Ziemia w malignie/Jaśnie hrabia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ziemia w malignie |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Już nawet do prasy zamorskiej dotarła dziwna wiadomość o świecącym Węgrze. Pisma londyńskie podają tę depeszę w ramkach specjalnych: człowiek starszy, poważny, z dobrej rodziny, hrabia Berenyi świeci, mógłby czytać książkę przy świetle, produkowanym z własnego ciała, kiedy kto do niego powie — zwłaszcza nad ranem — „jaśnie panie“, to mówi właściwie tylko to, co naprawdę widzi i nie używa w danym wypadku zbytecznych i przestarzałych metafor poetyckich.
Co najdziwniejsza: w całej owej historii nie ma nic dziwnego. Ciało ludzkie jest maszyną, m. in. również elektryczną, hrabia węgierski dość mocno — jak wykazały badania specjalistów — „ładuje się statycznie“, jego organizm działa przed śniadaniem mniej więcej jak stara szkolna maszynka Holtza — i każda subtelniejsza lampka próżniowa, np. neonowa, świeci w jego rękach. Niema w tym ani magii czarnej czy innej, ani sił nadprzyrodzonych, umiłowanych przez spirytystów. Ładunki można wykazać galwanometrem, elektrometrem. Bywają w akwariach węgorze elektryczne, czasami zdarzają się widać w naturze i Węgrzy elektryczni.
Ale tymczasem naokoło różnych przypadkowych i przeważnie źle zbadanych „świeceń“ powstała, jak wiadomo, spora literatura i kilka grubszych rozdziałów w sławetnych księgach „wiedzy tajemnej“.
Nie znamy dobrze własnego ciała!... Zdawali sobie z tego sprawę badacze dawniejsi i historia nauki zanotowała pewien wzruszający, tragiczny eksperyment. Głośny fizyk belgijski, Plateau, patrzył przez dwadzieścia sekund bez przerwy szeroko otwartymi oczami w południowe słońce, nie mrugając, nie zamykając powiek — stracił wzrok, ale publikował jeszcze długo sumienne prace o widzeniu i te rozprawy ślepca pchnęły naprzód optykę.
Na początku roku bieżącego zmarł w Oksfordzie sędziwy fizjolog, profesor J. S. Haldane starszy. Zajmował się „oddychaniem“ i niektóre z jego wyników i studiów nad gazami w kopalniach, nad metodami ostrzegawczymi i środkami zapobiegawczymi będą miały dla górników znaczenie doniosłe. Interesowała go też kwestia, jak wysoko człowiek wznieść się może w rozrzedzonym powietrzu, nie narażając na szwank zdrowia. Zbudował sobie klosz szklany, połączył go z pompą, umówił się z asystentem, że na dany znak przerwie eksperyment i — człowiek niemłody już, sześćdziesięcioletni — zamknął się w tym słoju, puszczając w ruch pompy próżniowe. Kiedy go wyciągnęli ze sprytnie pomyślanej maszyny pneumatycznej, był zupełnie siny, bo rozrzedzone powietrze tak na niego podziałało, że zapomniał o umówionych sygnałach. Ale spostrzeżenia notował dopóki mógł pilnie i zebrał podobno sporo ciekawego materiału w tej wyprawie wysokogórskiej na krześle laboratoryjnym. W czasach, kiedy medycyna wykrywa wciąż nowe i bardzo niebezpieczne choroby narządów oddechowych (z północnych okręgów górniczych angielskich sygnalizują ostatnio „silicosis“, jest to jak gdyby fatalne „zapylenie“ organizmu, astma, bronchit), prace Haldane’a mają wartość głębszą, wskazują drogę badaczom. Umarł — to już może zemsta czy krwawa ironia losu — na chorobę płucną.
Jak nikła jest jeszcze ta nasza wiedza o człowieku, o tym świadczy może najlepiej trochę groteskowy, trochę kinowy, ale w każdym razie bardzo amerykański i pouczający eksperyment, wykonany niedawno po tamtej stronie oceanu. Z dwóch braci bliźniaków jednego zostawiono tam, gdzie się urodził, a drugiego oddano pod troskliwą, czułą opiekę najlepszych lekarzy, najlepszych biologów i psychologów uniwersytetu nowojorskiego. Po latach czterech — superrewizja. Gazety drukują wielkimi literami rezultat: Jim bije Johna, jest żywszy, rezolutniejszy, bardziej energiczny, śpiewa, tańczy, ma przyjaciółkę, umie się ślizgać. Oczywiście — triumfator Jim to ten domorosły pędrak, a John spędził cztery lata, bo tyle właśnie ma, na uniwersytecie. Biologia najnowsza nic mu nie dała.
Słynny Ford jest starszy od bliźniaków, ale i on nie ma widać pełnego zaufania do zbiorowej mądrości profesorów i sam bierze los w ręce. Tyle kampanij trudnych wygrał, z takimi potęgami brał się w długim życiu za bary, zaczął z niczym, dorobił się stu milionów (licząc dla łatwiejszego rachunku w funtach angielskich), jego dochody są dziś tak wielkie, że mógłby po całych dniach i nocach bez przerwy i z błyskawiczną szybkością wyrzucać przez okno pięciozłotówki z kieszeni na ulicę — i jeszczeby normalnych zysków nie wydał, bo co sekunda zarabia dolara... Otóż dumny z tych licznych zwycięstw Ford chce — jak piszą — sam poprowadzić swój ostatni mecz z Naturą, kupił sobie na własność rower, pedałuje dla higieny codziennie przez pół godziny, jada rano przeważnie tłuszcze, proteinę ma śniadanie, krochmal wieczorem, ma lat 73 i chce dociągnąć do stu. I pewnie dociągnie, jeżeli sobie nie będzie zanadto głowy zawracał dotychczasowymi, bardzo wątpliwymi i skromnymi pewnikami t. zw. nauki o odżywianiu.
Wiemy bardzo mało o tej naszej zewnętrznej, doczesnej, fizjologicznej powłoce, a podszewka, czyli duch okazów z gatunku ludzkiego składa się po prostu z przeraźliwie poplątanych znaków zapytania i najdzikszych sprzeczności. Ta epoka mogłaby przejść właściwie do historii i wypisów, bo rozbrzmiewa bardziej niż inne czynami pięknymi, szlachetnymi, bohaterskimi. Niedawno wyszła w Anglii skromna książka, opowiada tylko o reniferach i Eskimosach, ale mogłaby dostarczyć Homerowi tematu do epopei. Kiedy Eskimosi w Północnej Ameryce zdobyli wreszcie strzelbę „białego człowieka“, zaczęli strzelać tak celnie i tak bez opamiętania, że wytępili w krótkim czasie prawie zupełnie wszystko, co żyło i dyszy w wodach, na lodach i śniegach. Groziła im — całemu pokoleniu — śmierć głodowa i rząd kanadyjski wpadł na pomysł, żeby myśliwców z bezkresów północnych zamienić na pasterzy, sprowadzić im z Alaski kilka tysięcy sztuk reniferów, rozdać to między tubylców i zrobić z nich zapobiegliwych hodowców, którym stada poczciwych rogaczy dostarczą skór na odzież, mięsa i mleka. I pewnego roku wyruszyła z Alaski w stronę rzeki Mackenzie karawana pod wodzą doświadczonego Dana Crowleya. Żadna z przeraźliwych opowieści Jacka Londona nie ma tej grozy, co suchy diariusz wzruszającej wyprawy. Ekspedycja obliczona była na kilka miesięcy, ale Crowley pędził renifery na wschód prawie sześć lat, zimą nocował w śniegach na mrozie 50-stopniowym, latem zapadał w rozmiękłe trzęsawiska, gnębiony przez napastliwe muchy i zjadliwe komary, szukał przejść i paszy dla zwierząt na straszliwych bezdrożach, z 3 tysięcy sztuk bydła zostało mu 300, ale znów przyrost naturalny w długiej podróży wyrównał z grubsza te straty. Crowley i jego towarzysz, Lapończyk przeszli przez nieznane dotąd w literaturze kręgi dantejskiego piekła, ale — zadanie wykonali, ocalili lud, plemię całe od niechybnej zagłady. Nie mieli nawet tej pociechy, że ich wyczyn niebywały zdobędzie rozgłos wielki — nie przepłynęli przecież kanału, nie wdarli się na Everest — spełnili, co do nich należało, cicho, spokojnie, jak na prawdziwych bohaterów przystało.
A podbój powietrza? Ktoś zadał sobie niedawno trud i wynotował w artykule wszystkie diabelskie figle, jakie stratosfera płatała dotychczas aeronautom. Jednemu z pierwszych, Grayowi, sfałszowała manometr przy bombie z tlenem, myślał, że ma jeszcze spory zapas gazu i przypłacił tę omyłkę życiem. Piccarda trzymała w gondoli, jak w więzieniu, umie zamieniać mocne liny na kruchą bawełnę, rozrywa z nienacka powłoki balonów, napada, jak to stwierdzili ongiś w zapiskach trzej nieszczęśliwi badacze rosyjscy, nagle, metodą podstępną, niezrozumiałą. A jednak — dowiemy się wkrótce o nowych wzlotach w regiony najwyższe, szykują się do skoku Anglicy, Amerykanie. Jeden z teoretyków amerykańskich twierdzi, że górne warstwy zawierają już znaczny procent wodoru i samolot na dobrą sprawę mógłby tam, w górze pędzić miesiącami bez paliwa, karmiłby się po prostu... stratosferą. Teoria jest może trochę wariacka, ale na pewno znajdzie się śmiałek, który ją zechce sprawdzić.
W tej epoce rozrzucone są gęsto nie tylko serca mężne, ale i tkliwe. Czytamy w gazetach o tym, że sprowadzono niedawno na wyspy brytyjskie jajka bocianie z kontynentu, umieszczono je sprytnie w cudzych gniazdach, bo bociek z jakichś tam względów omijał stale Anglię i trzeba go do niej przyzwyczaić... Czytamy o bardzo subtelnym aparacie fotoelektrycznym, który pewien zdolny fizyk obmyślił dla ślepców (będą mogli czytać dzieła nietylko dla nich specjalnie odbijane, ale wszelkie druki), czytamy o wnikliwych studiach wybitnych botaników nad kwiatkami, sałatkami. Coraz więcej jest artykułów o pieskach, są już specjalni felietoniści „od dogów i brytanów“, zdarzają się — nawet za granicą — coraz częściej pisma i druki p. t. „Głos z psiarni“, albo „Psia encyklopedia ilustrowana“. Tacy jesteśmy czuli...
Niedawno też — pisze „Time“ nowojorski — otrzymał specjalny medal — t. zw. medal Mendla — za pracę nad acetylenem ksiądz katolicki, rev. J. A. Niemoland, rodem z Belgii. Dziennikarze opadli go natychmiast i zadali mu wiele pytań dość kłopotliwych: prace o. duchownego mają bowiem również bliski związek z najokropniejszym dotychczas gazem trującym „lewizytem“. „Gazy trujące są bardziej humanitarne od dawnych narzędzi i sposobów wojennych“ — rzekł laureat i zdobywca medalu Mendla po namyśle.
Tacy jesteśmy humanitarni...