Ziemia w malignie/Probówka zamiast baru

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Probówka zamiast baru. — Kontredans ekonomistów. — Kartofel z uniwersytetu. — Promień i pleśń. — Ostatni atak na Atlantyk. — Stare przysłowie.

Czytelnik dawniejszych powieści fantastycznych i felietonów naukowych znał dobrze t. zw. „pigułkę“, danie syntetyczne, proszek, sporządzony w laboratorium, który kiedyś tam — za sprawą mądrych chemików — zastąpi dalekim wnukom rozbratel, befsztyk z cebulką i zrazy à la Nelson. Powoli kapryśnym beletrystom i felietonistom znudziło się wreszcie o tym pisać, ale uparci chemicy nie zniechęcają się tak łatwo. Pracują, pitraszą w retortach, studiują drobiny, układają słowa w długie szeregi, tworzą nazwy przerażające w rodzaju „kwas dwumetyloaminomasłowy“, uważają „pokarm syntetyczny“ za jedno z ciekawszych zagadnień wiedzy organicznej.
I po cichutku — w tej epoce diablo hałaśliwej — zdobyli pewne rezultaty bardzo konkretne. Pożywienie składa się z 1) tłuszczów, 2) węglowodanów (cukry) i 3) proteiny (białko). Słyszeliśmy już o tym, że pewien Niemiec przedwojenny przerabia masowo zwykłe drewno na cukier, ale dziś już są nawet o wiele lepsze sposoby — chemia produkuje cukry w retorcie syntetycznie, bez drewna. Z tłuszczami też poszło dość gładko, najoporniejsze są owe „białka“. Puszczono je na dzisiejsze wspaniałe centryfugi, zaczęto studiować uważnie ich dziwaczne skombinowane molekuły metodami nowoczesnymi — badacze uparci są „na tropie“. Brak im właściwie mówiąc jednego jeszcze tylko ogniwa, czy może lepiej jednego szczebelka, by stanąć mocną nogą tam, gdzie należy. Produkują już w pracowniach przeróżne „aminokwasy“ i jeszcze tylko jeden ostatni sekret odgadnąć muszą: jak organizmy roślinne i zwierzęce przerabiają dalej — na proteiny, — te substancje, które chemik buduje dziś w rurkach i przyrządach niegorzej od mamy Natury.
I jeden z profesorów uniwersytetu w Illinois (Ameryka) postanowił zbadać, czy wypadkiem wiedza dotychczasowa nie wystarcza, czy nie możnaby już teraz z laboratoryjnych, „sztucznych“ węglowodanów i węglowodorów przyrządzić czegoś pożywnego? Tworzył najdziksze mieszaniny z siedemnastu gatunków „aminokwasów“ i karmił nimi nieszczęśliwe szczury. Nie szło — chorowały, zdychały. Pewnego dnia dodał aminokwas osiemnasty. Sukces! piszą sprawozdawcy. Szczury mają się świetnie, przerabiają doskonale ów syntetyczny surowiec z retorty na białko, rosną, tyją, rozmnażają się. Szczur (smutne to, ale prawdziwe) ma takie same wymagania dietetyczne, jak człowiek, dlatego włóczy się za nim uporczywie po lądach i morzach i dlatego eksperyment uczonego amerykańskiego ma znaczenie głębsze, niżby się zdawać mogło.
— Produkujemy już w retortach witaminy — piszą fachowcy w komunikatach prasowych — to co nazywamy prywatnie „smakiem potraw“ to tytko kształt i budowa długich drobin białkowych — nie ulega żadnej wątpliwości, że dziś, albo jutro będziemy jedli... ze szklanej probówki. Wszystkie trzy gatunki niezbędnych substancyj organicznych można już teraz „podrabiać“ w laboratoriach naukowych...
Najtwardszy orzech do zgryzienia dostanie się przy tym znów... ekonomistom. Od lat stu — jak się o tym przekonać można z rozumnej książki Russella „Wiek dziewiętnasty“ — mówią o nieuniknionym głodzie, o zdobywaniu chleba i ziemi, o tragicznej walce o egzystencję, przeżuwają głośne swego czasu „prawa Malthusa“, budują teorie, wyliczają, że musi być nędza i bieda na świecie ze względu na „przyrost ludności (szybki)“ i „przyrost (wolniejszy) pożywienia“, spierają się o przyczyny katastrof i doktryny, wywodzą a tłumaczą dlaczego się ciągle musimy wszyscy razem brać za łby i topić nawzajem w łyżce wody — i nagle... Chemia produkuje „krzepiący cukier“ z substancyj prawie bezwartościowych, pospolitych, z kwasu węglowego, z saletry, z wody, z byle czego.
A to nie jest przecie jedyny punkt, na którym nauki prawdziwe, przyrodnicze atakują od dawna i zwycięsko najtrudniejszy z wielkich problematów. Każde ważniejsze odkrycie laboratoryjne znajduje jakieś zastosowanie w prastarym rolnictwie i w czasopismach naukowych znaleźć można nieraz ciekawe referaty o tym, jak się elektryczność przydaje na stacjach doświadczalnych. Światło lamp zastępuje słońce, przyśpiesza dojrzewanie i botanicy, którzy dawniej czekać musieli trzy lata na nową odmianę rośliny, mają rezultat już po roku, mogą stwierdzić, czy „skrzyżowanie“ się opłaca, czy daje typ trwalszy, doskonalszy, pożyteczniejszy. Niektóre cieplarnie botaniczne hodują rośliny bez ziemi, karmią je w wannach roztworami chemicznymi, każą im rosnąć na siatkach drucianych i kartofle, otrzymane na uniwersytecie w Kalifornii w ten sposób „półsyntetyczny“, są podobno większe i lepsze od zwykłych.
„Pożywienie“ często się psuje, starzeje, pleśnieje, olbrzymie zapasy idą na marne — sprytni badacze w warsztatach naukowych pomyśleli i o tej sprawie. Niejaki p. James w Ameryce zajął się gorliwie promieniami ultrafioletowymi, przecedza je odpowiednio, zbudował sobie — po dłuższych próbach i przebiegach — z pół tuzina różnych lamp „uwiolowych“ i żongluje nimi w sposób zdumiewający. Potrafi tak naświetlić mięso, że jego rozbefy są nad podziw kruche, smaczne i nie psują się w chłodniach, znalazł jakieś takie promieniowanie ciemne, które chroni specjalnie ciastka i w wielkiej piekarni zredukował straty miesięczne z 15 procent na dwa. Walczy orężem niewidzialnym, ale zabójczym i niezawodnym, z pleśnią, z bakteriami, z zarodkami, fizyk stał się zdolnym fechmistrzem i ma na każdego wroga inną lampę, inny promień, jak zapamiętały majster golfowy-artysta ma coraz inny kijek na kulkę w zależności od terenu.
Ekonomista Malthus (wciąż cytujemy Bertranda Russella, którego książka ukazała się niedawno w doskonałym przekładzie polskim) uważał za po prostu nieprzyzwoity żart sam pomysł teoretyczny, że Europa mogłaby się zająć — dajmy na to — przemysłem, a zboże sprowadzać z... Ameryki. W jego czasach — zaledwie przed wiekiem — nawet dla ludzi, obdarzonych jaką taką żywszą fantazją, żyto zza oceanu to było prawie to samo, co dla nas dzisiaj siano z własnych majątków na księżycu albo na Marsie. Przez tych kilka dziesiątków lat wzięli się do pracy naukowcy i technicy, teoretycy i praktycy, badacze laboratoryjni i wynalazcy, stworzyli wspólnymi siłami jakieś buty siedmiomilowe z dobrej bajki dla młodzieży. Niedawno czytaliśmy o wyczynach kolosów morskich na wodach, o wyścigu „Queen Mary“ i „Normandie“, ale lotnictwo ma dziś przecież maszyny turystyczne niezawodne, które przefrunąć mogą Atlantyk — nędznych dwa, trzy tysiące mil morskich — w piętnaście, dwadzieścia godzin. Właśnie na ciekawych diagramach pism londyńskich oglądać można sporą wypukłość — nasz glob — na nim gruba linia Londyn — St. Johns — New York, a nad linią dziwaczny stwór — dwa samoloty, które wyglądają jakby się parzyły w powietrzu. To jest „system Mayo“, w tym roku Anglia przystępuje do wielkiego turnieju, chce rozwiązać zagadnienie powietrznej floty handlowej transatlantyckiej metodą oryginalną i głośna fabryka Short Bros, pakuje jeden monoplan na drugi — ten drugi, dolny, wynosi tylko na karku maszynę główną z lotniska, puszcza ją w dalszą drogę i wraca do portu. Wynalazcy i technicy zdają sobie z tego sprawę, że Atlantyk to twardy orzech do zgryzienia, głównie ze względu na niebezpieczne, gwałtowne wichry, ale są dobrej myśli. Spore grono poważnych ludzi myśli nad kwestią, Anglicy, Francuzi, Amerykanie wzięli ocean w trzy ognie i lada dzień przewozić zaczniemy szlakiem niebieskim pocztę i towary. Zboże z Ameryki do Europy? Na transport powinniśmy zużyć mniej więcej tyle czasu, ile za lat Malthusa na podróż z Płocka do Warszawy. Możemy ocukrzyć truskawkę w Londynie i zjeść ją w Nowym Yorku — nie zepsuje się.
Dawni ekonomiści nie przewidzieli tych i innych faktów, rzeczywiście paradoksalnych. Ludzkość — jak się o tym dowiedzieliśmy w tej epoce — może być głodna przy stołach uginających się od jadła — syntetycznego czy naturalnego. „Siedmiomilowe buty“ z bajki wytwarzają rany fatalne i przykre nagniotki...
Uniwersytet londyński obchodził w dniach ostatnich stulecie i do przybyłych z całego świata sław naukowych lord Halifax rzekł w dłuższej oracji uroczystej:
— Przysłowie stare powiada, że „odrobina“ wiedzy to rzecz bardzo niebezpieczna, trzeba jej mieć więcej. Ale dziś wiemy, że i nauka w większej dawce jest groźna — samoloty, bomby... Nauka musi być kierowana czymś wyższym — mądrością“.
Mądrość? Tego nie umiemy niestety, fabrykować systemem seryjnym i taśmowym.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.