<<< Dane tekstu >>>
Autor Oscar Wilde
Tytuł Zbrodnia lorda Artura Savile
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Lord Arthur Savile's Crime
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

KKiedy lord Artur obudził się, było południe, a słońce przesiewało się przez kremowe firanki jego pokoju.
Wstał i spojrzał przez okno.
Nieokreślony tuman żaru wisiał nad miastem, i dachy domów miały pozór przyćmionego srebra. Śród ruchliwej zieleni pobliskiego skweru goniło się kilkoro dzieci, jak grono białych motyli, a chodniki zatłoczone były ludźmi idącemi do parku.
Nigdy jeszcze życie nie wydało się lordowi tak pięknym.
Nigdy nieszczęście i jego państwo nie zdawało mu się być bardziej odległym.
W tej chwili lokaj podał na tacy filiżankę czekolady.
Wypiwszy ją lord uchylił ciężką pluszową kotarę brzoskwiniowej barwy i udał się do pokoju kąpielowego.
Światło ześlizgiwało się tu słodko zgóry przez cienkie płytki przejrzystego onyksu, i woda w marmurowej wannie miała słaby odblask mondszteinu.
Lord pogrążył się szybko po szyję w chłodnej wodzie. A nagle zagłębił się w niej po sam czubek głowy, jakby pragnąc zmyć plamę zawstydzających wspomnień.
Wyszedszy z wody lord uczuł zupełny niemal spokój. Psychiczny stan uszczęśliwienia wziął nad nim górę, co się zresztą dość często przytrafia istotom wyżej ukształconym.
Po śniadaniu zapalił papierosa i położył się na otomanie.
Nad kominkiem, przybranym starym wytwornym złotogłowiem, znajdowała się wielka fotografja Sybili Merton, takiej jaką ujrzał po raz pierwszy na balu u lady Noël.
Mała główka wykwintnych kształtów skłaniała się lekko na bok, jakgdyby delikatny i wątły kark oraz giętka szyja z trudem dźwigały brzemię tak wielkiej piękności. Lekko rozchylone usta zdały się być przeznaczone do słodkiej muzyki, a marzycielskie oczy wyrażały tkliwe zdziwienie dziewicze. Jak utoczona w swej soczystej crêpe de chine’owej sukni, z wielkim liściastym wachlarzem w ręku, rzekłbyś jednej z tych subtelnych figurynek znalezionych w lasku oliwnym w sąsiedztwie Tanagry — Sybila miała w postawie swej i ułożeniu niejakie cechy greckiego wdzięku.
Nie była ona jednak tym, co się wyraża zapomocą słowa petite.
Posiadała tylko poprostu doskonałą proporcjonalność, rzecz rzadką w wieku, który obdarzył świat tak olbrzymią liczbą kobiet nadnaturalnie wielkich, lub też zgoła drobnych.
Podziwiając narzeczoną — lord przepełniony był tą głęboką litością, jaką rodzi miłość. Czuł, że poślubić ją z zawieszonym nad głową fatum zbrodni byłoby zdradą równą Judaszowej, przestępstwem przewyższającem zbrodnie śnione przez Borgia.
Bo i czymże mogło być dla nich szczęście pod nieustanną groźbą odwołania go każdej chwili do spełnienia przerażającej wróżby zapisanej na własnej dłoni. Cóż za życie prowadziłby z nią do chwili, w której przeznaczenie położyłoby na szalę ten okropny los.
Należało więc za wszelką cenę zwlekać z małżeństwem. Postanowił już stanowczo. Jakkolwiek gorąco kochał tę dziewczynę, jakkolwiek jedno dotknięcie jej palców podczas wspólnej biesiady przyprawiało go o drżenie wszystkich nerwów wyjątkowym upojeniem, niemniej jednak rozumiał jasno swój obowiązek i posiadał pełną świadomość, iż niema prawa poślubić jej przed spełnieniem morderstwa.
Po dokonaniu go dopiero, może stanąć u ołtarza z Sybilą Merton i złożyć życie swe w ręce kochanej kobiety bez obawy popełnienia czegoś złego.
Spełniwszy swój czyn mógł już wziąć ją w ramiona, wiedząc, że nigdy nie będzie zmuszoną ugiąć głowy pod hańbą.
Należało jednak zrobić uprzednio to, a najlepiej byłoby dla obojga gdyby i — jak najśpieszniej.
Prawda, że wielu ludzi wybrałoby na jego miejscu kwiecistą ścieżkę uciech nad urwiste szczyty obowiązku; lord był atoli nadto uczciwy, aby rozkosze przekładać nad zasady.
W miłości jego była tylko zwykła namiętność, a Sybila służyła mu symbolem wszystkiego co dobre i szlachetne.
W pewnej chwili lord uczuł przyrodzony wstręt do czynu, który powołany był spełnić, lecz wkrótce uczucie to zatarło się.
Serce mówiło mu, że nie było w tym zbrodni, lecz poświęcenie, rozsądek przypominał, że nie istniało dlań żadne inne wyjście. Należało wybrać między życiem dla siebie a życiem dla innych, i, jakkolwiek okrutnym było niewątpliwie zadanie złożone nań — pojmował, że nie powinien zezwolić zatryumfować egoizmowi nad miłością, do czego zresztą wcześniej lub później powołanym bywa każdy z nas: tenże problemat i tożsamo pytanie stawianym bywa każdemu z nas.
Lorda Artura zaskoczyło ono w szczęśliwej chwili, nim charakter jego zdławiony został wyrachowanym cynizmem, wiekiem dojrzałym, póki serca nie przegryzł mu do cna powierzchowny a wykwintny egoizm naszych czasów — i lord nie zawahał się spełnić swej powinności.
Nie był on również, na szczęście, pospolitym marzycielem, gnuśnym dyletantem. Zawahałby się wówczas narówni z Hamletem i zezwolił własnej chwiejności zburzyć swe pragnienia. Lecz lord był z gruntu praktycznym. Życie to raczej było dlań czynem a nie myśl.
Miał rzadki dar — zdrowy rozsądek.
Okropne, gwałtowne wrażenia poprzedniego wieczora zatarły się w nim obecnie już do szczętu, i lord ze wstydem niemal myślał o swej szalonej włóczędze z ulicy w ulicę, o przeraźliwej męce doznawanych uczuć. Mimo całej nawet szczerości tych cierpień traktował je jako zgoła nieistniejące. Zdumiewało go, jak mógł być tak szalonym, aby opierać się i bredzić wobec nieodpartej konieczności.
Jedyne pytanie, które zdawało się wstrząsać nim — dotyczyło spełnienia samego aktu, gdyż wiedział, że zbrodnia, na podobieństwo religji pogańskich, wymaga ofiary. Nie będąc gienjuszem — nie miał nieprzyjaciół, czuł zresztą, że nie pora tu na załatwianie osobistych porachunków nienawiści lub urazy; nałożona nań misja była wielkiej uroczystości i powagi.
W rezultacie ułożył na kartce listę swych przyjaciół i krewnych, i po starannej rozwadze powziął decyzję na korzyść lady Clementiny Beauchamp, miłej staruszki zamieszkałej przy Curzon Street, swej własnej kuzynki w drugiej linji ze strony matki.
Lord lubił zawsze lady Clem, jak ją zwano powszechnie, a ponieważ był osobiście zupełnie zamożnym, odziedziczywszy z chwilą pełnoletności cały majątek lorda Rugby, niepodobna było podejrzewać, aby Z jej śmiercią miała wyniknąć dlań jakaś głupia korzyść pieniężna.
Wistocie im więcej zastanawiał się nad tym problemem, tym lady Clem wydawała mu się osobą odpowiedniejszą od innych, sądząc zaś, iż wszelka zwłoka ze względu na Sybilę była niedorzeczną — postanowił niezwłocznie przystąpić do dzieła.
Przedewszystkim należało naturalnie załatwić kwestję z chiromantą.
Zasiadł więc przy małym biureczku Sharatońskim, stojącym pod oknem i wypełnił czek na 100 funtów, płatny na zlecenie Mr. Septimusa Podgers’a. Umieściwszy go następnie w kopercie, lord polecił odnieść go na West-Moon-Street.
W końcu telefonicznie zawiadomił stajnię, aby mu zaprzężono wolant i nałożył ubranie spacerowe.
Opuszczając apartament lord spojrzał jeszcze na fotografję Sybili Merton i zaprzysiągł, że cokolwiek wypadnie, zostawi ją zawsze w niewiadomości tego, co spełni z miłości dla niej, i że tajemnicę swego poświęcenia pochowa nazawsze w głębi serca.
Po drodze do klubu Buckinghamskiego przystanął przed jakąś kwiaciarką i wysłał Sybili piękny kosz narcyzów o ślicznych białych płateczkach i słupkach przypominających oczy bażanta.
Przybywszy do klubu udał się wprost do bibljoteki i zażądał od służącego wody sodowej z sokiem cytrynowym oraz podręcznika toksykologicznego.[1]
Zadecydował ostatecznie, iż najlepszym środkiem do wykonania jego nudnej pracy będzie trucizna.
Nic bowiem nie raziło go tak, jak gwałt osobisty, pozatym nie mógł przecież mordować lady Clementiny żadnym środkiem wzbudzającym uwagę publiczną, gdyż sama myśl zostania dziwem dnia u lady Windermere lub ujrzenia swego nazwiska figurującego na szpaltach dzienników, czytywanych przez pospólstwo, nabawiała go wstrętu.
Musiał też liczyć się z rodzicami Sybili, należącemi do świata nieco przestarzałego i mogącemi przeszkodzić małżeństwu, gdyby zaszło coś analogicznego ze skandalem. Jakkolwiek z drugiej znów strony przekonany był, że wystarczyłoby mu tylko wyjaśnić im szczegóły, aby pierwsi przyznali słuszność kierujących nim pobudek.
Tak więc miał wszelkie dane przemawiające na korzyść trucizny. Było to bezpieczne, pewne, ciche. Działało bez przykrych scen, do których narówni z większością Anglików czuł wrodzony wstręt. Tymczasem nie znał się jednak zupełnie na trucicielstwie, a ponieważ służący zdawał się być absolutnie niezdolnym do wy szukania w bibljotece czegoś prócz Przewodnika Ruff’sa i Baily’s Magazinu — przejrzał osobiście szeregi książek i zakończył swe poszukiwania wyjąwszy pięknie oprawny egzemplarz {{roz*|Pharmacopée,{{roz*| oraz Toksykologji Erskina wydanej przez Mathew Reid’a, prezydującego w królewskim kolegium medycznym, jednego z najstarszych członków klubu Buckinghamskiego.
Lord Artur został bardzo zakłopotany terminami naukowemi, używanemi w obu dziełach.
Począł już żałować, że nie przykładał większej wagi do swoich studjów oksforckich, gdy nagle w drugim tomie Erskina znalazł nader ciekawy szczegółowy wykład właściwości tojadu opowiedziany najczystszą angielsczyzną.
Była to właśnie trucizna, której jakby szukał.
Działa ona szybko, to jest niemal momentalnie.
Nie sprawia boleści, a przyjęta w postaci kapsułki żelatynowej (według porady sir Mathew) nie posiada nawet przykrego smaku. Lord zanotował sobie więc na mankiecie dozę potrzebną do sprowadzenia śmierci, postawił książki na swoich miejscach i udał się przez Saint-James Street ku wielkiej aptece Pestle’a i Humbey’a.
Mr. Pestle, obsługujący zwykle osobiście swych zamożniejszych klijentów, był nader zakłopotany żądaniem lorda i łagodnie przebąknął coś o konieczności polecenia lekarza. Jak tylko jednak usłyszał, że chodzi tu o zaaplikowanie trucizny wielkiemu brytanowi norweskiemu, którego należało usunąć wskutek objawów wścieklizny, polegających między innemi na dwukrotnym usiłowaniu tegoż pokąsania w łydkę swego dozorcy — zdawał się być zupełnie uspokojony, winszował lordowi wiadomości toksykologicznych i niezwłocznie spełnił jego polecenie.
Lord Artur umieścił kapsułkę w ślicznej srebrnej bombonierce, dostrzeżonej w jednej z wystaw sklepowych przy Bond Street, wyrzucił obrzydliwe pudełeczko Pestle’a i Humbey’a i udał się wprost do lady Clementiny.
— No! monsieur le mauvais sujet — powitała go staruszka — czemu nie byłeś pan u mnie od tak dawna?
— Droga pani, doprawdy nie mam nigdy wolnej chwili — uśmiechnął się lord Artur.
— Przypuszczam, że chcesz pan przez to powiedzieć, że całe dni schodzą ci z Sybilą Merton na żartach i skupywaniu różnych gałganków. Nie mogę pojąć, czemu ludzie robią tyle gwałtu, pobierając się. Za moich czasów nie śniło nam się nawet o takim popisywaniu się, chełpieniu i rozgłaszaniu wszem wobec i każdemu z osobna przy pierwszej lepszej okazji.
— Zapewniam panią, że od dwudziestu czterech godzin nie widziałem zupełnie Sybili. O ile wiem należy ona całkowicie do swoich szwaczek.
— Tak! Więc oto jedyny powód, skłaniający cię do odwiedzenia takiej starej i nudnej kobiety jak ja. Dziwię się jak wy mężczyźni nie potraficie znosić rozłączenia. On a fait des folies pour moi, a oto patrz, jestem biednym zreumatyzowanym stworzeniem o sztucznym warkoczu i kiepskim zdrowiu. I otóż gdyby nie ta kochana lady Jansen, przysyłająca mi najgorsze romanse francuskie — nie wiem już cobym robiła całemi dniami. Lekarze dobrzy są tylko do wyłudzania honorarjów od swoich klijentów. Nie potrafią oni nawet uleczyć mego żołądka.
— Przynoszę pani właśnie lekarstwo — wtrącił poważnie lord. — Jest to cudowna rzecz wynalazku pewnego amerykanina.
— Mam nieokreśloną antypatję do wynalazków amerykańskich. Tak, nie lubię ich. Ostatniemi czasy czytałam parę romansów amerykańskich, które okazały się zupełnie głupiemi.
— O, tu nie znajdzie pani nic podobnego. Zapewniam panią, że jest to środek radykalny. Proszę mi obiecać, że go pani zażyje.
I lord Artur wyjął z kieszeni małą bombonierkę, podając ją lady Clementinie.
— Co za prześliczna bombonierka, Arturze! Prawdziwy prezent. Oto istotna uprzejmość z twej strony... Lecz otóż i ów cudowny środek... Wygląda zupełnie jak cukierek. Zażyję go zaraz.
— Co pani robi! — chwycił ją lord za rękę. — Na miłość boską! Jest to lekarstwo homeopatyczne! Zażywając go na zdrowy żołądek nie osiąga się żadnych rezultatów. Dopiero w chwili krytycznej przynosi pomoc, której owoce są zdumiewające.
— Bardzo bym jednak chciała wziąć to zaraz — przerwała lady Clementina, obserwując pod światło małą przejrzystą kapsułkę, zawierającą tojad. — Jestem pewna, że musi być pyszna. Wyznam panu, że nienawidząc doktorów, uwielbiam lekarstwa. Zachowam to jednak do zasłabnięcia.
— To jest na kiedyż mniej więcej — ożywił się lord. — Jak prędko spodziewa się pani...
— Myślę, że chyba nie wcześniej jak za tydzień. Wczoraj właśnie byłam bardzo cierpiąca, — ale tego człowiek nigdy nie zdoła przewidzieć....
— Przypuszcza pani zatem, że w każdym razie jednak przed upływem przyszłego miesiąca...
— Obawiam się rzeczywiście, że tak będzie. Ale jak wiele współczucia okazuje mi pan dziś, Arturze. Doprawdy wpływ Sybili odbił się na panu wielce korzystnie. Musimy się już jednak pożegnać. Mam obiad w bardzo ponurym towarzystwie, prowadzącym same poważne rozmowy, a czuję, że jeśli nie zdrzemnę się teraz, nie będę zupełnie w stanie trzymać się rzeźko. Zatym dowidzenia, Arturze. Pozdrów odemnie kochaną Sybilę i przyjmij gorące dzięki za twe amerykańskie lekarstwo.
— Niechże go pani nie zapomni zażyć, — rzekł lord Artur zabierając się do odejścia.
— Z wszelką pewnością, mój chłopcze. Nie bój się, nie zapomnę. Bardzo to pięknie z twej strony, że pamiętasz o mnie. Napiszę do ciebie, jeśli potrzeba mi będzie więcej tych pigułek.
Lord opuszczał dom lady Clementiny z uczuciem wielkiego pocieszenia i zapału.
Wieczorem mówił z Sybilą Merton. Zwierzył się jej, że niespodzianie znalazł się w bardzo kłopotliwym położeniu, którego uniknąć nie pozwala mu ani honor ani obowiązki. Mówił że należało odłożyć na jakiś czas małżeństwo, gdyż póki nie uwolni się od swych kłopotów — nie zazna spokoju.
Błagał jej o ufność i wiarę w przyszłość. Wszystko pójdzie niebawem dobrze, trzeba tylko trochę cierpliwości.
Scena ta odbyła się w cieplarni pałacyku Mr. Merton w Park Lane, gdzie lord zazwyczaj jadał obiad.
Sybila była szczęśliwą jak nigdy, i lorda Artura kusiło coś w pewnej chwili stchórzyć, napisać do lady Clementiny w kwestii kapsułki i urzeczywistnić małżeństwo, nie licząc się zgoła z istnieniem jakiegoś tam Mr. Podgersa.
Lepsza jego strona wzięła jednak górę, i otóż lord oparł się wszelkim pokusom nawet w chwili, kiedy Sybila padła łkając w jego ramiona.
Piękność narzeczonej, wstrząsająca nerwy, poruszyła również sumienie Artura. Pojął, że byłoby ohydą wykoleić to piękne życie dla paru miesięcy rozkoszy. Zabawił więc z Sybilą prawie do północy, pocieszając ją i będąc wzajem pocieszanym, a nazajutrz wyjechał wczesnym rankiem do Wenecji, wystosowawszy poprzednio stateczny list do pana Merton w kwestji niezbędnego odroczenia małżeństwa.





  1. Toksykologja — nauka o truciznach (przyp. tłum.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Oscar Wilde.