Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Gustaw Doliński |
Tytuł orygin. | Воскресение |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Niechludow wziął dorożkę i pojechał do więzienia. Dorożkarz, jakieś dobre i rozmowne człeczysko, na rogu ulicy pokazał mu dom nowo budujący się.
— Jaki domek wybudowali — rzekł, jakby sam brał udział w tem i pysznił się tą budową.
Rzeczywiście dom był olbrzymi i dziwacznego stylu. Rusztowania drewniane, spajane żelazem, i mocny parkan oddzielały dom od ulicy. Tłumy robotników pracowały przy budowie, ciosając kamień, nosząc cebrzyki pełne, znosząc puste.
Jakiś otyły i strojny jegomość, stojąc na dole, wydawał rozkazy słuchającemu z uwagą głównemu majstrowi murarskiemu. Obok przez bramę wjeżdżały wozy z materyałami i wyjeżdżały puste.
Tam na wsi baby nie mogą sobie dać rady z gospodarstwem, ziemia bez rąk, dzieci chorują i mrą, a te bydlęta stawiają dom na licha, nieprzydatny, dla jakiegoś bezpożytecznego społeczeństwu głupca — myślał Niechludow.
— Lichy domina — rzekł sam do siebie.
— Jakto lichy? Tylu ludzi przy nim zarabia. Dobry dom!
— Ale co znaczy i co warta jest taka robota?
— Widać potrzeba, kiedy budują — rzekł dorożkarz. — Naród zarabia!
Na ulicy był taki hałas, że rozmawiać było trudno. Skoro jednak dorożkarz z bruku zjechał na drogę bitą, zwrócił się do Niechludowa:
— A co tego ludu teraz do miasta wali, to strach. Proszę patrzyć — rzekł, wskazując na artel robotniczy, niosący piły, topory, kożuchy i worki na plecach.
— Czyż więcej idą, niż poprzednich lat?
— Ani porównania! Tak pchają się wszędzie, że rozpacz czysta. Gospodarze przebierają w ludziach, jak w ulęgałkach. Wszędzie pełno.
— Dlaczegóż tak?
— Rozmnożyli się. Nie mają gdzie się mieścić.
— Więc cóż, że się rozmnożyli? Czemu nie pracują na wsi?
— Niema co we wsi robić. Ziemi niema.
— Czyżby wszędzie działo się toż samo — pomyślał i zaczął wypytywać dorożkarza o to, ile w ich wiosce ziemi, ile on sam ziemi posiada i dlaczego mieszka w mieście?
— Ziemi jest dziesięcina na głowę. W domu są brat i ojciec. Drugi brat w wojsku służy. Rządzą się niczego. Ale i brat chciał iść do Moskwy.
— A ziemi zadzierżawić nie można?
— Gdzie tam dostać dzierżawę! Dziedzice dawno puścili swoje. Wszystko nabyli kupcy. A oni nie sprzedadzą, sami obrabiają. Naszą wioskę Francuz jakiś kupił. Sam gospodaruje i koniec.
— Jaki Francuz?
— Dufare, może pan słyszał. Robił peruki aktorkom. Dobry interes, pieniędzy nabrał. Od panienki naszej kupił cały majątek. Teraz on naszym dziedzicem. Jeździ po nas, jak po burej suce. Ale żona jego ruska, taki pies, że nie daj Boże! Obdziera naród ze skóry. Taka bestya. Ale otóż i zamek. Gdzie podwieźć, czy pod bramę? Nie puszczają tędy.