Zbrodnia lorda Artura Savile/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zbrodnia lorda Artura Savile |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. L. Anczyc |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Lord Arthur Savile's Crime |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W dziesięć minut później lord Artur Savile o twarzy białej z przerażenia, o wejrzeniu oszalałym z troski, pośpiesznie opuszczał Bentinck House.
Przebył ciżbę lokajów odzianych w futra, skupionych koło podjazdu.
Zdawał się nie widzieć i nie słyszeć nic, co się naokół niego działo.
Noc była bardzo zimna, a płomienie gazowe wokół parku rozbłyskały chwiejnie, smagane biczem wiatru, lecz ręce lorda były gorączkowo rozżarzone, a skronie pałały ogniem.
Włóczył się tam i sam pijanym krokiem. Jakiś policjant spojrzał nań bacznie, a żebrak, wysunąwszy się doń z pod bramy po jałmużnę, cofnął się wylękły, ujrzawszy niedolę bliźniego przerastającą jego własną. W pewnej chwili lord Artur przystanął pod latarnią spoglądając na swe ręce. Zdało mu się, iż dostrzega na nich krwawe piętno, i blade jego wargi wytrysły słabym okrzykiem.
Zbrodniarz! oto co ujrzał wypisane na rękach jego chiromanta. Zbrodniarz! Noc nawet zdawała się o tym wiedzieć, a samotny wiatr trąbił mu tosamo w uszy. Ciemne zakątki ulic pełne były tego oskarżenia. Wykrzywiało się doń ono z dachów domostw.
Lord udał się naprzód do Parku, którego mroczne zadrzewienie zdawało się wpływać nań czarująco. Znużony wsparł się o sztachety, chłodząc swe skronie wilgotnym żelazem i wsłuchując się w ciszę szepczącą pośród drzew.
— Zbrodniarz! Zbrodniarz! — powtarzał wciąż, jakby to powtarzanie mogło zaćmić sens słowa.
Dźwięk własnego głosu przejmował go dreszczem, mimo to przecież życzył sobie niemal, aby usłyszało go echo i rozbudziło z marzeń rozespane miasto. Uczuwał chęć zatrzymania pierwszego lepszego przechodnia i zwierzenia mu się ze wszystkiego.
Następnie błąkał się w okolicy OxfordStreet po wązkich, sromotnych uliczkach. Jakieś dwie kobiety o twarzach wymalowanych obrzuciły go szyderczemi żartami. Z jakiegoś ciemnego podwórza doleciał go hałas miotanych przekleństw i wymierzanych policzków, którym towarzyszył przejmujący wrzask, a pod wilgotną zlodowaciałą bramą dostrzegł spiętrzone grzbiety i zniszczone ciała nędzy i starości.
Opanowała go dziwna litość.
Czy te dzieci grzechu i nędzy były zgóry zaprzedane swej doli, jak on? Byłyż one narówni z nim tylko marjonetkami w rękach monstrualnego szopkarza?
A jednak nie tajemniczość to bynajmniej, lecz komedjanctwo cierpienia dziwiło go, jego zupełna zbyteczność, dziwaczny brak sensu. Jakże wydało mu się wszystko pozbawionym jakiegokolwiek związku i harmonji! Osłupiała go niezgodność, zachodząca między powierzchownym optymizmem naszych czasów, a istotnemi faktami egzystencji.
Był jeszcze bardzo młody.
Po jakimś czasie znalazł się wprost Marylebone Church.
Spowita milczeniem droga zdawała się być długą, długą wstęgą bladego srebra, nakrapianą tu i owdzie mrocznemi arabeskami ruchomych cieni.
Szereg rozchwianych świateł gazowych zakręcał tu akurat łukiem, a przed małym domkiem otoczonym parkanem stała samotna dorożka ze stangretem drzemiącym na koźle.
Lord Artur udał się szybkim krokiem w kierunku Portland Palace, rozglądając się co chwila naokół jakby w obawie przed szpiegiem.
Na rogu Rich-Street stało dwóch ludzi, czytających małe ogłoszenie nalepione na parkanie.
Dziwne uczucie ciekawości opanowało go, i przeszedł ku nim na drugą stronę ulicy.
Po drodze zamajaczyło mu nagle w oczach słowo ZBRODNIARZ złożone czarnemi literami.
Przystanął oblany rumieńcem.
Było to zawiadomienie oficjalne, zawierające obietnicę nagrody za dostarczenie ścisłych wskazówek, mogących ułatwić pojmanie przestępcy, człowieka średniego wzrostu w wieku lat 30—40, noszącego miękki o podwiniętym rondzie kapelusz, czarną marynarkę i prążkowane spodnie. Człowiek ten ma na prawym policzku bliznę.
Lord Artur odczytał afisz raz i drugi.
Zaciekawiło go czy człowiek ów został schwytany i w jakich warunkach nabawił się tej blizny.
Być może, myślał dalej, i jego nazwisko będzie kiedyś ogłoszone i rozlepione w podobny sposób po murach londyńskich? Pewnego dnia być może i na jego głowę nałożoną zostanie cena.
Myśl ta nabawiła go chorobliwego strachu.
Zawrócił z miejsca, uchodząc w mrok.
Ledwo wiedział gdzie się znajduje.
Miał niepewne wrażenie błądzenia śród labiryntu głuchych domostw, zatracania się w olbrzymim rojowisku ciemnych ulic i dopiero o rozbłysku jutrzni rozpoznał, że znajduje się w dzielnicy Picadilly Circus.
Idąc koło Belgrad-Square napotykał wielkie omnibusy, ciągnące ku Covent-Garden.
Woźnice w białych bluzach o miłych postaciach zrumienionych słońcem i włosach rozwichrzonych potężnie kroczyli strzelając z bata i nawołując się wzajemnie.
Na grzbiecie olbrzymiego szarego konia, prowadzącego szereg, siedział, trzymając się mocną garścią grzywy zwierzęcia, pucołowaty chłopiec z przypiętym do odwiniętego ronda kapelusza pękiem pierwiosnków i wybuchał co chwila śmiechem.
Wielkie stosy jarzyn zarysowywały się w porannym świetle jak bloki zielonego jaspisu złożone na płatkach jakiejś cudownej róży.
Z niewiadomych sobie przyczyn lord doznał nagle uczucia żywego zainteresowania.
W subtelnej piękności brzasku było coś — jakby niewymowne wzruszenie, pod wpływem którego lord zamyślił się o wszystkich dniach zrodzonych w pięknie, konających śród burzy.
Jakże dziwny Londyn oglądali ci niezgrabiasze o ordynarnym brzmieniu głosu, grubijańskim humorze, nonszalanckim chodzie! Londyn wolny od zbrodni i od dymu dziennego, blady wizyjny gród, miasto wolne od mogił.
Dumał, co też oni sądzili o tym wszystkim, czy odczuwali uroki i hańbę, dumne i piękne uciechy barw, przerażający głód i wszystko, co się wznosi i opada w tym mieście od rana do nocy.
Prawdopodobnie gród był dla nich tylko ujściem, rynkiem sprzedaży produktów, gdzie zabawiali nie dłużej nad parę godzin, opuszczając jeszcze ulice jednako ciche, domy jednako pośnięte.
Lordowi sprawiało radość patrzenie jak ludzie ci przeciągali obok.
Tacy wieśniacy, w tak wielkich nabijanych gwoździami sandałach, o kroku tak warcholskim — mieli w sobie coś iście arkadyjskiego.
Lord uczuł, że rosną oni wespół z Przyrodą i że ona to wpoiła w nich Spokój. Zazdrościł im całej ich nieświadomości.
Dochodząc do Belgrave Square lord ujrzał, iż niebo przyjęło barwę lazuru i ptaki poczęły już świegotać po ogrodach.