Zaręczyny Jana Bełzkiego (Weyssenhoff, 1903)/Paestum, dnia 1-go maja

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Zaręczyny Jana Bełzkiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Konstanty Górski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Paestum, dnia 1-go maja.

Oparłem się aż tutaj. W świecie ruin mi lepiej, w nieznanym, dalekim świecie lepiej trochę. Pod tem gorącem niebem, między kolumnami świątyń, które przetrwały tyle serc ludzkich, pozbywających się młodości i rojeń, jak świątecznych, nietrwałych szat, wspominam prawie spokojnie, czem byłem temu kilkanaście dni, i jak to daleko odemnie.
Ile jest dziecka i poety w zakochanym człowieku!
Jechałem do Prądników ciepłym rankiem, nie chcąc sobie jasno zdać sprawy, po co jadę. Wiedząc, że nic prawdziwie pomyślnego zdarzyć mi się nie może, liczyłem na jakąś nadzwyczajność, na jakiś genialny pomysł, który z naszego spotkania wyniknie i wyrwie nas z położenia bez wyjścia. Tego cudu pragnąłem tak gorąco, żem zapominał chwilami, leżąc w pustym przedziale wagonu, o najelementarniejszych wypadkach mojego życia. Przyszłe moje spotkanie z Celiną stawało mi nagle przed oczyma z wymarzonymi szczegółami: ona zapłakana, kochająca; ja, uniżony do stóp jej, wołam: moja wina! alem tak kochał i tyle wycierpiał, że twoje wielkie serce przebaczy... Ona rozumie, ona przebacza...
Rozkołysanego takim snem budził mnie zimny zgrzyt rozsądku:
— Odesłała ci przecie pierścionek:
Albo głos straszniejszy:
— Zabiłeś Alfreda!...
Więc wchodziłem znowu z rozsądkiem w układy: ona nie mogła postąpić inaczej, ale zachowała dla mnie jakieś uczucie... jest nawet coś takiego w jej liście. Może to uczucie wystarczy na opromienienie mojego życia choćby smutnym blaskiem...
Opanował mnie dziecinny optymizm; bo też jechałem do Celiny po miesiącu rozłączenia i dzień był bardzo piękny, pierwszy dzień wiosny.
Pociąg przyjeżdża na stacyę o 11-tej rano. Wysiadłszy z wagonu, musiałem szukać sposobu dojechania do Prądników, bom o swoim przyjeździe nie uprzedził i koni dla mnie nie przysłano. Jakiś stary chłop podjął się mnie zawieść parokonnym wózkiem, naładowanym słomą. Podwoda była lekka, ale po niezupełnie jeszcze wyschłej drodze, toczyła się wolno, bo konie korzystały z każdego kawałka rozmiękłej drogi, aby przejść do stępa. Obliczyłem, że dwie mile, które mam do przebycia, jechać będę dwie godziny, — więc, żeby podróż jako tako skrócić, wdałem się w rozmowę z moim woźnicą. Dowiedziałem się najprzód, że się nazywa Ignac Banucha, co mi bardzo obojętne, ale wiadomość, że jest z Kierdejówki, wioski najbliższej od Prądników, zajęła mnie. Co też on wie o Celinie?
— Czy pani Szarzyńska jest w domu?
— Musi ta być, bo przyjechała niedawno, a i wczoraj była konno przy mojej chałupie.
— Często widujecie panią?
— Ano juści, od małego znam, a jak wyjedzie z pałacu, to prawie zawżdy na Kierdejówkę.
— A wyjeżdżała często tymi dniami?
— Ho, już to jak Pan Bóg da pogodę, jak teraz, to pani w domu nie usiedzi, tak se jeździ po polu, albo do somsiadów.
— Rozmawialiście z nią?
— Ja? o, ile razy. A chociażby i wczoraj, zatrzymała się w naszej wsi i mówiła kilku gospodarzom o czeladź na dzisiaj do grabienia liści w ogrodzie. Widać jacyś goście znów przyjadą.
Te szczegóły o Celinie mogły mi być kiedyindziej przyjemne, dzisiaj ścisnęły mi serce. Żywiej poczułem się nieszczęśliwym tą jej swobodą i krzątaniem się około ogrodu.
A stary chłop, pociągnięty raz za język, sam teraz zaczynał:
— Pan do pałacu, czy do rządcy.
Widząc, że mnie nie poznał, czegom się obawiał, bo mógł mnie nieraz widzieć w Prądnikach, odpowiedziałem:
— Może i do dworu przyjdzie mi zajechać.
— A wielmożny pan z interesem, czy po znajomości?
— Z interesem.
— Gadali, nasza pani miała iść za mąż koło świętego Jana?
— Nie pójdzie już.
— To pan wie?
— Słyszałem w Warszawie.
— Ano, to szkoda. Takiej pięknej młodej pani przez męża, przez dzieci, to musi być i nudno. I niema nawet z kim cieszyć się z tych tam swoich pałaców, z tych tam dostatków i wszyćkiego dobra. Toć to w samych polach prądnickich jakie bogactwo! — a i tego roku, da pono Bóg Najwyższy piękny urodzaj.
I biczyskiem wskazał stary na pole.
Rzeczywiście ruń, odświeżona wiosennem słońcem, błyskała zdrowym połyskiem szerokiego źdźbła, które się odkleiło już od ziemi i zaczynało drżeć drobną, zieloną falą. Łąki, gdzieniegdzie jeszcze rude, iskrzyły się w miejscach niższych żółtem i białem kwieciem, a w jeziorka, najeżone blado-zieloną sztywną trawą, zaglądał błękit nieba, błękitniejszy jeszcze w wodzie, szafirowy tam, gdzie wiatr podrażnił gładką powierzchnię, pędząc po niej stadka wesołych zmarszczek. Wody wiosenne mają w sobie jakąś dziewiczość, jakąś młodą zalotność do słońca.

W takiej ciszy i świeżości miękło mi serce i podróż tę wolną, rozmarzoną, chętniebym przedłużył. Ogarnął mnie romantyzm chwil przedostatnich, tych, które obiecują więcej, niż rzeczywistość przyniesie. Ale ujrzałem przed sobą wzgórek i krzyż pomiędzy płaczącą brzeziną.
— Już tylko krzynkę pod górę, zobaczy pan zaraz Prądniki.
— Wiem.
Dobrze znam tę drogę i pamiętam, kiedym tu pierwszy raz dojeżdżał. Była jesień, dawna jakaś jesień. Celina, podówczas zamężna, zaprosiła mnie na konne polowania. I dziwna rzecz, że teraz, jak wtedy, zobaczyłem nad sobą żórawie. Wtedy drzewa były złote, ścierniska świeciły blado-różowo pod ukośnym promieniem słońca, co się wydarło z chmur, dochodząc już do widnokręgu. Jęk w niebie zwrócił moją uwagę: na mętnej, białawej przestrzeni, płynął ciężko, rytmicznie falisty sznur żórawi. Ten lot jęczących ptaków był mi zawsze pamiątką pierwszej miłości. Nigdym go odtąd nie widział w Prądnikach, dopiero dzisiaj, na tem samem miejscu, nad moim biednym wózkiem, pośród rozpogodzonych, daleko odsuniętych błękitów, płyną znowu i jęczą żórawie.
Wózek wdrapał się na szczyt wzgórza i zjeżdża teraz prędko po pochyłości. Już widzę wszystko. Ogród, zaledwie opuszony pierwszą zielonością, tak przeźroczysty, że białe mury i okna pałacu widać, jak przez zieloną gazową firankę. Południowe słońce leży błyszczące na blaszanym dachu. Cicho, świetnie tak — i płacz mnie zbiera.
Czy ja tu nigdy nie byłem w tej porze roku, czy mi nieszczęście przemieniło oczy? Cała ta siedziba dzisiaj obca mi i niegościnna. A przecie na tem polu jeździłem z Celiną konno; pamiętam nawet rozmowę. A tu wyszliśmy raz z całem towarzystwem w nocy i ja zostałem z nią trochę opodal pod temi lipami, gdzie księżyc nie dochodził. A pod tym podjazdem czekałem na nią w wieczór mroźny, pełen niepokoju. Tylko po tamtym wieczorze było jeszcze jutro.
Dojechałem cicho i nie prędko doczekałem się, że mi drzwi otworzono. Lokaj, poznając mnie, spojrzał, jak na upiora; może też zmieniłem się bardzo. Pobiegł zaraz do pani, i wkrótce znalazłem się w głównym salonie, do którego Celina kazała mnie prosić. Stojąc tam przez chwil kilka, zbierałem myśli, które podczas podróży byłem już ułożył w pewien ład, ale tu uczułem, że tylko cała krew napływa mi do głowy i że wymową nic nie zdołam.

We drzwiach ukazała się Celina w czarnej sukni. Postąpiłem ku niej szybko, ale ona cofnęła się z takim wyrazem przestrachu, żem stanął i skłonił się tylko, przepraszając. Po wymianie kilku niezgrabnych słów, usiedliśmy. Odrazu poczułem się śmiertelnie zgnębionym i znikła mi radość oglądania Celiny. Ona siedziała przedemną zarumieniona, oczyma wypraszając się od mego wzroku.
Trzeba było jednak coś powiedzieć, więc zacząłem:
— Nie bój się mnie, pani, ja tu przychodzę bez żadnych nadziei, bez próśb nawet; chciałem cię tylko przebłagać i zobaczyć trochę litości w oczach twoich.
Nie zupełnie szczerze mówiłem. Przed chwilą jeszcze miałem w sercu tysiące próśb i nieokreślonych nadziei, alem sobie wyobrażał nasze spotkanie zupełnie inaczej. Tymczasem Celina, po dość długiem milczeniu, odezwała się:
— Postępowaniem swojem zakończył pan całą naszą historyę.
Frazes z listu. Czy ona w tych paru nieznaczących wyrazach chce zamknąć wszystko, czego po jej sercu się spodziewam, albo wszystko, co jej serce dać może? Mógł to być jednak skutek zmieszania i niespodzianki, sprawionej moim nagłym przyjazdem.
O co tu ją zapytać? Jak zapytać o jedyną rzecz ważną, czy mnie jeszcze może kochać?... Zapytałem zaś, zdaje mi się, o to, co myśli teraz robić?
Odpowiedziała dość obszernie i nie pamiętam już, jakie mi tam wyliczyła drobne projekty i zajęcia, któremi starać się będzie zaprzątnąć, aby zapomnieć.
— Więc pani najbardziej chodzi o zapomnienie?
— Nie najbardziej o to, ale skoro ze wspomnieniem łączy się boleść, to wspomnienie staram się odsunąć od siebie.
Czegóż ona chce teraz? Spokoju może szuka? Więc pytam:
— Czy pani pojechała na wieś, żeby uciec od ludzi i zostać sama z sobą?
— O nie! W samotności jest mi gorzej i śni mi się ten biedny Alfred. To był mój szczery przyjaciel; lubiłam go, jak brata...
Przestraszyła się czegoś, może powrotu mojej dzikiej zazdrości, bo dodała prędko:
— Zresztą ja już przebolałam tę stratę. Do pana miałam żal wielki, alem go nie znienawidziła nigdy... tylko ponieważ odrobić nie można tego, co się stało, myślę teraz nad sposobem urządzenia życia mniej nieznośnie.
Więc nie spokoju nawet, ani cichego wniknięcia w siebie szuka ta kobieta, ale odpoczynku po niemiłych wzruszeniach, — takiej sobie zimnej kąpieli w powszedniości po upałach dni strasznych.
Odezwałem się znowu:
— Zmęczona pani bardzo, i z mojej winy. Ale gdybyś pani wiedziała, ilem cierpiał nad tem, że pani przyczyniam cierpienia! Odpowiesz mi, że było w mojej mocy usunąć w zawiązku całe zło i przyczyny boleści dla obojga. Prawda. Gdybym wiedział! i gdybym mniej szalenie kochał!... Winien jestem, bo człowiek, to nie fala, podległa burzy, a choć szał miłości mojej wydawał mi się silnym, jak los, mogłem nim owładnąć i oprzeć się... Więc jam winien... alem tyle cierpiał wówczas z powodu ciebie, pani, tyle znów cierpię dzisiaj za pokutę...
— Otóż to, cierpienie i zawsze cierpienie! Mnie się zdaje, że w dniu naszych zaręczyn pan także cierpiał. I potem znowu, dla urojonych jakichś podejrzeń, — no, a teraz — naturalnie... Pan chyba nigdy w życiu nie może być spokojny i szczęśliwy?
— Spokojny, a szczęśliwy, to wielka różnica.
— Nawet wątpię, czy ja-bym panu mogła była dać szczęście, gdyby nasz związek był jeszcze możliwy.
— Pani zapewne o mnie to myśli, a o sobie mówi?
— Nie, owszem: mnie się zdawało, że nam będzie dobrze z sobą w życiu. Ale przyznam się, że, choć się znamy od wielu lat, nie zgadła-bym nigdy, że pan tak postąpi i dla marnych powodów zagrodzi na zawsze naszą przyszłość.
— Dla marnych powodów?
— Ano, sam pan je sobie stworzył te powody. Z czyjej-że winy był ten nieszczęsny pojedynek?
— Do mojej się już przyznałem.
— Innej winy, jak pańska, nie ma. Przecież nie Alfred był winien?
— Nie.
— Więc któż? Chyba mnie pan jeszcze posądza?...
— Bóg mi świadkiem, że pani już nie posądzam o żadną przewrotność, ani zdradę. Ale gdybyś o winę pytała, o winę może bezwiedną, to-bym odpowiedział...
— Że zawiniłam?
— Nie bezpośrednio, ale przez brak poszanowania dla mego uczucia, które, wielkie i szlachetne samo w sobie, stało się chorobliwem z powodu twego zachowania się, pani. Mogłaś, przez wzgląd na mnie, zastosować się trochę, pozbyć się różnych błahostek i upodobań, a nawet usunąć Alfreda.
Podnieciła Celinę ta nagana. Rzęsy jej drżały trochę gniewnie, a usta poruszyły się parę razy bez dźwięku. Marszcząc nieco brew, zawołała:
— Jakto? więc ja mam być, według pana, uboczną przyczyną śmierci Alfreda? Chyba pan oszalał?
Wtedy ja, mimo żem postanowił zachować spokój, czując, że raz ostatni mówię z nią szczerze, wybuchłem:
— Tak, oszalałem, ale nie dzisiaj. Oszalałem odrazu, gdym cię poznał i kiedym cię począł kochać. Trzeba mi było nie patrzeć ci tyle w oczy, a więcej w duszę i przewidzieć, że wielka miłość, wyłączająca wszystkie inne zajęcia i przywiązania, miłość wszechmocna, która, wstępując w człowieka, bierze dowództwo nad wszystkiemi jego władzami, taka miłość nie zmieści się w twojej duszy. Może to twoje szczęście, lub to, co szczęściem nazywasz, żeś nie zdolna czuć ani wielkich rozkoszy, ani męczarni? A miłość jest wielką rozkoszą, albo strasznym bólem, — więc ty nie dla miłości stworzona. I jest także ślubem dusz i zapomnieniem siebie dla kochanej drugiej duszy. Czy to nazwać samolubstwem we dwoje, czy szczytem poświęcenia i altruizmu, wszystko jedno — dość, że kto kocha — żyje miłością. A kiedy ci się zdawało, że mnie kochasz, czy ja ci byłem nie tylko towarzyszem, odpowiadającym bardziej, niż inni, twym upodobaniom, ale jedyną twą myślą? Czy każdy mój rys twarzy, albo charakteru, wydawał ci się najmilszym, nieskończenie twoim? Czyś miała tęsknotę i pragnienie wyspowiadać mi całe swe życie fizyczne i duchowe? Czy byłaś ze mnie dumna? Czy czułaś się powołaną do mego uszczęśliwienia? Nie. Tak ja ciebie kochałem i takiej od ciebie chciałem wzajemności — dlategom był szalony.
Pierwszy raz w życiu mówiłem tym tonem. Celina, trochę zdumiona, przybladła; oczy jej nabierały coraz więcej blasku. Ja ciągnąłem dalej mniej więcej w ten sens, idąc za chwilowem natchnieniem, bom już dawno zboczył z wykreślonej sobie drogi:
— Może się pani zdaje, że grubo wykraczam przeciw światowym zwyczajom? I mnie się zdaje, że gdyby cały świat był, jak ja, był-by bardzo przykry, nawet niemożliwy. Pani by wtedy nie lubiła świata.
— A jednak z tego świata pana wybrałam.
— Bodajbyś pani nigdy tego nie uczyniła! Po co było rzeczywiście mnie wybierać wobec tylu innych godniejszych?
— Nie rozumiem.
— Jest tylu, którzy-by się zadowolili kilku na dzień wesołymi promieniami twoich oczu, wesołą twoją rozmową, weselszą jeszcze dlatego, żeś taka piękna. A ja chciałem więcej, bo i tego wszystkiego, i jeszcze twojej smutnej duszy.
— Ja nie mam smutnej duszy, a pan jest romantyk. Może to całe nieszczęście?
— Może to prawda.
— Pan podnosi uczucie do takiego dyapazonu, że urzeczywistnić się nie da; — chyba na chwilę, ale nie na dłuższy czas.
— Może i to prawda.
— I widzi pan życie nie poprostu, tylko przez swoje marzenia. Od innych spodziewa się pan tego, czego sam pragnie, i mnie nawet źle pan zrozumiał. Jeżelim miała coś w sobie, co się panu podobało, to dlaczegoż pan pokochał nie to, ale jakieś inne rzeczy, wymarzone we mnie?
— Ależ, pani! te inne rzeczy, których czekałem, to była miłość; czekałem na obudzenie się wzajemnego uczucia.
— Czyż panu nie powiedziałam, że go kocham? czy nie byliśmy zaręczeni? Przecież nic się we mnie nie zmieniło.
Błyskawica przeszła mi przez mózg. Przysunąłem się do krzesła Celiny i ująłem jej obie ręce.
— Pani! — rzekłem, — co pani mówi? nic się w sercu nie zmieniło? Przecie to moje jedyne pragnienie i nie śmiem pytać, czy dobrze zrozumiałem. Gdybym miał pewność, że posiadam ten skarb, który szkaluję pod wpływem uniesienia i goryczy, to byłbym tak bogaty...
Oddała mi uścisk dłoni, a wzrok jej tęskny i wymowny przenikał mi do serca kojąco, jakbym nie znał jeszcze tej słodkiej trucizny... Ale po chwili takiej niemej rozmowy oczyma, Celina odezwała się:
— Już teraz nie wolno nam się kochać.
— Jakto? kochać wolno zawsze.
— To jest, że mi pan proponuje uciec do Ameryki?
— Tego ja znowu nie rozumiem.
— Bo przecie tutaj nie mogę wyjść za mąż za pana po tym pojedynku...
Puściłem jej ręce i nie odpowiedziałem nic.

Miała najpospolitszą słuszność, — alem ja nie tej czekał odpowiedzi. Przypomniała mi prawa »naszego świata«. Te nie zajmują się pragnieniami pojedyńczych serc, ani sprawami prywatnych sumień, strzegą tylko, aby publiczna przyzwoitość była zachowana. Tylko te prawa są dla mnie, w porównaniu do innych, kamykiem na drodze, a dla niej murem, ograniczającym jej świat. Ja chciałem wybadać, czy ona czuje moją skruchę, mój żal serdeczny i miłość, której, mimo konieczne na teraz zerwanie zaręczyn, zabić w sobie nie mogę, — a ona...
Zaczęła mówić, jak dba o moją opinię, o przyjaźń, o ciepłą, prawdziwą przyjaźń.
— Pani całą moją duszę masz na usługi: są w niej wszystkie uczucia, jakich możesz zapragnąć. Tylko ja teraz pojadę daleko...
— Dokąd pan jedzie?
— Może do Indyi? może tylko do Włoch? gdzieś po spoczynek.
— Będzie pan pisał do mnie stamtąd często? Proszę.
I ona teraz wyciągnęła do mnie ręce, podając naprzód prześliczną kibić i oczy przymilone łzawo i usta otwarte cierpiącym jakimś półuśmiechem. Ręczę, że w tej chwili nie myślała o naszym świeżym dramacie, tylko o takich ładnych, przyjemnie draźniących poczuciach, które snuły się w niej, czy naokoło niej, jak pachnąca atmosfera miłostki. »Zawsze to ten sam chłopiec, który mi się podobał, ten sam człowiek, który mnie bardzo, bardzo kochał — i jeszcze mnie kocha — czuję to wyraźnie. Teraz odjeżdża gdzieś daleko, jeszcze mu się co stanie — taki desperat... A ja go lubię i to nawet dzisiaj, pomimo, że mi życie okropnie zamącił. Chciała-bym mu zrobić jaką przyjemność... i nie chcę go stracić zupełnie — i życzę mu wiele dobrego, tylko mu przecie całego mego życia i spokoju nie poświęcę...«
Że coś podobnego śniło się w jej rozczulonych oczach, których pamiątkę poniosę z sobą na zawsze, to prawie pewna.
Alem ja już był nadspodziewanie trzeźwy.
Co? powywracane formułki światowe odstawić na miejsce i pośród tych chińskich parawanów zalecać się dalej do Celiny? Zaczynać znowu walkę z tym najdroższym, bezwiednie okrutnym nieprzyjacielem? Nie. Czego się zresztą mogę spodziewać? Serca nasze nie zrównają się nigdy.
Takie myśli jasno i prędko przesnuły mi się po głowie — i postanowienie przyszło. Zerwałem się z miejsca i, ścisnąwszy mocno Celinę za obie ręce, uciekłem.
Kiedy już konie okrążyły trawnik i wbiegły do lipowej alei, kiedym się obejrzał na uciekający jej ogród, jej dom i okna, z których może ona patrzy za mną, poczułem tak przemocny jakiś nakaz powrotu, żem się oburącz chwycił wózka, a w piersi mi coś konało, jęcząc.




Co mi się stało, że się już dusza nie wyrywa do celu dawnego, że moje pragnienie straciło określone rysy? Nie tyle mnie boli, żem sobie zagrodził przyszłość, ale że mi to, co kochałem, więdnie w oczach i blednie. Gdyby kto wskrzesił Alfreda, gdyby moje winy, odpokutowane i naprawione, runęły w przepaść, jak skała, dzieląca mnie od dawno marzonych niebios, jużby mi nie wystarczył do szczęścia ten upragniony błękit.
Widzę teraz rzeczy, których nie widziałem dawniej. Widzę szarą, stromą drogę, mijającą się często z drogą zadowolenia osobistych pragnień. Czy nią pójdę?... Siły najprzód zebrać trzeba.
Młodzieńczą wiarę w miłość, jako w cel ostateczny zachwiała we mnie ta sama kobieta, której, mimo jej wiedzy i woli, poświęciłem tyle życia. Nie obwiniam jej: prawie nieświadomą była gwiazdą mego szczęścia i niedoli.
Trzeba mi teraz unikać nawet atmosfery rozkoszy. I ten kraj, w którym mieszkam otoczony estetycznemi wspomnieniami greckiej kolonii, że jest za ponętny, jest mi tylko chwilowym odpoczynkiem. Często, wśród nocy szafirowej rozciągniętej nad ziemią cudów i nad morzem łagodnem, przez egzotyczne zapachy czuję woń świeżą, trzeźwą naszych skib czarnych, krajanych ciężkim pługiem.

Warszawa 1891 r.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.