo-narodzonego dziecka i wśród dziwnych podrygów, mąk konania, zajęcza dusza jego wyzwalała się z ciała.
Przeciągłem echem grzmotu rozległ się w przyległym boru huk dwóch strzałów, jak straszna groźba zniszczenia poniósł trwogę mieszkańcom leśnym i zapewne niejednego postawił na nogi.
Ależ i w kotle zrobił jakiś zamęt, ruch nadzwyczajny! Osaczone zające wyskakiwały ponad krzakami, jak gdyby usiłowały zobaczyć co się wokoło nich dzieje, a widoczna w środku kupa suszu zatrzęsła się z trzaskiem i runęła z łomotem. Przez krótką chwilę dawało się słyszeć głuche dudnienie, szum krzaków, co sprawiało wrażenie trzęsienia ziemi. Jednakże prędzej niż się to daje opowiedzieć, olbrzymi odyniec wyskoczył w susach nadzwyczajnych, spojrzał na strzelców, zaledwie przystając, fuknął straszliwie: „uf!“ i rzucił się na obręcz myśliwską.
Zdumieni tem niespodziewanem zjawiskiem strzelcy szeroko się rozstąpili na prawo i na lewo, aby dać przejście królowi boru, który ze szczeciną zjeżoną na grzbiecie, groźnie połyskując białymi kłami, sadził w potężnych skokach.
Dopiero kiedy dzik już wypadł za łańcuch myśliwski, rzęsiste strzały sypnęły się na jego tyły i boki. Pod gradem szrótu zajęczego żachnął się gniewnie, zarył ziemię kłami, podskoczył tak, że z pod racic jego omszona darnina furknęła w powietrzu, i pognał do boru.
Tu odyniec na strzelców szyje, strzały grzmią za nim i cała uwaga myśliwych na niego się zwraca; a nasz szarak bezuchy za dzikiem prawie trop w trop z kotła się wynosi, pomyka za obławę i tak pędzi, jak gdyby szedł z dzikiem na wyścig.
Jeden Malwa go tam tylko zauważył, uśmiechnął się, a mimowolnie tak sięgnął do czapki, jakby znajomego chciał powitać. „A to ci się, Panie święty, zajączek na Morzelanach uchował, na gracza wyszedł! Co go gdzie spotkam, zawsze zmyka i cało... No, no!
Zapytują strzelca, skąd się tu wziął ten odyniec. „Ha, łazęga taki, uprzykrzyło mu się życie w wielkiej puszczy i idzie sobie od boru do boru, śmierci szuka.“
Dzik przybył do Morzelan, okopał się pod kupą suszu, a kiedy pierwsze strzały huknęły, powstał i bezuchego szaraka z kotła wybawił. „Pan Jezus opiekuje się najmniejszem robaczkiem, mógł sobie tego zajączka upodobać i dziś tak akurat zrządził:“ myślał w duszy Malwa.
Ileż przeróżnych a osobliwych zdarzeń potrzeba, ażeby zając wyszedł na gracza! Przechodził twardą szkołę strasznego roku i — rzecz dziwna — zachował jeszcze tyle sił w sobie, że składał dowody, co gracz-zając umie. Ale takiemu, który się już dobił sławy, wcale nie zaszkodzi, jeśli oberwiemy nieco listków z jego wawrzynowego wieńca. Nazwa „gracz“ oznacza jednostkę, która dzięki zaletom osobistym przyozdobiła swe życie pewną znaczną ilością czynów dzielnych, budzących podziw, za co pozyskała na świecie należne uznanie, sławę rozgłośną. O vanitas vanitatum! Przecież te wszystkie znakomite czyny są tylko dziełem zbiegów okoliczności, przypadków. Każdy najpospolitszy zając niezawodnie ucieknie, jeżeli mu się uda, jeżeli ma szczęście, jeżeli go nie zawodzą jego najgłupsze przeczucia. Że się właśnie tak szczęśliwie składało w życiu bezuchego, przeto pozyskał on sławę genialnego zająca na całym obszarze Morzelan. Ba, znaleźli się nawet skłonni przypisać mu i przymioty nadprzyrodzone, nadzajęcze!
Przyczyną sławy jest to, że jej potrzeba tym, którzy sławnych robią.
Pochodzić z rodu mających uszy, a nie mieć uszu, jest to już zadatek na dobrą lub złą sławę. „Znaczony w bożej oborze“ posiada tem samem pierwszy warunek, aby go wyróżniać, a następnie — uwielbiać albo nienawidzieć.
Wół czarny z białą gwiazdką na czole, z białą łatą na boku i z guzem na języku, używał w Egipcie sławy i nawet taką cześć odbierał, że po jego zgonie cały naród chodził w żałobie. A woły gniade, białe, srokate, dostawały baty i musiały chodzić w pługu. Bezuchy zając nie różnił się niczem od swoich przodków i współczesnych, odziedziczył przez urodzenie wszystkie wady i zalety zajęcze. Zające bowiem stanowią kastę zamkniętą, nie dopuszczają żadnego postępu: kluczują, wymykają, kicają, kołtują, stają słupka, dotrzymują w kotlinie, dają psom obroty, kniażą — podług odwiecznej tradycyi.
Więc tylko szczęście wyniosło naszego szaraka do godności gracza, a brak uszu zwrócił nań uwagę w Morzelanach.



XVIII.

Życie wtedy ma wartość historyczną, kiedy jest pełne przygód.
Nasz szarak parę razy do roku doświadczał jakiegoś dziwnego zacietrzewienia. Pokarm i napój nie smakowały mu wówczas, a opanowywał go niepokój: nawet strachu nie uczuwał w takich razach. Dniem i nocą biegał po polach, lasach, nasłuchywał, upatrywał, obnosił z sobą pragnienie nie dające się określić słowami.
— Oddałbym życie, gdybym tylko znalazł to, czego szukam właśnie.
Aha, miłość — uczucie, które, podobno, ogarnia wszechświat! W rozstroju uporządkowanych spraw życia, porwany szałem, czy obłędem, bezuchy zając rzuciłby się między ludzi, psy, lisy, wilki, przepłynąłby jeziora, rzeki, aby tylko zadosyć uczynić osobliwemu uczuciu.
Jakże się zdziwiono raz w Morzelanach, kiedy pod koniec lutego w biały dzień, środkiem drogi, przez całą wieś pędził bezuchy szarak. Ponieważ zuchwalstwa takiego nikt nie przypuszcza u zwierzęcia, które się nieustannie kryje, ucieka, przeto widok zająca w miejscu zaludnionem i zapsionem wprawił w zdumienie zarówno psy jak ludzi. Co to miłość może!... Zanim sobie zdano sprawę ze zjawiska nadzwyczajnego, zając już pognał dalej, zostawiając po sobie wrażenie ogromnej śmiałości i braku słuchów. Każdy się teraz stuknął w czoło, szukał związku przyczynowego między brakiem uszu i niezwykłą śmiałością. A to był obłęd miłosny, któremu, jak wiadomo, podległ był nawet Arystoteles. Można było widzieć tegoż szaraka, jak przebiegał wpoprzek drogę ludziom, spieszącym na jarmark, i w ogóle robił bardzo troskliwe zwiady po całej okolicy. Trzy dni trwały takie szaleństwa, dające się objaśnić tylko przez miłość. Nareszcie trzeciego dnia, wieczorem, kiedy o wschodzie księżyca stał na wzgórku z owem nieugaszonem pragnieniem w sercu — gdyż i zające mają serce — posłyszał odgłos, który w języku ludzkim możnaby nazwać klaśnięciem w dłonie. Z wielkim zapałem poskoczył w kierunku klaskania i spotkał zająca płci żeńskiej, który w najprzyjemniejszej, jaką sobie tylko można wyobrazić, postawie, kicał po łączce. W swoim rodzaju Filon i Filis za borem. Gach z bijącem sercem biegł w podrygach, pomrukiwał rozkosznie, przytupywał i, gdyby miał język ludzki, powiedziałby: „Marząc o tobie, spędzam bezsenne dni i nocy“. Zachwycające ruchy warg i mruganie oczu płci żeńskiej stanowiły odpowiedź na jego oświadczenie. Niebawem też nastąpiła bliższa znajomość: bieganie w kółko, dotykanie się wzajemne na cztery strony świata. On, cały w koperczakach, właściwym sobie językiem, złożył wyznanie najgorętszej miłości i po zajęczemu błagał o wzajemność. Wysłuchała go, dając przytem do zrozumienia, że bynajmniej nie jest nieczułą jak skała. Ale, gdy uniesiony zapałem wykonał ruch, zakrawający na najwyższy stopień poufałości, natychmiast odskoczyła figlarnie, jak gdyby przez to chciała wyrazić: „Za pozwoleniem, zbyt krótko się znamy! Ja swego serca tak lekkomyślnie nie mogę oddawać“. I z nadzwyczajnym wdziękiem wbiegła na wzgórek, gdzie znowu wykonała zajęcze klaśnięcie w dłonie. Zrobiło mu się markotno; jednakże płeć żeńska ma w takich razach niezaprzeczone prawa, które należy szanować. W kilka minut potem, kiedy on już na nowo rozpoczynał uświęcony przez tradycyę obrzęd zalotów, ukazała się w oddaleniu postać innego gacha, zbliżającego się w rycerskich prysiudach i z pięknie postawionymi słuchami do naszej pary. Ten nowo przybyły spojrzał lekceważąco na bezuchego. Wyglądało to na rzucenie rękawicy: „Przyjacielu, jakie ty masz słuchy! Zapewne nie posiadasz i wewnętrznych zalet, nie umiesz się podobać, skoro mnie tu zwabiono“. U naszego szaraka, rzecz prosta, krew zawrzała: poskoczył i on, zwykle taki spokojny, wyrwał zębami sporą garść turzycy z karku rywala, a nadto wyszczerbił mu ucho. Więc przybysz szukał odwetu, zabrał się żwawo do naszego gacha, chwycił go zębami za kosmyk i byłby mu pewnie urwał tę ozdobę ciała zajęczego, gdyby ona nie była rozdzieliła walczących tak, że teraz miała jednego po prawicy, drugiego po lewicy. Gdy ci obaj ponad kibicią kochanki przesyłali sobie spojrzenia namiętnej nienawiści, ona w najlepsze zaczęła znowu wabić. Na to słodkie jej wezwanie przybyli teraz dwaj gachowie od dwóch różnych stron świata. Miała swój orszak niby królowa i, kiedy teraz pomknęła naprzód, ci czterej rycerze sunęli za nią, a każdy z nich gotów byłby pozostałych utopić w łyżce wody. Pośpieszając w derdy za panią uczuć swoich, nie szczędzili oni sobie szturchańców, kułaków, kopnięć, potrącań, uszczypnień, a to wobec nadzwyczajnej skwapliwości, ponieważ każdy z nich usiłował być jak najbliżej przy płci żeńskiej. Wypadła z nimi na polankę porosłą krzaczkami tarniny, gdzie się bawiono w chowanego, i tutaj każdy, który ją pierwszy ukrytą znalazł, mógł ściskać pieścić, dopóki nie nadbiegli inni współzawodnicy, nie stłukli go, nie odpędzili. Stamtąd całe towarzystwo wybiegło na szeroką miedzę, gdzie znowu używano zabawy w gonionego — coś w rodzaju „uciekła mi przepióreczka w proso“. Kto ją pierwszy dogonił, dostąpił krótkotrwałej rozkoszy sam-na-sam z ukochaną; ale zaraz nadbiegał inny, brał za łeb szczęśliwca, podczas gdy jeszcze inny dopadał, korzystał z ich walki: dobre i to, żeby się o nią choć otrzeć. Około drzew, około kamieni, około krzyża — kic, kic jedno za drugiem i przeciągnięto te zabawy do wschodu słoneczka. Gdy dzień zajaśniał, wszyscy zdziwieni spojrzeli najprzód w słońce, potem — po sobie: „Ojej, jak też to prędko czas leci!“ Widzieli, że mają skrwawione słuchy, nosy, wargi; a po wyrwanych kłakach, łysiny świeciły im na karkach i grzbietach. Cóż z tego, kiedy przyjemnie! „Miłości, o niebios darze!“... Tylko ona jedna, nieporównanie nadobna, gładka, była teraz jeszcze powabniejsza w promieniach wschodzącego słońca. Na ozimince uczuła głód, zaczęła z pod śniegu wyjadać szczypiory pszenicy. Czterej gachowie byli także nadzwyczajnie głodni, żaden jednak nie ważył się sił pokrzepiać z obawy, aby któryś współzawodnik nie skorzystał z jego zajęcia i do niej się nie zbliżył. Boczyli się więc tylko jeden na drugiego, ukradkiem zerkając ku płci pięknej, a otoczyli ją ławą od czterech stron świata i tak tu przywarowali. Przechodził tędy Malwa do lasu i z początku myślał, że to kamienie nie zające. Ale znał dobrze pole i mówi sobie: „Skądże się tu znowu kamienie wzięły w tem miejscu?“... W tem ona — kic, kic i kamienie za nią ruszyły. Kiedy zima lekka, nie strzela się do zajęcy pod koniec lutego — grzech; przeto Malwa popatrzył tylko, a głównie ten bezuchy go zajmował. „Ciekawa rzecz, czy się dzieci wdadzą w niego?... Nie wiadomo, jak Bóg zrządzi“. Obecność człowieka zaniepokoiła ją głównie i poskoczyła w kierunku gaiku olszynowego, a za nią gnał orszak gachów. Ukazywała im w biegu swoje wdzięki, podrzucając tylnymi skokami, to też ci niewolnicy kwapili się namiętnie za nią z łbami naprzód wyciągniętymi. W olszynkach już pierwsze kosy z wierzchołków drzew, jakby pod nosem, przebąkiwały o miłości, a wrony na dobre rozpoczęły krzykliwe umizgi. Przysiadła tutaj nad strumieniem w pobliżu wielkiego kamienia granitowego, a gachowie znowu ją otoczyli. Teraz już uczucie miłości wezbrało nadzwyczajnie w sercach zajęczych, a także — zazdrość i nienawiść względem współzawodników. Każdy gach postanowił sobie, że tym zalotom trzeba koniec położyć. Należało postawić ją w takiem położeniu, ażeby nie miała tylu do wyboru, tylko — jednego, to się musi zgodzić. Rzecz prosta, walka musi rozstrzygnąć. Kiedy chodzi o wypowiedzenie wojny, najmniejszy powód wystarcza. Jeden z gachów zatoczył się przez nieuwagę i potrącił drugiego — jak to mówią — nastąpił mu na nagniotek. Obraźliwość w takich razach nie ma granic i dwa szaraki niebawem wzięły się za czuby, zaczęły walczyć zębami, skokami. Ona przysiadła, miała zajmujące widowisko, a po jej bokach dwaj pozostali stanęli na czatach, strzegąc, aby jeden przed drugim nie skradł jej przypadkiem całusa. W zaciętym pojedynku już ten, już tamten brał górę i krew zajęcza obficie popłynęła. Mocniejszy — ma się rozumieć — musi zwyciężyć. Chodziło właśnie o zadanie stanowczego ciosu, a szarak nie zdoła tego dokonać ani strugami ani skokami. Słabszy, dobrze już podskubany, naznaczony krwawo na wardze i z srodze podbitym ślepiem, niespodziewanie otrzymał od przeciwnika takie uderzenie łbem o łeb, że mu się w jednej chwili odechciało miłości, i smutny inwalida powolnym krokiem opuścił plac boju i miłości. No, ale też i zwycięzca mógł sobie teraz powiedzieć: „Jeszcze jedna taka wygrana, a już po mnie będzie!“ Co się tyczy naszego gracza, ten jakoś nie miał chęci do walki: dotąd czuł jeszcze ból w naderwanym kosmyku. Różne zaczepki przeciwników ladajako zbywał, a po części nawet w kieszeń schował niejedną obrazę wyłącznie mając na oku cel główny. Skoro teraz zwycięzca z niejaką dumą zbliżał się do niej, jakby po odebranie zasłużonej nagrody, gracz mu zagrodził przystęp, kładąc się na drodze do jej tylnych skoków. Osłabiony dopiero co stoczonym bojem nie okazywał pochopności do walki i począł, chromając, oględnie zachodzić od głowy płci żeńskiej. Trzeci gach widocznie na to tylko czekał, gdyż z furyą poskoczył i na tylnych łapach stanął groźnie naprost przeciwnika, broniąc mu i z tej strony zbliżenia. Niedawny zwycięzca spostrzegł w tej chwili, że stojący naprzeciw niego zając nieopatrznie odsłonił swoje słabizny, że przeto nastręcza się dobra sposobność ugodzenia go łbem w serce, brzuch, albo jeszcze poniżej. Raźno więc poskoczył, pochylił głowę jak baran, kiedy zamierza bodnąć i potężnem uderzeniem przewalił na wznak gacha, w którym patrochy aż zapiszczały od ciosu gwałtownego. Atoli powalony zdobył się na energię i tak silnie wierzgnął tylnymi skokami, że odrzucił przeciwnika poza granitowy kamień; ale kiedy się zerwał i ogromnie zaperzony pędził, aby wroga do reszty zgnębić, uderzył łbem o ów kamień i — jak mówią — zobaczył wszystkie gwiazdy na niebie. Odurzyło go, zamroczyło to uderzenie, zatoczył się i z brzegu spadł w strumień, na którym kra płynęła. Taka zimna kąpiel może ostudzić najgorętszą miłość. Kiedy się ów nieszczęśliwy gach gramolił na brzeg z potoku, bezuchy szarak mógł się już uważać za pana położenia, za istotnego zwycięzcę. Nie liczył się wcale z dwoma gachami uniedołężnionymi przez walkę i śmiało do niej teraz przystąpił. Porozumienie się wzajemne niedługo trwało, a ona, spokojna trusia, pokornie za nim poszła jak żona za mężem: już więcej nie klaskała i była zupełnie uległą. Jeszcze tego samego roku, w sierpniu, odniósł także zwycięstwo nad współzawodnikami, do czego mu dopomógł lis Kita, który znienacka wpadł na takie zajęcze wesele i w mgnieniu oka udusił dwóch walczących gachów; bezuchy tymczasem ratował się ucieczką w towarzystwie płci żeńskiej. Pod każdym względem sprzyjało mu szczęście. Oczekiwać należy, że w Morzelanach dotąd istnieje potomstwo bezuchego gracza, które — podobnie jak on — używa przywileju szczęścia. Dlaczegóżby i to nie miało być dziedziczne.?




XIX.

Kiedy Franek wyszedł od Chyleckiego, Malwa po księżycu dreptał około domu, przytupując nogami na mrozie. W milczeniu przybyli do Malwicz, a wtedy chłopak wyraził życzenie, ażeby strzelec zatrzymał się na drodze o jakich pięćdziesiąt kroków od domostwa Jaśka Tetery.
— Poczekajcie tu chwilkę, — powiada.
Zacierając ręce, Teterzak wszedł do izby, gdzie nikt nań nie zwrócił uwagi i nikt mu nie odpowiedział, kiedy mówił, że mróz siarczysty na dworze. Marynia czytała na głos książkę, a matka, Terenia i Jadzia, szyjąc przy lampie, słuchały.
W tem nagle Marynia przerwała czytanie, zapaliła papierosa, zbliżyła się do brata, odebrała list doktora i poszepnęła: — Strach, co tu za awantury dziś były!
— Cóż takiego? — zapytał Franek niedbale.
— Stary się wściekł, sponiewierał nas, matkę!...
— Dawno już powinien!
— My sobie tam dałyśmy radę; ale na ciebie wre, odgraża się ogromnie.
— O cóż mu chodzi?
— Listy od doktora do mnie znalazł — cała paczka wypadła mi z kieszeni.
— To za cóż wre na mnie?
— A bo doktór w jednym liście pisze wyraźnie, że ty jesteś posłańcem...
— Phi! Ja sam miałem kiedy staremu, o tem powiedzieć... Korci mię.
— Oszalałeś?
— Myślisz, żem ja taki głupi i nie wiem, co się święci!
— Chylecki myśli się ze mną żenić.
— Taka to prawda, jak — że się psi bodą! Ale co ja sobie gębę napróżno psuję: masz przecie ojca i matkę! Główna rzecz, żebyś wiedziała, że za noszenie tych listów musisz mi dobrze zapłacić.
Wykręcił się na pięcie, usiadł na tapczanie, wyciągnął nieznacznie dubeltówkę, stojącą w kącie i za drzwi się z nią wyniósł.
Już był za progiem sieni, kiedy niespodziewanie spotkał się z ojcem na wązkich schodkach.
— Ty co z tą dubeltówką? — warknął stary, chwytając za lufę.
Franek zmieszany nie dawał żadnej odpowiedzi, tylko szarpnął strzelbę, chcąc ją wyrwać ojcu z ręki. Tetera chwycił syna za kark lewicą i zrzucił go na ostatni schodek, a sam stanął powyżej i usiłował wyrwać strzelbę, którą powalony chłopak krzepko trzymał oburącz. Ciągnąc dubeltówkę do góry i znowu szturchając nią syna, stary wykonywał ruchy człowieka przy pompie. Franek brał kolbą w głowę, w zęby, w piersi, a strzelby nie popuścił. Dopiero ojciec zeszedł poniżej i z całej siły tak kopnął syna, że ten puścił dubeltówkę i stoczył się na ziemię, brocząc krwią po śniegu.
— Masz suczy synu! — mruknął Tetera i jeszcze chłopaka poczęstował kolbą, — i tak ci się jeszcze będzie należało za to, że swatasz siostrę.
Odwrócił się i zasapany poszedł do izby, a cała kolba strzelby była od krwi czerwona.
Flora, gdy tylko posłyszała kroki męża, zaraz zaczęła do córek mówić:
— Chyba z was która weźmie siekierę i drew narąbie!... Albo może ta starowina, Mikowa?
Mikowa była to blizko siedmdziesięcioletnia staruszka, służąca.
Teterzanki zachichotały, dobrze rozumiejąc, że matka wynajduje ojcu zajęcie.
Stary łypnął swojem straszliwem okiem, ale nikt tu nie zwracał uwagi na jego spojrzenia.
W kwadrans potem Tetera rąbał drzewo przy schodkach, gdzie niedawno skatował syna.
Tymczasem Franek dźwignął się z ziemi i wyszedł na drogę, gdzie go oczekiwał Malwa, odszeptując wieczorne pacierze. Strzelec słyszał z oddalenia jakieś szamotanie się pod domem Tetery i nie rozumiał, co to znaczy, gdyż bity przez ojca chłopak ani pisnął.
— A toś mię pan strzelec wykierował! — powiedział Teterzak, ukazując swą twarz zakrwawioną, — stary mi, psiakrew, zęby, oczy powybijał, dziur w głowie narobił, a wszystko przez pana strzelca.
— Bój się Boga, Franusiu, co ty mówisz?
— Prawdę mówię, do figlów nie mam ochoty... Idźmy, potem się porachujemy!
— Jak to — idźmy?
— No, bo ja nie myślę dziś w domu nocować! Cała ta moja familia — niech ją dyabli biorą!
Malwa zcierpł cały, szedł w milczeniu obok chłopaka, który co stąpił kilka kroków, brał z ziemi garść śniegu i, posykując, wycierał nim zakrwawioną twarz, ręce.
— Licho mi poddało nadstawiać łba za cudzą dubeltówkę, — mruczał niezadowolony.
— Przepraszam cię, mój synu! Któż się też mógł spodziewać takiego nieszczęścia! — jęczał strzelec.
— Z przeprosin nic mi nie przyjdzie! pan strzelec powinien się znać na rzeczy!
Obaj przyśpieszali teraz kroków i wnet przybyli do mieszkania Malwy, który natychmiast zapalił świeczkę i już wyraźnie widział ciężkie rany chłopaka.
Strzelec ułożył gościa na swojem łóżku, omył go należycie wodą i chciał zaraz sprowadzić felczera. Ale Franek nie dał sobie wspominać o Chyleckim, a tylko coraz to wtrącił słówko o wdzięczności, jaka mu się sprawiedliwie należy od Malwy, który się krzątał dręczony ciężkimi wyrzutami sumienia. „Moja wina, moja bardzo wielka wina!“
Strzelec całą noc siedział przy Franku i robiło mu się jakoś ciepło w duszy, kiedy chłopaka doglądał, okrywał: doznawał uczucia ojcostwa. Onby przyjął to dziecko za swoje, wychowałby je, nauczył wiary w Boga. „Może Pan Jezus zesłał takie nieszczęście — raz, żeby mnie doświadczyć, drugi raz, żeby chłopca ze złej drogi sprowadzić. Niezbadane są wyroki Opatrzności! “
Było już dobrze po północy, kiedy chory zasnął i w gorączce majaczył, mówił o wdzięczności, jaką mu Malwa winien; a Malwa się nieustannie modlił do przemienienia Pańskiego.
Dzień zaświtał, strzelec znużony czuwaniem utopił głowę w dłoniach, rozmyślał o swem przykrem położeniu: nie odzyskał dworskiej dubeltówki i naraził Franka na takie straszne zajście z ojcem. Jeszcze się dobrze nad tem nie zastanowił, a tu przychodzi stelmach i zabiera swoją pojedynkę.
Co tylko stelmach wyszedł, wpada posłaniec od pana rządcy i mówi: „Panie strzelec, jutro od rana trzeba być gotowym — polowanie! Sam pan dziedzic będzie polował“.
— O najsłodsze imię Jezus, cóż ja nieszczęśliwy pocznę! — pomyślał Malwa.
Zafrasowany pobiegł na wieś, kupił od baby kurę, zabił, oskubał, warzył dla chorego rosół i rozmyślał nad swem położeniem bez wyjścia: był jak zając we wnyku.
Naraz, kiedy wylewał rosół na miskę, przyszła mu do głowy myśl szczęśliwa: „Pójdę do szafarza, pocałuję go w rękę, w kolano, zmiękczę, poproszę o radę“.
I postawił miskę z rosołem na ławie przy łóżku chorego:
— Posil się, synu, będziesz zdrowszy!
Franek, opuchły, przetarł oczy, spojrzał na miskę i na drugi bok się przewrócił.
Strzelec zostawił go tak i pobiegł do szafarza, który dopiero co tylko ukończył wydawanie zapasów z szafarni na kuchnię i właśnie pierwszy raz po nocy zażył łyk walerjany. Pan Kacper, sztywnie surowy, pełny godności, przechadzał się po izbie.
— Aa, co ja widzę, pan Malwa? Zające do szafarni-hę? Dobrze!
Zamiast odpowiedzieć, strzelec złożył obie ręce i z miną wyrażającą błaganie padł na kolana przed zdziwionym szafarzem, który zapytywał:
— Co, co, co znowu?
— Nie gub mię, nieboraka, panie szafarzu!
— Ja mam gubić? skądże się wzięło?
— Oj, ta dubeltówka nieszczęśliwa!
— Du-bel-tó-wka?... Uhuu! — zawołał szafarz, przypominając sobie wczorajszą rozmowę. Wstań-no, panie Malwa! Tylko głupca raduje taka postawa na klęczkach... Ja nie król! Więc jakże, dubeltówka dworska przepadła?
— Radź, panie szafarzu, będziesz dobrodziejem moim na całe życie! Toć my obaj katolicy, z Malwicz pochodzimy... Miej litość nademną!
— Dobrze to jest, panie Malwa, udawać się w pokorę — rzekł szafarz, patrząc na końce butów; — Sługa pokorny, koń powolny, żoneczka czuła — oo! Ale stać na mrozie, upokarzać się po szkodzie-hę?
— Grzeszna moja dusza! — zawołał Malwa żałośnie, a pan Kacper ciągnął dalej:
— Knieja jest to... jest to... owczarnia, strzedz jej trzeba przed lisem, wilkiem, złodziejem, strzedz z dubeltówką na ramieniu. Cóż z tego, że Tetera brat pana strzelca, kiedy złodziej koronny?
— Oj, nabroił on, nawarzył mi piwa! Bądź litościwy, panie szafarzu!
— Nademną nie mają litości! — rzekł szafarz opryskliwie, — kąsacie mię, oczerniacie, gady!
— Święty Boże, któżby miał śmiałość! — wykrzyknął strzelec ze szczerością, która zastanowiła pana Kacpra.
— Kto? Kto miałby śmiałość? Cała ta hołota, służba dworska, przyjaciele Filipka, różne pucybuty!
— A i ja miałbym słuchać kucharza? Boże zmiłuj się!
— Szelma, błazen — prawda? Myśliwego udaje, chce rej wodzić w Morzelanach.
— Ej, jakie tam jego myśliwstwo!
— Widzisz, panie Malwa, tacy mir mają, ludzie ich słuchają, wierzą ich łajdackiemu szczekaniu.
— Cóż oni mogą złego mówić, czem szkodzić?
— Jak to, panie Malwa, nie wiesz, że mię we dworze mają za pijaka i o tem tylko mówią?
— Ha, to już złej gęby potrzeba! — odrzekł strzelec dobrodusznie, zyskując sobie coraz więcej serce szafarza.
— Dwanaście lat w północnym klimacie, a dwadzieścia i coś ciężkiej służby w tym dworze! — mówił pan Kacper grobowym głosem, — na cóż mi przyszło? Waleryanę pić muszę i znosić prześladowanie takich... takich.
Z temi słowy pochwycił z półki flaszkę, pokazał ją, strzelcowi zdaleka i łyknął.
— Rozumiesz, panie Malwa, waleryana na uspokojenie? Serce, żołądek, piersi, a oni szczują! Ja — pijak...
Uśmiechnął się szyderczo, pobiegł do drzwi, założył je na haczyk i rzekł, mrugając oczyma.
— Podpatrują, mię, podpatrują!
Malwa skrzyżował ręce na piersiach i z wyrazem twarzy, wyrażającym najgłębsze uszanowanie, wpatrywał się w szafarza jak w wyrocznię.
— Czego oni chcą odemnie? Wody nikomu nie zamąciłem w Morzelanach... Ja, panie nie z tych, co to radzą na złe dla datku, krzywdą dla dostatku, śmierci życzą dla spadku i oczerniają cię, bratku! — mówił pan Kacper z poważnym naciskiem, chodząc po pokoju.
— To też wiedziałem, panie szafarzu, do kogo przychodzę. Jabym się tu do nikogo innego w Morzelanach iść nie ważył.
— Szczerością każdy do mnie trafi. Do zwierza — pod wiatr, do ptaka — za słońcem, do konia — nie po-omacku, a do Kacpra Kulika-Zdrojewskiego — po szczerości! No, ale cóż ja ci, panie Malwa, pomódz mogę, ja, oficyalista prześladowany w tym dworze, człowiek sponiewierany, chory? Nie masz dubeltówki, a tu polowanie — prawda?
— Prawda, szafarzu!
— Czekaj-że, coby tu zrobić?
Szafarz z palcem na czole zbliżył się do półki, wziął flaszkę z waleryarią i łyknął, mówiąc jakby sam do siebie: „Oo, coś się w sercu psuje!“ Teraz zaczął znowu chodzić, a podeszwy jego zdawały się lgnąć do podłogi. Nagle przystanął, utkwił wzrok w strzelcu i zapytał:
— O czem to mówiliśmy?
— A o dubeltówce! — rzekł Malwa z pośpiechem.
— Wiem, już wiem!... Dworska dubeltówka jest w rękach Tetery kłusownika... Gdybym był pijakiem, czy jabym mógł wiedzieć o takich rzeczach? Powiedz, panie Malwa!
— Ale ma się rozumieć.
— Pan mi się podobasz, panie Malwa! Możeby wódeczki — co? Dla gości mam wódkę, choć sam do ust tego nie biorę, nie wolno mi przy walerjanie.
Mówiąc to, wydobył z szafy pół-gąsiorek.
— Czysta podobno najlepsza... A ja sobie — walerjany!
Nalał strzelcowi pół szklanki i trącił się z nim swoją walerjaną. Teraz atoli stał już na jednem miejscu, twarz mu zczerwieniała, rozkładał żywo ręce i znowu mówił:
— Panie Malwa, jakeś jest uczciwy szlachcic z Malwicz, powiedz, czy ja wyglądam na pijaka?
— Żeby mię tak Bóg ostro sądził!
— Widzisz, a te łajdaki śmieją mówić! I tacy mają wiarę... Możeby jeszcze sznapsika? Trącę się walerjaną z porządnym człowiekiem... Widzę teraz wyraźnie, że Malwa-Zabłotnik jest moim przyjacielem. Cóż kiedy przy tym dworze ludzie się marnują! No, jeszcze wódeczki, rodaku z Malwicz!
Zataczając się podszedł do szafy i trzęsącą się ręką nalał strzelcowi pół szklanki, a potem podążył ku framudze po swą walerjanę.
Malwa pił jedynie przez uprzejmość, uważał, że nie wypada odmawiać. Ale gorzałka poszła strzelcowi do głowy i dodała mu śmiałości, Malwa rzucił się do niego z zapałem i, całując go w rękę, mówił:
— Radź, dobrodzieju, radź, co mam zrobić z tą dubeltówką!
Szafarz chwycił teraz strzelca za szyję, przyciskał do siebie całował.
— Bierz dubeltówkę, bracie Malwo, bierz!
W tej chwili właśnie ściskający się serdecznie stracili równowagę i z łomotem upadli na ziemię tak, że strzelec leżał na szafarzu.
— Patrzaj, braciszku... co to jest... rrr-eumatyzm... w głowie... nogach... rękach... uuu! Ratuj, podnieś!
Malwa wziął do serca cierpienie pana Kacpra i ze łzami w oczach dźwigał go z upadku, a przytem usiłował zachowywać całe uszanowanie dla osoby szafarza, którego z wielkim trudem dowlókł nareszcie do łóżka i na niem złożył.
— A — tak... się zbliża... uuu! — mruczał pan Kacper, a strzelec spoglądał nań z współczuciem, znowu się nachylił, cmoknął reumatyka w kolano i nieśmiałym głosem poszepnął:
— To ja niby tę dubeltówkę mogę...
— B-b-bierz... dubelt...tówkę... b-bierz! — wybąkał szafarz, machając ręką i tuląc głowę do poduszki.
Strzelec ostrożnie zdjął strzelbę znad łóżka, pocałował w nogę chrapiącego już pana Kacpra i, zataczając — gdyż zalał dziś nieźle pałkę — pośpieszył do domu.
Kiedy Malwa wszedł do izby, Franek z twarzą opuchłą i zsiniałą siedział na łóżku; ale rosołu, mięsa kurzego nie było ani śladu na misce.
— Dziękujęż ci, Panie Boże, żeś mię w ostatniej chwili nie opuścił! — zawołał strzelec, a oczy jego wyrażały zadowolenie: jutro na polowaniu będzie mógł wystąpić z dubeltówką w obec dziedzica i pana rządcy.
— Złoty człowiek ten pan szafarz!



XX.


Mówiąc nieraz o Chyleckim, pan Kacper wyrażał się „człowiek skończony“. Bo — podług szafarza morzelańskiego — skończony człowiek powinien być do dwudziestego roku życia gładki, do trzydziestego — strojny, do siedmdziesiątego — cnotliwy. „Mniejsza o to, jakim już potem będzie!“
Otóż, felczer w wieku swoim odpowiadał już dwóm pierwszym warunkom człowieka skończonego, a zanosiło się widocznie, że — o ile będzie żył do lat siedmdziesięciu — wypełni i inne warunki.
Chylecki był powabny i strojny tak dalece, że córki okolicznej szlachty zagonowej, ilekroć zabawiały się między sobą w sławne „Budzę cię!“ „W kolorze?“ Zawsze felczera miały na myśli. Korzystał z tego uroku, wywieranego na płeć piękną, czego były liczne i żywe dowody. Medycynę uprawiał jako fach, dający mu sposób do życia; myśliwstwo dodawało mu uroku rycerskiego; ale rzeczywistym jego zawodem, w który on duszę swoją wkładał, była miłość — jak się mówi w Morzelanach — romansowanie. Romansowanie i medycyna stanowiły to, co się zowie duchem i materyą, napełniały doktora treścią i formą. Szczęśliwym jest ten dopiero, komu się nie powodzi w rzeczach małych, przeto felczer w myśliwstwie nie miał szczęścia. Icie, handlarz skórek zajęczych, ilekroć przechodził przez Morzelany, zawsze wstępował do Chyleckiego, a nigdy nie mógł kupić skórki. „Ny, on tyle ludzi nazabijał, a zająca nie może“.
Właśnie przyjechała po doktora podwoda z Gwiazdkowa, dwie mile od Morzelan. Mniejsza o to, kto i na co chory; trzy ruble za wizytę — rzecz główna. Chylecki przejrzał się w zwierciadle, uporządkował białe wąsiki, zabrał skrzynkę z bańkami, dubeltówkę i świsnął na Trezora, który w takich razach wyczekiwał — dopóki nie usłyszy turkotu kół. Doktora znano wszędzie naokoło i dziewczęta znacząco uśmiechały się z okien do przejeżdżającego: miał bardzo szerokie pole praktyki. Niejedna marzyła o tem, żeby chorować, być przedmiotem wszechstronnie opukiwanym i oglądanym. Jednakże dziś felczera zupełnie zajmowała Marynia, która będąc zdrową, dwa razy chorowała. Siostry jej miały także ochotę chorować, ale im nie pozwoliła przez zazdrość. Chylecki, owinięty w burkę z szafirowemi wyłogami, marzył o ślicznie zadartym nosku Maryni Teterzanki. „Ma coś osobliwego w tym nosku“... Ile razy ją sobie przypomniał, zawsze ów nosek stawał mu przed oczyma. Są kobiety, których wdzięk polega na wyrazie ust, oczu; Marynia miała wdzięk w nosku głównie. „Jest coś takiego, że człowieka ciągnie w dzień i w nocy“. Felczer uśmiechnął się: może myślał o tej przejażdżce sankami, kiedy lepszy śnieg spadnie.
W tem biegnący za wózkiem Trezor zaskowyczał. Obejrzał się Chylecki, wybity z słodkich dumań, że dwa charty wparowały do rowu jego wyżła i nielitościwie go tarmoszą.
W pierwszej chwili chwycił za dubeltówkę, miał zamiar strzelić do napastników; ale zaraz się, zmiarkował, że nabój mógłby dosięgnąć Trezora, przeto zaniechał strzelania i krzyknął na furmana:
— Stój!
— Co to, panie, znaczy, że psy psa pogryzą? — rzekł woźnica, chłop stary, — a tam w Gwiazdkowie organiścina umiera, matka pięciorga dzieci.
— Stój! — powtórzył felczer niecierpliwie i chłop powstrzymał konie.
W tejże chwili ujrzano pędzącego w cwał przez pole jeźdzca, który tak się jakoś dziwnie odsadził od szyi swego wierzchowca, że z nim tworzył jakby literę X.
Był to Węglicki, znany nam już charciarz, „wypłosz“, niby rezydent, niby berajter — „koniuszy“ — jak sam siebie mianował — przy dworze pana na Kapuścinie; właściwie mówiąc, człowiek bez określonego sposobu do życia. Na wsi też zdarzają się tacy. Węglicki znał Chyleckiego, tylko trzymał się trochę zdaleka, jako szlachcic, który lekceważy wszelkie procedery i nie poniża się do pracy na chleb powszedni.
Rzecz dziwna, ci dwaj ludzie byli do siebie nadzwyczajnie podobni z fizyognomii, z usposobień, z upodobań. I Węglicki miłował się w myśliwstwie, a nie miał za szeląg szczęścia, gdy w miłości używał niezmiernego powodzenia. Piękne dusze spotykają się z sobą. Obaj ci ludzie posiadali bujną wyobraźnię, a ich opowiadania odznaczały się niezwykłą barwnością. Do Węglickiego to zastosował szafarz swoje powiedzenie: „Gęba u człowieka ma być prawdziwa, u psa — ułapna, u konia — powolna“. Jeżeli pan Kacper przebaczał Chyleckiemu wadę nieprawdziwej gęby, to przez wdzięczność za receptę walerjany.
Jeździec dopadł, krzyknął na charty: „Sa tu, Sokół! sa tu, Sokółka!“ Świsnął w powietrzu rozpuszczonym harapem i uwolnił od napaści biednego Trezora, który co tchu zaczął sobie wylizywać bolące miejsca na brzuchu.
— Dzień dobry! Czy nie na polowanie? — zapytał Węglicki.
— Żeby to! Do chorej.
— A młoda przynajmniej?
— Organiścina z Gwiazkowa — słyszę — pięcioro dzieci.
— Czegóż ona chce więcej? Powinna umrzeć!
— Tfu! — splunął stary furman.
Węglicki spojrzał na felczera ze zdziwieniem jakby chciał powiedzieć:
— Jak to, wolno temu chłopu w taki sposób spluwać? On nas wyraźnie lekceważy.
Ale Chylecki wiedział, że z chłopów żyje i spytał:
— Jakże panu koniuszemu służy w tym roku szczęście?
— Szczęście — do czego?
— Do zajęcy.
— No, jak zwykle! — odparł koniuszy tonem człowieka zarozumiałego; — moje Sokoły nigdy nie puszczą kota... Myślałem, że mię doktór o inne szczęście pyta.
— Ile też sztuk wzięły Sokoły w tym roku?
— Wiesz pan, że niepamiętam dobrze — okrągłe dwieście, czy dwieście i jednę!
— Fiu, fiu, fiu!
— Doktór sobie zwykle na ptaszki z wyżłem, na słonki-co?
— Mało się ma czasu, ludzie chorują.
— Ale przecie?...
— Pewnie także do dwustu sztuk dociągnęłem.
— Ho, ho, ho!
— Dla mnie polowanie na zające jest za nudne.
— Może doktór myślisz, że Sokoły nie wezmą jelenia, sarny, wilka? Słowo honoru daję, przedwczoraj wyjechałem na kwadransik i uszczuło się dwa wilki — bestye jak byki.
— Pi, pi, pi!... W Morzelanach bo niema wilków.
— Sarenki są, to lepsze!
— Tego towaru wszędzie jest dosyć.
— Ee, jest tam jedna w Malwiczach, kwiatek, cacko! Taka z zadartym noskiem, cu-kiee-rek.
— Wiem, znam! — powiedział skwapliwie Chylecki, a jego głos fizyognomia zdawały się tę myśl wyrażać: — jest to przecież mój rewir!
— Onaby, jak myślę... — Węglicki nie skończył mówić, kiedy furman zaczął się śmiać głośno i stropił koniuszego, który teraz, podparł sobie bok ręką, zajechał chłopu od czoła, zapytując surowo:
— Czego się ty śmiejesz, durniu?
— Jak się nie śmiać, kiedy panowie tacy myśliwi i psy mają przy sobie i wszystko, a tu zając spokojniuteńko przeszedł przez drogę i usiadł pod górką.
— Gdzie? Co znowu? — pytał Węglicki, spoglądając w około.
— Niedaleko stąd przycupnął, o jakie trzysta kroków... Widzi pan ten wielki kamień? No, to na prawo, o dwadzieścia kroków, kot przywarował! Tylko trzeba zajechać z za górki i od lasu. Ja też stary myśliwy.
Koniuszy smoknął na charty, zaczął objeżdżać górkę. Tymczasem furman zlazł z wózka, wziął oburącz Trezora, ułożył go Chyleckiemu w nogach i rzekł:
— Niech pan stanie teraz tam za wierzbą? Strzał pewny, bo zając tędy zawróci, a ja tu wyżła przytrzymam, żeby nie płoszył.
Felczer zrobił, co woźnica zalecił.
Po niejakim czasie szarak pomknął, kiedy Węglicki z psami był jeszcze za górką. Można było dobrze widzieć, że bezuchy zając idzie prościuteńko na Chyleckiego. Wypadł i koniuszy z za górki, spostrzegł, poszczuł.
Sokoły wyciągnęły się jak strzały, dopadają; kot rwie i jest już o trzydzieści kroków od wierzby, za którą stoi przyczajony felczer. „Ta-rach! Ta-rach!“
W odpowiedzi na dwa strzały odezwały się skowyty dwóch psów. Sokół powłóczył tył ciała po ziemi, rzucał się przedniemi łapami rozpaczliwie na prawo i na lewo, a skomlił w niebogłosy. Sokółka znowu wzięła ogon pod siebie i z przeraźliwym skowytem na trzech nogach zmykała w kierunku Kapuścina. Do zamętu przyczyniło się i to nie mało, że na odgłos strzałów i straszliwy psi skowyt Trezor wyrwał się z rąk furmana, dopadł do wijącego się w męczarniach konania Sokola i zatopił w nim mściwe zębce.
Węglicki z rozpuszczonym harapnikiem w pełnym pędzie wpadł koniem na Trezora i zaczął psa nielitościwie kropić, biorąc go ciągle pod kopyta wierzchowca.
Szarak, naturalnie, tylko się migał gdzieś w oddaleniu.
Chylecki, główny sprawca zaburzenia, stał za wierzbą jak ścięty i nie miał nawet tyle odwagi, ażeby słówko pisnąć w obronie srodze poniewieranego Trezora. I nic dziwnego: koniuszy był wściekły, siedział na koniu, miał długi harap, mógł w szale rzucić się na mordercę Sokołów.
Furman, który urządził całe to widowisko, zamiast współczuć z cierpiącymi, to tu, to tam rzucał oczyma i zanosił się od śmiechu.
— To ci myśliwi! Jeden drugiemu szkody w psach narobił.
Sokół wydawał coraz cichsze jęki i nareszcie uspokoił się na wieki. Trezor do góry brzuchem przewalony w bróździe nie miał siły dźwignąć się na nogi i także rozstawał się z tym światem.
Węglicki, zziajany, rozpłomieniony, na spienionym i prychającym wierzchowcu, obrzucił okiem pobojowisko, zasłane trupami dwóch psów, dał łydkę koniowi i poskoczył w kierunku wierzby, zasłaniającej felczera. Chylecki przewidywał, co ostatecznie nastąpić powinno, szybko nałożył naboje w obie rury, odwiódł kurki i z miną człowieka na wszystko przygotowanego, jak przystoi chirurgowi, wyszedł z za wierzby. Sam się przyznał szafarzowi, że miał zamiar zastrzelić wierzchowca, gdyby koniuszy śmiał podnieść nań rękę z harapem.
Zmiarkował widać Węglicki, na co się zanosi, osadził konia w miejscu i w oburzeniu wyrzucił tylko z siebie potok słów, lżących zarówno osobę jak zawód felczera: „Ty konowale lewatywami strzelaj! Brody gól, zęby rwij, szarą maść chłopom wcieraj, a nie chodź na polowanie!“ Niektórych obelg nie możemy tu powtórzyć.
Teraz koniuszy skierował wierzchowca na drogę, jechał kłusem i, mijając wózek, zwrócił się jeszcze do furmana z temi słowy: „Słowo honoru daję, przeszło tysiąc rubli szkody zrobił mi ten golibroda!
Felczer obejrzał Trezora, widział, że pies już prawie skonał i poszedł do wózka, upewniając furmana, że swego wyżła „nie oddałby był za dwieście rubli“.
Chłop chciał widać Chyleckiego pocieszyć i dowodził, że nieraz myśliwemu strzał się nie udał.
— Ja tam nie wyrzekam, strzał mi się udał! — rzekł felczer z bezczelnym uśmiechem; — A cóż ja miałem do marnego zajęczyny strzelać? Czy to nie lepiej zgładzić dwa psy takiego wypłosza, który zającom na Morzelanach spokoju nie daje? Zasługa, honor!
Furman chytrze się uśmiechnął i tak zerknął na Chyleckiego, jakby chciał powiedzieć: „Taki to z ciebie mydłek!“ I rzekł:
— Ha, jeżeli panisko do psów strzelał, to strzał był akuratny!
W Gwiazdkowie śmierć, nie mogąc się doczekać felczera, zabrała bez niego organiścinę. Czy Chylecki, mimo to, dostał na rękę trzy ruble, nie wiemy. Ale, kiedy wrócił do Morzelan, wyglądał jak wódz, który wygrał walną bitwę.
Lotem błyskawicy rozeszła się tu wieść o krwawej porażce Sokołów Węglickiego i każdy, komu leżał na sercu spokój zwierzyny, uważał sobie za przyjemny obowiązek uścisnąć bohaterską prawicę felczera. Pan rządca, człowiek posępnej twarzy nerwowo tak rozdrażniony, że na uspokojenie pijał brom jak wodę, rozjaśnił dziś oblicze i w biurze swojem wyznaczył Chyleckiemu godzinę na posłuchanie nadzwyczajne. Doktór każdemu musiał opowiadać swoje zajście z koniuszym, a że je opowiadał coraz inaczej, przeto ci, którzy to znowu powtarzali, narażali się na ciężkie zarzuty rozsiewania niezdrowych ziarn fałszu.
— Ja to słyszałem z ust samego doktora! — wołał stelmach.
— I ja sobie też z palca nie wyssałem! — odpowiadał ogrodnik.
Skończyło się na wybuchu obelg i długotrwałej wzajemnej nienawiści. Przytem nie zapomniano Trezorowi, że zginął dla dobrej sprawy.




XXI.


Zaopatrzony w dubeltówkę, dzięki szafarzowi, Malwa i tak jeszcze do późnego wieczora nie miał spokoju.
Urządzić polowanie i to z dziedzicem — toć nie żarty! Wszystko na głowie strzelca. Należało w jednej, drugiej wsi obwołać nagankę, to jest nazganiać dzieci, które jak psy idą, w knieję i strzelcowi zwierzynę napędzają. Dużo się ma kłopotu z takimi smarkaczami: moresu to nie zna, posłuchu nie rozumie, nigdy się na czas nie zbierze, a jeśli ci dwudziestu potrzeba, musisz ich czterdziestu zamówić; bo połowa tej hołoty z pewnością się nie stawi. Rządź tu dopiero w lesie tem psiarstwem! Inni tam strzelcy kijem sobie radzą. Malwa miał serce miękkie, nie zniósłby płaczu dziecka. Pan Jezus tak postanowił, że taki mały śpiczak, co od ziemi nie odrósł, jest też bliźni, staremu równy. Ha, dobre i to, żeby sobie pędrak jaki grosz zarobił! Strzelec kiedy niekiedy dostawał pod swoją władzę owych smarkatych psotników, którzy go „Mysim królem“ przezywali. No, ale przecie w czasie naganki żaden z tych mazgajów wyrwać się z niczem podobnem nie waży. A jak one to hukają, rade, że się w borze wyhałasować mogą! Jeden psa udaje i kto nie wie, przysiągłby — prawdziwego ogara słyszy.
Dopiero kiedy już masz nagankę, trzebać się rozejrzeć w kniei, zawczasu sobie ułożyć w głowie porządek zakładów, żeby potem galimatjasu nie było, a panowie — mieli gdzie jutro przez cały dzień polować.
— W tamtych wrzosowiskach trzeba będzie napędzić dziedzicowi na strzał sarenkę... Szkoda, ale przecie to jego własność — niech sobie strzeli do czego grubszego!
Czasu na takie przygotowania Malwa miał niewiele. Zostawił choremu Frankowi garnuszek mleka, parę jajek, kawałek chleba, pogłaskał go po głowie: „Wypoczywaj tu sobie, synku!“ Potem zarzucił na ramię dubeltówkę szafarza, przeżegnał się na progu i wyszedł.
Dążył ku wsi, a w myśli stał mu ciągle pan Kacper z butelką walerjany. „Biedny człowiek! Choróbsko ciężkie go przysiadło, wygląda zupełnie jak pijany... Nieszczęście którego dnia na dwór spaść może“. Pod wpływem tej myśli zaczął odszeptywać pacierze do Przemienienia Pańskiego, na intencyę szafarza.
Nachodził się rzetelnie, zmówił nagankę, pooglądał różne części boru i już dobrze pod noc wrócił do domu.
— Ledwie za sobą nogi powłóczę, — rzekł, wchodząc do izby; — jakoś mu było milej z tym Teterzakiem. — Ma człowiek do kogo gębę otworzyć, ludzką duszę czuje przy sobie.
Usiadł przy chorym i krótką chwilkę pogwarzył. Chłopiec był teraz jakoś mówniejszy, czulszy, nie taki dziki.
— Przeżegnaj się, synusiu, przed snem, westchnij sobie z głębi serca do Pana Jezusa, wezwij opieki patrona swego, anioła-stróża.
Teterzak się przeżegnał, co Malwę ogromnie ucieszyło. „Święty Duchu, natchnijże go też, ogniem miłości swojej rozpal!...
Franka, że to chory, strzelec nie ruszał już z pościeli, tylko przyniósł dla siebie snopek słomy od stróża, rozesłał go w kącie, odmówił pacierze i podłożył torbę pod głowę i legł na spanie.
Nim zasnął, przypomniał sobie jeszcze jedno i powiada: — Synku, ludzie powiadają, że ze mną naspać nie można! Jakbym ci chrapaniem i gadaniem swojem do snu przeszkadzał, to tylko zawołaj na mnie po imieniu, a przestanę! Mnie samemu też straszno, kiedy kto, chrapie, jakby konał, albo — pokrzykuje, jakby go ze skóry darli; — rzekł to i odrazu zasnął, straszliwie chrapnął. Niedługo potem zaczął się z kimś przez sen spierać o dubeltówkę.
Ciemniuteńko, było, kiedy się ocknął i zaraz pobiegł do okna, aby po gwiazdach wymiarkować, jak daleko jeszcze do rana. „A no, czas wstawać! Odrobinkę nawet zaspałem“... Zapalił świeczkę. Czasami, zaraz po śnie, koniecznie go parło, żeby odśpiewać „Kiedy ranne wstają zorze“. Dziś też miał taką ochotę, ale tylko pacierz zmówił i chciał się cicho wynieść, ażeby nie budzić Franka. Zarzucił na ramię torbę, idzie wziąć dubeltówkę, niema jej tam, gdzie wczoraj postawił. Ogląda się na około, upatruje — nigdzie niema. „Rany Boskie, cóż to znowu znaczy?“...
Biegnie do łóżka, Franek gdzieś się podział.
Strzelec przed chwilą jeszcze był taki pewny, spokojny, że ma dubeltówkę na to polowanie. Wytrzeszczył oczy i z torbą na ramieniu stał przerażony w izdebce, którą zaledwie oświecał kawałek łojówki osadzonej w kartoflu i stojącej na ziemi obok posłania Malwy.
Chwycił się oburącz za głowę, łzy zaświeciły mu w oczach. Zapłakał nad dolą własną, a może bardziej jeszcze — nad niewdzięcznością ludzką. On tego chłopaka przytulił, pokochał, a chłopak go w nocy okradł i uciekł. „Nasienie Jaśka Tetery, dyabłu oddane!“
A może, może Franek przez psotę strzelbę gdzie schował? Strzelec zajrzał pod łóżko, przetrząsnął posłanie, szukał za drzwiami i za oknem, zaglądał na piec i do pieca — nie znalazł.
— Piękna historya! Szafarz, poczciwy człowiek, do rąk mi powierzył własną strzelbę, a ja mu ją zaprzepaściłem. Na oczy się nie będę mógł pokazać, nie wiedząc co powiedzieć... O ja nieszczęśliwy człowiek! Wszystko to jeszcze nic, ale jak on pójdzie dziś na to polowanie? Z jakiem czołem stanie przed dziedzicem, przed rządcą, bez dubeltówki — on, strzelec dworski?
Teraz nie miał nawet już czasu na dalsze rozważanie swej niedoli, musiał się śpieszyć, biedz pod las, ażeby zgromadzić chłopaków, którym zalecił stawić się do naganki, czyli — jak się mówi w Morzelanach — „na huczki“.
Raz ostatni rzucił jeszcze okiem po kątach, przekonał się po raz dziesiąty, że go oczy bynajmniej nie mylą, i poszedł z rozdartem sercem.
Po drodze myślał sobie: „To nie przystoi, żeby strzelec z próżnemi rękoma chadzał na polowanie“. Uciął żerdź, okrzesał ją z gałęzi; ale to go też nie zadowoliło. „Piękny mi strzelec z kijem!... Nie, mógłbym się na pośmiewisko wystawić!... Gotowi wziąć mię na zęby, zapytać: cóż to Malwa idzie psy zabijać?“
Rzucił tykę, pocieszał się, że mu brak strzelby może i ujdzie płazem, a jutro to już na łeb na szyję trzeba się starać o dubeltówkę — o dwie dubeltówki. Frankowi nakładzie w uszy i strzelbę odbierze...
Kiedy strzelec stanął pod lasem, łaziło tam już kilku chłopaków, jeden z nich kurzył papierosa, a dwaj ciskali jeden w drugiego pigułami śnieżnemi; inni wlekli się od wsi kupkami na przełaj przez pola. Strzelec nastroił minę surową, kiedy między nich wchodził, i rzekł poważnie: „Papry jakieś, sprawiać mi się cicho, nie płoszyć zwierzyny!“ Korcił go ten malec z papierosem. „Rak taki mały, fąfel!... Nie ciśniesz mi ty tego papierosiska precz od siebie?“
Myślał, że sobie nada powagę u małych, a ci go za nic nie mieli i wcale nie słuchali. Jeden nawet wyszczerzył zęby i zaczął drobniutkim kroczkiem dreptać — udawał, jak Malwa chodzi, a wszyscy aż się krztusili od śmiechu. Cóż, miał się za to zaraz brać do kija? Dzieci zawsze są głupie, a rodzice głównie winni, nie nauczyli szacunku dla starszych.
W krótce rozległ się na drodze turkot bryczek. „Panowie jadą! Chłopaki do szeregu!“ Strzelec zaczął malców ustawiać; ale coraz to mu który z pod ręki myknął i tam stawał, gdzie mu się podobało. „Czasem człowieka ręka zaświerzbi, żeby takiemu smarkowi ucha nakręcić“.
Dziedzic nadjechał i jacyś dwaj goście. Spostrzegł strzelca i pyta:
— A co, będziemy dziś strzelali?
Nie położył mu ręki na ramieniu, nie powiedział z uśmiechem: — Jak się masz Malwa! Co słychać?
Strzelec skłonił się niziuteńko i odrzekł:
— Wszystko jest w ręku Boga Najwyższego, panie dziedzicu!
Nadjeżdżały inne bryczki i z jednej wysiadł pan rządca, krzywi się, kwaśną ma minę, wtedy jest pono najgorszy, kiedy na człowieka nie patrzy, udaje że go nie widzi. „Mógł mu już kto poszepnąć o dubeltówce... Czy to mało podszczuwaczy przy dworze?“
Rządca przywiózł z sobą na koźle jakiegoś wąsatego dryblasa w baraniej czapie, z dubeltówką, i parę razy zamówił do niego po imieniu „Konstanty“.
Otóż ten Konstanty ogromnie się coś wpatrywał w Malwę.
Polowanie poszło nadspodziewanie dobrze, choć pan rządca zaraz na początku powiedział:
— Skądby się tu wzięła zwierzyna?... Kłusowników i lisów pełno.
Strzelec czuł, że to do niego pito.
Szczęście na polowaniu miał głównie ów Konstanty, który zabił trzy zające, dwa lisy i tę sarnę, przeznaczoną przez Malwę dla dziedzica.
Kiedy się już wszystko skończyło i panowie mieli wracać do domu, rządca z bryczki przyzwał do siebie strzelca kiwnięciem palca i rzekł:
— Mój Malwa, przyjdź-no do mojej kancelaryi dziś wieczór.
Na Malwie skóra ścierpła. „Już to tam nie napróżno mię on przyzywa“... Ale nie było innej rady, musiał się na rozkaz stawić.
Poszedł i na złą chwilę trafił, gdyż baba jakaś rozdrażniła była pana rządcę w najwyższym stopniu i właśnie ją wyrzucono za drzwi z kancelaryi, kiedy tu przybył Malwa.
Rządca miał twarz zieloną, oczy żółte, trząsł się cały ze wzruszenia. Najprzód na uspokojenie zażył łyżkę bromu, a potem usiadł i, nie patrząc wcale na strzelca, tak mówił:
— Pójdziesz jutro rano do lasu i pokażesz tam swemu następcy granicę, poręby, zagajniki, wszystko, co tylko on zechce widzieć! Stawisz się potem tutaj u mnie, wypłaci ci się pensyę i dostaniesz świadectwo służbowe.
— Wielmożny panie!... — Jęknął żałośnie strzelec.
— Nic, nic, nie chcę słyszeć! — mówił rządca z niecierpliwością, — od a do z wiem o wszystkiem i Bogu tylko podziękuj, że się sprawy nie oddaje do sądu! Chcesz pewnie wiedzieć, za co cię ze służby usuwam? — zapytał rządca z drwiącym i zgryźliwym uśmiechem, — więc ci powiem to, o czem ty sam wiesz doskonale... Przeniewierzyłeś się skarbowi, ukrywałeś złodzieja Teterę, który kradł drzewo, tępił zwierzynę, oddałeś mu nawet dworską dubeltówkę itd. itd. To wszystko ci się przebacza, ponieważ dziedzic nie chce rozmazywać sprawy po sądach — rozumiesz?
— Rozumiem, ale żeby mię też wielmożny pan posłuchał!...
— Może to wszystko łgarstwo, co ci tu zarzucam? — spytał opryskliwie rządca.
— Uchowaj Boże — prawda, tylko ja...
— Dajże mi pokój, wynoś się, ja nie mam czasu na pogadanki!
Malwa pamiętny tego, z jakim rozmachem przed chwilą wyleciała za drzwi baba, skłonił się nizko i kiedy już brał za klamkę, rządca, jak gdyby na osłodzenie gorzkiej pigułki, rzucił mu jeszcze te słowa:
— Co mię to może obchodzić, czy skarb ponosi straty przez złe chęci łajdaka, czy — przez ślamazarność cnotliwego mazgaja?




XXII.


Mijały lata, niby sekundy na zegarze wieczności.
Nasz szarak spożył wiele kwaśnych, gorzkich i słodkich (tych ostatnich najmniej), owoców doświadczenia, zdobył sobie mądrość, jaka tylko jest dostępna dla umysłu zajęczego.
Cóż z tego, kiedy w końcu końców i najlepszy gracz życie przegrać musi! Przychodzi chwila taka, że i największe szczęście nie pomoże.
Ośm lat życia w rodzaju zajęczym jest to sędziwość: gracz, ćwik, przeobraził się w starca, który stopniowo obumiera, grzybieje, zostaje próchnem. Tem gorzej, że te resztki życia jeszcze czują, gdyż wyczuwają własną słabość jedynie, niedołęstwo. Skoki mu słabły z dnia na dzień, trzeszcze nie dopisywały, strugi się stępiły, nastąpiło ogólne rozluźnienie, osłabienie. Korzystajże tu z nabytego w życiu rozumu, doświadczenia! Wtedy na cnocie używać można, jak mówił szafarz morzelański. I żyć jeszcze w pieśni, jeśli się ma Homera. Gdzieżeś, oh gdzieżeś młodości lekkomyślna! Szarak przeżył kilka pokoleń zajęczych po to, aby z trudem dźwigać ciężkie brzemię żywota i nieść je do grobu krokiem powolnym, rozważnym, smutnie poglądając na ponętne dobra życia doczesnego. Naokoło rozlegają się odgłosy: „z drogi starcze!“
Zbielał, posiwiał, stawał się coraz znaczniejszy, podobny do tarczy, która strzelcom za cel służy. Głuchy na wezwania miłości, jeśli spotkał teraz wesoły orszak gachów, hulających na weselu zajęczem, odwracał głowę, jak gdyby przez to chciał wyrazić: „Głupstwem jest mnożyć ród zajęczy!“ Teraz to dopiero stał się prawdziwie podejrzliwym! Szukał samotności, a nigdzie jej nie mógł znaleźć: lada mysz budziła go ze snu i niepodobieństwem było, aby się kiedy wyspał należycie. O konieczności występowała w nim jakby skłonność do filozofii w swoim rodzaju — pogarda do używania, ponieważ nie mógł używać, niechęć czasów nowożytnych: „Nie tak in illo tempore bywało!“
Pół biedy lato i jesień, łatwo się ukryć, wyżyć można z założonemi bezczynnie łapami. Najgorzej w zimie, gdy przychodzi ciężko pracować na kawałek chleba, a tu sił niema. Straszna to rzecz wśród białych pól wystawiać się na widok w obec ludzi, czworonogów i ptastwa drapieżnego. Czarny krzak, kamień, bryła ziemi, wyglądają jak wilki, psy, lisy, ludzie. Jastrząb się daje złudzić, cóż dopiero zając!
Zaszył się właśnie w tarninę, a w tem sroka siadła na gałązce, skrzeczała uparcie, dopóty niepokoiła, aż się wyniósł. Poleciała za nim i w pole, skrzeczy, a skrzeczy przeklęty natręt nad samą głową i on, ten gracz doświadczony, przed sroką musi zmykać. O, bo starość każdego czyni drażliwym i wrażliwym! W młodych latach wcale nie zważał na sroki, teraz musiał zważać. Drażniło go w głosie sroczym to rrr, dźwięk psi, wilczy, lisi, a u tego ptaka połączony jeszcze z jakiemś urąganiem, naigrawaniem, ze złośliwością plotkarki, która świat oblatuje, aby się naprzykrzać, dokuczać. Ciało jej w barwach żałobnych, osadzone na listwowatym ogonie, sprawia wrażenie pogrzebowej chorągiewki z trupią główką. Djabeł i błazen łączą się w sroce, mającej czarne złośliwie połyskujące oczka, chód podskakujący i lot — w ukłonach, pląsach. Dosiada grzbietu głupich baranów i brudnej trzody chlewnej, ludziom błyskotki kradnie bezwstydnie, jakby przez żarty.
Nie jest się dzielnym zającem bezkarnie: dzielność wypisuje karby na grzbiecie, pozostawia na skórze niezatarte ślady wysiłków. Skądżeby się wzięło zużycie, bóle i blizny? Dawniej wiatronogi, teraz się w biegu potykał. Ludzie narobili mu sławy, okrzyczeli za gracza, zająca nadzwyczajnego; ale już wrony inaczej o tem myślały. Te ptaki szpetne, wyrywające psom i wilkom z zębów padlinę, siedząc na wierzchołkach drzew przydrożnych, ciekawie zapuszczały wzrok w dalekie pola i o naszym szaraku bezuchym wyrokowały tak mniej więcej: „Koszlon pozbawiony słuchów, kusztyga potykający się w biegu nieustannie, dziad stojący nad grobem, jego mięso już nawpół do nas należy! Kra, kra, kra! Cieszmy się, że niedługo wrony będą miały na ucztę zająca“.
Leciały nieraz nawet ponad nim z krzykiem złowieszczym, kiedy sobie poszukiwał kotliny. Zwyczajnie, motłoch pospolity, plondrujący po wszystkich śmietnikach, złodzieje, rabusie z dziobami jak pałki — hyeny powietrzne.
W borach i na polach nic nie uchodzi baczności różnych podpatrywaczy, a losem każdego zwierzęcia ogromnie się zajmują różni jego współobywatele. Zawsze ta sama zasada: chcą wiedzieć sąsiedzi, jak kto siedzi, a każdy ma coś do ukrycia przed sąsiadami.
Oto szarak podąża miedzą ku lasowi, tymczasem ruchy jego pilnie śledzi jastrząb ze szczytu gruszy polnej, tajemniczy samotnik, zamknięty w planach swoich, ponury ze złości, groźny a milczący w gniewie. On tutaj w okolicy jeden, bo drugi taki nie zmieściłby się już obok niego. Napada z góry szybko, uderza potężnie. „Jestem mocny i biorę to, czego mi potrzeba!“ Słabsi drzą, usiłują nawet dech swój okryć tajemnicą; wiedzą, że każde drgnienie ich życia może stanowić zgubę. Zasiał milczenie grobowe około siebie i panuje, czatując na oznaki życia słabszych. Trudno prawie uwierzyć, że i taki ma rodzinę, — oddaje się jakimś tkliwszym uczuciom, że nie jest sam jeden na świecie, sobie wystarczający.
Spoglądał po swojemu na szaraka, musiała w nim powstać chęć samolubna, gdyż się zerwał z gruszy i płynął przez powietrze lekko ponad biegnącym zającem, który może mu się wydał postrzelonym i przeto — zdobyczą łatwą. Zniżał lot ku ziemi, jak gdyby się chciał naocznie przekonać, czy zwierzę jest istotnie zdechlakiem, i może pragnął zobaczyć jego słabe strony, gdzie należy cios zadać.
Zniżył się jeszcze bardziej. Niewiele brakło, aby szaraka musnął skrzydłami, a łeb pochylił tak, jak to czyni, gdy napada. Inaczej on się rzuca z góry, kiedy ujrzy zdobycz pod sobą i jednym ciosem chce ją ubezwładnić!
Szarak odwrócił głowę, spojrzał w te oczy straszliwie dzikie, bystre. Cała jastrzębia dusza widna a ich powierzchni, zdają się pożerać, świecić namiętnością mordu. Hak dzioba ozdobiony złotą obrączką i te szpony u nóg krzywe, ostre, jak ośm sztyletów u złocistych palców, gotowych chwytać, przebijać, szarpać. Nie, nie wybiła widać jeszcze ostatnia godzina starego gracza! Jastrząb wzniósł się i odleciał z powagą potężnego mocarza, która wygląda na ułaskawienie skazańca i zdaje się w takich razach przemawiać. „Daruję ci życie, nędzarzu!“
Przecież on nie przez litość nad zającem odleciał. Był syty, albo może osądził, że szarak jest jeszcze za silny i wstyd byłby przegrać walkę zawsze przywykłemu do zwycięstw. A kto wie, czy to nie wybryk fantazyi? On nieraz z gołębiami sobie igra, bawi go widać, gdy je nastraszy w powietrzu, rozpędzi. Zawsze to kawałek króla — niedalekie powinowactwo z gniazdem orlem. Tacy są wzorami wolności.
Wlókł się ten ósmy rok życia zająca, schodził w ostatniej niedoli zwierzęcej. Mimo to, szarak przetrwał zimę i przelatował w morzelańskich zbożach. Dopiero zgiełkliwe żniwa zapędziły go w kartofle, a gdy zaczęto i kartofle z pola sprzątać, musiał uchodzić do gaiku olszynowego. Tutaj niemoc z każdym dniem srożej go przysiadała i zanosiło się na to, że bezuchy umrze śmiercią naturalną, co się zającom rzadko kiedy zdarza.
W ostatnich dniach października — babie lato, pogoda aż miło i Chylecki wyszedł po południu ze strzelbą, ażeby strzelać ptaszki. Felczer obecnie już do Tereni robił oczko, a że Marynia z tego powodu zemdlała raz i drugi, przeto musiał rozmaitym jej zachceniom dogadzać dla świętego spokoju. Nadchodzą takie chwile, w których płeć żeńska mówi: „Daj mi dowód, że mię jeszcze kochasz!“ I jeżeli się ma obowiązek kochać, to dowód dać trzeba — rycerskość męska.
Marynia nauczyła się była w Grodnie, między innemi, ślicznej robótki, mianowicie układania z piórek ptasich — koszyczków, wachlarzy, girland i właśnie życzyła sobie, ażeby jej doktór dostarczył różnych ptaszków, mających piękne piórka. Należało zadosyć uczynić życzeniu, którego zaspokojenie — podług felczera — tak wyglądało: „A widzisz, ja o tobie pamiętam, chcę ci sprawić przyjemność!“ Panny, które przeczytały dużo romansów prozą i wierszem, umieją ocenić takie postępowanie i pomyślą: „On mię jeszcze kocha!“
Chylecki znalazł w olszynkach mnóstwo barwnych ptaszków: szczygłów, czyżyków, gilów, zięb, dzięciołów, krasek i innych, z których wzorzysty kobierzec nawet mogłaby zrobić Marynia. Ale daremnie grzmiała jego dubeltówka; pogromca Sokołów nawet wróbelka nie zdołał zastrzelić na dowód swej miłości.
Nachodził się, namarnował nabojów i ostatecznie postanowił, że, zamiast pożądanych ptaszków, zaniesie Maryni dziś wieczorem bukiet suty z astrów, mieczyków, rezedy i fluksów. Z tą myślą zawrócił do domu, a marzył o Tereni, która miała tak piękne dołeczki około ust, że przechodzi wszelkie pojęcie — coś niewysłowionego.
W tem o kilka kroków przed sobą felczer spostrzegł sikorkę, tę figlarkę i wrzaskulę z czarnym łebkiem, złotym brzuszkiem i modro-popielatym wierzchem: „fit tra-ra-ra-ra!“ Siedziała na krzaku, fertała się, pokrzykiwała. Doktór nie mógł się oprzeć namiętności, z obu rur dał ognia i widział, jak przerażona ptaszyna z nadzwyczajnym pośpiechem wzbiła się w górne szlaki.
Trzeba było zdarzenia, że właśnie w tym samym krzaku przycupnął nasz bezuchy szarak, skończony Łazarz, któremu na ziemi pozostawało już niewiele godzin życia. Osypany ptasim szrótem, zdobył się jeszcze na tyle siły, ażeby wyskoczyć z krzaka i wydać z siebie ów przedśmiertny zajęczy lament, tak dobrze przypominający wrzask nowonarodzonego dziecka. Łoskot w krzaku, krzyk nagły, rozdzierający, przeraziły felczera do tego stopnia, że upuścił na ziemię kurzącą jeszcze dymem dubeltówkę i stał jak wryty z wytrzeszczonemi oczyma. Wnet jednak odzyskał przytomność umysłu, uśmiechnął się zadowolony i rzekł: „Zabiłem nareszcie zająca, i to znanego gracza!“
Teraz zawiesił szaraka przy torbie, jak można najwidoczniej, szedł przez całe Morzelany. Po drodze spotkał najprzód Malwę, który obecnie służył przy kościele, jako pomocnik pomocnika organisty.
Były strzelec dworski wzruszył się na widok zwłok bezuchego gracza i opowiedział felczerowi naprędce, że razu jednego już się był złożył do tego zajączka, miał go na strzał o dwadzieścia kroków; „ale mi ręce opadły, bom sobie pomyślał: on z różnych swoich kawałków patrzy na tego zająca, który tam pod niebem siedzi na księżycu — może grzech do takiego strzelać“.
Następnie spotkał felczer Icia, handlarza skórek zajęczych:
— Aj waj, na co jemu pan doktór poustrzelał uszy?
— Ten zając bez słuchów obstoi za stu zwyczajnych zajęcy! — odparł z dumą Chylecki, — lada myśliwy nie zastrzeli gracza.
Z kolei oglądali szaraka: szafarz, ekonom, pisarz prowentowy, ogrodnik, kucharz, kuchciki i dziewki kuchenne. Powszechnie twierdzono, że felczer zabił na polowaniu zająca nadzwyczajnego i usiłowano się dowiedzieć, jakim sposobem go zabił.
Ostatecznie Chylecki poszedł z łupem swoim do Malwicz, gdzie Mikowa, podług wskazówek Flory, przyrządziła szaraka na wieczerzę.
Bardzo przyjemnie było felczerowi usłyszeć podczas wieczerzy wyznanie z ust Tereni: „Pierwszy raz w życiu jem tak smacznego zająca“.
Uśmiechnęła się przytem i pokazała swoje prześliczne dołeczki. Miała o to po odejściu felczera ciężką przeprawę z Marynią, a obie się spłakały: starsza ze złości, młodsza ze zmartwienia.
Takie są dzieje gracza morzelańskiego.
Jadł trawy, żył w nieustannym strachu, przez szczęście pozyskał sławę, a życie mu odebrał partacz ostatni, który jeden jedyny raz zastrzelił zająca — i to przez pudło.




XXIII.


— Ha, spodobało się Bogu Najwyższemu ukarać sługę swego za grzechy jakieś dawne i widać nieodpokutowane! Bo czy to Pan Bóg kiedy karze kogo niespodziewanie? Ja za to drzewo, za te dubeltówki, za psy, lisy, zające, grzechu niemam: to grzechy cudze. Czuje niewinność swoją i gdybym dziś zszedł z tego świata, stanąłbym przed sądem z ręką na sercu, z czystem sumieniem... Oj, musiało tam być coś dawniej!... Niezawodnie przeskrobałem i mam za to pokutę sprawiedliwą.
Tak rozmawiał sam z sobą wydalony ze służby Malwa. I chodził wieczorem koło stawu, i brał się za głowę i przebiegał myślą życie, przypominał sobie stare grzechy. „Któż wie, czy to nie z tamtego jeszcze czasu, kiedy człowiek lgnął do Grubej Kaśki? O bo Pan Bóg jest cierpliwy, ale pamiętliwy!“ Nagle spostrzegł w mroku nocy, że ktoś idzie naprzeciwko. Stropił się i zawrócił do domu.
— Może pan szafarz, albo inny jaki dworus, z którym na wszelki wypadek lepiej się nie spotykać...
Zamknięty teraz w swojej izdebce, skruszył duszę, obudził w sercu żal za wszystkie grzechy, pamiętane i zapomniane, odmawiał pacierze, a bił się w piersi z zapałem większym, niż zwykle, powtarzając: „Boże, bądź miłościw dla mej duszy, odpuść mi tak te grzechy, o których wiem, jak i tamte, o których nie wiem!“ Pokrzepiony modlitwą rzucił się na posłanie, czuł w sumieniu spokój, lekkość, zamknął oczy, a i tak widział wyraźnie czuwające miłosierdzie Boże. Westchnął teraz z głębi duszy: „Nazareński Jezu Chryste, któryś za zbawienie świata poniósł mękę krzyżową!“ Zdawało mu się, że przez drzwi zamknięte wnika do izby patron, że przez okno znowu anioł-stróż przybywa, a z góry poprzez powałę bije światłość wiekuista. Szczęśliwy, w błogości takiej, nie śmiał otworzyć oczu, aby mu nie zniknęło to, czego żywem okiem nie był godzien oglądać. Usnął i senne widziadła nań przyszły. Przyśniło mu się, że jest w niebie. On, taki biedak, przebywa wśród wspaniałości, przed którą królowie padają na kolana. Duchy czyste, bieluchne, jaśniejące jak słońce, ocierały się o niego, a pieśń prześliczna chorów anielskich unosiła się ponad nim. Na własne oczy oglądał wszystkich tych świętych, których najgłówniej szanował: apostołów, męczenników, aniołów-stróżów, ewangielistów, i trwoga go przejmowała, że im należnej czci nie umie oddać — on, prostak. Unosił się, bujał na obłokach i mógł gwiazd rękoma dotykać. Naraz z tych wyżyn spojrzał ku dołowi i widział czarną ziemię, a w jej głębi — otchłań otwartą, ziejącą żarem czerwonego ognia, kłębami dymu. Dwie postaci wychyliły głowy z płomieni i spoglądały ku Malwie, który odrazu poznał Jaśka Teterę i jego syna, Franka. Oh, jak oni okropnie wyglądali! Mieli twarze powykrzywiane, usta spalone, w oczach przerażenie i trwogę, a wili się w straszliwych cierpieniach. Strzelec drgnął na ten widok, zimny mróz go przeszył, litość zdjęła. Wtem ktoś go z boku trącił, obejrzał się, nieboszczka matka.
— Kubusiu, — rzekła do niego łagodnie, ale tak, jakby mu wyrzut robiła, — gdybyś ty był wziął na siebie kradzież drzewa w lesie, dubeltówki i kłusownictwo, odcierpiałbyś za to karę w czyścu, a brat twój i bratanek nie doznawaliby teraz takich srogich mąk w piekle. Cóżeś ty za brat, za chrześcijanin?
Malwa się zawstydził, sumienie zaczęło mu ciężko wyrzucać.
— Aha, to tak! Tobie tu dobrze, a tamci za cudze grzechy cierpią.
Spostrzegł patrona swego, świętego Jakóba apostoła, który w tej chwili przechodził i głowę od niego odwrócił.
Poskoczył co tchu, ażeby błagać o miłosierdzie dla Tetery i Franka, oskarżyć się o samolubstwo, kiedy go zbudziło wołanie i silne walenie w drzwi pięścią, aż szyby w oknach brzęczały.
Otworzył oczy, sen czy prawda?..
Dzień był już jasny, do drzwi ktoś ciągle się dobijał. Poszedł, otwarł zasuwkę i ujrzał przed sobą owego Konstantego, któremu podług zalecenia rządcy miał dzisiaj las pokazać.
— Nieboszczka matka mi się przyśniła, dała przestrogę, ażebym swoich grzechów nie składał na innych, — myślał Malwa niezupełnie jeszcze ze snu wybity, wpuszczając do izby swojego następcę, który się przedstawił:
— Jestem Konstanty Sokolec!
— A ja — Jakób Malwa-Zabłotnik! — odrzekł były strzelec morzelański jeszcze nawpół śpiący.
Sokolec wyciągnął olbrzymią łapę i tak serdecznie ścisnął nikłą dłoń gospodarza, że ten syknął, podskakując z bólu, i już się zupełnie teraz ocknął. Gość Malwy był to chłop ogromny, w sile wieku, a tak twardy na całem ciele, jakby ukuty z żelaza. Miał twarz czerwoną, baniowato okrągłą, na niej — siwe wyłupiaste oczy, nos gałkowaty, a pod nosem — wąsiska kasztanowate, które hakowato na dół opadały. Ruchy jego zdawały się mówić: „Okazałe gatunki świata zwierzęcego, potrzebują wielkich przestrzeni.“ Tymczasem szczupła izdebka Malwy krępowała Sokolca: gdyby nie zdjął swej baraniej czapy, zawadziłby o belkę pułapu, a grube jego nogi i ręce ciągle o coś potrącały. Ława, na której usiadł, trzeszczała, i skrzypiał stół, gdy olbrzym wsparł się na nim łokciem. Siedząc, wyciągnął grube nożyska przed siebie, spoglądał po izbie, po sprzętach, wzrokiem zdawał się zapytywać: „A gdzie ja się tu pomieszczę, gdzie będę sypiał?“
— Dobra tu będzie służba? — zapytał głosem potężnym, dla którego mało miejsca było w izdebce i wstrząsnął szybami, jak gdyby się pragnął wydobyć na zewnątrz.
— Las, pole, zwierzyna... — odrzekł z pośpiechem Malwa swoim piszczącym głosikiem.
— Ej, nie o to mi chodzi, co mam robić! Rzecz główna, czy tu dbają o człowieka, stół jaki, strawa? No i czy nie drepczą po piętach?
Malwa obchodził tyle postów, a przytem był tak wstrzemięźliwy, nieśmiały, że rzadko kiedy upomniał się u dworskiej gospodyni o obiad: on się każdego obawiał, tembardziej kobiety. To też z niejakiem zdziwieniem spojrzał na swego następcę i odrzekł:
— Strawa, a jakże! Dwie bułki chleba co tydzień regularnie przynoszą tu na miejsce.
Konstanty, w odpowiedzi na to, wybuchnął śmiechem, przypominającym ryk osła:
— Przecie człowiek nie samym chlebem żyje!
— I słowem, które od Boga pochodzi, — powiedział Malwa z namaszczeniem.
— Jakiem tam słowem! Kto ma z łaski Boga zdrowie, ten mięsa potrzebuje, okrasy dużo!... Ja przecie nie żaden wyskrobek, nie ułamek. Dosyć na mnie spojrzeć i już się wie, że taki z postu nie wyżyje.
Zabrali się, idą do lasu, a Malwa po drodze sobie myśli: „Jakich też to ludzi Pan Bóg ponastwarzał. Toć na całej mojej osobie mniej jest ciała niż na nodze tego wielkoluda.“ Pierwszy Konstanty wszczął rozmowę, zapytując towarzysza:
— Czyś pan sam podziękował im za służbę?
— Bogać sam! Wypędzili i, prawdę mówiąc, całkiem słusznie, — odpowiedział z westchnieniem Malwa pamiętny, że grzechów własnych nie godzi się zwalać na bliźnich. „Nabroiłem ja w tej służbie niemało — zwyczajnie, grzeszny człowiek.“
— Musiały się wydać sprawki jakie w lesie, miarkuję sobie z tego, co do mnie rządca mówił:
— Byłem taki głupi, żem to chciał utaić, tymczasem Pan Bóg wszystko widzi... Szczerzuchną prawdą i podług sumienia człowiek żyć powinien.
— Pan Bóg wszystko widzi, jeno nic nie mówi! Tu w Morzelanach muszą być przy dworze różni podszczuwacze, donosiciele hę? Oni, pewnie, pana Malwę oczernili? Marnego chojaka w lesie ścięto, a rządcy donieśli, że bale dębowe codziennie furami do miasta odchodzą.
— Dębina, sośnina, grabina, brzezina — wszystko na czysto grzech mój własny! — zawołał były strzelec, uniesiony zapałem oskarżania siebie samego, — nikt na mnie nie podwodził, tylko czysta prawda, jak oliwa, zawsze na wierzch wyjść musi.
Sokolec przystanął i zdziwione oczy wytrzeszczył na Malwę tak dobrodusznie przyznającego się do kradzieży drzewa w lesie; potem ruszył dalej z uśmiechem na ustach, który zdawał się mówić: „Jeszczem też nigdy w życiu nie widział takiego głupca!“
Po chwili milczenia rzekł znowu:
— Rządca mi mówił, że w Morzelanach jest pełno kłusowników, a głównie — jeden z Malwicz...
— Co kłusownik winien, jeśli mu nikt polować nie przeszkadza? Kłusownicy — także moja wina! — wykrzyknął Malwa skwapliwie przekonany, że nieboszczka matka dała mu dziś we śnie ostrzeżenie, aby grzechami nie obciążał brata Jaśka Tetery. On sobie uważał za obowiązek otwarcie głosić przed ludźmi to, co na najbliższej spowiedzi miał, jako grzech swój wyznać: przed ludźmi i przed Bogiem usiłował zmniejszyć odpowiedzialność Jaśka Tetery.
Ale Konstanty inaczej się, widać teraz, zapatrywał na owe wyznania: brał je jako wskazówki, udzielone koledze przez kolegę w celu wyzyskania posady strzelca. „Dobry człowieczyna, uczy mię, z czego korzystać można! Strzelcowi dworskiemu nie wypada nosić zwierzyny na sprzedaż do miasta, a kłusownik łatwo to zrobić może — współka.“ Więc Sokolec znowu przystanął. Uważał swego towarzysza już nie za głupca, tylko — za dobrego kolegę, położył rękę na ramieniu jego i głosem, wyrażającym uznanie, zawołał:
— Ma się rozumieć! Ręka rękę myje, noga nogę wspiera. A powiedz mi, panie Malwa, co też z tego strzelec mieć zysku może?
— Grzesznik niczego się nie dorobi — Pan Bóg sprawiedliwie tak daje!
— Przecie mi Pan Bóg zarobku nie odbierze, — mruknął Sokolec, niezadowolony z odpowiedzi i poszedł dalej.
Oskarżenie samego siebie o grzechy przynosiło Malwie jakąś wewnętrzną ulgę; doświadczał uczucia właściwego ludziom wspaniałomyślnym, którzy potajemnie czynią dobrze i we własnem sercu znajdują nagrodę. Wszystko zależało od czysto osobistych wyobrażeń człowieka.
— Gdybyś pan — mówił były strzelec morzelański — zostawił w szczerem polu strzelbę, a ktoś ją zabrał — czyjaż byłaby wtedy wina?
— Tego, który strzelbę w polu zostawił.
— Właśnie i ja też tak myślę! Jeżelibym strzelby nie zostawił, nie byłoby grzechu; skorom ją zaś zostawił, grzech jest mój własny.
— O jakim grzechu tu mowa? Głupi zgubi, mądry znajdzie i basta! Co kogo zaś grzech obchodzi, skoro zyskał rzecz dobrą.
— Musi obchodzić! — krzyknął Malwa i czupurnie wyskoczył przed swego towarzysza.
Sokolec przystanął po raz trzeci, spojrzał na Malwę lekceważąco, ręką odsunął go lekko z drogi i uśmiechnął się tak, jakby chciał przez to powiedzieć: „Wiem, teraz już wiem — jesteś skończony baran!“
Odtąd już Konstanty przez całą drogę milczał, a na wszystkie pytania odpowiadał zbywająco, półgębkiem: „Uhm“, „no — no“, „o jej“, „o ho“. Kiedy nareszcie przybyli pod las, niespodziewanie wypadł z krzaków Burek, który już teraz i dniem i nocą kłusował. Nie miał u szyi kloca, przeto żwawo gnał w pole po jakimś tropie zajęczym. Sokolec spokojnie zdjął z ramienia strzelbę, złożył się i wypalił, a pies raz tylko zawył i padł na roli, gdzie tak długo pracował
— Plebański! — szepnął Malwa.
— Choćby nawet biskupi, — odrzekł obojętnie Konstanty, zabierając się do nabijania strzelby.
Nazajutrz rano pan rządca wezwał Malwę do siebie i, zanim mu pensyę wypłacił, palnął kazanie.
— Wiedziałem, że jesteś rozlazły ciemięga, głupie ciele — osieł dla ciebie za dużo!... Tymczasem dowiaduję się o twoich bezwstydnych przechwałkach, jakobyś rozmyślnie działał na szkodę skarbu, w porozumieniu ze złodziejami leśnymi i kłusownikami.
Były strzelec morzelański otwarł szeroko usta, chciał coś powiedzieć; ale rządca wręczył mu pensyę i, ruchem gwałtownym drzwi ukazując, zawołał ostro: „Ruszaj, bałwanie!“




XXIV.


Otoż, wydalony ze służby Malwa zawiesił się przy kościele, gdzie — jak powiadał — z jednym Bogiem miał do czynienia.
Posadę strzelca dworskiego objął Konstanty Sokolec, a kto nań spojrzał, zaraz mówił lub myślał: „Zupełnie co innego! Ani podobieństwo równać takiego z tamtym „Mysim królem“, popychadłem.“
Na korzyść nowego strzelca przemawiały do przekonań ludzkich, liczne względy: postawa okazała, pewność siebie, ubiór nie łatany, a nadewszystko — domowa gospodarka „zamożystość“ czyli t. zw. rzeczy. Ho, ho, jak się to ten Konstanty sprowadzał do Morzelan! Ogromna fura we cztery fornalskie konie przywiozła skądś z pod Wołkowyska jego graty: stoły, stołki, szafę, łóżko, bety, obrazy, skorupy kuchenne. Prócz takich gratów, Sokolec posiadał także inwentarz żywy: na furze działy dwa bure koty, dwa jamniczki, Kret i Płeszka, i kwiczał żałośliwie prosiak, skrępowany powrozem; za furą zaś biegł wielki płowy kundel, Uduś, a szesnastoletni wyrostek, imieniem Morusek, patykiem popędzał krowę srokatą i cielną, którą baby morzelańskie ceniły najmniej na pięćdziesiąt rubli! Przez całą wieś przechodziły rzeczy Konstantego, budząc powszechny podziw.
Jego samego, choć był nieznajomy, witano z owym przyjacielskim wyrazem twarzy, który zdaje się przemawiać: „Żeś nie jest łapserdak i masz tęgi wygląd, więc z góry cię już uznajemy.“ Nawet pan rządca, człowiek bardzo dużo wymagający, na widok tego wszystkiego pomyślał sobie z zadowoleniem:
— Chwała Bogu, widzę, że strzelcem w Morzelanach będzie teraz człowiek stateczny, nie żaden obieżyświat! Właśnie taki przywiązuje się do miejsca, szanuje swoje obowiązki... No, a ma przecież minę i rękę, to sobie potrafi nakazać szacunek wśród złodziejów i kłusowników.
I Malwa z pod dzwonnicy podziwiał rzeczy swego następcy: „Pewnie jest sprawiedliwy, skoro mu Pan Jezus szczęści na majątku i honorze... Cóż ja, grzesznik, przy takim człowieku znaczę?“ Spostrzegli go ludzie, zaczęli palcami pokazywać: „Oo, widzicie — strzelec! Słyszał kto kiedy o takim strzelcu!“ A dzieci zaraz wrzasnęły: „Mysi król!“ Zawstydził się Malwa, uciekł na dzwonnicę między dzwony i rozmyślał o tem, skąd mu się wzięła zuchwała śmiałość służyć na posadzie, którą obecnie zajmuje Konstanty, człowiek taki.
Nowy strzelec przyjął służbę na warunkach lepszych, niż Malwa, nędzarz. Wyznaczono mu ordynaryę, wyższą pensyę, dano na pomieszkanie izbę obszerną z komorą, chlewem.
Chłopiec Morusek, siostrzeniec jakoby Sokolca, był w domu swego wujka kucharzem, pastuchem, psiarczykiem, sługą do wszystkiego.
Kundel Uduś posiadał znowu takie wykształcenie, że, puszczony w las, obiegał wszystkie zakątki i, jeśli gdzie spotkał złodzieja leśnego, robił gwałt nadzwyczajny, a wycofać mu się z lasu nie pozwalał, dopóki pan nie nadszedł. Mógł strzelec siąść w porębie, zakurzyć fajkę i spokojnie oczekiwać skutku psich poszukiwań, pewny, że Uduś z niesłychaną gorliwością pracuje za niego. Dobrze temu, na kogo cudze siły pracują.
Co się tyczy Kreta i Płeszki, były to rozkoszne jamniki, których fertyczność nie miała żadnych granic: mały psina, gdy się odsadził, chłopu setnemu do łba skoczył. A złe toto było i cięte — niech Bóg broni! W lisią jamę szły jak woda, a gdy się tam lis znalazł, już im nie umknął. Z powodu psów rosła jeszcze bardziej powaga strzelca, gdyż ludzie z naciskiem mówili o psach pana Konstantego. Chłopi za oczy mianowali go panem Konstantym. Kiedy szedł przez wieś, ziemia dudniła pod jego nogami, a Uduś na poczekaniu rozbijał chłopskie kundle, które miały odwagę wypaść na drogę i szukać zaczepki. Więksi chłopcy z otwartemi usty, wybałuszonemi oczyma spoglądali nań w milczeniu; małe dzieci, wiercąc palcami w nosach, bojaźliwie zerkały z za płotów. Na wsi bardzo wiele znaczy, jeżeli kogo psy i dzieci uznają.
Takież samo wrażenie wywierał Konstanty i w Malwiczach, zaludnionych przez szlachtę zagonową.
Niektórzy złodzieje leśni odrazu stracili chęć do kradzieży drzewa. „Kara sądowa — jeszcze pół biedy, ale dostać się w łapy takiego niedźwiedzia — psiakrew!“... Strach był tem większy, że strzelec głośno do kogoś powiedział: „Po co na sądy zdawać, kiedy ja mam w rękach własny sposób?“
Jeden Tetera nie uląkł się pogróżki, mówiąc: „Ee, nie taki dyabeł straszny, jak go malują!“ I w dalszym ciągu po staremu z siekierą chadzał do lasu, po staremu kłusował.
Chociaż mu się raz, drugi trzeci udało, jednakże zatarg z Konstantym łatwo było przewidzieć.
Któregoś dnia przyszedł do Malwicz Icie, kupił u Tetery skórki lisie, zajęcze i wszczął rozmowę, dając do zrozumienia, że nowy strzelec w Morzelanach wcale nie jest takim srogim człowiekiem, jak o nim powszechnie głoszą.
— Dla dworu udawać musi, co jest gwałtownik, zły zbój, co on będzie w boru ludzie rozbijał... Niech sobie pan myśli, że ten strzelec jest taki! Ale strzelec — człowiek mądry... Aj waj, czy to jemu wesele, gonić i rozbijać ludzi po lesie! On chce żyć i drugim przy sobie żyć pozwoli... Po co on ma rozbijać, kiedy zarobić może?
Jednocześnie Icie napomykał, że gotów jest służyć za pośrednika w układach między Teterą a Sokolcem. „Zarobię na tem parę kopiejek: ja też żyć muszę?“
Wytrawny złodziej leśny i chytry kłusownik, mrugając jednem ślepiem, uważnie wysłuchywał przedstawień żyda, gdyż myśl przymierza z Konstantym dosyć mu się zrazu podobała. Cóż kiedy przymierze ze strzelcem — podług słów Icia: „on żyć chce i drugim przy sobie żyć pozwoli“ — wychodziło na współkę, w której głównie pracujący musi się dzielić zarobkiem z uprzywilejowanym. „Nie, jeżeli kraść, to tylko dla siebie, niepodzielnie!“ Co większa, Tetera ściśle wyznawał zasadę: „Nigdy nikomu nie wierz, bo każdy ma na myśli tylko swój własny interes, a ciebie chce w pole wywieść!“ Któż wie, czy taki Konstanty, układający się przez żyda, nie knuje jakiej zdrady? Przecież Tetera nie mógł myśleć, że inni ludzie są lepsi od niego. Oprócz tego, kradzież nocna stanowiła już nałóg złodzieja leśnego, a niejaka obawa i urąganie przypuszczalnemu niebezpieczeństwu przyozdabiały ów nałóg powabem bohaterstwa. „Jestem niezwyciężony i miłuję swoją sztukę!“
Wszystko więc zostało po dawnemu: dozór — dozorem, kradzież — kradzieżą. Wodzirej złodziejów i kłusowników odrzucił układy, a powierzył się własnemu rozumowi, który istotnie jest najlepszym doradcą, wszelkiej genialności.
Oczywista, że Uduś głównie uderzał w oczy Teterę: Konstanty, chłopisko — olbrzym, ciężki jak wół, byłby bez tego dzielnego psa niedołęgą w boru. I co tu zrobić ze zwierzęciem, które się niczem nie da zjednać, przekupić?
Dom, zamieszkiwany przez Sokolca, stał przy drodze, a obok kuźni, gdzie różni przejezdni przystawali już dla naprawy zepsutego wozu, już podkucia koni, albo nawet, jeśli szło tylko o węgielek do fajki. W tej kuźni zawsze bywało pełno ludzi: niejeden przychodził tu w zimie ogrzać zgrabiałe ręce. Tetera zaprzęgał swego siwka i wieczorkiem przejeżdżał drogą, a do kuźni zwykle się załgiwał. Chodziło mu o zbadanie, czy strzelec jest w domu, czy w lesie. Jeżeli podczas przejazdu, o jakiej dziesiątej wieczorem, Uduś wypadał na drogę i z głośnem szczekaniem rzucał się siwkowi do pyska, znaczyło to, że Konstanty wypoczywa i, prawdopodobnie, nie pójdzie już do lasu.
Oh, tego Udusia, Tetera szczerze nienawidził! Uważał go jako zawadę na drodze swego życia i w głębi duszy zgubę psa postanowił. Jednego razu rzucił mu z wozu parę trutek w smakowitym tłuszczu; ale pies Sokolca otrzymał naukę, ażeby z rąk cudzych nigdy nie przyjmować pożywienia: obwąchał trutkę, oblizał się i odszedł. Za to ofiarą padł łakomy pies stróża nocnego.
Jak to, on, Tetera, marnego psa zgładzić ze świata nie zdoła?.. Było tu coś w rodzaju zaćmienia gwiazdy szczęścia. Ile razy potem przejeżdżał drogą, zawsze dokładał usiłowań, ażeby nienawistnego psa przynajmniej biczem węzłowatym po łbie skrobnąć należycie. Stąd zapewne poszło, że i Uduś, płacąc pięknem za nadobne, zawsze z nadzwyczajną zawziętością opadał wózek Tetery i zapieniony, ochrypły, daleko go odprowadzał. Jest psia wierność, jest i psia nienawiść.
Maciukiewicz, pracowity kowal morzelański, uosabiał uczucia, które ożywiały ogół: podobnie jak inni ludzie, lekceważył Malwę, poważał Konstantego, nie lubił Tetery; ale wyrażał te uczucia bardzo żywo, wyraźnie z pewnym zapałem. Oburzał się na to, że mu nienawistny Tetera ciągle włazi do kuźni, i okazywał natrętowi niechęć, nawet pogardę. Szlachcic z Malwicz, mając cel główny na oku, znosił czas jakiś wielce uszczypliwe docinki, a nareszcie — prawie wyrzucony za drzwi — przestał wstępować do kuźni i już tylko około niej przejeżdżał. Również i przejazdy takie niecierpliwiły kowala, który sobie w myśli zadawał pytanie: „Co znaczy, że ten nicpoń od jakiegoś czasu wieczorami jeździ do Morzelan? Dawniej tego wcale nie bywało... Ej, czy aby nie jakie złodziejskie przepatrywanie!“
Umysł ludzki, nawet przy najcięższej pracy młota, nie odpoczywa widać: tworzy sądy, wnioski, stawia sobie i rozwiązuje przeróżne zagadnienia...
Raz, jakoś pod koniec lutego, Tetera przejeżdżał wieczorem saneczkami, a natarczywy Uduś z niezmiernym wrzaskiem odprowadzał go precz za kuźnię.
— Józek, rzuć robotę, skocz raźno za temi sankami, zobacz, dokąd ten obieś pojedzie! — zawołał kowal na swego pomocnika.
Kowalczyk, uszczęśliwiony, że się może wyrwać i na powietrzu odetchnąć, poskoczył co tchu starczyło, a gdy po niejakim czasie wrócił, w te słowa zdał sprawę:
— Odprowadziłem go za wieś, dopóki nie wjechał na boczną drożynę, która idzie ku lasowi!
Maciukiewicz nic nie odrzekł, tylko, jak człowiek przez fakt oświecony, pomyślał sobie: „Aha, — ku lasowi! Teraz już rozumiem“...
Czemprędzej zdjął skórzany fartuch, narzucił kapotę, zamknął kuźnię i poszedł do mieszkania Konstantego, gdzie pewnie z pół godziny zabawił. Potem można było widzieć, jak Sokolec, uzbrojony w strzelbę, wychodził razem z kowalem, którego pożegnał na drodze serdecznem uściśnieniem ręki, a sam w towarzystwie Udusia miarowym krokiem puścił się ku lasowi.
Zanosiło się na odwilż; noc była ciemna — bez gwiazd, bez księżyca, tylko białość śniegu odbijała mglisto. W boru panował ów szum, który zdaje się przyrodę do snu kołysać w nocy. Co chwila lawiny śniegu z drzew gdzieś opadały, roznosząc głuchy huk po lesie. Konstanty, zmachany drogą przebytą, zdejmował czapkę i rękawem ocierał pot z czoła. Teraz przystanął w lesie, nasłuchywał przez chwilę, poczem wyciągnął przed siebię rękę i rzekł do psa głosem stanowczym: „Szukaj! Szukaj!“ A sam usiadł na pieńku, odsapnął, odchrząknął, zakurzył fajkę.
Uduś obrócił się w kółko, jak gdyby chciał wymiarkować, w którą stronę iść powinien, i żwawo pomknął w gęstwinę. Biegł, przystawał, słuchał, czasem obwąchywał ziemię, a oczy mu błyszczały jak świeczki. W tem coś widocznie zwróciło jego uwagę, gdyż stanął, warknął i, brnąc po śniegu, zapalczywie w las poskoczył. Zachwycił właśnie słuchem daleki odgłos toporu, walącego w pień drzewa, co wprawiało cały las w jakieś drżenie. Pies wnet dopadł do miejsca, gdzie złodziej ścinał choicę, i poznał zapewne swego nieprzyjaciela, bo z ogromną wściekłością rzucił się do niego.
Tetera zrozumiał niebezpieczeństwo, siekierą odparował napad psa i z nadzwyczajnym pośpiechem pobiegł do sani, aby się ocalić ucieczką. Ale oto Uduś zaskoczył koniowi drogę, rozżarty skoczył mu do pyska. Musiał dotkliwie ugryźć, skoro siwek chrapnął, rzucił się w bok jak szalony, zawadził sankami o drzewo, wywalił pana na ziemię, zerwał postronki, rozbił sanie i z jednym dyszlem u szyi puścił się w las cwałem. Straszne było położenie Tetery: tu pies rozwścieczony dopada, szarpie, a tam w oddaleniu już słychać odgłosy kroków Konstantego — chrzęst i łomot gałęzi, dudnienie ziemi, jakby odyniec szył przez knieję. Strach!... Niewiele czasu miał do namysłu: złożył się, wziął psa na oko, o ile w lesie noc ciemna pozwalała, i wypalił. Uduś ugodzony zaskomlił żałośnie, a jego zabójca rzucił się w las i usiłował dotrzeć do gęstych zagajników, gdzie niezawodnie znalazłby bezpieczne schronienie przed Konstantym.
Cóż kiedy prześladowca sadził teraz za złodziejem krokami rozjuszonego niedźwiedzia, gdyż słyszał poza sobą wołający o pomstę głos Udusia.
Wysmuklejszy Tetera dawał Sokolcowi obroty nadzwyczajne, odsadził się i już, już miał buchnąć w gąszcze zagajników, kiedy wpadł na kloc jakiś i gruchnął na ziemię jak długi. Zerwał się wprawdzie co żywo na nogi, ale w tejże chwili poczuł, że potężna łapa pochwyciła go od tyłu garścią za włosy. Więc wierzgnął z całej siły nogą i doznał wrażenia, jak gdyby kopnął kłodę drzewa, czy posąg ulany z żelaza. A tu już druga łapa ścisnęła go kleszczami za ramię i trzęsła nim jak pomiotłem. Gwałtu!...
Tetera miał na plecach dubeltówkę — lufy zwrócone ku tyłowi, kolba na przodzie — a w dubeltówce jeszcze jeden nabój. Szczęknął kurek, strzał huknął, żelazne kleszcze wypuściły z uścisków łeb, ramię, i złodziej pomknął naprzód. Odbiegł może pięć, może sześć kroków, kiedy za nim huknęły dwa strzały i Tetera padł przed samym zagajnikiem, z dubeltówką Malwy na ramieniu, wzywając przeraźliwym głosem pomocy!
— Zgiń, zdechnij, psubracie!... Przyjaciela mi zabiłeś i mojej zguby chciałeś! — mruknął Konstanty i zawrócił z niejaką nadzieją, że wierny Uduś może jeszcze żyje. Doznał smutnego zawodu.
Ale Tetera miał życie trwałe, nie zginął, tylko gwiazda jego szczęścia zgasła. Po odejściu Sokolca, z trudem powstał i drżący, krwią oblany, o świtaniu przygramolił się do domu, gdzie znalazł już siwka. Rany były ciężkie, gdyż loftki strzaskały staremu kłusownikowi kość ramieniową w stawie i obojczyk: odjęto mu prawą rękę. Przez jakie pół roku Chylecki stale odwiedzał starego i teraz znowu u Jadzi odkrył wdzięk, jakiego żadna z dwóch jej sióstr nie posiadała.
Wiecznie młoda i odradzająca się przyroda nie skazała jednak na zagładę złodziejskiej i kłusowniczej energii w rodzie Teterów: po Jaśku nastąpił Franek. Na polach i w kniei Morzelan zginęły tylko osobniki, gatunki pozostały te same: szaraki — gracze, lisy — Kity, psy — włóczęgi, złodzieje — kłusownicy.
A Malwa?
Malwa-Zabłotnik stał się Homerem przeszłości pod kościołem opowiadał dzieciom, babom, gadki o cudownym zajączku.
Przyroda odradza gatunki, człowiek słowem wskrzesza przeszłość: oboje dopełniają się i stanowią jedno; ale przyroda umie stworzyć człowieka — Homera.





XXV.


Pies wściekły wpadł do Malwicz, zwierzę szalone, opętane przez pożądliwość kąsania wszystkiego, co się zdarzy.
Łeb na dół opuszczony, u paszczy rozdziawionej wisiał język, jakby flak sinawy z nitką śliny, — ogon obwisły, — ruchy nagle, niepewne, drgawkowate.
Dziwnie zezując zapadłymi ślepiami, biegł drogą wężykowato i coraz to nawiedził podwórko gospodarskie, aby tam zaszczepić swą wściekliznę. Rzucił się oto na krowę, ugryzł ją w nogę; spokojne bydlę podskoczyło, poryknęło, potem stanęło i przeżuwało w dalszym ciągu. Napadł gęś z pisklętami: schwycił jedną gąskę, ścisnął w zębach i wypluł je martwe. Matka, choć to gęś, rozpostarła skrzydła, z sykiem śmiało nań uderzyła; on zgrzytnął, wyszczerzył zęby, skoczył, skubnął ją dobrze i na białem pierzu pozostawił plamę krwawą.
Ciężka plaga gospodarstw, na innem podwórku rozpłoszył kury, które, rozgłośnie kokowiakując, wzlatywały na strzechy, płoty i drzewa. W śmietniku ryło prosię rozcmochtane, dopadł je, poczochrał, także mu znamię krwawe wyrył zębem na bieliźnie. O płot się potrącił i ze złością zatopił zębce w płocie. Wypadł, zataczał się jak pijany, a w tem dwa kundle zabiegają mu drogę, czujne i bitne strażniki swego podwórka.
Niedługo trwała walka zacięta: trzy psy, zbite w jeden ruchliwy kłębek, otoczone obłokiem kurzawy, warcząc i mrucząc zajadle, przez chwilkę tylko tarzały się, szarpały i wściekły pognał dalej. Po drodze oberwał połę kapoty jakiemuś szlachcicowi, który wyrwał kół z plota, wrzasnął na całe gardło „pies wściekły“ i rzucił się za nim w pogoń.
Teraz dopiero z chat wybiegały kobiety, porywały małe dzieci, bawiące się przed domami, i z pośpiechem do izb unosiły. Swoją drogą mężczyzni chwytali drągi, żerdzie, widły i z wielkim krzykiem gromadnie pędzili za wściekłym.
Najwścieklejszy nawet zmyka, gdy mu grozi niebezpieczeństwo.
Pies cwałem przebiegł około domu Tetery, nie zajrzał tu już na podwórko, tylko wpadł w opłotki, a za nim pogoń sadziła.
Tymczasem, od strony łąk, wracała tędy właśnie Marynia Teterzanka, niosąc w ręku ogromny snopek kwiatów polnych. Widok psa, wrzaski ścigających, nadzwyczajnie przeraziły dziewczynę. Upuściła kwiaty, rzuciła się na żywy płot z głogów i tarniny, padła wśród kolców, zemdlała ze strachu.
Pogoń złożona z szlachty zagonowej, huknęła teraz jeszcze głośniej, natarła jeszcze żwawiej. I pies rwał jak szalony, a kiedy w przebiegu otarł się o Teterzankę, urwał jej kawałek błękitnej spódnicy.
— Hu — ha! Hu — ha! — wrzasnęła pogoń i niektórzy młodsi rączo wysforowali się naprzód, pierwsi przypadli po rycersku do omdlałej, zaczęli ją czemprędzej cucić.
Toż błękitna spódnica podbiła niejedno serce w Malwiczach i gdyby tylko nie była zadzierała swego zadartego noska, Tetera miałby już zięcia. Cóż kiedy fumy i ten Chylecki.
Młodzież niebawem spostrzegła, że piękna Marynia ma rozdartą pończochę, a na pończosze krwawe plamki. Zrodziło się więc — rzecz prosta — pytanie, czy ją pies wściekły ukąsił, czy też zraniły ostre kolce głogów w żywym płocie.
Kiedy nareszcie odzyskała przytomność, a jeszcze nie ochłonęła z przestrachu, dwaj młodzieńcy wzięli ją pod ręce i pełną wdzięku, cokolwiek załzawioną, prowadzili do domu. Otaczał ich tłum liczny, z którym złączyły się teraz starsze i młodsze Malwiczanki. W domu głównie kobiety jasno dowiodły Florze, Tereni i Jadzi, że Marynię bezwarunkowo pies wściekły pokąsał. „Trzeba zażegnać!“ Nalegały jedne. „Żelazem ranę wypalić!“ Powtarzały inne. Biedna Marynia!
Dzisiaj właśnie, w wigilię świętego Jana, miała zamiar rzucić swój wianek na fale Wiereciejki i w tym celu nazbierała kwiatków, a tu się zdarzył taki przypadek. Pocieszała się tylko, że zapewne niewierny, choć dotąd stale kochany doktór obejrzy rany na nodze i będzie je goił. Cierpienie ma także swój urok.
— Doktora, jak najprędzej doktora! — zawołała mimowolnie, wodząc po zebranych smętnym wzrokiem. Szlachcianki mrugnęły jedna na drugą, a łokciami się trącały.
Był zaś w Malwiczach młodzieniec, Witalis Korduskiewicz, który oddawna wzdychał potajemnie do Maryni; ona go lekceważyła, ponieważ często obuwał nogi w łapcie, a wyglądał jakby nigdy nie myty. Ten, bez względu na niebezpieczeństwo spotkania się z psem wściekłym, pobiegł do Morzelan, ażeby dla pani swego serca sprowadzić doktora. Szedł a po drodze myślał: „Mój Boże, czemuż nie jestem doktorem! Wyssałbym jad wścieklizny ustami z tej nóżki.“ Mimo brudu i łapci, Witalis był bardzo uczuciowym człowiekiem.
Pies wściekły w samej rzeczy popędził do Morzelan. Widać go było z daleka, jak sunął drożyną, a biała sierść jego migała, odbijając od łąk zieleni. Czasami wyskoczył w górę, jak gdyby chciał w zęby pochwycić jakąś powietrzną marę, to znowu obracał się w kółko, wyszczerzał zęby i łapczywie gryzł nimi trawę. Niektórzy Malwiczanie śledzili go okiem jeszcze, włażąc na strzechy, ploty, drzewa: „Już on nam teraz nic złego nie zrobi, poszedł sobie do Morzelan.“ Tak mówili, kiedy pies przepłynął strumień wbrew powszechnemu przekonaniu, jakoby pies wściekły obawiał się wody. Ha bo też takie i są po największej części przekonania powszechne, a przecież się je uznaje! Mamy go w Morzelanach, gotowego kąsać wszystko, co napada. Oślica, szukająca schronienia przed muchami w cieniu stodół, wpadła mu najprzód pod zęby i ugryzł ją parę razy. Ciekawa rzecz, co będzie, gdy się osieł wścieknie. Biegnąc około dworu, uciął w nos Boba, psa podwórzowego, a pozwolił się Joasi odpędzić miotłą z okolic tak zwanej garderoby: tu na bieliznie nie pozostawił krwawego znamienia. Pod kuchnią stoczył straszliwą bitwę z Bekasem i wtedy się przekonano, że ów pies wściekły jest to Nero, wyżeł zaniedbany przez kucharza, a następnie kłusownik zawzięty. Z pod kuchni pobiegł kędyś w ogród, gdzie zniknął.
Ale wieść o psie wściekłym obiegła już Morzelany, a kto tylko posiadał broń palną, i serce mężne, pośpieszał na wyprawę przeciw niemu. Że atoli nie wszyscy wiedzieli, jak ten wściekły wygląda, strzelano więc do wszelkiego psa, jaki się na drodze zdarzył. Robiono to przez chełpliwość, aby potem módz powiedzieć: „Ja zabiłem psa wściekłego!“ O chwało ludzka, czczy dymie.
Grzmiały wystrzały dnia tego w Morzelanach, jak gdyby w kniei, i różne psy nie wściekłe postradały życie. Właśnie na taką chwilę trafił tutaj Witalis Korduskiewicz, któremu głęboko utkwił w sercu obraz błękitnej spódniczki i białej pończoszki, naznaczonej krwią purpurową Maryni. Zastał on felczera w otwartem oknie mieszkania, czatującego z dubeltówką na przejście psa wściekłego przez drogę. Chylecki nie chciał słyszeć o tem, aby w tak niebezpieczną porę puszczać się do Malwicz, jakkolwiek Witalis ze wzruszeniem oświadczył, że w razie niebezpieczeństwa własną osobą gotów jest zasłonić doktora. Felczer miał własnego konia i bryczkę, mógł był do Malwicz jechać; ale on samolubnie myślał: „A jeżeli pies wściekły pokąsa mi szkapę?“ Naturalnie nie kochał już Maryni.
W jakiś czas dopiero nadeszły wieści uspakające. Zginęły cztery psy uważane za wściekle, a między nimi — Nero, któremu zadała śmierć widłami dziewczyna, wyrzucająca nawóz z obory. Oprócz tego wystrzelano wszystkie psy pokąsane i podejrzane o pokąsanie przez wściekłego.
Kiedy już ludność Morzelan wróciła do zwykłego trybu życia, Chylecki wybrał się nareszcie pieszo do Malwicz z strzelbą na ramieniu i w towarzystwie Korduskiewicza. Po drodze zerwał w łąkach dwa różowe kwiatki, których jeden przypiął sobie na piersiach, drugi przeznaczył dla Jadzi. Od pewnego czasu ta Teterzanka miała w sobie dla felczera jakiś wdzięk nie opisany — są wdzięki nie dające się opisać. Podczas kiedy on kochał się kolejno w Maryni i Tereni, ona wypełniała, wypiękniała, rozwinęła się doskonale. Jednego dnia zwrócił na to przypadkiem uwagę i odrazu zakochał się szalenie w tej trzeciej siostrze, która miała i nosek piękny, i uszka prześliczne, i dołeczki w buzi przecudne, i jeszcze coś, coś nie dającego się opisać.
Witalis przez całą drogę okiem psa wściekłego spoglądał na różowy kwiatek w mniemaniu, że go Chylecki ma zamiar oddać Maryni. Przybyli do chorej w chwili, kiedy Franek robił jej surowe wyrzuty za zbieranie kwiatków po łąkach:
— Dla krów chwastu niema kto zbierać, a ty za kwiatkami łazisz! Masz teraz, głupia! Sprawiedliwie cię ten pies wściekły pokąsał!
Teterzak, w obec choroby i kalectwa starego, trząsł całym domem, a siostry i matkę trzymał w karbach. Marynia leżała na łóżku w potach, ponieważ któraś z sąsiadek twierdziła, że jad wścieklizny można z siebie wyparować, wypocić, i przeto dawano dziewczynie szklankę za szklanką kwiatu bzowego.
Chylecki z nadzwyczajną powagą obejrzał rany i rzekł:
— Żartów tu niema! Trzeba wypalić żelazem! — zażądał sztabki żelaza, kazał rozniecić suty ogień na kominie, rozporządził, ażeby Franek i Witalis służyli mu za pomocników podczas wypalania rany. Wszystko to stało się zgodnie z jego wolą.
Dwa lata niespełna temu, Marynia nie pozwoliła sobie zaszczepić ospy na ramieniu, co — jak mówiła — zeszpeciłoby jej rękę, i felczer wzgląd ten uszanował: kochał ją wtedy. Obecnie chodziło dziewczynie o nogę, przyczem przewidywała i cierpienia dotkliwe, a nie było pewności, że ją pies wściekły istotnie skaleczył.
Tymczasem Chylecki wymagał dziś bez pytania, aby się poddała wypalaniu i najmniejszem słówkiem nie zachęcił ją do wytrwania; ona teraz nie śmiała, czy nie umiała opierać się jego wymaganiu.
Gwiazda Maryni gasła. „Może uległością zjednam go sobie.“ Pomyślała, wstrzymując gorzkie łzy, cisnące się do oczu. A on, jakby jej nigdy nie kochał, był zimny, sztywny, nawet szorstki. Więc i takie zachowywanie się musiała sobie tłómaczyć przez jego kapłaństwo sztuki:
— Doktór nie może być innym, gdy uzdrawia ludzi.
Nadeszła chwila stanowcza, wszyscy musieli opuścić izbę, z wyjątkiem felczera i obu jego pomocników.
Teraz Franek silnie objął siostrę wpół, aby się z bólu nie rzucała. Witalis znowu z bijącem sercem trzymał oburącz jej nogę, a wydawało mu się, że czarne łapy jego są to obrzydliwe skazy na śnieżno-białem i gładziutkiem ciałku dziewczyny. Chora widziała, jak Chylecki z twarzą obojętną, bez najmniejszego wzruszenia, przystępował do wypalania rany, zbliżając się od komina do łóżka z długą sztabką żelaza, rozpaloną na końcu do czerwoności.
„Gdyby mię choć cokolwiek jeszcze kochał, nie byłby taki... On myśli tylko o Jadzi teraz.“
W tem poczuła, że trzymające jej nogę ręce Witalisa drżą nadzwyczajnie; spojrzała na niego: był zielony, a twarz jego wykrzywiła się straszliwie. „On się nademną lituje“. Myślała i ogarnęła ją trwoga, a tu doktór w tejże chwili rozpalonem żelazem zaczął piec nogę. Wrzasnęła jak szalona, swąd spalonego mięsa rozszedł się po izbie. Chylecki znowu przypalił lepiej, ona znowu wrzasnęła. Nagle z łoskotem drzwi się rozwarły i na progu stanął stary Tetera, podobny do grobowej jakiejś mary: wychudły, wybielały, z policzkami wewnątrz wtłoczonymi, z okiem jednem głęboko zapadłem i przerażonem, osiwiały kaleka bez ręki. Ponieważ w czasie swej choroby po całych nocach jęczał i nikomu spać nie dawał, przeniesiono go na drugą stronę domu, do tak zwanej przystawki dla gęsi, kur i kaczek. Tam żył samotny, cierpiał, niedołężniał, grzybiał, nic nie wiedząc, co się dzieje w jego własnym domu.
Teraz posłyszał wrzaski przerażające Maryni, zerwał się z posłania, wpadł i ponurym głosem zapytał:
— Wy co tutaj?
Franek natychmiast pobiegł do ojca, spojrzał mu ostro w oczy i rzekł szorstko:
— Raz powiedziałem, żeby się ojciec do niczego nie wtrącał!
Stary otwarł usta, bąkał:
— Mary... Mary...
Ale syn usunął go za drzwi i drzwi na haczyk założył. Na tem się zakończyło owo wypalanie rany na nodze Maryni Teterzanki.
Od tego czasu bywał już Korduskiewicz codziennym gościem w domu Tetery.
Nieśmiały, niezręczny, zawsze milczący, siadał i wpatrywał się w Marynię jak w obraz cudowny.
Trzy siostry ostrzyły na nim swój dowcip, stroiły sobie z niego żarciki, używały go do posyłek, mówiły że się przyswoił. On się nigdy nie obrażał, był w siódmem niebie, jeżeli której oddał jaką przysługę. Franek, szorstki dla wszystkich, był względem Witalisa nadzwyczajnie gościnny, uprzejmy i, gdy go nieraz spotkał we wsi, w polu, ściskał za rękę, zapraszał zawsze: „Przyjdź-że do nas znowu!“
A i w domu, kiedy słyszał, że siostry obmawiają, ośmieszają Korduskiewicza, ujmował się za nim z zapałem:
— Cicho wy głupie! Żeby go oto Bóg natchnął do żeniaczki z którą, los byłby! Jedynak, weźmie po ojcu dobry szmat roli.. Dokądże wy tu na kupie będziecie siedziały?
Siostry się oburzały wtedy, a z niemi — matka: „Gdzieby też porządna panna chciała takiego mruka, niedojdę? Lepiej się powiesić!“
Wtedy Franek wybuchał, lżył, łajał siostry, wymyślał im od „darmozjadów, wałkoniów, nicponiów“, mówił, że żadna z nich „niegodna Korduskiewicza pocałować w piętę.“
Trwało to ze trzy miesiące i siostry mówiły między sobą: „Pięknego mamy braciszka! Stary — to jeszcze anioł“.
Któregoś dnia Teterzak długo rozmawiał z Witalisem na podwórku, a kiedy wszedł potem do izby, oczy mu się świeciły radośnie. Założył w tył ręce, stanął przed Marynią i rzekł:
— Słuchaj-no, los cię ogromny spotyka! Przyjdzie tu jutro stary Korduskiewicz i, wedle zwyczaju, będzie o ciebie prosił ojca, matki dla Witalisa.
Żachnęła się Marynia, fuknęła ze złością:
— Cóż sobie ten mazgaj myśli? Z tobą się umawia, a mnie nie pyta! Osieł jeden, gawron, ślamazara! Nie chcę, nie potrzebuję!
— Musisz! — krzyknął Franek i tupnął nogą, aż się ściany zatrzęsły; — Jak nie, to fora z mojego domu!
— Dom jest nietylko twój, do sióstr także i do mnie należy! — zawołała Flora.
— Skoro należy, to dalej, do roboty, próżniaki! Ja jeden nie myślę się dla was zarabiać i gzić się tu tym małpom nie pozwolę! Znalazł się, Bogu dzięki, taki głupi, chce jedną wziąć, a ta oślica powiada mi „nie chcę“.
Oo, na moim karku chce jej się siedzieć! Nie dosiedzisz gałganico, żebyś na głowie stawała! Chłopa ci daję, jego sobie osiodłaj!
Krzyczał, hałasował, zapienił się jak wściekły.
Na te wrzaski stary Tetera stanął we drzwiach, lekko je uchylając; ale gniewny syn poskoczył do niego i starzec z pośpiechem drzwi zamknął.
Po takiem zajściu, Marynia zalewała się łzami, nic nie jadła, przez całą noc nie spała, a matka i siostry pobudzały ją do stawiania oporu. Jakież było zdziwienie wszystkich, gdy nazajutrz oznajmiła, że Witalisowi odda swą rękę!
— Zmarnuję sobie życie, — mówiła smętnym głosem — ale przynajmniej tego psa — Franka nie będę miała na oczach!
Wyglądała jak chodzące poświęcenie, dawała narzeczonemu do zrozumienia, że mu robi nadzwyczajny zaszczyt, łaskę, i poszła z nim do ołtarza.
Drugie poprawne wydanie Flory wyszło na światło dzienne.




XXVI.


Zestarzał się lis — Kita, obciążony tajemniczemi zbrodniami, grzesznik zatwardziały przesiadywał teraz w jamie albo się wygrzewał na słońcu, ziewał, przeciągał się, drzemał. Na łowy wyciekał już bez najmniejszego zamiłowania i tylko przyparty ostateczną potrzebą zaspokojenia głodu. A jednak, starzec taki na schodzie żywota, założył sobie jeszcze ognisko rodzinne, siwy patryarcha liczący mnogie praprawnuki w rodzie.
Tymczasem Konstanty załatwił się z psami — włóczęgami, złodziejami, kłusownikami — z Frankiem Teterzakiem wszedł w zmowę — i z kolei sprawę lisów wziął do serca. Za rządów poprzedniego zwierzchnika kniei, dobrotliwego Malwy, lisy używały — rzec można — dobrobytu, gospodarowały w boru jak we własnym domu, zgnuśniały, poniekąd zapomniały przedsiębrać środków lisiej ostrożności. Mimo to, ich tak zwany instynkt podołałby jeszcze rozumowi strzelca morzelańskiego, gdyby nie para jamników, istna gwardya Sokolca.
Od końca kwietnia, w piękne dni słoneczne, rozlegały się psie ujadania po lisich gniazdowych podziemiach, do których przystępy pozatykano przedtem wiązkami chróstu i zawalono ziemią. Kret i Płeszka czarne podpalane, obdarzone zwinnością wężów, toczyły się jak na kółkach na krótkich, krzywych a silnych nóżkach, błyskając złośliwemi oczkami — karły rodzaju psiego. Każde z nich wjeżdżało w jamę lisią z niesłychanym zapałem i tam spełniało swój obowiązek z całą psią sumiennością. Do zalet ich należało i to, że lisa uduszonego wywlekały na wierzch z nory. Czasami w łowach takich brał też udział Morusek — także jamnik w swoim rodzaju ze względu na zręczność kopania łopatą i miarkowania uchem, gdzie należy kopać, aby się dobrać do lisa, a przytem zawzięty jak jamnik.
Ginęły lisie rodziny, aż nareszcie przyszła kolej i na starego Kitę. Od rana do wieczora walczył mężnie, krwią własną i krwią wrogów zalał ostatnie swoje gniazdo; jamniki zziajane, z pociętymi nosami, pokiereszowanymi łbami, wystrzępionemi uszami, uchodziły z placu boju, odpoczywały i pokrzepione szły na bitwę. Gwiazda jego zgasła, zginął na swoich śmieciach; na świecie nastawał nowy porządek rzeczy. Icie kupił skórkę jego, wrony i sroki pożarły ciało.
Jednocześnie na dworze morzelańskim wrzała nieustannie walka między szafarzem i kucharzem.
Co prawda, pan Kacper nadzwyczajnie już zabrnął w nałóg zażywania walerjany i niejednokrotnie w stanie odurzenia wydawał teraz z szafarni zapasy na kuchnię. Dzięki jednak postawie swojej sztywnej, pełnej godności, tajemnica jego życia pozostawała jakoś w cieniu. Jeżeli go nawet znajdowano w stanie nieprzytomności, tłómaczono to dolegliwościami wieku podeszłego i dwunastoletnim pobytem człowieka w klimacie północnym.
„Biedaczysko, cierpienie pozbawia go przytomności umysłu!“
W tem zaczęły się zdarzać pomyłki w wydawaniu z szafarni, gdyż chwiejną ręką pana Kacpra nie kierowała świadomość: bywało, sięgnął niekiedy do szuflady lub półki niewłaściwej i wydawał, co cię zdarzyło. Pomyłki tego rodzaju uchodziły płazem o tyle, o ile uczestnicy stołu pańskiego spożywali z roztargnieniem śniadania czy obiadu, co bywało naprzykład podczas ożywionej rozmowy o wypadkach bieżących z zakresu polityki europejskiej. Któżby bowiem z poważniej myślących zważał na smak jakiegoś tam pasztetu, gdy we Francyi powstaje ruch antysemicki, życie lorda Gladstona budzi obawy i zachodzi wątpliwość, kto będzie gubernatorem Krety?
Nie samym chlebem człowiek żyje: telegramy w „Kuryerze“ odgrywają tu wielką rolę.
Atoli błędy szafarza rosły jak na drożdżach i doszły do takich rozmiarów, że nawet jakiś środek leczniczy mógł się zjawić na stole, gdyż w jednem pomieszczeniu z szafarnią, pod kluczem pana Kacpra, była i apteczka domowa.
Kucharz, zcicha pęk, człowiek złośliwie przebiegły, skryty szyderca, może i spostrzegał owe bąki, ale nigdy nie poprawił złego, śmiał się w skrytości duszy, pragnął raz a dobrze narazić swego przeciwnika w obec państwa. On wyczekiwał tylko na to, ażeby przy pańskim stole spostrzeżono niewłaściwość i wytoczono sprawę. Sam uniewinniłby się z łatwością w takim razie, mówiąc:
— Ja jestem od gotowania, nie od szafowania! Co mi szafarz wydaje, to muszę z kuchni na stół wyprawiać. Mój obowiązek wymaga, ażeby z wydanych mi zapasów przyrządzić potrawy smaczne i na oko pokaźne, jak tego wymagają zasady sztuki kucharskiej.
W potrawach gotowanych rozmaite rzeczy są podobne z postaci do pieprzu: rodzynki korynckie, jałowiec suszony, kolendra. Łatwo wziąć jedno za drugie, zwłaszcza gdy się je obiad, a ważne sprawy ludzkości nie dają umysłowi spokoju. Niejeden w takim razie połyka muchę, zamiast rodzynka, a jednocześnie z ust jego wychodzą wielkie prawdy, jak na przykład: „Prawda zawsze na wierzch wyjść musi!“
Bywało i to przy stole, że wśród powszechnego zajęcia rozmową, jaki taki, z chłodniejszym temperamentem, w milczeniu kładł widelec, nie pozwalając sobie robić żadnych głośnych spostrzeżeń nad potrawą, która nagle zwróciła uwagę jego smaku.
Nie wypada czysto podmiotowych wrażeń mieszać ze sprawami pierwszorzędnego znaczenia.
Dopiero jednego dnia, kiedy się zjawił na stole pasztet gorący — potrawa, której główną zaletę stanowi pieprzność — ktoś z uczestników śniadania napomknął słówkiem o bardzo niezwykłym i zagadkowym smaku owego pasztetu.
Był to dzień wyjątkowy: telegramy „Kuryera“ nie dostarczyły wątku do rozpraw, w Europie panował status quo, przeto z konieczności musiano się zająć pasztetem. Wszyscy teraz smakowali, miarkowali, mówiąc:
— Istotnie, jest coś takiego! Trzeba to zbadać!
Otóż, po bliższem zbadaniu sprawy w czasie właściwym i przez osoby mające pełne prawo przyprzeć do muru, zarówno kucharza, jak szafarza, okazało się ku zdziwieniu i zgorszeniu wszystkich, że w pasztecie gorącym nie pieprz odgrywał główną rolę, lecz kolendra. Uczestnicy stołu przy obiedzie i herbacie już tylko o tem mówili. Wzruszano ramionami, oznaczano stanowisko kolendry w rzędzie przypraw kuchennych i takie zdanie dawało się słyszeć dosyć powszechnie:
— Rzecz niesłychana! Przecież kolendry używa się jedynie do marynowania szynek — i to nie można nią przesadzać. Do czego podobne, ażeby przyprawę tak nieprzyjemną co do zapachu i smaku wkładać w pasztet gorący?
Zwolennicy pasztetu gorącego posuwali swe niezadowolenie do oburzenia i stąd to powstało pytanie: „Kto jest głównym winowajcą?“
Teraz więc zabrano się gorliwie do wykrycia sprawcy karygodnego czynu.
Pan rządca wziął sprawę w ręce, przesłuchał kolejno kuchcików, kucharza i pana Kacpra.
Właśnie wtedy pan Filip, podczas śledztwa dał folgę językowi, a gdy się uniósł zapałem mówcy, zeznał między innemi co następuje:
— Nikt tego nie wie i nie będzie wiedział, co bywało na pańskim stole z winy szafarza w majonezach, auszpikach, marynatach! Może liście jakiego senesu, albo jeszcze coś gorsze... Ale, Bogiem się świadczę, kucharskie słowo honoru daję, nie moja wina! Liść, panie rządco, jest do liścia podobny, a bobek — do bobka. Czyż ja mam czas każdą rzecz oglądać, obwąchiwać, językiem smakować? Od gotowania jestem, nie od szafowania!
Wyznanie to obudziło niejakie obawy: „Trudno żyć w ciągłej niepewności, myśleć przy łykaniu każdego kąska, że się w organizm wprowadza przyprawy wstrętne, a może i szkodliwe dla zdrowia.“
Szafarz nieprzytomny i kucharz lekkomyślny są to ludzie ogromnie niebezpieczni w domu.
Potem już każdy z uczestników stołu uważał sobie za obowiązek rzucić pogląd na sprawę z własnego punktu widzenia. Więc panna Aniela, nauczycielka domowa, ze skromnością osoby uczonej, zmuszonej rozrzucać perły swej wiedzy, twierdziła, że „szkodliwą może się okazać mieszanina nawet wcale nieszkodliwych przypraw“. Słuchacze jej poszukiwali w myśli nieszkodliwych przypraw, ażeby sobie wyobrazić stopień szkodliwości ich mieszaniny. Niektórzy zapewne wpadli na tory odkrycia i przybrali takie fizyognomie, jak gdyby doświadczali bardzo nieprzyjemnych wzruszeń... Może sobie kto i wyobraził mieszaninę: imbieru, lukrecyi, wanilii, cynamonu i wina burgundzkiego z przymieszką wody sodowej.
Koniec końców, pasztet kolendrowany stał się przyczyną, że kucharza i szafarza, jako urzędników niebezpiecznych, uwolniono od pełnienia ważnych obowiązków.
Pan Filip nie mógł pojąć, na jakiej zasadzie sprawiedliwość i w niego także ugodziła. Dopiero pan rządca uzmysłowił mu to według metody sokratycznej, pytając:
— Czy aptekarz jest odpowiedzialny, jeżeli lekarstwem otruje człowieka?
— Jest! Ma się rozumieć!
— A przecież aptekarz bierze zapasy ze składu materyałów aptecznych. Otóż, szafarnia jest to skład materyałów aptecznych, kuchnia — apteka.
— Prawda! — rzekł kucharz i zwiesił głowę.
Teraz dwaj przeciwnicy, przez los pogodzeni, podali sobie ręce, a szafarz zawołał:
— Dosyć już wypiłem waleryany, napijmy się gorzałki!




XXVII.


Dzień był majowy, prześliczny. Pod dzwonicą siedział siwiuteńki staruszek, Kuba Malwa, otoczyła go gromadka dzieci, słuchających z ciekawością jego historyi „o zajączku sprawiedliwym“.
„Był tu ongi w Morzelanach chłop Maciek, człowiek dobry, jeno nędzarz i głupi.
Raz poszedł do lasu, zbiera tam susz, okrzesuje sęki uschłe, gałązki, składa sobie to na kupkę. W tem słyszy — coś opodal jęczy, jakby prosiło o miłosierdzie. Miał lęk, ważył się — iść, nie iść, zobaczyć. A no podszedł ostrożnie, patrzy, co być może.
Oto sosna ogromna się zawaliła i przygniotła srodze niedźwiedzia, aż mu ślepie na wierzch wylazły.
— Zlituj się nademną, człowiecze, ocal mi życie! — mówi żałośnie to niedźwiedzisko.
Chłopa zdjęła litość, zabrał się do roboty: z biedą posadził pod kłodę drąg jeden, drugi. Wysilał się potem i co który drąg podniósł, zaraz podstawił pod niego soszkę — podstawkę taką. Kapał mu z czoła pot, ale zwierzę ocalił i sam wrócił do domu.
Upłynął jakiś czas. Maciek zapomniał o swoim uczynku, idzie znowu na zbierkę do lasu, spotyka jak raz tego samego niedźwiedzia, który wręcz pyta:
— Tyżeś to, chłopie, ocalił mi niegdyś życie?
— Jużci ja, albo co?
— Bo, widzisz przyjacielu, chciałbym ci dać koniecznie nagrodę, jako mię okrótnie korci, żem ci winien wdzięczność.
— Co znowu za nagrodę?
— Kochanku, ja cię zjeść muszę — niema rady!
— Śmiałbyś, kudłaczu jakiś, dobroczyńcę swego zabijać?
— Przecie każdy na tym świecie za dobre złem płaci, to i ja nie mogę ci się inaczej wywdzięczyć.
— Gadanie! Tylko podły tak robi! Sprawiedliwość, wdzięczność, były, są i będą na świecie.
Więc niedźwiedź w śmiech.
— Jeszczem też takiego głupca, jak żyję, nie widział! — powiada — ale słuchaj, ja ci przyznam słuszność, jeżeli znajdziesz sędziego, który sprawę między nami rozsądzi podług ciebie.
— Znajdę! — zawołał Maciek i poszedł szukać sędziego.
Spotyka chłopa.
— Pójdźcie, — mówi mu — zrobicie sąd między mną a niedźwiedziem!
Chłop poszedł, niby to słucha, o co chodzi, a Maćka łokciem trąca, mruga na niego i do ucha mu szepce:
— Powiedz najprzód, ile mi zapłacisz, jeśli sprawę osądzę na twoją korzyść? A nie, to przegrasz.
Niedźwiedź zaraz zmiarkował zmowę i ryknął:
— Sprawiedliwości nie można kupić ani sprzedać! Tem mi oczu nie zamydlicie.
Maciek podrapał się w głowę:
— Źle, kiedy człowiek jest takim sędzią!
Biegnie szukać innego.
Napotkał wołu, wiedzie go, zaprasza żeby sądził.
— Czym ja głupi? — wół odrzeknie — widzę przed sobą dwóch swoich rzeźników i rad będę, jeżeli choć jednego z was licho weźmie... Jeszcze tego brakuje, żebym takim sprawiedliwość oddawał! — ryknął, zadarł ogon i uciekł.
Zbierało się na płacz Maćkowi, myślał, że sprawiedliwość, wdzięczność są rzeczy zwyczajne, razem ze światem stworzone.
Idzie, znowu szuka sędziego, a tu jaskółeczka siedzi na gałązce i świegota:
— Ani zbyt wielkiego ani zbyt małego nie bierz, Maćku!
— Uhm! — pomyślał chłop, — trzeba wziąć barana.
Znalazł barana, prowadzi, pyta:
— Jakież twoje zdanie?
Ten beknął, klnie się:
— Ja tam nie znam żadnej sprawiedliwości ani niesprawiedliwości, wdzięczności ani niewdzięczności! Mogę tu po beczeć i na tem koniec... Jeżeli wam o zgodę chodzi, nasz pies owczarski — doskonały sędzia: jednego barana w kark, drugiego za łeb, w natyłki — i my, tysiące owiec, musimy żyć w zgodzie. Oo, nasz kundel jest wielki sędzia!
Niedźwiedziowi oczy zaświeciły z radości.
— Chłopie, — powiada — wdzięczność dla ciebie gryzie mię i truje coraz bardziej! Zjeść cię koniecznie muszę, żeby się wywdzięczyć.
— Zaczekaj że, — chłop mówi — ten baran jest głupi i jak świat światem baran sędzią nie bywał; ale poczciwca tu jednego sprowadzę.
Bieży Maciek i psa wzywa:
— Wierneś jest zwierzę, pewnie masz w sobie wdzięczność i sprawiedliwość.
Opowiedzieli mu sprawę i nastają: „Sądź podług wiecznej sprawiedliwości świata!“
Pies się zamyślił, a potem rzecze:
— Wczoraj w nocy zbóje napadli mojego pana; ja go w porę ostrzegłem, ocaliłem mu życie, majątek, a on mi dzisiaj przez wdzięczność i sprawiedliwość wsypał takie kije, że oto łazić nie mogę.
Maciek w rozpaczy pędzi i myśli sobie:
— Głupi jestem, że jaskółki słucham! Ani zbyt duży ani zbyt mały — nie mądre słowa... Konia przyzwę, to jest zwierzę poczciwe ze skórą i kościami!
Przyszedł koń i powiada:
— Ja znam wybornie wdzięczność i sprawiedliwość, gdyż wożę, noszę swojego pana i zarabiam się w pługu dla niego.
— No i cóż? — pyta Maciek uradowany.
— Za to mię pan głodem morzy i biczem srogo płaci!
— O mocny Boże, — wykrzyknął Maciek strapiony — czy już z Twojego ślicznego świata zginęła wdzięczność i sprawiedliwość?
A jaskółeczka świegoce:
— Ludzie nauczyli swojskie zwierzęta niewdzięczności, niesprawiedliwości... Twój sędzia, Maćku, ani zbyt wielki, ani zbyt mały, ale — dziki być musi!
— Pewnie mądralę — lisa trzeba mi przyzwać! — rzekł sobie i sprowadził lisa.
Kita ogonem na prawo, na lewo macha, oczyma strzyże, sprawy wysłuchuje i nareszcie powiada:
— Ogromnie mi dziwno, żeś ty, niedźwiedziu, do tego czasu nie schrupał głupiego Maćka... Sumienie musi cię gryźć ogromnie, gdyż najgorsza to rzecz mieć dług wdzięczności, a nie zapłacić go niewdzięcznością. Zjedz chłopa bez ceregieli, a nie, to powiem, żeś i ty głupi!
Dopiero niedźwiedź aż się pokłada, tarza od śmiechu i powiada:
— Lis dobrze rai, bo ty, Maćku, schudniesz mi przez to szukanie sprawiedliwości, a ja nie lubię jeść chudego.
Chłopa mrowie przeszło, kiedy widział, że się niedźwiedzisko oblizuje, i poszedł zaprosić wilka na sędziego, chociaż już i w niego niebardzo wierzył.
Wilk łbem coś kręcił, na brzuch niedźwiedzia spoglądał, a Maćkowi się wydawało: „On widać o sprawiedliwości rozmyśla!“
Tymczasem wilk przemówił w te słowa:
— Tobie, niedźwiedziu głód pewnie nie dokucza, skoro pozwalasz takiemu chłopu ciągać się na sądy! Chcesz, ja go oprawię, a zjemy do współki?
Ale niedźwiedź zgrzytnął, mruknął:
— Nie chcę z wilkami współek!“
Do Maćka się zwrócił i powiada:
— Tak, czy owak, na moje wychodzi i zjeść cię muszę, żeby dług wdzięczności raz spłacić.
Chłop sobie wyprosił, że jeszcze jednego sędziego sprowadzi.
Idzie, odmawia pacierze, Bogu się poleca, a jaskółeczka przed nim usiadła i zaświegotała:
— Maćku, Maćku! Sprawiedliwość zna taki tylko, któremu niesprawiedliwość dniem i nocą doskwiera, który nikomu najmniejszej krzywdy nie czyni, a kryć się musi, żeby wyżył.
— Gdzież ja, nieszczęśliwy, takiego znajdę?
— Pod krzem niedaleczko stąd przycupnął kryje się przed człowiekiem, psem, wilkiem, lisem. Ostrożnie podchodź do niego, aby nie pomyślał, że go chcesz zabić, i nie uciekł.
— Jakże z nim mówić?
— Idź, a powtarzaj te słowa: Pana Boga chwalę, nikomu źle nie czynię, mam w sercu wdzięczność i sprawiedliwość.
Zabrał się Maciek, idzie, powtarza to, co mu jaskółeczka kazała. Nagle z pod krza zajączek wypada — kic, kic i mówi:
— Słyszałem ja o twojej przygodzie z niedźwiedziem i myślałem o tem właśnie, jakby ci tu pomódz.
— Oj, zajączku, żeby cię też Bóg dobrą myślą natchnął! Niedźwiedź mi oto dowodzi, że na świecie niema ani wdzięczności ani sprawiedliwości.
— Wdzięczności niema, bo ona musi od stworzeń wychodzić, a te są niewdzięczne; ale sprawiedliwość pochodzi od samego Boga i ona nigdy nikogo nie minie.
Zaczęło się sądzenie: niedźwiedź mówi, że tak a tak:
— Zjeść go powinienem, jeno chcę najprzód przekonać, jako na świecie niema wdzięczności ani sprawiedliwości.
Maciek też wykłada swoje.
— Dobrze to jest, co wy mówicie, — powiada zajączek — tylko ja koniecznie muszę widzieć, jak wszystko było, zanim ta wasza sprawa powstała.
— Leżałem pod kłodą — rzecze niedźwiedź — a ten głupi chłop kłodę dźwignął i mnie wyswobodził: niechże ma za to nagrodę!
— Ja muszę widzieć, jakeś ty wyglądał! — powtarza zajączek.
— Bo możeś ty jest za wdzięcznością? — pyta niedźwiedź.
— Nie znam wdzięczności na świecie, znam tylko grzeszne istoty.
— Widzę, że z ciebie sędzia całą gębą.
Poszli, znaleźli to miejsce, gdzie kłoda przywaliła była niedźwiedzia: drągi i soszki podpierały kłodę.
Tak zajączek mówi:
— Właź-że, Misiu, pokaż mi, jak leżałeś!
Niedźwiedź wlazł i kiedy się już położył, zając mrugnął na chłopa:
— Powyjmuj prędko drągi i soszki!
Chłop tak zrobił, a niedźwiedź zaraz jęknął, stęknął, prosił:
— Ulżyjcie, bo mię ta kłoda zgniecie!
Zajączek mu zaś odpowie:
— Teraz jest tak, jak z początku było: żaden z was obu drugiemu nic nie winien. Niema na świecie wdzięczności, a sprawiedliwość na ciebie oto spadła!
Potem się zwrócił do Maćka i rzecze:
— Umykaj żwawo do domu! Chwal Boga, nie czyń źle nikomu, a wdzięczność i sprawiedliwość miej w sercu, choćbyś tylko taki sam jeden był na świecie!

KONIEC.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.