Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Hr. L. N. Tołstoj.

Zmartwychwstanie.
Powieść
W PRZEKŁADZIE
Gustawa Dolińskiego,
z przedmową
J. A. Święcickiego.
WARSZAWA.
DRUKARNIA
„Biblioteka Dzieł Wyborowych“
47. Nowy-Świat 47.





Leon hr. Tołstoj.



Pisarz, którego pracę najświeższą w przekładzie polskim czytelnikom „Biblioteki“ podajemy, posiada sławę wszechświatową. Przyczyna tej olbrzymiej jego popularności i po za Rosyą nawet, tkwi nie tylko w pierwszorzędnym talencie belletrystycznym hr. Tołstoja, lecz także i w krańcowości jego poglądów na świat i życie, w dążnościach reformatorskich, którym autor poświęcił całą swą indywidualność potężną, oryginalną. Zasady hr. Tołstoja religijne, moralne i społeczne, jakkolwiek nie wolne od sprzeczności bijących w oczy i przeważnie paradoksalne, tak odskakują rażąco od przeciętnej skali pojęć współczesnych, tak się wgryzają w najistotniejsze zagadnienia ludzkości, tak przeczą najpopularniejszym jej hasłom, ideałom i zabiegom, że i ci nawet, którzy w owych zasadach widzą objaw chorobliwości umysłowej, muszą się niemi interesować, choćby tylko ze względu na samą osobę reformatora, który przedzierzgnąwszy się z hrabiego w chłopa, stanął, pozornie chociaż, na wysokości swych teoryj. W Rosyi, pomimo całego zastępu wrogów nieprzejednanych, hr. Tołstoj jest od lat 20 bożyszczem literatury; wszystko, cokolwiek napisze, jest gorączkowo rozchwytywane; zbiorowa edycya dzieł jego wychodzi już w kilkunastu tomach po raz dziesiąty, a ostatnia np. praca tego pisarza, „Zwartwychwstanie“, wykończona dopiero przed kilku miesiącami, wyszła już w 4-em wydaniu, które łącznie z poprzedniemi obejmuje 40,000 egzemplarzy tej książki. Dodam wreszcie że każde dzieło hr. Tołstoja wychodzi jednocześnie prawie we wszystkich językach europejskich.
Za usługi, oddane Piotrowi W., Piotr Tołstoj otrzymał w r. 1724 tytuł hrabiowski. Potomek jego w prostej linii Mikołaj, pułkownik huzarów w wojnie z Napoleonem, ożenił się z niemłodą i nieładną, ale bardzo bogatą księżniczką Maryą Wołkońską, która wniosła mężowi w posagu majątek ziemski, Jasną Polanę, odległą od Tuły o wiorst 15. Tu przyszły na świat wszystkie dzieci z tego małżeństwa, a mianowicie córka czterech synów, z których najmłodszy, Leon, przyszły autor „Zmartwychwstania“, ur. 28 sierpnia r. 1828.
Matkę stracił w 3-im, a ojca w 9-ym roku swego życia. Sieroty, kształcone przez guwernerów Francuzów i Niemców, pozostawały naprzód w Jasnej Polanie pod opieką krewnej Jerpolskiej, oraz ciotki hr. Osten-Saken, a gdy ta umarła, przeniosły się do Kazania, do domu ciotki Juszkow, kobiety próżnej i płytkiej, która w swych wychowańcach rozwijała tylko upodobanie w blichtrze i dążność do zdobycia świetnej karyery urzędowej. Leon był dzieckiem nerwowem, wrażliwem, rozmiłowanem w sobie, nie skłonnem do hamowania się i uległości. To opryskliwy i nie przystępny, to znów starający się podobać wszystkim i być zawsze na pierwszym planie, chłopiec przerzucał się ciągle z ostateczności w ostateczność, od łez do śmiechu, unikając tego wszystkiego, co mu narzucano, jako potrzebę lub konieczność. Niezadowolony ze swojej powierzchowności, miał bowiem twarz brzydką, włosy wichrowate, nos spłaszczony i oczy maleńkie, szare, stawał się coraz drażliwszy i najchętniej tonął w marzeniach, któremi chorobliwie upajał się i odurzał w przekonaniu, że jest sam jeden na świecie, że go wszyscy odpychają i nienawidzą. Czując wszakże całą przepaść pomiędzy rzeczywistością a marzeniami, już w tej epoce pierwszej młodości, Tołstoj, nie znając jeszcze żądnych cierpień rzeczywistych, bratał się coraz silniej ze smutkiem nad cierpieniami urojonemi, a nawet myślał i o śmierci. Dodać też muszę, że ten stan wewnętrzny swego dzieciństwa i młodości odzwierciedlił w pierwszych utworach swoich i że wogóle wszystkie jego dzieła są autobiografią autora, gdyż w każdem z nich przedstawił siebie pod postacią jednego z bohaterów. W 1843 Leon wstąpił do uniwersytetu kazańskiego na wydział języków wschodnich. — Nie zdawszy egzaminu przejściowego, T. przerzucił się na prawo, lecz i na tym wydziale szło nie lepiej, gdyż młodzieniec, wogóle żądny wiedzy, miał wstręt do nauki szkolnej, do wykładów szablonowych i bezdusznych. Zostawszy członkiem klubu arystokratów, to się nurzał w życiu rozpustnem, które bogaci jego towarzysze prowadzili, to znów, pod wpływem walki wewnętrznej, był surowym sędzią swych czynów i tonął po dawnemu w marzeniach upajających. Dla kolegów, a zwłaszcza biedniejszych, zimny i pogardliwy, nie odczuwał dla nikogo uczuć gorętszych, a z nauki drwił głośno, ośmieszając zwłaszcza wszelką poezyę. Wiedze specyalną lekceważył, nęciło go nie bogactwo materyału naukowego, lecz rozwiązywanie ważnych dlań osobiście kwestyj życiowych, gdyż w umyśle młodzieńca już się zrodziły trapiące go śilnie wątpliwości, których sam sobie wyjaśnić nie mógł. Pod wpływem tych wątpień pochłaniał dzieła filozofów starych i nowych, wczytywał się w literaturę Klasyczną i nowożytną w nadziei, że u wielkich myślicielów i poetów znajdzie wskazówki, jak ma pokierować życiem własnem. Jakoż, gdy pewne mgliste jeszcze ideały życiowe zaczęły się rysować w miotanej zwątpieniem duszy Tołstoja, młodzieniec rzuca uniwersytet, który mu w ciągu lat trzech żadnej nie przyniósł korzyści, osiada w Jasnej Polanie, uczy się gospodarstwa teorytycznie i praktycznie, odwiedza chaty swych włościan, udziela im rady i pomocy, pragnąc stać się dobrodziejem tych biedaków, którzy się uginali pod ciężarem nędzy i ciemnoty. „Największem nieszczęściem — pisał Tołstoj — jest nędzny, opłakany stan chłopów, a to zło poprawić można tylko przez pracę i cierpliwość. Czyż nie jest moim obowiązkiem świętym starać się o szczęście tych 700 ludzi, za których muszę przed Bogiem odpowiadać?“ To nagłe współczucie dla doli chłopów, któremi, jak i jego towarzysze, pogardzał przedtem, zawdzięcza Tołstoj dziełom Rousseau’a, który wpoił również w młodzieńca i wstręt do form obłudnych życia kulturalnego. Przekonawszy się jednak bardzo prędko, że „łatwiej jest stworzyć własne szczęście, niż obdarzyć niem innych“, Tołstoj, rozczarowany pracą nad ludem, rzuca Jasną Polanę i zapisuje się na uniwersytet w Petersburgu. Lecz po złożeniu zaledwie paru egzaminów opuszcza stolicę i zabrawszy z sobą jakiegoś Rudolfa, utalentowanego muzyka, wraca do swego majątku, żeby śród pracy nad harmonią dźwięków stać się wielbicielem najgorętszym... Bethowena.
Jeden wieczór nieszczęśliwy — pisze w swej manografii R. Lewenfeld — może decydować o całym losie człowieka. Tak się też stało i z Tołstojem. Musiał dla ratowania majątku oszczędnością, wyjechać na Kaukaz, gdzie wstąpił do wojska (-. 1851), w którem już służył najstarszy brat jego, Mikołaj. I tu także T. usiłował zbliżyć się z ludem, zgłębić charakter góralów i zbadać naturę żołnierza rosyjskiego na Kaukazie.
Śród cudów przyrody, wypraw myśliwskich i nieustannych walk z Czeczeńcami, wpatrując się w przepiękne oczy jakiejś czerkieski, która dumnie miłość jego hrabiowską odrzuciła, i marząc o... krzyżu za waleczność, Tołstoj, uczuwszy nagle chęć tworzenia, napisał pierwszy swój utwór „Dzieciństwo“ r. 1852. Otrzymawszy list pochlebny od Niekrasowa z obietnicą rychłego wydrukowania utworu, Tołstoj pisze „Poranek obywatela“, „Najazd“ i „Chłopięctwo“, układa plan powieści p. t. „Kozacy“ i kreśli pierwsze rozdziały „Młodości“. W tych wszystkich utworach autor, obok mnóstwa sylwetek zdjętych z natury, opisuje w bohaterze głównym samego siebie, przedstawiając to wszystko, co przeżył od lat pacholęcych: rezultat swej pracy wewnętrznej, swoich spostrzeżeń, troskliwych studyów nad sobą i nad życiem. „Piszą do mnie — słowa Tołstoja — ze współczuciem i obawą, że ja tu zginę w tej głuszy, że zgrubieję, że od wszystkiego odwyknę, że się ożenię z kopaczką. Strach! Miałżebym zmarnieć w ten sposób, gdy może sądzono mi było wielkie szczęście zostania mężem hrabiny B., ochmistrzem lub marszałkiem szlachty?! O jakżeście wy nędzni i godni politowania! Wy nie macie pojęcia o szczęściu i o życiu! Trzeba je raz poznać w jego piękności naturalnej, trzeba raz widzieć i ocenić prawdę i piękność, żeby się na zawsze, w proch rozpadły wasze mowy i myśli, wasze życzenia szczęśliwości dla mnie i dla siebie. Szczęście — to żyć z naturą widzieć ją i mówić do niej!... “
W tym zwrocie Tołstoja do natury nie ma wcale żywiołu romantycznego, gdyż romantyzm, ani życiowy, ani skrystalizowany w pisarzach najpotężniejszych tego kierunku, zapełnię na Tołstoja nie oddziaływał. 23-letni młodzieniec, będący jeszcze pod wpływem Rousseau’a, wielbi naturę nie dla niej, nie dla jej czarów samych w sobie, lecz ze względu na jej przeciwieństwo z życiem, pełnem obłudy, fałszu i przewrotności. „Czyż wobec tej przyrody czarującej — pisze autor — może ostać się w duszy człowieka uczucie nienawiści, zemsty i namiętnych pragnień tępienia istot sobie podobnych?!“ Będąc jednak w ciągłej rozterce z samym sobą, nie unika bynajmniej ponęt owego życia, które pod wpływem wzrastającego sceptycyzmu przedstawiał sobie coraz czarniej. Nie zdobywszy żadnych odznaczeń na Kaukazie, Tołstoj, po wybuchu wojny krymskiej, sięga w r. 1854 po laury wojenne w Sewastopolu, gdzie jako oficer przebył śród walk morderczych długie oblężenie tego miasta. Natchniony grozą wypadków, których był dzielnym uczestnikiem, napisał przy huku dział 4 opowieści: „Sewastopol w grudniu r. 1854“, „Sewastopol w maju r. 1855“, „Cięcie lasu“, ze wspomnień kaukazkich i „Sewastopol w sierpniu r. 1855“. Jeżeli poprzednie prace zjednały mu uznanie w kołach inteligentnych stolicy — to opowiadania Sewastopolskie rozsławiły go już bardzo szeroko. Cesarzowa Aleksandra płakała, czytając je, a cesarz Mikołajki, wzruszony niemi, polecił „oszczędzać tego młodego pisarza i przenieść go z 4-ej bateryi w miejsce więcej bezpieczne.“ Prace sewastopolskie odznaczają się temi samemi zaletami, które przejawił już Tołstoj w swoich utworach kaukazkich. Nadzwyczajna subtelność opisów, grzeszących często nadmiarem drobiazgowości, prawda, jasność i przedmiotowość w przedstawianiu charakterów i wypadków, wyczerpująca analiza duszy ludzkiej, brak wszelkiego patosu, wszelkich uniesień fantazyi w obrazowaniu najstraszniejszych scen wojny — oto cechy znamienne tych utworów. Już na Kaukazie Tołstoj ze szczególnem upodobaniem wtajemniczał się w duszę żołnierza, w Sewastopolu pogłębił jeszcze te studya gwoli wykazania, że prawdziwe męztwo zasadza się nie na brawurze bezmyślnej i zuchwałem rzucaniu się w ogień dla zdobycia orderów i odznaczeń, lecz na niewzruszonem pełnieniu swych obowiązków, bez względu na wszelkie okoliczności. Już w tych pierwszych utworach Tołstoj zalecał człowiekowi kulturalnemu czerpanie sił moralnych od ludu. Już teraz, porównywając swe życie przeszłe z obecnem, brzydzi się swym egoizmem bezgranicznym i zaczyna pojmować jasno, że szczęście zasadza się tylko na altruizmie. Miłość dla bliźnich i zaparcie się siebie — oto ideały, które coraz bardziej ogarniają duszę Tołstoja, wskazując mu drogę doskonalenia samego siebie i walki z trucizną kulturalną. Udział w walkach sewastopolskich spotęgował w Tołstoju jego pogardę dla życia, które teraz wydało mu się nad wyraz nędzne wobec cierpienia mas i wobec odwiecznych idei wszechświatowych. Tu także uświadomił sobie należycie owo przeciwieństwo pomiędzy milczącem bohaterstwem ludu a próżną chełpliwością inteligentów i na niem osnuć miał później największe swe dzieło. A jednakże dzięki sprzecznościom dwoistej natury swojej, Tołstoj odczuł silnie nowy zawód na drodze życiowych niepowodzeń. Gdy pomimo dzielności, jaką okazał w czasie wojny, nie otrzymał, po jej ukończeniu, stanowiska figeladjutanta, o którem marzył, rozgoryczony wziął dymisyę i wyjechał do Petersburga w końcu r. 1855.
W stolicy Tołstoj przyjmowany był wszędzie z otwartemi rękoma, jako wsławiony już bohater i literat. Pierwszą noc spędził u Turgieniewa, który wówczas, będąc u szczytu sławy, wprowadził 27-letniego Tołstoja do grona ówczesnych znakomitości literackich. Korzystając z rozrywek, które się na każdym kroku nastręczały, Tołstoj używa życia całą piersią. Nie skłonny do przyjaźni, a pochopny do wypowiadania śmiało swych myśli, prowadzi wojnę ze wszystkimi literatami, zarzucając im brak trzeźwości, pozowanie i zanik etycznych ideałów. Nie bije pokłonów przed wielkością dzieł Puszkina, zwie Szekspira autorem tuzinkowym, wyszydza utwory Hercenowskie, jednem słowem, nie uznaje tego wszystkiego, co ogół stawia na wyżynach. „Obmierzli mi ludzie — pisał Tołstoj — i obmierzłem także sam sobie, pojąwszy, że w zaślepieniu swojem myśmy nie umieli odpowiedzieć na najprostsze pytanie życia: co dobre, a co złe? Czując to kłamstwo, a nie mogąc odnaleźć prawdy cierpiałem; zbywało mi jednak na sile, żeby zerwać z chełpliwą godnością artysty, poety i nauczyciela. I owszem, pycha i zwaryowane przekonanie, żem powołany do uczenia ludzi, sam nie wiem czego, potęgowało się we mnie z chorobliwością wzrastającą. Pogrążony w takiem szaleństwie, przeżyłem jeszcze lat sześć!“ Gdy do tych udręczeń moralnych przyłączyła się i urojona obawa o życie, — Tołstoj, uważający siebie w tym czasie za suchotnika, rzucił Petersburg i osiadł na zawsze w Jasnej Polanie roku 1856. Pod wpływem życia wielkomiejskiego napisał Tołstoj cztery powiastki o charakterze moralno-pouczającym. W „Notatkach Markiera“, w których, jak wszędzie u niego, spotykamy żywioł autobiograficzny, autor stara się uwolnić od nie bezpiecznych namiętności, w „Dwóch Huzarach“ przedstawia dwa pokolenia ludzi niemoralnych, w „Zamieci“ opisuje podróż nocą od jednej stacyi pocztowej do drugiej podczas zadymki śnieżnej, w „Albercie“ przedstawia nieszczęsne koleje życia owego muzyka Rudolfa, który przez słabość charakteru zaprzepaścił olbrzymie zdolności muzyczne. Słysząc wszędzie słowo „postęp“, jako najwyższe hasło wieku, i wiedząc, że przedstawiciele tej idei byli albo źli, lub nieszczęśliwi, Tołstoj przyszedł do przekonania, że gdy postęp nie jest w stanie ani uszczęśliwić człowieka, ani go dźwignąć moralnie, musi być fałszem wierutnym. Dla ugruntowania się w tem przekonaniu, wyjechał za granicę, żeby sprawdzić, czy i na Zachodzie, jak w Rosyi, cywilizacya nie wytworzyła ani szczęścia, ani moralności. Jakoż r. 1857 jedzie przez Niemcy do Paryża, gdzie znalazł się śród kolonii rosyjskiej z Turgieniewem na czele, a potem do Włoch i do Szwajcaryi, gdzie napisał opowiadanie p. t. „Lucerna“. Z pracy tej widać, że dawne jego wątpliwości wzmogły się jeszcze i że rozczarowanie do rezultatów cywilizacyi owładnęło Tołstojem całkowicie. Po powrocie z za granicy zamieszkał przez czas dłuższy w Moskwie, co nie przeszkadzało mu jednocześnie poświęcać się muzyce, którą namiętnie lubił, pisaniu i modnym wówczas ćwiczeniom gimnastycznym. Tak upłynęły lata 1858 i 9-ty. Gdy ubóstwiany brat jego starszy, Mikołaj, dostawszy suchot, musiał wyjechać za granicę, Tołstoj pospieszył za nim, zwiedzając po drodze szkoły w Berlinie, Lipsku, Dreźnie i innych miastach niemieckich. Śmierć brata była dla Tołstoja ciosem, który nim wstrząsnął do głębi duszy i pchnął na drogę najskrajniejszego pesymizmu. Żeby zagłuszyć swoje cierpienia, Tołstoj podróżuje długo po Europie, zwiedza Rzym, Paryż i Londyn, wchodząc w stosunki z najwybitniejszymi ludźmi tej epoki, oddając się z całą gorliwością studyom nad szkolnictwem europejskiem. W podróży powrotnej poznaje się w Brukselli z Prudonem i z Lelewelem, w Wejmarze z Getem, a tu także, jak również w innych miastach turyngskich, zwiedza ogródki freblowskie; w Dreźnie obcuje po raz drugi ze słynnym wówczas Auerbachem, a w Berlinie, zwiedziwszy seminaryum Disterwega, polemizuje z nim o pojęcie wychowania i wykształcenia.
Podróż ta, w której Tołstoj zgłębiał również filizofię Bakona, Comte’a i Schopenhauera, rozszerzyła bardzo widnokrąg jego wiedzy, dając mu wszakże tylko jej rezultaty negatywne. Z powrotem Tołstoja do kraju r. 1861 schodzi się oswobodzenie włościan, które pisarz ten zrazu wysławia, a później silnie krytykuje, twierdząc, że pod względem materyalnym było ono dla dobrobytu chłopów szkodliwe.
W r. 1862, 34-letni hr. Tołstoj żeni się z 18-letnią panną Bers, córką doktora niemca w Moskwie, osobą dobrą i wykształconą. Odtąd nic opuszcza już nigdy rodzinnego ogniska, oddany całkowicie wychowaniu dzieci, których liczba miała z czasem dojść do 14, studyom naukowym, pisaniu, a nadewszystko urzeczywistnianiu swoich ideałów społecznych i moralnych. Jeszcze w r. 1849 Tołstoj założył u siebie pierwszą szkołę ludową, z czasem zaś otworzył ich w swoim powiecie 14, gdyż pedagogika ludowa pochłaniała go coraz silniej. W szkole Jasno-Polańskiej i sam wykładał, a za jedyną metodę przyjął usunięcie wszelkich metod, krępujących zarówno nauczyciela, jak ucznia. To też w szkole jego panowała swoboda dla obu stron najzupełniejsza. Założywszy pismo pedagogiczne p. t., „Jasna Polana“, Tołstoj okrom sprawozdań z rozwoju szkół swoich, drukował w niem artykuły teoretyczne, która skrajnością swoją i dziwactwami doprowadzały pedagogów urzędowych do rozpaczy. Idąc w radykalizmie swoim coraz dalej, Tołstoj wygłosił: że nie lud u nas, ale my u ludu uczyć się powinniśmy, człowiek bowiem — jak twierdził Rousseau — rodzi się doskonałym, wychowanie zaś nie poprawia ludzi, lecz ich psuje. Im dziecko jest więcej popsute, tem mniej je należy wychowywać, tem więcej potrzebuje ono swobody. Dziecko pożąda tylko materyalu, którego dostarcza mu nauczyciel, dlatego jedynie, żeby rozwijało się harmonijnie i wszechstronnie, kierując się instynktem własnym.
Jeszcze w r. 1859 Tołstoj napisał książkę p. t. „Trzy śmierci“, w której przedstawia obraz śmierci wogóle, przejście od bytu do niebytu i stosunek wszystkiego, co istnieje, do jego końca. Jak się odnosi do śmierci człowiek wykształcony, jak — syn ludu, jak wreszcie przedmiot bezduszny — drzewo... Naturalnie, autor stara się wykazać, że śmierć jest straszna tylko dla człowieka kulturalnego, gdyż wszelka łączność żywa pomiędzy nim a naturą nie istnieje. W tym samym roku wyszło „Szczęście rodzinne“, które autor widzi nie w pierwszej gorączce miłości, przechodzącej z czasem we wdzięczność, lecz w ciągłej wspólności interesów i pragnień, uwarunkowanej troską o dzieci.
W „Polikuszce„ (tak się nazywa bohater opowiadania) wydanym w r. 1860, autor przeciwstawia panią i obywatelkę prostemu ludowi, który straciwszy całkiem poczucie godności ludzkiej, zależy w zupełności od kaprysu swych panów. „Kozaków,“ po 10 latach pracy, wydał Tołstoj dopiero w r. 1863, a zasadniczym ich motywem jest przekonanie, że kultura — to wróg szczęścia ludzkiego. W tymże roku wyszedł „Chołstomier“, wymowna opowieść o starym koniu, z którym właściciele obchodzą się nie jak z istotą żywą, lecz jak z rzeczą. Autor przedstawił w tym koniu lud nieszczęśliwy przed wyzwoleniem z poddaństwa, wskazując na pojęcie o własności, jako na główne źródło cierpień ludzkich. Tołstoj niezmordowanie badał owe sprzeczności, spotykane wszędzie, gdzie tylko świat cywilizowany stykał się ze światem naturalnym. Usiłowania w tym kierunku skłaniały go coraz potężniej ku światu naturalnemu, to też samolubstwu przeciwstawia zaparcie się siebie, walce o byt — humanizm pełen miłości, a niezgodzie narodów — pokój wieczny.
Wzrastająca ciągle popularność Tołstoja doszła do zenitu po wyjściu największej jego pracy p. t.: „Wojna i pokój“ (1864 — 9). Jest to obraz społeczeństwa rosyjskiego w okresie wojen Napoleońskich od r. 1805 do 1815. Są tu osoby historyczne, jak: cesarz Aleksander, Napoleon, Kutuzow, Sperański, są też i postacie wymyślone, lecz właściwym bohaterem tego romansu, lub, jak chcą niektórzy krytycy, epopei, jest Rosya w śmiertelnej walce z cudzoziemcami. Prosty i słaby węzeł romantyczny służy tu jedynie za spoiwo rozdziałów historycznych, politycznych i filozoficznych. „Przy czytaniu tego dzieła — mówi krytyk francuski de Vogue — zadowolenie osiąga się za tę samą cenę, jak przy wstępowaniu na szczyt góry; droga ciężka, którą się gubi niekiedy, trzeha wielu trudów i wysiłków, żeby wejść na szczyt. Lecz kto go dosięgnie i obejrzy się wokoło siebie — jakże wspaniałą otrzyma nagrodę za swą wytrwałość!“ Wszystkie osoby tego romansu żyją w najściślejszem znaczeniu tego słowa, przechodzą, dźwigają się i upadają, niesione przez powolny potok zmian, wypełniających zasadniczą treść ich życia. „Jest to — pisze Hennequin — nowa zupełnie sztuka odzwierciedlania życia takiem, jakiem ono jest w rzeczywistości, t. j. czemś przechodniem, jakiemś powolnem spalaniem się węgli, przyjmujących tysiące kształtów, zanim się w popiół rozsypią. Nie ma nic prawdziwszego nad to dokonywające się ciągle przeobrażanie charakterów, zawsze zgodnych z sobą, lecz odnawiających się przy każdym stanie swego rozwoju nieustannego. Tołstoj nie ma rywala w sztuce przedstawiania całego życia; gromadząc sceny, opowieści i spostrzeżenia, odtwarza on człowieka ze wszystkiemi jego porywami i błędami, z całą jego różnobarwnością, z właściwemi jego istocie cechami na drodze całego życia. „Wszystkie zaś sceny przedstawia z jasnością i ścisłością uderzającą, przykuwając uwagę czytelnika nie oratorstwem, nie stylem, którego nie ma, lecz tylko spostrzegawczością, obrazowością i wyrażeniami jak najbliższemi rzeczywistości.“ Zato trudno się zgodzić z twierdzeniem Brandesa, że Napoleon w dziele Tołstoja przedstawiony jest z wyjątkową prawdą i wielką siłą artystyczną. W tym jednym bodaj wizerunku autor nie stanął na wysokości zadania, choć niewątpliwie był w zgodzie ze swoim skrajnym realizmem. Przeciwnik jego, Kutuzow, jest przedstawiony po mistrzowsku i on to uosabia fatalistyczną ideę Tołstoja, że głupota i bezczynność tego wodza była zupełnie odpowiednią śród wypadków, które musiały przyjąć obrót taki a nie inny, gdyż obrońcą kraju nie może być nigdy żaden bohater, ale naród. Rozum ludzki dla Tołstoja tak jest nieudolny wobec zagadki naszego życia, że w niem i najsłabsza inteligeneya równa się najpotężniejszej. To też drugim największym obok Kutuzowa bohaterem nawskroś narodowym jest prosty chłop żołnierz, Karatajew. Odczuć i uświadomić sobie ducha narodowego, zlać się z masą, roztopić swoją indywidualność w tej masie, jak cukier w wodzie — oto jedyne, podług T. dostępne dla człowieka szczęście. Karatajew zdobył je odrazu, organicznie, jak trawa barwę; inteligent musi je zdobywać walką wewnętrzną i cierpieniem. Tak też cierpiał i Bezuchow, trzeci z głównych bohaterów romansu i dopiero pod wpływem Karatajewa znalazł rozkosz niewysłowioną w pokorze, niedostatku życiu bez własnej woli, gdyż tylko „działalność bezwiedna, przynosi owoce człowiekowi.“ Pesymizm — jak widzimy — wgryzał się coraz silniej w umysł Tołstoja, który sam określając to uczucie, które dodatnio przeobraziło Bezuchowa, nazywa je — „nieokreślonem, wyłącznie rosyjskiem uczuciem pogardy do wszystkiego, co jest warunkowe, sztuczne i ludzkie“, t. j. do tego, co większość ludzi za dobrodziejstwo życia poczytuje. „Jest to właśnie to uczucie — wyjaśnia Tołstoj — wskutek którego rekrut ochotnik przepija ostatnią kopiejkę, człowiek pijany tłucze zwierciadła i rozbija wszystko bez żadnej przyczyny widocznej, wiedząc, że za szkodę odda grosz ostatni; jest to uczucie, wskutek którego człowiek, spełniając czyny w znaczeniu powszedniem bezrozumne, próbuje rzekomo swej władzy osobistej i swojej siły, żeby stwierdzić istnienie nad życiem Sądu wyższego, stojącego po za ludzkiemi warunkami.“ Podług Tołstoja, Niemiec jest pewny siebie na podstawie nauki, Anglik na podstawie swych praw obywatelskich a „Rosyanin dlatego, że niczego nie wie i wiedzieć nie chce, nie wierzy bowiem, żeby można było cośkolwiek poznać w zupełności.” W r. 1877 wyszedł drugi duży romans p. t. „Anna Karenina”, w którym autor z właściwem sobie mistrzowstwem przedstawił obraz współczesnego mu mieszczaństwa. Oderwanym bohaterem tego romansu jest obowiązek w walce z namiętnościami.

Trafnie określił krytyk francuski indywidualność Tołstoja, twierdząc, że „jest to umysł chemika angielskiego w duszy buddysty indyjskiego.“ „Żaden kierunek filozoficzny — mówi o sobie Tołstoj — nie działał na mnie tak silnie, jak sceptycyzm, który też doprowadził mnie do stanu graniczącego z obłąkaniem.*“ Rozdźwięk wewnętrzny, płynący z przeciwieństwa pomiędzy rzeczywistością a ideałem, nie jest bynajmniej objawem patologicznym, gdyż z owych właśnie przeciwieństw człowiek czerpie najlepsze siły do czynu, a na ciągiem pokonywaniu tych przeciwieństw zasadza się postęp ludzkości. Ale owa „dusza buddysty”, nie pozwalająca Tołstojowi skorzystać ze sceptycyzmu, jako z potężnej dźwigni naukowej, rzuciła go w otchłań pesymizmu beznadziejnego, który mało się różnił od Nirwany. Pesymizm ten jest częścią plemienny, gdyż w mniejszym lub większym stopniu dziedziczyli go wszyscy prawie pisarze rosyjscy, w części zaś Tołstoj zawdzięcza go naturze swego umysłu, pogrążonego jedynie w analizach najskrajniejszych, a wreszcie pesymizm Tołstojowski ma niewątpliwie swe źródło i w dziełach Schopenhauera, jak tego, między innemi, dowiedli i Charles Recolin w, L’anarchie littéraire” (str. 279 i nast.) i R. Saitschick, („Die Weltanschaung Dostojewski’s und Tolstoi’s“ str. 63 i nast.), który słusznie nazywa Tołstoja „wiernym uczniem filozofa Frankfurckiego.” Wszelako Tołstoj, nie zatrzymując się na wynikach pesymizmu swojego mistrza, brnął coraz głębiej w analizie tajemnic bytu i stanął szybko nad przepaścią obłędu lub samobójstwa. W słynnej „Spowiedzi” swojej Tołstoj opowiada o podróżnym, który w drodze napotkał zwierzę krwiożercze. Ratując się, wskoczył do studni suchej, lecz spostrzegłszy na dnie jej smoka z paszczą rozwartą, schwycił za gałęzie rosnącego w szczelinie krzewu. Wszelako krzew ten wcześniej czy później urwać się musi, gdyż łodygę jego podgryzają dwie myszy: czarna i biała. Podróżny widzi to i pojmuje, że lada chwila musi zginąć, a widząc i pojmując to wszystko, liże językiem zapiekłym krople miodu na listkach krzewu. Zwierzę krwiożercze pustyni i smok — to śmierć; myszy — to czas, krzew — to życie; kropelki miodu — to radości życia. „Te dwie krople miodu — pisze Tołstoj — które dłużej niż inne zamykały mi oczy na straszną prawdę t.j. miłość dla rodziny i upodobanie w pisaniu — już dla mnie przestały być słodkie. Rodzina? mówiłem sobie — żona i dzieci — to także ludzie; i oni muszą albo żyć w kłamstwie, albo patrzeć oko w oko strasznej prawdzie. Poco mi życie? Dlaczego ja mam ich kochać i chronić? Kochając ich, nie mogę przed niemi ukryć prawdy, a prawda — śmierć! Sztuka... poezya... to tylko okrasa życia i przynęta; skoro zaś życie straciło dla mnie wszelki powab, to czyż mogę sam tumanić innych?... Bez względu na silę przekonania, że przecież pęknie jakieś naczyńko w sercu i wszystko się skończy, nie mogłem oczekiwać cierpliwie tego końca. Groza ciemności była zbyt wielka i pragnąłem jak najprędzej wyzwolić się od niej sznurkiem lub kulą. Myśl o samobójstwie była tak ponętna, że musiałem chytrze bronić się przed nią, pragnąc jeszcze skupić wszystkie siły dla wywikłania się z tego.. I ta myśl o samobójstwie opanowała mnie wówczas, gdym był zupełnie szczęśliwy, bo miałem wszystko: rodzinę piękną, środki obfite, sławę ciągle rosnącą, szacunek bliźnich, zdrowie, siłę ciała i duszy, zdaje się wszystko... Tak! alem nie miał już wiary w znaczenie rozumne czegokolwiekbądź w życiu... Żyj — a nie myśl — radzili mi wszyscy, lecz nie mogłem pójść za tą radą, gdyż za dużo przedtem myślałem; teraz zaś nie mogłem nie widzieć dnia i nocy, które mnie prowadziły do śmierci.“ Straciwszy wiarę w jasno określony cel życia, w dobro, cnotę, w harmonię świata, a następnie w wiedzę, naukę i sztukę, a wreszcie w Boga — Tołstoj napróżno szukał odpowiedniego równoważnika. To, co dla większości ludzi było pociechą i celem życia, dla niego było śmiesznością, złą i wstrętną. Marzył o prawdzie jednej, jedynej, jak jest jedyną natura cała, prawdy zaś względne były dlań obłudą i potwornością. Oto jak oskarża sam siebie w swojej „Spowiedzi“: „Nie mogę bez zgrozy, wstrętu i bólu zwrócić się myślą do lat dawniejszych swojego życia. Zabijałem ludzi na wojnie, wyzywałem na pojedynek, żeby mordować; przegrywałem w karty, trwoniłem to wszystko, co dla mnie chłopi w trudzie zapracowali, krzywdziłem, rozpustowałem, oszukiwałem. Kłamstwo, złodziejstwo, rozpusta wszelkiego rodzaju, pijaństwo i obżarstwo, gwałt — jednem słowem nie było występku, któregobym się nie dopuścił, i za to wszystko chwalono mnie; wszyscy podobni mi ludzie uważali mnie i uważają za człowieka względnie uczciwego.”
Zdawało się, że Tołstoj był w położeniu bez wyjścia. Przewertowawszy całą mądrość książkową starą i nowszą, na jedno ciągle pytanie swoje: „czem jest życie?” jedną tylko odbierał odpowiedź: „śmierć.” Pełen lęku przed tą straszną ostatecznością. Tołstoj zwrócił się nakoniec do tego, który zawsze z uśmiechem podawał rękę tonącemu — t. j. do ludu, do masy. „Dzięki — mówi Tołstoj — jakiejś dziwnej miłości fizycznej do prostego ludu, która pozwoliła mi zrozumieć i przekonać się, że on nie jest tak głupi, jak my twierdzimy, postanowiłem szukać treści życia nie u tych, którzy jej nie znając, zabijają się, lecz u tych miliardów istot żyjących, które pracują, dźwigając na sobie życie nasze i własne.“ Jakoż z tego źródła Tołstoj dowiedział się, że „siłą życia — wiara.” Ponieważ jednak wiary odrazu zdobyć nie można, Tołstoj więc poszedł jej szukać u mnichów i księży, czynił studya nad Ewangelią, pościł i tonął w modlitwach, z zupełnem zaparciem się siebie. Dopiero po takim nowicyacie i po długiej walce wewnętrznej, Tołstoj powiedział sobie: „żyj podług wiary, a uwierzysz.” Jakoż przez lat kilka Tołstoj pracował z wytrwałością niezmordowaną, żeby dojść do gruntownego zrozumienia Ewangelii, którą, przy pomocy wszelkich studyów specyalnych, sam sobie wyjaśniał i komentował. „Przeżyłem lat 55 — pisze Tołstoj w. r. 1883 — i, za wyjątkiem 15-tu lat dziecinnych, byłem przez całe życie nihilistą w ścisłem znaczeniu tego słowa, t. j. nie socyalistą rewolucyjnym, jak się zwykle ten wyraz pojmuje, lecz nihilistą pod względem wiary. Gdym jednak przed 5 laty uwierzył w naukę Chrystusa — życie moje nagle zmieniło się. Już nie pragnąłem tego, co dawniej, gdyż to, co przedtem za dobre poczytywałem — złe było; a to, com za złe uważał — było dobre. I ja także, jak łotr na krzyżu, uwierzywszy nauce Chrystusa — ocalałem; i ja także, jak ów łotr na krzyżu — przygwożdżony zostałem jakąś siłą do życia cierpień i zła.”
Mistycyzm tedy — jeśli tak nazwać się godzi doktrynę niedostępną dla wszelkiej idei metafizycznej — ocalił wprawdzie Tołstoja od samobójstwa, ale, na nieszczęście, utwierdził go w tych wszystkich aberracyach reformatorskich, które odtąd twórca „Pokoju i wojny” ogłasza urbi et orbi, dla zbawienia całej ludzkości. „Rosyanin — pisze Rollin — tak jest przenikniony duchem chrześciańskim, że gdy mu się zdarzy zerwać z wiarą, tworzy natychmiast z nihilizmu swego nową religię, do której przenosi wszelką szlachetność i cały mistycyzm tej religii, którą porzucił. Ci zaś, którzy pozostają wierni Ewangelii, przesadzają zwykle jej surowość, przyjmując tylko naukę o grzechu z zaniedbaniem nauki o łasce.” Tak się bodaj stało i z Tołstojem, który, pokrzepiony na duchu, obwieszcza, że: podstawową ideą życia jest idea religijna, że ona jest ideą praktyczną, gdyż wyzwalając człowieka z więzów egoizmu osobistego, prowadzi go do czynów dobrych; że współczesna nauka świata sprzeciwia się nauce Chrystusa, opartej na miłości i na braterstwie, gdy życie nasze — tylko na sile; że nie należy przeciwdziałać złemu i wreszcie, że trzeba kochać bliźnich więcej niż siebie. „Czy chcesz — mówi Tołstoj — żeby cię wszyscy więcej kochali niż samych siebie? To życzenie twoje spełnione być może tylko wówczas, gdy wszystkie istoty będą żyły dla dobra innych i kochały ich więcej niż siebie. Lecz jeżeli tylko przy takim warunku to dobro będzie dla ciebie możliwe, to i ty musisz kochać swych bliźnich więcej niż siebie.“ Dobrze ale w jakiż sposób mam okazać bliźnim taką swą miłość? Pomagaj im — odpowiada Tołstoj — ale, broń Boże, nie pieniędzmi, nie wiedzą, nie czynnym współudziałem, skierowanym przeciwko złu, lecz jedynie pomocą osobistą, ręczną. To znaczy, gdy się sąsiadowi dach zawali lub piec popsuje — chrześcianin, w duchu Tołstoja, nie może ani dać pieniędzy na naprawę, ani wysłać ludzi do przerobienia czego potrzeba, lecz powinien własną ręką dopomódz do sporządzenia dachu lub komina. Gdy jednakże szaty hrabiowskie z takim altruizmem nie licują, Tołstoj przywdział na zawsze strój chłopski, żeby w nim już ciągle ziemię orać, nawóz rozrzucać, buty naprawiać i t. d. „Hr. Tołstoj — pisze wykwintny krytyk M. K. Michajłowskij — uważa wszystkie znakomite utwore swoje, napisane przed owem przeobrażeniem się w reformatora, za fałsz, za truciznę, a spokojnie patrzy, jak owe fałsze sprzedają się w tysiącach egzemplarzów trzy razy drożej i w sieci swoje chwytają ciągle nowe serca. Dlaczego hr. Tołstoj, pisząc dla nas, dla ludzi cywilizowanych, popisuje się realizmem najskrajniejszym, a ludowi daje jakieś dziwactwa tajemnicze, których nie ma w rzeczywistości? Więc dla nas którym podaje tyle prawd gorzkich i tyle zarzutów nawet niesprawiedliwych — prawda zupełnie naga, a dla ludu, teoretycznie podniesionego do wielkości — nieprawda nawskroś fantastyczna?“ Krytyk ten, poddawszy gruntownej analizie powiastki ludowe hr. Tołstoja, wykazał również i moralną ich niedoskonałość, zwłaszcza, że główną tendencyę tych powiastek stanowi osławiane „niesprzeciwianie się złemu.“ „Ciężko jest — dodaje ten sim autor — patrzeć na wysoce utalentowanego pisarza, który jest sławą 1 dumą ziemi rodzinnej, jak sam dobrowolnie schodząc z piedestału, sądzi właśnie, że na niego wstępuje” („Próby krytyczne, ” 1887, str. 185).
Po ostatniem opowiadaniu p. t. „Śmierć Jana Ilijcza (1883) zamykającem drugi, poważny okres twórczości hr. Tołstoja, pisarz ten, nie chcąc szerzyć dłużej, jak sam nazywał, „kłamstw” podobnych, postanowił strzaskać na zawsze pióro belletrystyczne, poświęcając je tylko propagandzie swoich przekonań. Jakoż, prócz wzmiankowanych powiastek dla ludu, rzucił w świat nie małą liczbę książek, rozpraw i artykułów, jak „Moja spowiedź”, „Moja religia”, „Co robić?” „Idźcie dopóki macie światło”, „Owoce wiedzy”, „Co to jest sztuka” i w. i. Wszystkie te prace, których nić przewodnią staraliśmy się powyżej uwydatnić, okrom bogactwa idei, bardzo głębokich i prawdziwych» zawierają i majaczenia chorobliwe na znany nam temat o szkodliwości wszelkiej kultury i o „potędze ciemnoty.“ Dwa ostatnie wyrazy stanowią tytuł rozgłośnego dramatu Tołstoja z ostatniej doby. Do tego okresu należy równie sławna „Sonata Kreuzerowska”, która podług Rollin’a, powinnaby nosić tytuł „Marche au néant“, marsz do nicości. Jest to historya człowieka, który ożeniwszy się z miłości, przechodzi do nienawiści, a w końcu morduje swoją żonę. Autor z olbrzymim talentem skreślił tę analizę , przedstawiając krok za krokiem rozwój stopniowy potęgującej się nienawiści w sercu bohatera dramatu, Pozdniszewa. Jest to utwór napisany najściślej w duchu Schopenhauera. Jak ten filozof, tak i Tołstoj nie może darować kobiecie, że ona miłość uduchowniła, a już o kształceniu jej nawet słyszeć nie chce. „Kobietą idealną, podług niego, jest ta, która oddaje się wyłącznie swemu żeńskiemu powołaniu, t. j. rodzi, karmi i wychowuje jak największą ilość dzieci zdolnych do pracy. Nie potrzebuje ona chodzić na kursy, niech tylko czyta Ewangelię, nie zamykając oczu, uszu, a przedewszystkiem serca.” Wogóle autor z całą wiedzą naszą poczyna sobie bez ceremonii. „Niektóre nauki — mówi on — jak filozofia, historya, ekonomia polityczna, starają się tylko wykazać, że obecny porządek społeczny wypływa ściśle z praw naturalnych i że wola ludzka nie może ich zmienić, że więc organizacya ta jest racyonalna, a wszelka próba przekształceń bezprawna i bezużyteczna. Druga kategorya nauk, t. j. nauki doświadczalne, jak: matematyka, astronomia, chemia, fizyka, botanika, cała historya naturalna, zajmują się rzeczami, nie mającemi żadnego związku z istnieniem ludzkości; zadawalają one tylko ciekawość i mają zastosowanie praktyczne jedynie dla klas wyższych. Pierwsza kategorya nauk jest szkodliwa nietylko przez wiadomości fałszywe, lecz i przez samo swoje istnienie, gdyż zabiera miejsce wiedzy prawdziwej; druga zaś kategorya nauk, któremi tak się dziś chełpią, jest szkodliwa przez to, że odwraca uwagę ludzi Od przedmiotów rzeczywiście ważnych i że z postępu technicznego tylko uprzywilejowani korzystają... Wiedza prawdziwa powinna zająć się tylko zbadaniem jak należy i jak nie należy uorganizować życie społeczne i osobiste: jak ustalić stosunki płciowe, wychować dzieci, eksploatować ziemię i uprawiać ją samemu bez ucisku innych, jak traktować cudzoziemców i zwierzęta i jak roztrzygnąć wiele innych kwestyj wspólnego stosunku ludzi. Sztuka nakoniec powinna przeprowadzić z pod panowania rozumu pod władzę uczucia tę prawdę, że szczęściem ludzi jest zgoda i że w miejsce gwałtu panować powinno królestwo Boga, t. j. miłości, która stanowi najwyższy cel życia.”
Z powyższego widzimy, że hr. Tołstoj przeklina i unicestwia całą kulturę wszechświatową, gasi bez trwogi potężne światło cywilizacyi, zwalając na nią wszystkie zbrodnie, wszelkie cierpienia i wszystkie nędze ludzkości! Absolutny powrót do natury i niezłomne wykonywanie wskazanych wyżej zasad moralnych — oto jedyne panaceum, które ma zażegnać wszystkie choroby, trapiące ducha i ciało ofiar, zarażonych trądem cywilizacyi!!... Lecz jaki kataklizm zdoła pchnąć ludzkość ku owym padołom odrodzenia? — tego nam już autor nie obwieszcza...
Niestety! łatwiej przekląć cywilizacyę, niż się jej wyrzec!. tę prawdę hr. Tołstoj stwierdza najwymowniej sam na sobie, pomimo, że już zamienił frak na sukmanę!...
Ostatnie dwie prace beletrystyczne Tołstoja: „Pan i Robotnik”, po mistrzowsku przedstawiony obraz dwu ludzi zagrożonych śmiercią podczas zawiei śnieżnej, i „Zmartwychwstanie”, które sądowi czytelników pozostawiamy.

J. A. Święcicki.
E. S. Łukasz. Rozdział VI. Uczeń nie bywa lepszym od mistrza; a wydoskonaliwszy się, każdy, będzie jako nauczyciel jego.

Mat. 21. Wtedy Piotr przystąpił do Niego i rzekł: Panie, ile razy mam przebaczyć bratu memu, co zgrzeszył przeciwko mnie — do siedmiu razy?
Mat. 22. A Jezus odpowiedział mu — i nie mówię tobie 7 razy — ale siedem razy po siedemdziesiąt.
Mat. R. VII. A widzicie słomkę w oku bliźniego, a belki w swojem oku nie widzicie.
E. S. Jana. Rozdział VIII. Kto z was bez grzechu, niech pierwszy na nią rzuci kamieniem.




I.

Daremnie starali się ludzie, zbici w gromadę stotysięczną na jednem miejscu, aby zeszpecić tę ziemię, na której się cisnęli i gnietli. Napróżno brukowali ten szary proch granitem, aby nic na nim nie rosło. Napróżno wyrywali każdą trawę drobną, dymili węglem kamiennym i naftą, obcinali drzewa, wypłaszali zwierza i ptactwo. Wiosna była wiosną nawet w mieście. Grzało słońce, zieleniła się i rosła trawa, choć ją gracowano i tępiono. Rosła ona nietylko na trawnikach i bulwarach, ale w szczelinach płyt kamiennych. Topole, brzozy, czeremchy rozwijały swe lipkie i wonne liście, nabrzmiewały pąki lipowe, gołębie, kawki i wróble wiły radośnie gniazda, brzęczały muchy około ścian, nagrzanych słońcem. Weseliły się rośliny i ptaki, i owady i dzieci. Ale ludzie dojrzali, dorośli, nie przestali oszukiwać się i dręczyć wzajemnie. Ludzie byli przekonani, że świętem i ważnem, to nie ten ranek wiosenny, nie ta piękność Bożego świata, dana dla szczęścia wszechstworzenia, piękność darząca spokojem, miłością, zgodą, lecz świętem i ważnem to tylko to, co oni wymyślili, aby panować jedni nad drugimi. Więc nic dziwnego, że i w urzędzie gubernialnego więzienia, jako rzecz świętą i doniosłą uznawano nie to, że tak dla zwierząt, jak i dla ludzi płynie oto wesele i błogość wiosny, ale, że wczoraj przysłano opatrzone numerem, nagłówkiem i pieczęcią polecenie, aby dziś, t. j. dnia 28 kwietnia, o godzinie dziewiątej rano, dostawić do sądu troje znajdujących się w śledczem więzieniu aresztantów, a mianowicie dwie kobiety i jednego mężczyznę. Jedna z kobiet, jako najgłówniejsza winowajczyni, miała być dostawiona osobno. Przeto na zasadzie takiego polecenia, w dniu 28 kwietnia, w ciemnym i cuchnącym kurytarzu więziennego oddziału dla kobiet pojawił się starszy dozorca. Za nim weszła na korytarz siwa już, o bladej i zmęczonej twarzy kobieta, ubrana w kaftan z rękawami o szerokich wyłogach, podpasana pasem z niebieską wypustką. Była to dozorczyni.
— Potrzebujesz pan Masłowej — zapytała, podchodząc z dyżurnym dozorcą do jednej z cel, której drzwi otwierały się na korytarz.
Nadzorca, brząkając kluczami, odemknął zamek, i otworzywszy drzwi celi, z których buchnął jeszcze większy niż w korytarzu zaduch, zawołał: „Masłowa, do sądu!“ I znów przymknął drzwi i czekał.
Nawet w podwórzu więziennem było czyste, świeże powietrze pól, przywiane wiatrem do miasta. Zato w korytarzu czuć było dziegieć i zgniliznę. Powietrze duszne, działające przygnębiająco na każdego nowego przybysza. Dośwadczyła tego na sobie, nawet przywykła do zaduchu dozorczyni. Wszedłszy na korytarz, uczuła zmęczenie i senność. W celi więziennej słychać było krzątaninę, stąpanie bosych nóg, i kobiece głosy.
— Żywo! ruszaj się tam, Masłowa — krzyknął przezedrzwi starszy dozorca.
W parę minut wyszła rzeźko z celi i, obróciwszy się szybko, stanęła obok dozorcy średniego wzrostu, o wydatnej, pełnej piersi młoda kobieta w szarym więziennym płaszczu, przywdzianym na biały kaftan i białą spódnicę. Na nogach miała płócienne pończochy i więzienne trzewiki. Głowę obwiązała białą chustką, z pod której widocznie umyślnie wymykały się loki kręconych czarnych włosów. Twarz kobiety była nadzwyczajnej białości, tej białości właściwej u ludzi długo pozostających w zamknięciu, a przypominającej kiełki kartofla, w wilgotnej piwnicy wyrosłe. Białe były drobne i szerokie ręce, białą pełna szyja, widniejąca z pod szerokiego kołnierza płaszcza. Przy matowej bladości cery, tem żywszą zwracały uwagę czarne, błyszczące oczy, nieco obrzmiałe — ale żywe. Jedno oko nieco zezowało.
Trzymała się nadzwyczaj prosto, podając pełną pierś naprzód. Wyszedłszy na korytarz z nieco zadartą głową, spojrzała wprost w oczy dozorcy i stanęła jakby gotowa spełnić wszystko, co jej polecą. Dozorca chciał już zamknąć drzwi, gdy wtem wychyliła się z nich blada, surowa i pomarszczona twarz gładko uczesanej starej kobiety. Staruszka zaczęła coś mówić do Masłowej. Ale dozorca nacisnął drzwiami na głowę starej, i głowa znikła. W celi zachychotal śmiech kobiecy, Masłowa także się uśmiechnęła i podeszła do małego, zakratowanego we drzwiach okienka.
Staruszka przycisnęła twarz z drugiej strony okna i zawołała ochrypłym głosem:
— Nie mów, co niepotrzeba, trzymaj się przy swojem i koniec.
— Niech się raz skończy, gorzej nie będzie — odpowiedziała Masłowa.
— Wiadomo, że raz, a nie dwa — rzekł starszy nadzorca — przeświadczony urzędownie o swoim dowcipie. — No, marsz za mną!
Oko staruszki zniknęło z otworu zakratowanego. Masłowa wyszła na środek korytarza i drobnym, szybkim krokiem podążyła za starszym dozorcą. Zeszli nadół po schodach kamiennych, minęli jeszcze więcej niż w żeńskim oddziale cuchnące i hałaśliwe cele męzkie, z których przez okienka w drzwiach umieszczone, patrzały ciekawie oczy, i weszli do kancelaryi, gdzie już czekało dwóch żołnierzy z karabinami. Pisarz wręczył jednemu żołnierzowi przesiąkły dymem tytoniowym papier i wskazawszy na aresztantkę, rzekł: „Zabierz!“ Żołnierz, chłop nowogrodzki, z czerwoną i ospowatą twarzą, włożył papier za wyłóg rękawa od szynela, i uśmiechnąwszy się, dał znak koledze, Czuwaszowi o wydatnych szczękach, wskazując oczyma na aresztantkę. Żołnierze z aresztantką zeszli ze schodów, kierując się do głównego wyjścia.
W drzwiach bramy otworzyła się furtka. Żołnierze, przestąpiwszy z aresztantką próg, wyszli na podwórze więzienne, a następnie podążyli przez miasto środkiem brukowanych ulic.
Dorożkarze, kucharki, sklepikarze, robotnicy, urzędnicy zatrzymywali się, patrząc ciekawie na aresztantkę. Niektórzy kiwali głowami myśląc: „Oto do czego prowadzi złe i nie takie, jak nasze, postępowanie.” Dzieci spoglądały z przestrachem na zbrodniarkę, uspokajając się tem tylko, że za nią idą żołnierze i nic złego zrobić im nie potrafi.
Chłop wiejski, sprzedający węgiel, napiwszy się herbaty w garkuchni, podszedł do aresztantki, przeżegnał się, i dał jej kopiejkę. Konwojowana zarumieniła się, skłoniła głowę i coś rzekła. Widząc zwrócone na siebie spojrzenia, nieznacznie, głowy nie zwracając, spoglądała ukosem na patrzących — i weseliło ją owo zainteresowanie.
Cieszyło ją także czyste, w porównaniu z więziennem, powietrze wiosenne, ale źle było iść po kamieniach nogami, co od chodzenia odwykły, a przeszkadzały także niezgrabne, ciężkie ciżmy więzienne. Patrzała przeto pod nogi i starała się stąpać o ile można lekko. Przechodząc koło sklepu z mąką, przed którym spacerowały, kołysząc się z boku na bok, gołębie, tylko co nie nastąpiła nogą na jednego siwka. Gołąb porwał się i trzepocząc skrzydłami, przeleciał jej koło samego ucha. Pęd wiatru wionął na jej twarz. Uśmiechnęła się, a potem westchnęła cicho, wspomniawszy dolę swoją.




II.

Dzieje aresztantki Masłowej — to zwykłe dzieje. Była córką niezamężnej dziewki dworskiej, mieszkającej przy matce, jako pastuszka wiejska, u panien właścicielek wioski. Dziewczyna ta miewała co rok dziecko, a jakto zwykle po wsiach bywa, dziecko chrzcono, a następnie matka nie karmiła niepożądanego, nieoczekiwanego i przeszkadzającego w robocie niemowlęcia, i niemowlę wkrótce umierało z głodu.
W ten sposób zmarło pięcioro dzieci. Wszystkie chrzcono, potem głodzono i dzieci marły. Szósty dzieciak, owoc miłości z przejezdnym Cyganem, był dziewczynką. I nie uniknąłby zwykłego losu, ale traf zdarzył, że do obory przyszła jedna ze starych panien właścicielek, aby wyłajać dziewki za śmietankę, cuchnącą krowieńciem.
W oborze leżała położnica ze ślicznem i zdrowem dziecięciem. Stara panna wyłajała za śmietankę, wyłajała i za to, iż puszczono rodzącą do obory, i miała już iść precz, gdy ujrzawszy dzieciątko, rozradowała się niem i zapragnęła być chrzestną matką. Ochrzciła tedy dziewczyninę, a potem, litując się nad swoją chrześniaczką, dawała mleko i pieniądze matce, i dziewczynka wychowała się. Stara panna nazwała ją „ocaloną.” Dziewczynka miała trzy lata, gdy matka jej zachorowała i umarła. Babka pastuszyna nie mogła dać sobie rady z wnuczką, wtedy stara panna wzięła dziewczynę do siebie. Czarnooka dziewczyna była nadzwyczaj żywą i miłą, a stare panny nie mogły się nią nacieszyć.
Jak to mówiliśmy, dwie były stare panny. Młodsza Zofia lepsza, i ona to właśnie trzymała do chrztu dziewczynę, starsza, Marya, surowa. Zofia stroiła dziewczynę, uczyła czytać i chciała uczynić z niej swoją wychowanicę. Marya utrzymywała, że z dziewczyny należy zrobić służebną dobrą pokojówkę. Była przeto wymagającą, karała, a nawet czasami biła dziewczynę, zwłaszcza w chwilach złego humoru.
Wynikiem tego podwójnego wpływu było, że dziewczyna wyrosła pół na pokojówkę, a pół na wychowankę. Więc i zwano ją także nieokreślonem imieniem, nie Kasią, nie Kasieńką, lecz Kachną.
Umiała szyć, sprzątała pokoje, czyściła kredą obrazy, paliła, mełła i podawała kawę, a czasami siedziała z pannami i czytała im głośno.
Starano się o nią, ale nie chciała iść za nikogo, czując, że życie z tymi ludźmi pracy, którzy pragnęli ją poślubić, byłoby trudnem dla niej, zepsutej wygodami pańskiego życia.
Tak przeszło lat szesnaście. A kiedy szesnaście lat już minęło, do panien dziedziczek przyjechał krewny, bogaty student, i Kasia, nie śmiejąc tego ani jemu, ani sobie powiedzieć, zakochała się w paniczu.
W dwa lata później znów tenże sam krewny przyjechał do ciotek, idąc na wojnę, zabawił cztery dni, otumanił i uwiódł kochankę, a wsunąwszy jej ostatniego dnia w garść storublówkę, odjechał.
Od tej pory wszystko jej zbrzydło. Myślala tylko o tem, jakby uniknąć wstydu, który ją czekał. Zaczęła leniwie i źle obsługiwać panny, i sama nie wiedząc dlaczego, jak to mówią „poniosło ją.” Pannom nagadała impertynencyj, czego następnie bardzo żałowała, i zażądała uwolnienia ze służby.
I panny, bardzo z niej niezadowolone, odprawiły ją.
Zgodziła się za pokojówkę do „stanowego.“ Ale przebyło na tej służbie tylko trzy miesiące, bo stanowy, 50-cioletni siwosz, zaczął się do niej zalecać, i pewnego razu, gdy te zalecanki stały się natarczywe, uniosła się, nazwała go durniem i starym dyabłem, i odepchnęła tak silnie, że się przewrócił. Wygonili ją przeto za hardość.
Iść do służby nie było po co — czas rozwiązania nadchodził, więc zamieszkała u wiejskiej babki, handlującej wódką.
Poród odbył się pomyślnie. Ale babka, odbierając przedtem dziecko u chorej kobiety na wsi, zaraziła Kasię gorączką połogową, a chłopca odesłała do domu wychowawczego, gdzie dziecko, wedle opowiadania starej baby, co je woziła, zaraz po przyjeździe umarło.
Zamieszkawszy u babki wiejskiej, Kachna miała pieniędzy 127 rubli: dwadzieścia siedem zarobionych, a setkę otrzymaną od uwodziciela. Kiedy zaś opuszczała dom akuszerki, posiadała tylko 6 rubli. Nie umiała szczędzić grosza, wydawała dużo na siebie. Babka za posiedzialne, jadło, herbatę porachowała za dwa miesiące 40 rubli, 25 rubli poszło na wysłanie dziecka. Babka wyprosiła 40 rubli pożyczki na krowę, 20 rubli poszło na ubranie i podarunki, słowem, skoro Kachna wyzdrowiała, nie miała grosza przy duszy, i trzeba było postarać się o służbę. Miejsce trafiło się u leśniczego. Leśniczy był człowiekiem żonatym, ale również, jak i stanowy, od pierwszego dnia zaczął się zalecać. Zona pomiarkowała się i zastawszy raz męża sam na sam z Kachną w pokoju, rzuciła się na nią, chcąc bić. Kachna stawiła opór, przyszło do bitki, wskutek czego wygnano ją z domu, nie zapłaciwszy należnych zasług. Wtedy Kasia pojechała do miasta i zamieszkała u ciotki. Mąż ciotki był introligatorem; przedtem miał się dobrze, następnie stracił całą klientelę i pił, przepijając wszystko, co tylko dostał do ręki.
Ciotka utrzymywała niewielką pralnię i z tej pralni żyła z dziećmi i wspomagała pijaka męża. Zaproponowała Masłowej, aby została u niej praczką. Ale Masłowa, widząc ciężką dolę pracujących u ciotki praczek, zwlekała z postanowieniem, szukając w kantorach miejsca służącej.
I znalazło się miejsce u pani, mającej dwóch synów, uczniów gimnazyalnych. Po tygodniu służby starszy syn, wąsaty szóstoklasista, przestał się uczyć i Masłowej pokoju nie dawał. Matka winę przypisywała Masłowej i oddaliła ją. Nowego miejsca nie było, ale tak się zdarzyło, że Maslowa, przyszedłszy do kantoru stręczeń, zastała tam panią w pierścionkach i bransoletach na opuchłych, nagich rękach. Pani ta, dowiedziawszy się o położeniu Masłowej, szukającej miejsca, dala jej swój adres i zaprosiła do siebie. Masłowa poszła. Pani przyjęła ją uprzejmie, poczęstowała ciastkami i słodkiem winem, i posłała swoją pokojówkę do kogoś z kartką.
Wieczorem do pokoju wszedł wysoki mężczyzna z długiemi, siwemi włosami i siwą brodą i natychmiast przysiadł się do Masłowej i żartować z nią zaczął. Gospodyni wyszła z nim do drugiego pokoju i Masłowa słyszała, jak mówiła: „świeżutka, ze wsi.“ Potem gospodyni zawołała Masłową, powiedziała jej, że to literat, mający dużo pieniędzy, i że on niczego nie pożałuje, jeżeli tylko mu się będzie podobała. Podobała się Masłowa i literat dał jej 25 rubli, obiecując często się z nią widywać. Pieniądze rozeszły się szybko na zapłatę za utrzymanie ciotce, na nową suknię, kapelusz i wstążki. W kilka dni literat przysłał po nią po raz drugi. Poszła. Znów dał jej 25 rubli i zaproponował przeprowadzkę do osobnego mieszkania.
Mieszkając w lokalu najętym przez literata, Masłowie podobał się wesoły subiekt, mieszkający w tem samem podwórzu. Więc sama uprzedziła o tem literata i przeprowadziła się do małej oddzielnej stancyjki. Dysponent, obiecujący żenić się, nie powiedziawszy ani słowa, porzucił ją i wyjechał do Nowogrodu. Masłowa została samą.
Chciała mieszkać osobno, ale jej nie pozwolono. Wtedy powróciła do ciotki. Ciotka, widząc ją w sukni modnej, zarzutce i kapeluszu, przyjęła ją z honorami i nie śmiała proponować miejsca praczki osobie, zajmującej wyższy szczebel w hierarchii społecznej.
Zresztą Masłowa ani myślała teraz o tem. Patrzyła ze współczuciem na to życie katorżne, jakie wiodły blade z wychudłemi rękoma praczki, piorąc i prasując w atmosferze do 30-tu stopni nagrzanej mydlanej pary, przy otwartych zimą i latem oknach. I wzdrygała się na samą myśl, że i ona mogła wprządz się do takiego maneżu. Masłowa paliła już papierosy oddawna, obecnie przyzwyczajała się coraz więcej do picia. Wódka ciągnęła ją nie tylko dlatego, że była smaczna, ale więcej dla tego, że niosła jej zapomnienie tych ciężkich chwil, jakie przeżyła, że dawała pewność i przeświadczenie o jej znaczeniu, czego nie miała bez wódki. Bez wódki obco jej jakoś było, wstyd ją gnębił. Masłowa miała do wyboru: albo służbę, gdzie czeka ją prześladowanie mężczyzn, albo stanowisko pewne, spokojne i uprawnione. Prócz tego, myślała zapłacić tem uwodzicielowi swemu, i subjektowi handlowemu, i tym wszystkim ludziom, którzy jej zło czynili.
Przytem skłaniała ją, a nawet spowodowała ostateczne postanowienie ta okoliczność, że mogła zamawiać sobie suknie, jakie zapragnęła. Aksamitne, jedwabne, balowe, z wycięciem, jak się podoba. A kiedy pomyślała sobie, jak będzie wyglądała w żółtej jedwabnej sukni, ubranej czarnym aksamitem, poprostu wytrzymać nie mogła. I od tej chwili rozpoczęło się dla niej to życie, jakie wiodą setki i tysiące kobiet, życie, co dla dziewięciu dziesiątych z całej liczby kończy się chorobą męczącą, przedwczesną zgrzybiałością i śmiercią.
Po nocnej orgii ciężki sen rankiem i we dnie. Około godziny trzeciej lub czwartej po południu leniwe wstawanie z brudnej pościeli, selcerska woda po przepiciu, kawa, wałęsanie się po pokojach w peniuarach, kaftanach, szlafrokach, patrzenie w okna, sprzeczki. Następnie perfumowanie ciała i włosów, przymierzanie sukien, kłótnie o nie z gospodynią, przeglądanie się w zwierciadle, malowanie twarzy i brwi, słodka i tłusta strawa. Dalej strojenie się w jasną jedwabną suknię, wyjście do malowanego, jasno oświetlonego salonu, przybycie gości, muzyka, tańce, cukry, wino, papierosy...
Tak przeżyła Masłowa siedem lat. W ósmym roku, kiedy liczyła 26 lat wieku, wydarzyło jej się to właśnie, za co zamknięto ją w więzieniu, a teraz prowadzono do sądowej sali, po sześciu miesiącach pobytu w kryminale razem z mordercami i złodziejkami.




III.

W tej samej chwili, kiedy Masłowa, zmęczona długim pochodem pod konwojem, dochodziła do sądowego gmachu, krewny jej wychowawczyń, tenże sam książę Dymitr, syn Iwana Nechludow, co ją uwiódł, spoczywał jeszcze na wysokiej sprężynowej z puchowym materacem pościeli, i rozpiąwszy kołnierz białej holenderskiej nocnej koszuli, z zakładkami na gorsie, palił papierosa. Patrzył przed siebie w dal i dumał. Dumał o tem, co należy mu zrobić obecnie, i o tem, co było wczoraj.
Rozmyślając o wczorajszym wieczorze, przepędzonym u Korczaginów, ludzi zamożnych i ze znaczeniem, z których córką wedle powszechnego głosu opinii, powinien był się ożenić — westchnął i rzuciwszy wypalonego papierosa, chciał wydostać ze srebrnej papierośnicy drugiego. Ale rozmyślił się i spuściwszy z łóżka gładkie, białe nogi, znalazł niemi pantofle, narzucił na szerokie plecy jedwabny szlafrok i stąpając szybko i ciężko, poszedł do sąsiadującej z sypialnią ubieralni, przesiąkłej sztucznym zapachem eliksirów, wody kolońskiej, fiksatuarów i perfum wschodnich. Tam wyczyścił osobliwym proszkiem plombowane w wielu miejscach zęby, wypłukał płukaniem wonnem, a następnie zaczął się myć i wycierać rozmaitego rodzaju ręcznikami. Wymywszy woniejącem mydłem ręce, wyczyściwszy starannie szczoteczkami długie paznogcie, w dużej marmurowej umywalce, umył twarz i tłustą szyję, i poszedł do trzeciego pokoju, gdzie przygotowany był natrysk. Obmywszy tam chłodną wodą muskularne, dobrze obłożone tłuszczem białe ciało, wytarł się kosmatem prześcieradłem, wdział czystą, prasowaną bieliznę, świecące się jak lustro trzewiki, i siadł przed toaletą, czesząc dwiema szczotkami niewielką czarną, kędzierzawą bródkę i rzedniejące na przedniej części głowy, kręcące się włosy. Wszystkie rzeczy, jakich używał, wszystkie przyrządy toaletowe, bielizna, odzież, obuwie, krawaty, szpilki, spinki, były przedniego gatunku, drogie, skromne, proste, mocne i cenne.
Z dziesiątka szpilek i krawatów wziął te, co były pod ręką. Dawniej było to nowem i zabawnem, dziś stało się obojętnem Niechludow ubrał się w oczyszczone i przygotowane na krześle ubranie. Wprawdzie nie zupełnie świeży, ale czysty i pachniący, poszedł do długiego ze świeżo wczoraj przez trzech chłopców wyfroterowaną posadzką jadalnego pokoju, gdzie stał duży, dębowy bufet i takiż sam duży rozsuwany stół, mający coś wspaniałego w szeroko rozstawionych, niby lwie łapy, rzeźbionych nogach. Na stole tym, pokrytym cienką, krochmaloną, z dużemi frendzlami serwetą, stał srebrny imbryk z wonną kawą, srebrna cukiernica, kubek ze śmietanką prażoną i koszyk ze świeżym plackiem, sucharkami i biszkoptami. Obok zastawy leżały nadesłane listy, gazety i nowy zeszyt Revue des deux Mondes. W chwili, kiedy Niechludow zabierał się do przejrzenia dzienników, weszła drzwiami z korytarza dość otyła, stara już kobieta, w żałobie, w czarnej koronkowej chusteczce na głowie. Była to pokojowa zmarłej niedawno w temże mieszkaniu matki Niechludowa, Agrafia Piotrowna, pełniąca obecnie obowiązki zarządzającej domem. Agrafia ostatnie dziesięć lat przebyła z matką Niechludowa za granicą i miała wygląd i maniery pańskie. Przebyła w domu Niechludowych od dzieciństwa i znała Dymitra jeszcze Miteńkiem.
— Dzień dobry panu — rzekła wchodząc.
— Witam panią — cóż tam nowego, dobrego? — spytał żartobliwie Niechludow.
— Jest list, nie wiem, czy od księżnej, czy od księżniczki. Pokojowa przyniosła już dawno i czeka na odpowiedź — rzekła, podając list i uśmiechając się znacząco.
Uśmiech ten oznaczał, że list pochodził od księżniczki, z którą, wedle mniemania Agrafii, Niechludow miał się żenić. I ta właśnie okoliczność, zaznaczona uśmiechem gospodyni, nie była księciu przyjemną.
— Więc powiem jej, niech zaczeka. — I zobaczywszy szczoteczkę do zmiatania okruchów ze stołu, leżącą nie na właściwem miejscu, przełożyłażyła ją w inne miejsce i kołysząc się, wyszła z jadalni.
Niechludow otworzył woniejący list i czytał. Na arkuszu grubego, szarego papieru z nierównemi brzegami, cienkim szerokim charakterem było napisane co następuje:
„Zobowiązawszy się być pamięcią pańską, przypominam, że dziś, t. j. 28 kwietnia, masz pan zasiadać w sądzie przysięgłych, przeto nie możesz pan jechać razem z nami i Kołosowem oglądać obrazów, jak to pan wczoraj ze zwykłą sobie lekkomyślnością przyrzekł.
A moins que vous ne soyez disposé á payez la cour d’assises les 300 roubles d’amenque vous vous refuser pour votre cheval, za to, że nie stanął w porę. Przypomniałam to sobie wczoraj zaraz po wyjściu pańskiem. Więc niech pan pamięta.

Ks. UL Korczagina.

Na drugiej stronie był dopisek: „ Maman vous fait dire que votre couvert vous attendue jusqu’a la nuit. Venez absolment a quelle heure que cela soit.“

M. K.

Niechludow nachmurzył się. Bilecik był dalszym ciągiem tej delikatnej gry, którą już dwa miesiące prowadziła księżniczka, aby subtelnemi, niedojrzanemi nićmi oplątać go i przywiązać do siebie.
Prócz zwykłego braku stanowczości, właściwego nie pierwszej młodości ludziom, zwłaszcza tam, gdzie o żeniaczkę chodzi, Niechludow miał jeszcze jeden ważny powód, dla którego nie mógł się obecnie oświadczyć. Nie chodziło mu o to, że dziesięć lat temu oszukał i zwiódł Kasię. O tem zapomniał zupełnie, to nie przeszkadzałoby do żeniaczki. Ale miał stosunki z inną kobietą, mężatką, których, jakkolwiek już sam zerwał, ale nie zerwała druga strona, również interesowana.
Niechludow nie lękał się kobiet, ale ta właśnie odwaga spowodowała w owej mężatce chęć pokonania śmiałka. Kobieta owa była żoną marszałka tego powiatu, gdzie Niechludow jeździł na wybory. Wciągnęła go w ten stosunek, który z dniem każdym plątał go co raz więcej, a zarazem coraz więcej odpychał. Z początku Niechludow nie mógł oprzeć się pokusie, następnie czując się winnym, nie mógł zerwać bez poprzedniego porozumienia się i zgody. Dlatego to właśnie uważał za niemożliwe oświadczenie się księżniczce.
Na stole leżał list od męża tej kobiety. Poznawszy jego pismo i pieczątkę, Niechludow zarumienił się, i poczuł w sobie tą rosnącą energię, jaką miał zawsze wobec niebezpieczeństwa. Ale wzruszenie było zbytecznem. Mąż, jako marszałek szlachty tego powiatu, gdzie leżały dobra Niechludowa, zawiadamiał go, że w końcu maja odbędzie się nadzwyczajne zebranie ziemstwa, przeto prosi Niechludowa, aby koniecznie przyjechał, donner un conp d’epaule ważnym sprawom mającym być przedmiotem obrad, a mianowicie kwestyi szkółek i dróg podjazdowych, zwłaszcza, że jest oczekiwanem silne przeciwdziałanie partyi reakcyjnej.
Marszałek był człowiekiem liberalnym, pochłaniała go całkowicie owa walka stronnictw i nic nie wiedział o nieszczęśliwem położeniu we własnem domowem pożyciu. Niechludow przypomniał sobie te ciężkie, męczące chwile, przeżyte w stosunku do tego człowieka. Wspomniał, jak raz myślał o tem, że mąż dowiedział się o wszystkiem, i gotów był przyjąć wyzwanie, i następnie strzelić w powietrze. Wspomniał i o tej strasznej scenie z nią samą, kiedy w rozpaczy pobiegła do sadzawki w ogrodzie, aby się utopić. Jak ją gonił, jak szukał jej... „Nie pojadę — nic nie postanowię, póki mi ona nie odpowie” — myślał.
Tydzień przedtem napisał list stanowczy. Przyznawał się do winy, gotów był do wszelkich ze swej strony ofiar, ale pragnął dla jej właśnie dobra, aby to raz skończyło się — i na zawsze. I na list czekał — i odpowiedzi nie odbierał. Że nie było odpowiedzi, to dobry znak. Gdyby nie zgadzała się na zerwanie, dawnoby już odpisała, albo przyjechała sama, jak to dawniej czyniła. Niechludow coś słyszał, że tam kręcił się jakiś oficer. To budziło w nim trochę zazdrości, a zarazem pocieszało nadzieją, że wybrnie z fałszywego położenia, które mu dolegało.
Drugi list był od rządcy dóbr.
Rządca pisał, aby Niechludow sam przyjechał, najpierw dlatego, aby potwierdzić prawo posiadania, a prócz tego zadecydować, jak dalej prowadzić gospodarstwo. Czy tak, jak było prowadzone za nieboszczki księżnej, czy też wedle planu, jaki przedstawiał już księżnej nieboszcze i obecnie młodemu księciu przedstawia, a mianowicie: powiększyć inwentarz i grunta, obecnie dzierżawione chłopom, uprawiać i obsiewać samemu. Rządca pisał, że taka gospodarka będzie daleko korzystniejszą. Tłomaczył się z opóźnieniem przysyłki 3,000 rubli na 1-go bieżącego miesiąca, ale pieniądze wyśle najbliższą pocztą. Przyczyną opóźnienia była nieterminowość chłopów, co aby usunąć, musiał żądać interwencyi władzy. List ten był i przyjemnym i zarazem przykrym dla księcia. Przyjemnie było czuć się posiadaczem wielkiej własności — nieprzyjemnem zaś to wspomnienie, że kiedyś w młodości książę był zapalonym wielbicielem Herberta Spencera, a w szczególności zadziwiło go to, jako posiadacza większej własności, że w dziele swem „Social Statics“ Spencer uważa każdą prywatną własność ziemską, jako niesprawiedliwość.
W prostocie i stanowczości młodej, on wówczas nie tylko utrzymywał, że ziemia nie może być prywatną własnością, nie tylko pisał o tem podczas pobytu w uniwersytecie rozprawę, ale otrzymawszy niewielki majątek ziemski, w spadku po ojcu, rozdał go chłopom, nie chcąc mieć ziemi w posiadaniu. Teraz, zostawszy spadkobiercą obszernych włości, należało mu albo rozdać w ten sposób majątek, jak to niegdyś z dwustu ojcowskiemi dziesiatynami uczynił, albo w skrytości ducha uznać dawne poglądy swoje za błędne i kłamliwe.
Ziemi oddać nie mógł, bo innych środków utrzymania nie posiadał. Służyć nie miał ochoty, a nadto do wygód życia przywyknął. Nie miał już tej siły przekonań, jak za lat młodych, ani tej stanowczości, ani żądzy sławy i chętki wywołania podziwu, jak niegdyś. Zaprzeczyć zaś dowodom Spencera, zawartym w jego Statystyce socyalnej, dowodom, których potwierdzenie znalazł w dziełach Henry Georga, nie potrafił.
Dla tej przyczyny list rządcy podziałał nań niemile.




IV.

Niechludow, wypiwszy kawę, poszedł do gabinetu, aby zobaczyć na wezwaniu sądowem, o której godzinie zaczyna się sprawa, a także, żeby odpisać na list księżniczki. Do gabinetu szło się przez pracownię. W pracowni stały stalugi z odwróconym zaczętym obrazem, i rozwieszone były szkice. Widok tego obrazu, nad którym pracował dwa lata, i szkiców, i całej pracowni, przywodził mu na pamięć, to uczucie niemocy, doznawane z niezwykłą siłą w czasach ostatnich, to przeświadczenie, że dalej w sztuce pójść nie potrafi. Tłomaczył sobie to uczucie zbyteczne rozwiniętym nerwem artystycznym, zawsze jednak to przeświadczenie było przykrem.
Od siedmiu lat porzucił służbę, zdecydowawszy, że ma powołanie do malarstwa, i z wysokości artystycznych pojęć traktował z lekceważeniem wszelką inną pracę. Obecnie okazało się, że nie miał prawa po-temu. Więc i wspomnienia były nieprzyjemne. Popatrzył z pewnem uczuciem przygnębienia na wykwintne urządzenie pracowni i w niewesołym nastroju ducha wszedł do gabinetu.
Gabinet był duży, wysoki, urządzony z komfortem i nadzwyczaj wygodnie.
W pudełku, na olbrzymim stole, w przegródce z napisem „terminowe”, znalazł natychmiast zawiadomienie, które opiewało, że w sądzie należy być o jedenastej. Siadł tedy napisać słów parę do księżniczki, dziękując za zaproszenie, i zapewniając, że stawi się na obiad. Ale napisawszy jedną kartkę, podarł ją — zbyt była serdeczną. Napisał drugą — zanadto obojętna, nawet ubliżająca. Więc znów podarł i pocisnął guzik dzwonka elektrycznego na ścianie. We drzwiach ukazał się w szarym perkalowym fartuchu posępny, wygolony, z faworytami służący.
— Proszę posłać po dorożkę...
— Słucham księcia pana.
— Tam czekają od Korczaginów — proszę powiedzieć, że dziękuję i przyjdę.
— Słucham..
Niegrzecznie — ale nie mogę pisać. Wszystko jedno, zobaczę się z nią wkrótce, pomyślał i poszedł się ubrać.
Skoro wyszedł ubrany na ganek, znajomy dorożkarz na gumach już czekał.
— Wczoraj, jak tylko pan wyjechał od księcia Korczagina — mówił dorożkarz, zwracając do połowy gruby opalony kark w białym kołnierzu koszuli, i ja przyjechałem zaraz, a szwajcar powiada: „ot dopierutko co pan poszedł.” „Już dorożkarze wiedzą o moich stosunkach z Korczaginami” — pomyślał Niechludow — i nierozwiązane pytanie, co zajmowało jego umysł w czasach ostatnich, pytanie: żenić się, czy nie żenić z Korczaginą — znów stanęło przed nim, a on, jak na wiele innych pytań zajmujących go w tej dobie, ani tak, ani inaczej odpowiedzieć nie umiał. Za małżeństwem przemawiało najpierw to, że małżeństwo, prócz słodyczy domowego ogniska, dawało możność prowadzenia moralnego żywota, gdyż nie rozumiał inaczej familijnego życia, a następnie, co najważniejsza, to nadzieja, że rodzina i dzieci dadzą jakiś cel w życiu, które obecnie było bez treści.
Przeciw małżeństwu występował najpierw właściwy wszystkim podżyłym kawalerom strach utracenia swobody, i jakiś lęk bezwiedny wobec zagadkowej i tajemniczej natury kobiecej.
Za małżeństwem z Missi w szczególności (Korczaginej było na imię Marya i, jak to zwykle dzieje się w rodzinach pewnej sfery, dano jej przezwisko) przemawiało najpierw to, że była rasową, i że wszystkiem, poczynając od ubrania i sposobu mówienia, chodem, śmiechem i t. p., wyróżniała się od ludzi pospolitych. Nie było to czemś wyjątkowem, ale „poprawnością.” Nie mógł Niechludow określić ściślej jej swoistych zalet, ale ją cenił bardzo wysoko. Prócz tego Missi więcej go ceniła niż inni, przeto, wedle jego własnego rozumienia, lepiej go pojmowała. To w oczach Niechludowa świadczyło o jej rozumie i bystrości sądu. Znów przeciw małżeństwu z Missi występował zarzut, że przecież można było znaleźć pannę, jeszcze więcej wartą, a tem samem godniejszą jego osoby. Dalej, że Missi liczyła już 27 lat, więc pewnie nie obeszło się bez poprzednich miłostek, a myśl ta trapiła Niechludowa. Jego duma nie pozwalała na to, aby nawet kiedyś kochała kogo innego. Naturalnie, czyż mogła wiedzieć o tem, że go kiedyś spotka w życiu, a jednak sama myśl, że kiedyś kogoś kochać mogła, była mu przykrą i wprost ubliżającą.
Było to tyle danych za, co i przeciw. Dane te były równe co do wartości i siły, więc Niechludow, drwiąc sam z siebie, nazywał się Boridonowskim osłem.
I pozostawał nim w dalszym ciągu, nie wiedząc, w którą skierować się stronę.
— Wreszcie, nie mając odpowiedzi od Maryi Wasilewny, żony marszałka szlachty, nie załatwiwszy tamtej sprawy, nic stanowczo zadecydować nie mogę — rzekł sam do siebie.
I to przekonanie, że może odciągać i zwlekać, robiło mu przyjemność.
— Zresztą wszystko to obmyślę później — rzekł sam do siebie w chwili, kiedy dorożka podjeżdżała po asfalcie cicho pod gmach sądowy.
— A teraz sumiennie, jak to zawsze jest moim zwyczajem, należy spełnić obowiązek społeczny. Prócz tego to bywa czasami zajmujące, pomyślał Niechludow, i wszedł, mijając szwajcara, do przedsionka sądowego.




V.

W korytarzach sądu było już rojno i gwarno.
Woźni chodzili szybko, nawet biegali kłusem, suwając nogami po podłodze i roznosząc polecenia i papiery. Komisarze sądowi, adwokaci i urzędnicy snuli się w tę i ową stronę, interesanci i podsądni na wolnej stopie będący przechadzali się wzdłuż ścian, lub wyczekiwali siedząc.
— Gdzie tu sąd okręgowy? — zapytał Nechludow jednego z woźnych.
— Niby jaki? Jest wydział cywilny, jest wydział kryminalny.
— Jestem przysięgłym.
— Wydział kryminalny... Tak trzeba było mówić. Tędy na prawo, potem na lewo w drugie drzwi.
Niechludow poszedł wedle udzielonej informacyi.
Przed wskazanemi drzwiami czekały dwie osoby. Jakiś wysoki, otyły kupiec, poczciwe człowieczysko, który najwidoczniej już zjadł i wypił, przeto usposobiony był wesoło. Drugim był kantorzysta widocznie żydowskiego rodu.
Rozmawiali z sobą o cenie wełny, gdy zbliżył się Niechludow, zapytując, gdzie jest pokój przysięgłych.
— Tutaj panie, tutaj. Nasz brat przysięgły? — wesoło zapytał dobroduszny kupiec.
— Cóż — będziemy pracowali razem, ciągnął, otrzymawszy odpowiedź twierdzącą. Mam honor — drugiej gildyi — Bakłaszew, rzekł, podając szeroką, miękką, sztywną dłoń. — Popracować trzeba. Z kimże mam zaszczyt?
Niechludow wymienił swoje nazwisko i wszedł do pokoju przysięgłych.
W izbie przysięgłych było dziesiątek osób różnego stanu. Wszyscy dopiero co przybyli. Jedni siedzieli, drudzy chodzili, patrzyli jeden na drugiego i zabierali znajomości. Był jakiś dymisyonowany wojskowy w mundurze, reszta w surdutach, kurtkach, a jeden w sukmanie.
Choć wielu odrywało to od zajęć i, jak utrzymywali, było uciążliwem, znać jednak było na twarzach pewne zadowolenie, wywołane uczuciem spełniania doniosłego społecznego obowiązku.
Przysięgli, jedni poznajomiwszy się, drudzy domyślając się tylko z kim rozmawiają, gawędzili o pogodzie, o wczesnej wiośnie, o przyszłych interesach. Ci, co nie znali Niechludowa, spieszyli przedstawić mu się, uważając to oczywiście za szczególny zaszczyt. I Niechludow, jak zwykle śród obcych ludzi, uważał to, jako rzecz jemu przynależną. Gdyby go zapytano, dlaczego uważa się za lepszego od drugich, nie umiałby odpowiedzieć, bo jego życie niczem się osobliwem nie wyróżniało. Boć to, że mówił dobrze po angielsku, francusku i niemiecku, że nosił bieliznę, ubranie, krawat, spinki z pierwszorzędnych składów, nie mogło, co sam rozumiał, być dowodem jego wyższości. A przecież uznawał niewątpliwie tę wyższość swoją, i przyjmował wszelakie oznaki szacunku, jako rzecz słusznie przynależną, i czułby się obrażonym, gdyby było inaczej.
I właśnie spotykała go ta nieprzyjemność w izbie przysięgłych. W liczbie zawezwanych znalazł się znajomy Niechludowa. Był to niejaki Piotr Harasimowicz (Niechludow nie pamiętał jego nazwiska, i nawet chełpił się tem, że nie pamiętał), a pełnił niegdyś obowiązki nauczyciela przy dzieciach siostry księcia. Obecnie był nauczycielem gimnazyalnym. Nie lubił go Niechludow za dziwną poufałość, za głośny śmiech, wieczne zadowolenie z siebie i za „komunizm“, jak to nazywała siostra Niechludowa.
— A... złapali pana! — witał z głośnym śmiechem Niechludowa Piotr Harasimowicz. — Nie udało się wykręcić?
— Nie myślałem wcale wykręcać się — chłodno i surowo odrzekł Niechludow.
— A! to zasługa obywatelska. Ale poczekaj pan, jak się przegłodzisz, nie wyśpisz, będziesz śpiewał inaczej. Tak to, tak — mówił, śmiejąc się jeszcze głośniej Piotr Harasimowicz.
— Ten popowicz niezadługo tykać mnie zacznie — pomyślał Niechludow, i nadawszy swej twarzy wyraz tak głębokiego smutku, jakby dopiero co otrzymał zawiadomienie o śmierci wszystkich najbliższych krewnych, odszedł od Piotra Harasinowicza i zbliżył się do grupy, otaczającej wysokiego, wygolonego jegomościa, który coś żywo opowiadał. Jegomość rozprawiał o procesie, który właśnie toczy się obecnie w wydziale cywilnym, jako o rzeczy wybornie mu znanej. Wymieniał z kolei nazwiska sędziów i znakomitych obrońców. Mówił właśnie o szczególnym obrocie sprawy, jaki potrafił nadać jej znany adwokat, wynikiem czego było, że jakaś niemłoda już pani, pomimo, że miała, jako strona, zupełną racyę, przegrała sprawę i musi zapłacić gruby grosz stronie przeciwnej.
— Genialny adwokat! — prawił jegomość.
Słuchano go z natężoną uwagą, niektórzy chcieli wtrącić swoje słówko, ale opowiadający przerywał im, jakby on jeden tylko wiedział wszystko najdokładniej.
Chociaż Niechludow spóźnił się, trzeba było jeszcze dość długo czekać. Sprawę wstrzymywał jeden z członków sądu, który dotąd nie przybył.




VI.

Przewodniczący przyjechał do sądu wcześnie. Był to wysoki, otyły mężczyzna, o długich, siwych bokobrodach.
Chociaż żonaty, pędził życie rozwiązłe, również jak jego połowica. Nie przeszkadzali sobie wzajemnie. Dziś właśnie otrzymał rankiem liścik od guwernantki, szwajcarki, która w lecie bawiła w ich domu. Właśnie przyjeżdżała z południa do Petersburga, ma być w mieście i pomiędzy godziną trzecią a szóstą czeka go w hotelu „Italia“. Więc pan prezes chciał wcześniej zacząć posiedzenie i wcześniej skończyć, aby zdążyć przed szóstą do rudej Klary, z którą zeszłego roku zawiązał romansik na letniem mieszkaniu.
Wszedłszy do gabinetu, zamknął drzwi na zasuwkę, dobył z szafy z papierami ciążki i wykonał 20 ruchów w górę, naprzód, w bok i na dół, a następnie trzy razy lekko przysiadł, trzymając ciążki ponad głową.
— Nic tak nie podtrzymuje, jak oblewanie zimną wodą i gimnastyka — pomyślał, obmacywując lewą ręką z pierścionkiem, wsadzonym na mały palec, naprężony mięsień dwugłowy prawego ramienia. Należało jeszcze robić młynek (dwa te ruchy zawsze wykonywał przed dłuższem posiedzeniem), ale drzwi nagle drgnęły. Ktoś próbował je otworzyć. Przewodniczący pospiesznie schował ciążki i drzwi otworzył.
— Przepraszam — rzekł.
Do pokoju wszedł jeden z sędziów, nizki, w złotych okularach, z podniesionemi ramionami i twarzą chmurną.
— Znów Macieja Nikitycza niema — przemówił przybysz z niezadowoleniem.
— Niema jeszcze? — rzekł przewodniczący, wdziewając mundur. — Wiecznie się spóźnia.
— To dziwne — taka niesumienność — wtrącił sędzia i usiadł gniewny, wyjmując papierosa.
Sędzia, człowiek bardzo systematyczny, miał rano nieprzyjemne zajście z żoną o to, że żona wydała wcześniej dane jej na cały miesiąc pieniądze. Prosiła, aby dał zaliczkę, on odrzekł, że od swego nie odstąpi. Ztąd chryja. Żona powiedziała, że jeśli tak, to dziś obiadu w domu nie będzie, że niema co na obiad w domu czekać. Z tem odjechał. I bał się, że baba dotrzyma słowa, bo po niej wszystkiego spodziewać się można. No i żyj tu porządnie, moralnie, zgodnie — myślał, patrząc na jaśniejącego zdrowiem i weselem prezesa, co rozstawiwszy szeroko łokcie, pięknemi białemi dłońmi gładził gęste i długie siwiejące już faworyty i układał po obu stronach haftowanego kołnierza. Żyj-że tu... On zawsze zadowolony i wesoły, a ja męki cierpię.
— Wszedł sekretarz i przyniósł akta.
— Bardzo dziękuję — rzekł przewodniczący i zapalił papierosa.
— Jakąż sprawę weźmiemy pierwszą?
— Ja myślę, że otrucie — na pozór obojętnie rzeki sekretarz.
— Dobrze — jak otrucie, to otrucie — rzekł przewodniczący, skombinowawszy, że to taka sprawa, którą można skończyć o godzinie czwartej, a następnie odjechać.
— Macieja Nikitycza niema?
— Niema jeszcze.
— A Brewe jest.
— Jest — odrzekł sekretarz.
— Proszę mu powiedzieć, jeśli go pan zobaczy, że zaczynamy od otrucia.
Brewe był właśnie podprokuratorem, który miał wnosić oskarżenie.
Wyszedłszy na korytarz, sekretarz spotkał Brewego. Z wysoko podniesionemi ramionami, w rozpiętym mundurze, z teką pod pachą, podprokurator biegał, machając rękami i stukając obcasami, w jedną i drugą stronę korytarza.
— Michał Piotrowicz zapytuje, czyś pan gotów? — rzekł sekretarz.
— Rozumie się — ja zawsze jestem gotów. Jaka sprawa pierwsza?
— Otrucie.
— Wybornie — rzekł podprokurator. Ale nie znajdował tego wybornem — całą noc nie spał. Odprowadzano kolegę. Była pijatyka i karty do godziny drugiej, tak, że sprawy o otrucie przeczytać nie zdążył, i teraz ot, chciał ją choć przejrzeć. Sekretarz zaś umyślnie, wiedząc, że podprokurator sprawy tej nie czytał, poradził przewodniczącemu od niej zacząć. Sekretarz był człowiekiem liberalnym, a nawet radykalistą w zapatrywaniach.
Brewe zaś był konserwatystą. Sekretarz nie lubił go i zazdrościł mu posady.
— No, a jakże tam ze „skopcami?” — zapytał sekretarz.
Powiedziałem, że nie mogę — odpowiedział podprokurator. — Nie mogę z powodu braku świadków. Sam to oświadczę sądowi.
— Przecież to wszystko jedno.
— Nie mogę — rzekł podprokurator i machając ręką, podążył do swego gabinetu.
Odkładał sprawę „skopców” z powodu braku małoznaczącego świadka, dlatego tylko, że gdyby sprawę sądził komplet sędziów intelligentnych, łatwo mogłoby wydarzyć się uniewinnienie. A wedle umowy z prezydującym, sprawę należało przenieść na posiedzenie powiatowew, gdzie będzie więcej chłopów, a tem samem więcej szans dla oskarżenia.
Ruch na korytarzu, wzrastał. Najwięcej ciekawych kupiło się około sali wydziału cywilnego, gdzie toczyła się sprawa, o której opowiadał przysięgłym ów okazały jegomość, wielki amator spraw sądowych. W chwili zarządzonej przerwy z sali wyszła ta sama staruszka, której potrafił genialny adwokat zagrabić majątek na rzecz strony nie mającej do tego żadnego prawa. Wiedzieli o tem sędziowie, wiedział tem lepiej sam powód i jego adwokat, ale wymyślony przez nich zabieg był takim, że trzeba było zabrać majątek staruszce i oddać go powodowi. Staruszka była to sobie otyła kobiecina, ubrana odświętnie, z ogromnemi kwiatami u kapelusza. Wyszedłszy ze drzwi, stanęła na korytarzu i wymachując tłustemi, krótkiemi rękoma, wciąż powtarzała, zwrócona do swego adwokata: Cóż teraz będzie? Zmiłuj się pan. Cóż to takiego? Adwokat patrzył na kwiaty, na kapelusz i nie słuchał jej — coś w myśli kombinując.
Za staruszką ze drzwi sali wydziału cywilnego, błyszcząc wyłogami szeroko otwartej kamizelki i z zadowolonem z siebie obliczem, wyszedł szybko tenże sam znakomity adwokat, który to sprawił, że staruszka z kwiatami straciła wszystko, a klient, co mu zapłacił za sprawę dziesięć tysięcy rubli, dostał więcej niż sto tysięcy. Oczy wszystkich zwróciły się na adwokata, on to czuł i całą swoją powierzchownością zdawał się mówić: „No, nie potrzeba żadnych oznak czci” i przeszedł szybko, mijając zebranych.




VII.

Przyjechał nareszcie i Maciej Nikitycz, a komisarz sądowy, chudy człek z długą szyją, chodzący bokiem i na bok wydymający dolną wargę, wszedł do pokoju przysięgłych. Komisarz sądowy był to człowiek zacny, z wykształceniem uniwersyteckiem, ale nigdzie nie zagrzał miejsca, jako pijak nałogowy. Trzy miesiące temu pewna hrabina, protektorka jego żony, wyrobiła mu to miejsce i jakoś szczęśliwie utrzymał się dotąd, z czego był szczerze zadowolonym.
— Cóż, panowie są wszyscy? — rzekł, nakładając pince-nez i przyglądając się obecnym.
— Zdaje się, że nikogo nie brakuje — odpowiedział wesoły kupiec.
— Sprawdzimy — rzekł komisarz sądowy i dobywszy z kieszeni listę, zaczął wywoływać z kolei, patrząc to przez pince-nez, to bokiem...
— Radca stanu I. M. Nikiforów.
— Jest — rzekł okazały pan, znający wszystkie sądowe sprawy.
— Dymisyonowany pułkownik Jan Siemionowicz Iwanow.
— Tutaj — przemówił człowiek w mundurze.
— Kupiec 2-ej gildyii Piotr Bakłaszow.
— Jest — rzekł dobroduszny kupiec, śmiejąc się całą gębą. — Do usług!
— Porucznik gwardyi, książę Dymitr Niechludow.
— Ja — odrzekł Niechludow.
Komisarz sądowy ze szczególną uprzejmością, patrząc powyżej okularów, skłonił się, jakby wyróżniając tem księcia od drugich.
— Kapitan Jerzy Dmitryewicz Danczenko, Kupiec Grzegórz Jefimowicz Kuleszów itd. itd.
Dwóch tylko było nieobecnych, reszta stawiła się.
— Teraz panowie raczą przejść do sali — rzekł komisarz, uprzejmie wskazując drzwi.
Ruszyli wszyscy i przepuszczając jeden drugiego we drzwiach, wyszli na korytarz, a z korytarza do sali posiedzeń. Sala sądowa była długą i obszerną. Jeden jej koniec zajmowało podwyższenie, na które wiodło trzy schodki. Na wzniesieniu pośrodku stół stał, pokryty zielonem suknem, z ciemniejszem równie zielonem oszyciem. Za stołem stały trzy krzesła dębowe z Wysokiem rzeżbionem oparciem. W prawym kącie wisiał wizerunek Chrystusa w cierniowej koronie i stał stolik z Ewangelią, z prawej strony stała katedra dla prokuratora. Z lewej strony, naprzeciw katedry, był w głębi stolik sekretarza, a bliżej od publiczności rzeźbiona dębowa krata, po za nią zaś pusta ława podsądnych. Z prawej strony na wzniesieniu stały dwa rzędy krzeseł z wysokiemi oparciami dla przysięgłych, niżej krzesła dla adwokatów. Wszystko to mieściło się w jednej części sali, przedzielonej kratkami na dwoje. Część tylną wypełniały ławki, wzniesione jedna nad drugą, i ciągnęły się tak, aż do ściany. W pierwszych ławkach siedziało cztery kobiety, robotnice fabryczne, czy też służące, i dwóch mężczyzn, również wyrobników.
Oszołomieni wspaniałą dekoracyą sali, trwożliwie szeptali między sobą.
Wkrótce po wejściu przysięgłych komisarz sądowy, idąc boczkiem, wystąpił na środek sali i doniosłym głosem, jakby chcąc przerazić tem obecnych, krzyknął.
— Sąd idzie!
Powstali wszyscy, a na podniesienie sali weszli sędziowie. Najpierw przewodniczący z rozwiniętemi mięśniami i pysznemi bokobrodami. Dalej posępny sędzia w złotych okularach, który był jeszcze posępniejszy, bo przed samą sesyą spotkał swego szwagra, kandydata sądowego, który oświadczył mu, że widział się z siostrą, a siostra powiedziała, że obiadu nie będzie.
— No więc cóż? pójdziemy do szynczku? — żartował szwagierek.
— Nic w tem śmiesznego — rzekł ponury sędzia i stał się jeszcze więcej ponurym.
I nakoniec trzeci członek sądu, tenże sam Maciej Nikitycz, co się wiecznie spóźniał. Był to dobry, brodaty człowieczysko, z łagodnemi, w dół spuszczonemi oczyma. Chorował na katar żołądka i właśnie tegoż rana rozpoczął nowy rodzaj dyety, i ten to nowy sposób zatrzymał go dłużej w domu, niż zwykle. Teraz właśnie, wchodząc na podwyższenie, miał uwagę niezmiernie skupioną, bo zwykł był odgadywać odpowiedź na pytanie, jakie sobie zadawał. Więc umyślił sobie, że jeżeli liczba kroków odedrzwi gabinetu do krzesła da się podzielić przez trzy całkowicie, to nowy regime wyleczy go z kataru żołądka, jeżeli przeciwnie to nie wyleczy. Kroków naliczył 26, ale zrobił jeden maleńki kroczek i akurat dwudziestym siódmym doszedł do krzesła. Osobistości przewodniczącego i sędziów, skoro weszli na wzniesienie w mundurach z kołnierzami haftowanemi złotem, były nad miarę imponujące.
Oni to sami czuli, więc jakby zmieszani swą wielkością, siedli spiesznie, spuściwszy skromnie oczy na rzeźbione krzesła, w stół zielonem suknem kryty, na którym spoczywał czysty papier i świeżo zatemperowane ołówki różnej wielkości.
Razem z członkami sądu wszedł podprokurator.
I on również spiesznie, z teczką pod pachą, machając ręką, podążył na swoje miejsce przy oknie i natychmiast pogrążył się w czytanie i przeglądanie papierów, korzystając z każdej minuty, aby się przygotować do sprawy. Sekretarz siedział na przeciwnym końcu wzniesienia i przygotowawszy wszystkie papiery, jakieby mogły być potrzebne do czytania, przeglądał artykuł, który dostał i czytał wczoraj. Chciał pomówić o tym artykule z brodatym sędzią, który podzielał jego zapatrywanie, i przed rozmową pragnął jeszcze lepiej rzecz zbadać.




VIII.

Przewodniczący, przejrzawszy papiery, zadał kilka pytań komisarzowi sądowemu i sekretarzowi, a otrzymawszy odpowiedzi twierdzące, rozkazał przyprowadzić podsądnych. Drzwi za kratą otwarły się i weszło dwóch żandarmów w czapkach, z dobytemi pałaszami, a za nimi najpierw jeden podsądny, rudy, piegowaty mężczyzna, i dwie kobiety. Mężczyzna miał na sobie płaszcz aresztancki, nieco za szeroki i za długi na niego. Wchodząc na salę, miał ręce na dół spuszczone, podtrzymując szeroko odstawionemi wielkiemi palcami obu rąk opadające zbyt długie rękawy szyneli. Nie patrząc na sędziów i widzów, uważnie spoglądał na ławkę, którą obchodził. Obszedłszy uważnie, siadł na brzegu robiąc miejsce dla drugich, wlepił wzrok w przewodniczącego i niby coś szepcząc, zaczął poruszać mięśniami żwaczami. Za nim weszła niemłoda już kobieta, także w aresztanckim chałacie. Na głowie miała chustkę więzienną, twarz blado-szarą, bez brwi i rzęs i z poczerwieniałemi oczyma. Kobieta ta wydawała się zupełnie spokojną. Kiedy przechodziła na swoje miejsce, chałat jej o coś się zaczepił. Więc starannie, nie spiesząc się, odczepiła go i usiadła.
Trzecią podsądną była Masłowa.
Jak tylko weszła, oczy wszystkich mężczyzn, w sali będących, zwróciły się na nią i długo nie odrywały się od tej białej twarzy, czarnych błyszczących oczu i rysującej się wyraźnie pod chałatem wyniosłej, wypukłej piersi. Nawet żandarm, obok którego przechodziła, nie spuszczając oczu, spoglądał na nią, jak przechodziła, jak siadła, a następie, gdy się już usadowiła. Jakby czując się winnym, odwrócił się szybko i otrząsnął i długo, patrzył się uparcie w okno wprost przed siebie. Przewodniczący czekał, dopóki podsądni miejsc swych nie zajmą, a skoro tylko Masłowa siadła, zwrócił się do sekretarza.
Zaczęła się zwykła procedura. Obliczenie przysięgłych, rozprawa o nieobecnych, nałożenie na nich kary, decyzya o tych, co się wypraszali, i dopełnienie nieobecnych zapasowymi. Następnie przewodniczący poskładał kartki, włożył je do szklanej urny i zaczął, zakasawszy nieco haftowane rękawy, wyjmować po jednej kartce, roztwierać je i czytać. Następnie poprawił rękawy i poprosił obecnego duchownego o odebranie od sędziów przysięgłych przysięgi. Staruszek duchowny, z obrzmiałą blado-żółtą twarzą, w brunatnej rasie, ze złotym krzyżem na piersiach i jakimś jeszcze niewielkim orderem przypiętym z boku, powoli suwając pod rasą obrzmiałemi nogami, zbliżył się do stojącego przed obrazem stolika z Ewangelią. Przysięgli wstali i tłocząc się, podeszli bliżej.
— Proszę — odezwał się duchowny, dotykając obrzmiałą ręką krzyża na piersiach, i czekając zbliżenia się wszystkich przysięgłych.
Kiedy przysięgli weszli wszyscy na wzniesienie, duchowny przechyliwszy na bok siwą i łysą głowę, wdział na siebie szatę kościelną i poprawiwszy rzadkie włosy, zwrócił się do przysięgłych.
— Prawą rękę podnieść, a palce złożyć ot tak — mówił powolnie starczym głosem, podnosząc opuchłą rękę z dołkami nad każdym palcem, i składając te palce wedle przepisanej formy. — Teraz proszę powtarzać za mną: Ślubuję i przysięgam Bogu Wszechmogącemu, przed świętą jego Ewangelią i krzyżem Pańskim, że w sprawie co do której... mówił, czyniąc przestanek po każdem zdaniu.
— Nie opuszczać rąk — proszę trzymać tak — rzekł do młodego człowieka, co opuścił rękę... że co do sprawy w której...
Jegomość z faworytami, pułkownik, kupiec i inni trzymali ręce ze złożonemi do siebie dwoma palcami, jak tego wymagał duchowny, i jakby ze szczególną rozkoszą, bardzo poprawnie i wysoko, drudzy jakoś niechętnie i niewyraźnie.
Jedni zbyt głośno wymawiali słowa, jakby wyzywająco i z zaznaczeniem, jakby chcieli wyrazić: a ja będę mówił i będę — co mi kto zrobi, drudzy tylko szeptali, opóźniali się i znów, jakby przerażeni, domawiali spiesznie. Jedni trzymali w górze złożone palce, inni rozszerzali je i znów składali. Po wykonaniu przysięgi przewodniczący wezwał przysięgłych do wyboru ze swego grona kierownika obrad. Przysięgli wstali i przeszli do izby obrad, gdzie prawie wszyscy wyjęli papierosy i palić zaczęli. Ktoś zaproponował na przewodniczącego owego pokaźnego jegomościa. Wszyscy zgodzili się na to od razu i rzuciwszy niedopałki, powrócili na salę. Przewodniczący zakomunikował prezesowi sądu, że jest wybranym, i przysięgli zasiedli w dwóch rzędach krzeseł z wysokiemi oparciami. Wszystko szło gładko i uroczyście, i ta właśnie prawidłowość, konsekwencja, nastrój podniosły, widocznie zadowalniały obecnych, dając im to przekonanie, iż spełniają poważne i doniosłe zadanie społeczne. Tego wrażenia doznawał i Niechludow.
Skoro przysięgli usiedli, prezes sądu wygłosił mówkę o ich przywilejach, obowiązkach i odpowiedzialności.
Wygłaszając swą mowę, przewodniczący ciągle zmieniał pozycyę: to opierał się prawą, to lewą ręką, to przechylał się w tył, to ku poręczy krzesła, to równał brzegi papieru, to znów gładził nożyk do przecinania, lub obracał w palcach ołówek.
Przywileje przysięgłych, wedle słów mówcy, zależały na tem, że mogą oni za pośrednictwem przewodniczącego zadawać pytania podsądnym, mogą mieć papier i ołówek i oglądać dowody rzeczowe.
Obowiązek zaś polegał na tem, aby sądzić nie stronniczo, ale sprawiedliwie. Odpowiedzialność zależała na tem, że w razie zdradzenia tajemnicy obrad, lub znoszenia się z podsądnymi, przysięgli pociągnięci będą do odpowiedzialności. Wszyscy słuchali z namaszczeniem. Kupiec, siejąc naokoło siebie odór wódki, i powstrzymując głośną czkawkę, za każdem zdaniem kiwał głową przytakująco.




IX.

Przewodniczący, zakończywszy przemówienie, zwrócił się do podsądnych:
— Szymonie Kartinkin proszę wstać.
Szymon zerwał się nerwowo. — Mięśnie twarzy zaczęły drgać mu jeszcze żywiej.
— Nazwisko pańskie?
— Szymon syn Piotra Kartinkin — wygłosił sucho i szybko, najwidoczniej przygotowawszy się do odpowiedzi.
— Stan?
— Włościanin.
— Gubernia i powiat?
— Z Tulskiej guberni, z Kropiwińskiego powiatu, gminy kupianskiej, wsi Borki.
— Ile lat wieku?
— Trzydzieści cztery, rodziłem się w tysiąc ośmset...
— Jakiego wyznania?
— Rosjanin — prawosławny.
— Żonaty?
— Kawaler.
— Rodzaj zajęcia?
— Numerowy z hotelu „Maurytania”.
— Oskarżony był pod sądem?
— Nigdy — jako się żyło przedtem...
— Nie był oskarżony pod sądem?
— Nigdy, uchowaj Boże.
— Kopię aktu oskarżenia doręczono?
— Otrzymałem.
— Proszę usiąść. Eufemia Iwanowna Boczkowa — rzekł przewodniczący, zwracając się do następnej podsądnej.
Ale Szymon stał jeszcze, zasłaniając sobą Boczkowę.
— Kartinkin — proszę usiąść.
Kartinkin stał ciągle.
— Kartinkin proszę usiąść!
Ale Kartinkin stał dalej i usiadł dopiero wtenczas, kiedy nadbiegł komisarz z krzywą głową, i wytrzeszczywszy oczy z tragicznym szeptem przemówił: — Siąść! siąść!
Kartinkin siadł równie szybko jak i wstał, owinął się w chałat i znów zaczął, milcząc, poruszać szczękami.
— Nazwisko — z ciężkiem westchnieniem odezwał się przewodniczący do podsądnej, nie patrząc na nią i coś szukając w leżących przed nim papierach. Prezes był tak udoskonalony w robocie, że mógł robić dwie rzeczy naraz.
Boczkowa liczyła lat 43, była mieszczanką rodem z Kołomny, służyła za numerowę w tymże hotelu Maurytania.
Pod sądem i śledztwem nie zostawała, kopię aktu oskarżenia otrzymała. Odpowiadała śmiało i z taką intonacyą, jakby chciała wyrazić: Tak. Eufemia i Boczkowa, kopię otrzymałam, i szczycę się tem, i drwić z siebie nikomu nie dam:
Boczkowa, nie czekając, rychło jej każą usiąść siadła, jak tylko ukończono pytania.
— Nazwisko? — rzekł przewodniczący do trzeciej podsądnej.
— Trzeba wstać... przemówił miękko i łagodnie, widząc, że Masłowa siedzi.
Masłowa bystrym ruchem podniosła się i z wyrazem gotowości, wystawiając naprzód wydatną pierś swoją, patrzyła prosto na twarz przewodniczącego uśmiechającemi się czarnemi, nieco skośnemi oczyma.
— Nazwisko?
— Nazywano mnie Lubow — odparła szybko.
Niechludow nałożywszy pincenez, patrzył na podsądnych w miarę tego, jak ich badano. — To nie może być — pomyślał nie spuszczając podsądnej z oczu. — Jakim-że sposobem „Lubow’, ” myślał, usłyszawszy odpowiedź.
Przewodniczący chciał pytać dalej, ale sędzia w okularach, zaszeptawszy coś gniewnie, wstrzymał go. Przewodniczący skłonił głowę potakująco i zwrócił się do oskarżonej.
— Jakże — Lubow? — Oskarżona zapisana jest inaczej.
Podsądna milczała.
— Pytam oskarżoną, jakie jej imię rzeczywiste?
— Jakie imię dano na chrzcie św.? — zapytał gniewny sędzia.
— Przedtem wołano na mnie Katarzyna.
— To niepodobna — mówił dalej do siebie Niechludow. I wiedział już teraz niewątpliwie1 że to była taż sama dziewczyna, wychowanka pokojowa, ta, którą niegdyś miłował, rzeczywiście miłował, którą potem w jakimś obłędzie bezrozumnym uwiódł porzucił i której nigdy później nie wspominał. A nie wspominał dlatego, że to wspomnienie było dlań przykrem i męczącem, bo czyniło go winnym, bo wykazywało jawnie, że on, szczycący się uczciwością, nietylko nieuczciwie, ale nawet podle z tą kobietą postąpił.
Tak — to była ona. — I on widział obecnie tę jasną, wyjątkową tajemną odrębność, co wyróżnia każdego człowieka śród innych, co daje mu ów typ właściwy jeden jedyny, w wszechświecie nie znajdujący sobowtóru.
Nie mówiąc już o niezwykłej białości i krągłości twarzy, ta oryginalność, miła, wyjątkowa, przyrosła do tej twarzy — do tych policzków i ust, a osobliwie do tych nieco skośnych oczu — do tego naiwnego wejrzenia, w przychylnym wyrazie nietylko w twarzy, ale i całej osobie.
— Trzeba było tak powiedzieć — znów szczególnie miękko rzekł przewodniczący. Nazwisko jak?
— Nie miałam ojca... rzekła Masłowa.
— Jak było chrzestnemu ojcu?
— Michał.
— Co ona mogła takiego zrobić? — myślał Niechludow, oddychając ciężko.....
— Nazwisko — jak nazwisko? — pytał dalej przewodniczący.
— Po matce nazywano mnie Masławą.
— Stan?
— Mieszczanka.
— Wyznania prawosławnego?
— Prawosławnego.
— Zajęcie...
— Masłowa milczała.
— Zajęcie? — pytam. Czem zajmowała się oskarżona?
— Pan przecie wie — rzekła Masłowa i uśmiechnęła się, ale w tej chwili bystro spojrzawszy dokoła, znów patrzała prosto w twarz przewodniczącego.
Było tak coś niezwykłego i strasznego w wyrazie twarzy, coś tak żałosnego w znaczeniu wypowiedzianych słów i w tym uśmiechu, i w spojrzeniu bystrem, jakiem obrzuciła salę, że przewodniczący pochylił się, spuściwszy oczy i w sali na chwilę zaległa cisza. Ciszę tę przerwał czyjś śmiech pośród publiki. Ktoś inny syknął.
Przewodniczący podniósł głowę i pytał dalej:
— Oskarżona nie była badaną, ani karaną sądownie?
— Nie — odrzekła cicho Masłowa i westchnęła.
— Kopię aktu oskarżenia doręczono?
— Doręczono.
— Proszę usiąść.
Oskarżona uniosła spódnicę ruchem, jakim strojne damy unoszą tren sukni, i siadła, włożywszy drobne, białe ręce w rękawy płaszcza, nie spuszczając oczu z przewodniczącego.
Rozpoczęło się wyliczanie świadków, wydalanie świadków z sali, kwestya lekarza biegłego, zaproszenie tegoż lekarza do sali posiedzeń. Potem sekretarz powstał, i zaczął czytać akt oskarżenia. Czytał wyraźnie i głośno, ale tak szybko, że głos jego źle wymawiający litery Z i r, zlewał się w monotonne usypiające brzęczenie.
Sędziowie, opierając się to o jedną, to o drugą poręcz krzesła, to na stole, to na oparciu, to przymykali oczy — to znów otwierali, szepcząc między sobą. Żandarm kilkakrotnie powstrzymywał natarczywie napastujące go ziewanie. — Z podsądnych jeden Kartinkin poruszał szczękami bez odpoczynku. Boczkowa siedziała wyprostowana i spokojna, od czasu do czasu drapiąc się w głowę pod chustką.
Masłowa to siedziała nieruchoma, słuchając czytającego, wpatrzona w niego, to wzdrygała się, jakby chcąc coś powiedzieć, czerwieniła, wzdychała ciężko, przekładała ręce, oglądała się i znów patrzyła na czytającego sekretarza.
Niechludow siedział w pierwszym rzędzie, na nizkiem krześle drugiem z brzegu, i nie zdejmując pince-nez, patrzył na Masłowę. Dusza jego pracowała w trudzie i bólu.




X.

Akt oskarżenia brzmiał jak następuje:
W dniu 17 stycznia 18... roku zmarł nagle w hotelu „Maurytania” przejezdny z Kurhania kupiec 2 gildyi Terapont Emilianowicz Smielkow.
Miejscowy lekarz policyjny 48 ucząstku stwierdził, że śmierć nastąpiła od pęknięcia serca, spowodowanego nadużyciem napojów wyskokowych.
Ciało Smielkowa oddano matce ziemi.
W kilka dni później, powracający z Petersburga kupiec Tiwochin ziomek i towarzysz Smiełkowa, dowiedziawszy się o okolicznościach, w jakich nastąpił zgon Smielkowa, zaczął podejrzywać otrucie w celu zagrabienia pieniędzy, jakie zmarły posiadał.
Podejrzenie to zaczęło przybierać cechy prawdy już w początkowem śledztwie, które wykazało: I). Smielkow na parę dni przed śmiercią podniósł w banku 3,800 rb. srebrem. Tymczasem przy spisie ruchomości, pozostałych po zmarłym, znaleziono gotówką tylko 312 rb. 16 k.
2) Cały dzień poprzedzający i całą ostatnią noc Smielkow przepędził z dziewczyną Łubką (Katarzyną Masłową) w jej mieszkaniu i w hotelu „Maurytania“, gdzie także z polecenia Smielkowa, podczas jego niebytności, przyjechała z domu od siebie Katarzyna Masłowa po pieniądze, które to pieniądze wydostała z kuferka Smielkowa, otworzywszy go danym jej przez Smielkowa kluczem, a to w obecności numerowych hotelu „Maurytania”: Eufemii Boczkowej i Szymona Kartinkina. W kufrze Smielkowa, po otwarciu go przez Masłową, obecni przy tem Boczkowa i Kartinkin widzieli paczki storublowych banknotów.
3) Po powrocie Smielkowa od Łubki, razem z tąż Łubką do hotelu „Maurytania“, ta ostatnia, wedle porady numerowego Kartinkina, dała Smielkowowi w kieliszku koniaku białych proszków, który jej dał Kartinkin.
4) Nazajutrz rano Łubka (Katarzyna Masłowa) sprzedała swej gospodyni, powołanej na świadka Rozanowej, brylantowy pierścionek Smielkowa — jakoby jej przez tegoż Smielkowa podarowany.
5) Numerowa hotelu „Manrytania“, Eufemia Boczkowa, złożyła na swój rachunek do miejscowego banku handlowego 1,800 rubli srebrem.
Sekcya sądowo-lekarska i badanie chemiczne wykazało obecność trucizny, co pozwalało przypuścić, że śmierć nastąpiła z otrucia.
Badani w charakterze obwinionych: Masłowa, Boczkowa i Kartinkin, do winy się nie przyznali, zeznając: 1) Masłowa — że rzeczywiście posłał ją Smielkow do hotelu „Maurytania“ po pieniądze swoje, że otworzywszy tam kuferek danym jej przez kupca kluczem, wzięła z kuferka 40 rubli srebrem, jak jej polecono, ale więcej pieniędzy nie brała, co mogą zaświadczyć Boczkowa i Kartinkin, w obecności których otwierała i zamykała kuferek i brała pieniądze. Dalej zeznała, że przy powtórnym przyjeździe swoim do numeru kupca Smielkowa rzeczywiście dała mu, nauczona przez Kartinkina, do wypicia w koniaku jakichś proszków, które uważała za proszki na sen, a dała dlatego, żeby kupiec zasnął i prędzej puścił ją do domu.
Pierścionek podarował jej sam Smielkow, za to, że ją wybił, a ona zaczęła płakać i chciała od niego odjechać.
Eufemia Boczkowa zeznała, że ona nic nie wie o zaginionych pieniądzach, że nie wchodziła do numeru kupca, gospodarowała tam tylko Łubka, a jeżeli co zagrabiono kupcowi, to wzięła Łubka, kiedy przyjechała z kluczem kupca po pieniądze.
W tem miejscu odczytywanego zeznania Masłowa drgnęła i, otworzywszy usta, spojrzała na Boczkową.
Skoro przedstawiono Boczkowej rachunek bankowy na 1,800 rb. srebrem — czytał dalej sekretarz — i zapytano: zkąd wzięła te pieniądze, zeznała że je zarobiła w ciągu 12 lat razem z Szymonem Kartinkinem, za którego myślała wyjść za mąż.
Z kolei Szymon Kartinkin przy badaniu pierwotnem zeznał, że on razom z Beczkową, za namową Masłowej, ukradł pieniądze i podzielił się niemi z Masłową i Boczkową, co posłyszawszy, Masłowa znów drgnęła, nawet zerwała się i poczerwieniała i zaczęła coś mówić, ale komisarz sądowy nie pozwolił na to.
Nareszcie — ciągnął dalej sekretarz — Kartinkin przyznał się, że dał Masłowej proszek na uśpienie kupca. W drugiem jednak badaniu zaprzeczał udziału swego w grabieży pieniędzy i dostarczeniu Masłowej proszków, oskarżając o wszystko ją jedną tylko. Co się zaś tyczy pieniędzy, złożonych przez Boczkową do banku, zgodnie z nią zeznał, że te pieniądze zarobili wspólnie podczas 12-to letniej służby w hotelu od gości, wynagradzających ich za usługę.
Wywody aktu oskarżenia były następujące:
Zważywszy, co powiedziano wyżej: włościanin ze wsi Borki Szymon Kartinkin, wieku lat 33 liczący, mieszczka Eufemia Boczkową, lat 43 licząca, i mieszczanka Katarzyna Michajłowna Masłowa, wieku lat 27, są oskarżeni o to, że w dniu 17 stycznia 18... roku, uprzednio porozumiawszy się z sobą, zagrabili pierścionek i pieniądze kupca Smielkowa, w sumie 2 500 rubli i z zamiarem pozbawienia życia, dali wypić Smielkowowi truciznę, wskutek czego nastąpiła śmierć pomienionego Smielkowa. Przestępstwo takie przewidziane 4 i 5 p. 1453 art. kodeksu karnego, dlatego więc i na podstawie art. 201 kodeksu karnego włościanin Szymon Kartinkin, Eufemia Boczkową i mieszczanka Katarzyna Masłowa, sądzeni być mają przez sąd okręgowy z udziałem sędziów przysięgłych.
Tem zakończył sekretarz odczytanie długiego aktu oskarżenia, usiadł, zebrał papiery i palcami obu rąk zaczął poprawiać długie włosy. Wszyscy lżej odetchnęli w nadziei, że zaczęło się badanie, wkrótce wyjaśni się wszystko i sprawiedliwość zostanie wymierzone.
Jeden tylko Niechludow nie doznawał tego uczucia. Pochłaniała go całkowicie i napełniała dziwnym strachem i niepokojem ta myśl: co mogła uczynić ta Masłowa, którą znał jako niewinną i zachwycającą dziewczynę dziesięć lat temu? Co ona mogła uczynić?




XI.

Skoro przeczytano akt oskarżenia, przewodniczący, porozumiawszy się z członkami sądu, zwrócił się do Kartinkina z takim wyrazem twarzy, co mówił wyraźnie, że oto teraz wszystkiego dowiemy się do najdrobniejszych szczegółów.
— Włościaninie, Szymonie Kartinkin — zaczął, przechylając głowę na lewo.
Szymon Kartinkin wstał, wyprostował się i zaczął poruszać szczękami.
— Oskarżony jesteś o to, że w dniu 17 stycznia 18.... roku, łącznie z Eufemią Boczkową i Katarzyną Masłową zabrałeś z kuferka kupca Smielkowa pieniądze tegoż kupca, przyniosłeś następnie arszeniku i namówiłeś Masłową, ażeby dała wypić w wódce truciznę kupcowi Smielkowowi, wskutek czego nastąpiła śmierć tegoż Smielkowa. Czy przyznajesz się do winy? — zapytał, przekrzywiając głowę na prawą stronę.
— Nie mogę — w żaden sposób... ja usługiwałem gościom...
— Oskarżony powie później... Oskarżony przyznaje się do winy?
— Nie przyznają... Ja tylko.
— Oskarżony powie później. Czy przyznaje się oskarżony do winy? — spokojnie, ale stanowczo powtórzył przewodniczący.
— Nie mogę tego uczynić... dlatego... że... Komisarz sądowy znów podskoczył do Szymona Kartinkina, powstrzymując go tragicznym szeptem.
Przewodniczący, uważając rzecz na teraz za skończoną, przestawił łokieć ręki, w której trzymał papier, w inne miejsce, i zwrócił się do Eufemii Boczkowej.
— Eufemia Boczkowa — oskarżona jesteś, że w dniu 17 stycznia 18... roku w hotelu Maurytania, łącznie z Szymonem Kartinkinem i Katarzyną Masłową, zabraliście z kuferka kupcowi Smielkowowi pieniądze i pierścionek, a rozdzieliwszy łup między siebie, celem ukrycia przestępstwa, daliście się kupcowi napić trucizny, wskutek czego nastąpiła śmierć Smielkowa. Przyznajecie się do winy?
— Ja nic nie jestem winna — odparła śmiało i stanowczo oskarżona. — Nie chodziłam do numeru. A ta paskudnica, jak tam poszła, to i zmalowała całą sprawę.
— Oskarżona powie to potem. — Oskarżona nie przyznaje się do winy?
— Nie brałam pieniędzy, pić nie dawałam i do numeru noga moja nie stąpiła. Jakbym tam była, tobym tamtą wyrzuciła precz.
— Oskarżona nie przyznaje się do winy?
— Nigdy w świecie.
— Bardzo dobrze.
— Katarzyno Masłowo — zaczął przewodniczący, zwracając się do trzeciej obwinionej — jesteś oskarżoną o to, że przyjechawszy do numeru w hotelu „Maurytania” z kluczem od kuferka, należącego do kupca Smielkowa, wzięłaś z tego kuferka pieniądze i pierścionek — mówił dalej, jakby wyuczoną lekcyę przewodniczący, nachylając w tymże czasie ucho do członka sądu, zwracającego uwagę, że w spisie dowodów rzeczowych brakuje szklanki.
— Wzięła oskarżona z kuferka pieniądze i pierścionek — powtórzył przewodniczący — wzięła, i rozdzieliwszy łup, a potem znów przyjechawszy z kupcem Smielkowym do hotelu „Maurytania“, dała Smielkowowi do wypicia wódkę z trucizną, która spowodowała śmierć.
— Czy oskarżona przyznaje się do winy?
— Nic nie jestem winna — zaczęła mówić szybko. — Jak powiedziałam na początku, tak i teraz mówię: nie brałam, nie brałam i nie brałam, nic nie wzięłam, a pierścionek sam mi podarował.
— Więc oskarżona utrzymuje, że nie zabrała 2.500 rubli.
— Powiadam — nic nie wzięłam — tylko 40 rubli.
— A co do tych proszków — proszków w wódce danych Smielkowowi?
— To przyznaję. Tylko ja sądziłam, że to proszki na sen, jak mi to powiedzieli; że te proszki nieszkodliwe. Nie myślałam i nie chciałam, Bogiem się świadczę, nie chciałam.
— Więc oskarżona utrzymuje, że nie wzięła ani pieniędzy, ani pierścionka. Ale przyznaje, że dała proszki.
— Tak jest — tylko myślałam, że to proszki na sen. Dałam je tylko na to, żeby zasnął, nie chciałam i nie myślałam.
— Bardzo dobrze — rzekł przewodniczący widocznie zadowolony z wyniku badania. — Proszę opowiedzieć jak to było — ciągnął.dalej, opierając się w krześle i kładąc obie ręce na stole. — Proszę opowiedzieć jak było. Przyznanie się szczere znakomicie winę zmniejsza.
Masłowa milcząc, patrzyła w oczy przewodniczącemu.
— Proszę opowiedzieć, jak to się stało.
— Jak się stało? — zaczęła prędko mówić Masłowa. — Przyjechałam do hotelu, zaprowadzili ranie do numeru, tam był on, ale już bardzo pijany. (Z wyrazem dziwnego przerażenia w oczach wymawiała wyraz „on“). Chciałam odjechać, ale nie puścił.
Zamilkła, niby tracąc wątek opowieści, czy też myśląc o czem innem.
— No — a potem co?
— Cóż potem? Potem pobyłam czas jakiś i wróciłam do domu.
W tej chwili podprokurator; podniósł się z miejsca, opierając się na łokciu w dziwaczny sposób.
— Chce pan zadać pytanie? — rzekł przewodniczący, i otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, dał znak, że pytać można.
— Ja chciałbym zapytać, czy podsądna znała przedtem Szymona Kartinkina — rzekł prokurator, nie patrząc na Masłową.
I rzuciwszy pytanie — zacisnął usta i nachmurzył się.
Przewodniczący pytanie powtórzył. Masłowa z przestrachem zaczęła patrzeć na podprokuratora.
— Szymona? Znałam — odrzekła.
— Chciałbym dowiedzieć się, jaki to był rodzaj znajomości. Czy oskarżona często widywała się z nim?
— Jaka znajomość? Wołał mnie do gości, a nie znajomość — odpowiedziała Masłowa, patrząc niespokojnie to na podprokuratora, to na przewodniczącego.
— Chciałbym dowiedzieć się, dlaczego Kartinkin brał dla gości Masłową a nie inne dziewczyny — pytał podprokurator, mrużąc oczy z chytrym uśmiechem Mefista.
— Alboż ja wiem. Ja nie wiem dlaczego — mówiła Masłowa, oglądając się naokół bojaźliwie i na chwilę zatrzymując spojrzenie na Niechludowie. Kogo chciał, tego wołał.
— Czyż poznała mnie? — myślał Niechludow z przestrachem, czując, jak krew uderza mu do twarzy. Ale Masłowa nie odróżniła go od innych, odwróciła się natychmiast, patrząc z wyrazem przestrachu na podprokuratora.
— Oskarżona przeczy — to znaczy, że miała bliższy stosunek z Kartinkinem. Bardzo dobrze. Nie pytam się o nic więcej.
Podprokurator przestał się opierać i zaczął coś pisać. W rzeczywistości zaś nic nie pisał, tylko pociągał piórem po literach swej notatki — ponieważ widział, jak prokuratorzy i adwokaci, po jakiemś trafnem zapytaniu, zapisują uwagę do swego przemówienia, uwagę, co, ma się rozumieć, pogrążyć winna przeciwnika.
Prezes nie badał dalej oskarżonej, ponieważ porozumiewał się z sędzią w okularach, czy tenże zgadza się na porządek pytań, który już uprzednio był ustanowiony i napisany.
— No i cóż dalej? — pytał przewodniczący.
— Przyjechałam do domu — ciągnęła dalej Masłowa — i położyłam się spać, Ale zaledwie zasnęłam, służąca nasza Berta budzi mnie. „Idźże — on znowu przyjechał.” Wyraz on znowu wymówiła z dziwnym strachem. On chciał posłać po wódkę ale pieniędzy mu zabrakło. Wtenczas posłał ją do swojego numeru. I objaśnił, gdzie są pieniądze, i wiele wziąć. No i pojechałam.
Przewodniczący szeptał coś do sędziego, siedzącego z lewej strony, i nie słyszał co Masłowa opowiadała, ale żeby dowieść, iż wszystko słyszał — powtórzył ostatnie wyrazy.
— Oskarżona pojechała — i cóż?
— Przyjechałam i zrobiłam wszystko jak żądał, poszłam do numeru. Nie poszłam sama, tylko zawołałam Szymona Michajłowicza i ją — rzekła, wskazując na Boczkową.
— Kłamie — ja nie chodziłam... — zaczęła Boczkowa, ale ją powstrzymano.
— Przy nich wzięłam cztery dziesięciorublówki — rzekła Masłowa, chmurząc się i nie patrząc na Boczkową.
— Czy oskarżona, biorąc 40 rubli, nie zauważyła, ile było pieniędzy? — zapytał podprokurator.
Masłowa drgnęła, skoro przemówił do niej podprokurator. Nie wiedziała co i dlaczego — ale czuła, że on jej źle życzy.
— Nie rachowałam — widziałam tylko sto — rublówki.
— Oskarżona widziała storublówki — to dosyć dla mnie.
— Oskarżona przywiozła pieniądze? — pytał dalej przewodniczący, patrząc na zegarek.
— Przywiozłam.
— A potem co?
— Potem on znów mnie zabrał z sobą — rzekła Masłowa.
— A jakże oskarżona dała proszek w wódce?
— Jak dałam? Wsypałam do wódki i dałam.
— A na cóż dała oskarżona?
Westchnęła cicho i głęboko — nie odpowiadając zrazu na zapytanie.
— Nie chciał mnie puścić — rzekła po krótkiem milczeniu. Zamęczał mnie. Wyszłam na korytarz i mówię do Szymona: „Żeby choć puścił mnie od siebie. Sił nie mam.“ A Szymon rzeknie: „Już i nam dojadł do żywego, chcemy mu dać proszków na sen, zaśnie, to sobie pójdziesz.“ Ja mówię: „Dobrze.” Myślałam, że to proszek nie szkodliwy. Szymon dał mi papierek. Weszłam — on leżał za parawanem i kazał dać sobie koniaku. Wzięłam ze stołu butelkę fine-champagne, nalałam dwa kieliszki sobie i jemu, do jego kieliszka wsypałam proszek i dałam mu. Czyż jabym dała, żebym wiedziała?
— A zkąd oskarżona wzięła pierścionek?
— Pierścionek sam mi podarował.
— Kiedyż podarował oskarżonej?
— Jak przyjechaliśmy do numeru ja chciałam odejść, a on uderzył mnie w głowę i złamał grzebień. Rozgniewałam się i chciałam odjechać. Zdjął z palca pierścionek i dał mi go — abym tylko nie odjeżdżała.
Pod tę porę podprokurator znów powstał — i z tymże samym rzekomo naiwnym wyrazem twarzy prosił o pozwolenie zadania jeszcze kilku zapytań. Otrzymawszy pozwolenie, przekrzywił głowę na haftowany kołnierz i spytał:
— Chciałbym dowiedzieć się, jak długo bawiła podsądna w numerze u kupca Smielkowa?
Masłową znów strach ogarnął, i niespokojna, wodziła oczyma to na przewodniczącego, to na podprokuratora. Wreszcie przemówiła prędko:
— Nie pamiętam jak długo.
— A czy nie pamięta oskarżona, czy wstępowała gdziekolwiek w hotelu, wyszedłszy od kupca Smielkowa.
Masłowa zamyśliła się.
— Do niezajętego numeru sąsiedniego wstąpiłam.
— A po co oskarżona wstępowała? — rzekł podprokurator z zajęciem, zwracając się prosto ku niej.
— Czekałam na dorożkę.
— A Kartinkin był z oskarżoną w numerze, czy nie był?
— Przyszedł sobie.
— Po cóż przychodził?
— Zostało się trochę koniaku, wypiliśmy razem.
— A, razem wypiliście. Bardzo dobrze.
— Czy oskarżona rozmawiała z Szymonem i o czem?
Masłowa nachmurzyła się, poczerwieniała i rzekła szybko:
— Co mówiłam... Nic więcej nie wiem. Róbcie ze mną co chcecie. Jestem niewinna. Nic nie mówiłam. Co było — powiedziałam już wszystko.
— Nic nie mam więcej do nadmienienia — rzekł podprokurator do przewodniczącego — i podniósłszy ramiona w sposób nadzwyczajny, jął zapisywać skwapliwie zeznanie podsądnej, że ona weszła z Szymonem do niezajętego numeru.
Zapanowało milczenie.
— Oskarżona niema nic więcej do powiedzenia?
— Powiedziałam wszystko — rzekła wzdychając — i usiadła.
Przewodniczący zanotował coś w papierach, i wysłuchawszy uwagi, zrobionej mu przez sędziego z lewej strony, ogłosił zawieszenie sprawy na 10 minut, wstał spiesznie i wyszedł z sali.
Za sędziami podążyli przysięgli, adwokaci, świadkowie, i z przyjemnem uczuciem załatwienia już części ważnej sprawy — chodzili tu i owdzie.
Niechludow wszedł do izby przysięgłych — i usiadł przy oknie.




XII.

Tak — to była Kasia.
Stosunki Niechludowa z Kasią były takie. Poznał ją po raz pierwszy, kiedy jako student 3-go kursu, przygotowując pracę swoją o własności ziemskiej, przyjechał na wakacye letnie do ciotek.
Zwykle z matką i siostrą przepędzał lato w obszernych majętnościach pod Moskwą. Ale w tym roku siostra za mąż wyszła, a matka wyjechała do wód za granicę.
Niechludow miał pisać rozprawę więc zdecydował się spędzić Jato u ciotek. Tam w kącie zapadłym był spokój, nie było żadnych przeszkód — zresztą ciotki kochały swego krewnego i spadkobiercę — i on je kochał za ową staroświecczyznę i prostotę w życiu.
Niechludow w czasie pobytu u ciotek był w tej epoce życia, kiedy młodzieniec zaczyna po raz pierwszy samodzielnie odczuwać całą piękność tego życia, całe jego dla człowieka znaczenie, kiedy sobie stawia pewne ideały i nie wątpi w możność ich urzeczywistnienia.
W tym roku czytał „ Socyologię” Spencera i rozprawy tegoż autora o własności ziemskiej, a zapatrywania, w tych dziełach zawarte, tem więcej na niego oddziałały, że sam był synem właścicielki większej własności.
Ojciec jego nie był bogatym, ale matka otrzymała w spadku około 20 tysięcy morgów ziemi. Zrozumiał on wtedy po raz pierwszy całą niesłuszność prywatnej własności ziemskiej, a ponieważ był jednym z tych ludzi, dla których ofiara materyalna dla wyższych duchowych celów sprawia przyjemność, przeto postanowił zrzec się prawa własności i otrzymaną po ojcu ziemię rozdał chłopom. W tym duchu zamierzył napisać rozprawę.
Życie na wsi u ciotek szło mu takim trybem: Rano wstawał czasami o trzeciej i szedł do rzeki kąpać się jeszcze przed wschodem słońca. Nieraz tuman mgły słał się nad łąkami i rzeką, a skoro powracał, perliła się rosa na trawach, liściach i kwiatach. Czasami, wypiwszy kawę, zasiadał do pisania, lub czytał źródła, ale częściej znów wychodził z domu i błądził po polach i lasach. Przed obiadem przespał się czasami w ogrodzie, w lesie, lub nad potokiem. Przy obiedzie radował ciotki swem weselem. Po obiedzie jeździł konno, pływał łódką — a wieczorem albo czytał, albo siedział z ciotkami, kładąc pasyanse. Często w noce księżycowe sen odbiegał jego powiek. Nie spał — bo kipiał w nim nadmiar życia. — Przeto miast spania, chodził nocami po ogrodzie z myślami swemi i marzeniem.
W ten sposób przepędził spokojnie i szczęśliwie pierwszy miesiąc pobytu na wsi, nie zwracając zupełnie uwagi na zwinną półwychowankę — półpokojową, czarnooką Kasię.
Niechludow, chowając się od lat 19 tu pod okiem matki, był zupełnie niewinnym chłopcem. Marzył o kobiecie, jako o towarzyszce życia. Kobiety, co nie mogły być jego żonami — uważał nie jako kobiety, ale jako ludzi zwykłych. Zdarzyło się jednak tegoż lata, że na Wniebowstąpienie przyjechała do ciotek ich sąsiadka z dziećmi, też z dwiema panienkami, uczniem gimnazyum, i bawiącym u niej młodym artystą, pochodzącym z chłopów.
Po herbacie zaczęli bawić się na skoszonym trawniku w łapanego. Wzięli do zabawy i Kasię. Po niejakim czasie wypadła kolej na Niechludowa ścigać się z Kasią. Zawsze patrzył na nią z przyjemnością, ale ani mu do głowy przyszło, żeby kiedykolwiek mógł istnieć jakiś związek między nimi.
— No, tej nigdy nie złapiesz — mówił „jastrząb”, wesoły malarz, biegający bystro na krótkich, krzywych, ale silnych chłopskich nogach.
— Może potknąć się.
— I tak pan nie złapie.
— Raz, dwa, trzy.
Uderzyli trzy razy w dłonie. Zaledwie wstrzymując się od śmiechu, Kasia szybko zamieniła się na miejsca z Niechludowym i ścisnąwszy małą nieco szorstką dłonią jego dużą rękę, zaczęła uciekać w lewą stronę, szeleszcząc krochmaloną spódnicą.
Niechludow biegał szybko — nie chciał dać się złapać malarzowi, więc umykał z całej siły. Skoro się obejrzał, zobaczył malarza, goniącego Kasię, ale ona żywo, przebierając młodemi sprężystemu nóżkami, nie dała się doścignąć i zmykała na lewo. Przed nimi był gęsty klomb bzu, po za który nikt dotąd nie uciekał, ale Kasia, obejrzawszy się na Niechludowa, dała mu znak głową, żeby się zbiedz z sobą po za klombem.
Zrozumiał i pobiegł za krzaki. Za krzakami był rowek, o którym nic nie wiedział — a zarosły go pokrzywy.
Potknął się — upadł, poparzywszy ręce pokrzywami i zamoczywszy padającą wieczorną rosą. Zerwał się ze śmiechem, otrząsnął i wybiegł na puste miejsce.
Kasia, rozpromieniona, śmiejąca, z czarnemi jak wilgotna porzeczka oczyma, biegła na jego spotkanie. Podeszli do siebie — i ujęli się za ręce.
— Poparzył się pan — ja o mało co również — rzekła, poprawiając swobodną ręką warkocz, i oddychając ciężko, patrzyła w górę na niego.
— Nie wiedziałem, że tam jest rowek — odpowiedział, śmiejąc się także i nie puszczając jej ręki.
Kasia podsunęła się do niego, i on sam nie wiedząc, jak i kiedy się to stało, pochylił ku niej twarz, ona się nie uchyliła, więc ścisnął silniej rękę i pocałował ją w usta.
— Otóż masz! — zawołała, i bystrym ruchem wyrwawszy rękę, uciekła.
Podbiegłszy do krzaku bzu, zerwała dwie białe, już osypujące się kiście i uderzając się niemi po rozgrzanej twarzy a oglądając się na niego, śmiało machała przed sobą rękoma i powracała napowrót do grających.
Od tej pory stosunki Niechludowa z Kasią zmieniły się i stały się właśnie takiemi — jakie bywają zwykle między niewinnym, młodym chłopcem, i równie niewinną dziewczyną — których coś ciągnie do siebie.
Skoro Kasia wchodziła do pokoju, nawet gdy zdaleka dojrzał Niechludow jej biały fartuszek, wszystko dla niego jaśniało słońcem, wszystko było więcej zajmującem, weselszem, w życie wstępowała radość. Tegoż samego doświadczała i Kasia. Ale nietylko obecność i blizkość Kasi wywoływały te wrażenia, dość było dla niego pomyśleć, że jest Kasia, a dla niej, że jest Niechludow. Jeśli otrzymał niemiły list od matki, albo nie kleiła mu się robota, albo ogarniał go ten dziwny niewytłómaczony smutek młody — dość było pomyśleć: — ot przecie jest Kasia — wnet ją zobaczę — i wszystko nikło jak mgła — jak cień.
Kasia miała wiele zajęcia w domowem gospodarstwie. Ale umiała dać wszystkiemu radę i w chwilach swobodnych czytała. Niechludow dawał jej Dostojewskiego i Turgieniewa, których sam czytał niedawno. Najwięcej jej się podobało „Zacisze“ Turgieniewa. Rozmawiali z sobą dorywczo — to spotkawszy się na korytarzu, to na ganku, to na podwórzu, a czasami w izdebce starej pokojowej ciotek, Marty Pawłówny, z którą razem Kasia mieszkała. Do tej to garderóbki przychodził czasem Niechludow pić herbatę z „prykuską.“
Rozmowy w obecności Marty Pawłówny miały dziwny urok. Gorzej było rozmawiać sam na sam. Natychmiast oczy zaczynały mówić co innego, coś co daleko ważniejsze, niż to co mówiły usta, twarze zaczynały się mienić, robiło się jakoś nieswojo, i rozchodzili się. Taki stosunek pomiędzy Niechludowem i Kasią trwał ciągle podczas pierwszego pobytu u ciotek.
Ciocie coś zauważyły i przestraszyły się, a nawet napisały o tem do księżny Heleny Iwanówny, matki Niechludowa. Ciocia Marya obawiała się, żeby Dymitr nie poznajomił się z Kasią bliżej. Ale to były próżne obawy. Niechludow kochał Kasię, sam nie wiedząc o tem, jak kochają ludzie niewinni, a ta miłość była najlepszą obroną od upadku, tak dla niego, jak dla Kasi. Obawy zaś poetycznej cioci Zofii zasadzały się na tem, aby Dymitr ze swoim stanowczym charakterem, pokochawszy Kasię, nie zechciał się z nią żenić, nie bacząc na jej stan i stanowisko. I te obawy miały daleko więcej słuszności.
Gdyby Niechludow wtenczas zdawał sobie jasno sprawę ze swego uczucia dla Kasi, gdyby go zwłaszcza przekonywać chciano, że pod żadnym pozorem nie może łączyć swoich losów z taką dziewczyną, to bardzo łatwo wydarzyć się mogło, że w prostocie swoich przekonań mógł sądzić, że niema żadnych przeszkód do ożenienia się z Kasią, nie patrząc na to, kim ona jest — jeśli ją tylko prawdziwie się kocha. Ale ciotki nic mu nie wspomniały o swych obawach; więc odjechał, nie przeświadczywszy się o miłości swojej dla Kasi.
Był przekonany, że uczucie jego dla Kasi jest tylko jednym z przejawów tych wypełniających całe jego jestestwo poczuć wesela życia, które podzielała ta miła, wesoła dziewczyna.
Kiedy odjeżdżał, a Kasia, stojąc na ganku z ciotkami, patrzyła na niego swemi czarnemi, lekko skośnemi, a pełnemi łez oczyma, poczuł jednak, że traci coś, co jest przepiękne i drogie, co może zniknie na zawsze i nie odnajdzie się nigdy. I zrobiło mu się smutno — jak smutno!
— Bądź zdrowa Kasiu, dzięki ci za wszystko — przemówił przez czepek cioci Zofii, siadając na wózek.
— Bywaj zdrów Dymitrze Iwanowiczu — rzekła ona słodkim pieszczonym głosem, i wstrzymując łzy, cisnące się do oczu, uciekła do sieni, gdzie mogła wypłakać się swobodnie.




XIII.

Od tej pory przez trzy lata Niechludow nie widział Kasi. I zobaczył ją dopiero wtenczas, kiedy, zdobywszy świeżo stopień oficerski, jadąc do armii, wstąpił po drodze do ciotek, już jako inny zupełnie człowiek niż ten, co był przed trzema laty. Wtenczas był to uczciwy, otwarty młodzieniec, gotów poświęcić się dla każdej sprawy; obecnie stał się popsutym, wyrafinowanym sobkiem, ceniącym tylko własne swoje zadowolenie. Wtenczas świat boży był dla niego tajemnicą, którą pragnął odgadnąć, dziś życie było zrozumiałem i prostem i określało się wedle tych warunków, w jakich przywykł się znajdować.
Wtenczas było koniecznem i potrzebnem obcowanie z przyrodą i ludźmi, co umieli żyć, myśleć, sądzić, jak filozofowie lub poeci, dziś miały znaczenie przepisy towarzyskie i obcowanie z kolegami.
Dawniej kobieta była dla niego czemś tajemniczem, i właśnie przez tę tajemniczość zachwycającem zjawiskiem. Dziś kobieta, każda kobieta, prócz najbliższej rodziny i żon kolegów, określała się jasno: kobieta, to jedno z najlepszych narzędzi rozkoszy, już znajomej i poznanej do gruntu. Wtenczas pieniądze były zbyteczne, wystarczała trzecia część tego, co dawała matka. Można było wyrzec się ojcowskiego majątku i oddać go chłopom. Teraz nie wystarczało te 1500 rubli miesięcznie, jakie wypłacała matka, i niejednokrotnie bywały przykre rozprawy o pieniądze. Wtenczas jako swoje właściwe ja, uważał on duchową istotę swoją, dziś pojmował siebie, jako to ja zdrowe, rzeźkie, pragnące żyć i używać, ja zwierzęce. I ta cała zmiana straszliwa dokonała się w nim dlatego tylko, że przestał wierzyć sobie, a zaczął wierzyć drugim.
Przestał wierzyć sobie, a zaczął wierzyć drugim dlatego tylko, że żyć z wiarą w siebie było ciężko, że wierząc w siebie, każde pytanie trzeba było rozstrzygać na niekorzyść własnego zwierzęcego ja, co szukało łatwych uciech, a wierząc drugim, nie było co rozwiązywać, bo wszystko było już rozwiązanem i zdecydowanem zawsze na pogrom duchowego, a na korzyść bydlęcego ja.
Prócz tego, wierząc w siebie, ulegał sądom ludzkim, wierząc drugim, słyszał pochwały i znajdował zachętę w otoczeniu swojem.
Kiedy myślał, czytał i mówił o Bogu prawdzie, bogactwie i nędzy, otaczający uznawali to za niewłaściwe, a po części śmieszne. Matka i ciotka nazywały go dobrodusznie notre cher philosophe. Kiedy czytał powieści, opowiadał tłuste anegdoty, chodził do francuskiego teatru na ucieszne wodewile, i wesoło opowiadał o tem, chwalono go i zachęcano powszechnie. Kiedy uznawał za stosowne ograniczać się w wydatkach, nosił stary płaszcz, wina nie pijał, wszyscy to uważali za chęć popisu, za dziwactwo. Skoro wydawał dużo pieniędzy na polowania, albo urządzał sobie niezwykle piękny gabinet, wszyscy wychwalali dobry gust i nieśli kosztowne podarki.
Kiedy prowadził się przyzwoicie, był skromnym i chciał takim aż do chwili ożenienia się pozostać, matka zaczęła się lękać o jego zdrowie i nietylko nie zasmuciła się, ale raczej ucieszyła wiadomością, że syn stał się mężczyzną, co się zowie, bo odbił jakąś Francuzicę współkoledze.
O wydarzeniu z Kasią, o tem, że Dymitrowi mogła przyjść do głowy myśl o ożenku, księżna nie mogła myśleć bez trwogi.
Fakt, że Niechludow, doszedłszy do pełnoletności, oddał mały mająteczek po ojcu chłopom, fakt ten przeraził matkę i krewnych i do tej pory był przedmiotem drwin i żartów. Opowiadali mu bez przerwy, że chłopi, otrzymawszy ziemię, zamiast zyskać lepszy byt, zbiednieli, wystawili trzy karczmy w wiosce i zupełnie przestali pracować.
Skoro zaś Niechludow, służąc w gwardyi, przehulał i przegrał z kolegami tyle, że matka musiała naruszyć kapitału, to nie zmartwiło jej zupełnie. Owszem uważała, że to rzecz zupełnie naturalna i dobra, że trzeba zawsze przejść taką ospę w młodości, aby tylko w przyzwoitem towarzystwie.
Z początku Niechludow walczył, ale walka była trudną, ponieważ wszystko, co on, wierząc sobie, uznawał za dobre, drudzy uważali za głupie, i naodwrót, wszystko, co wierząc sobie, uznawał za głupie, całe otoczenie zwało mądrem i dobrem.
Więc skończyło się na tem, że złożył broń, zwątpił o sobie i w drugich uwierzył. Z początku wyrzeczenie się siebie było nieprzyjemnem, ale to przykre uczucie trwało krótko i niezadługo Niechludow, który pod tę porę zaczął palić tytoń i pić wódkę, przestał doznawać owych przykrych uczuć i wielką ulgę poczuł.
Z całą namiętnością swej natury młodej oddał się on nowemu, przez wszystkich polecanemu życiu, i zagłuszył w sobie zupełnie ten głos, co czegoś innego pragnął. Rozpoczęło się to z chwilą zamieszkania w Petersburgu, a zakończyło wstąpieniem do wojska.
Niechludow w tej epoce życia swego czuł zachwyt wyzwolenia się ze wszelakich pęt moralnych, ze wszystkich ograniczeń, jakie stawiał sobie dawniej, i bezustannie znajdował się w chronicznym stanie egoistycznego obłędu.
Takim był, kiedy po trzech latach odwiedził ciotki.




XIV.

Niechludow wstąpił do ciotek dlatego, że ich majątek był po drodze do miejscowości, do której pułk jego już naprzód pomaszerował. Zresztą ciotki bardzo prosiły go o to, a co najważniejsza, pragnął zobaczyć Kasię. Może już i wtenczas miał złe względem Kasi zamiary, które mu podszeptywało zwierzę ludzkie, ale jasno ich sobie nie uświadamiał. Ot! poprostu, pragnął zabawić chwilkę w tych stronach, gdzie mu było niegdyś tak dobrze, zobaczyć trochę śmieszne, ale kochane i dobre ciocie, zawsze go otaczające atmosferą miłości i zachwytu, i ujrzeć miłą Kasię, o której zachował tyle przyjemnych wspomnień.
Przyjechał w sam Wielki Piątek, w końcu marca, podczas roztopów, przemoczony do nitki ulewnym deszczem, ale wesół, rzeźki, świeży, ożywiony, jak się czuł zawsze w oną porę.
— Czy ona jest jeszcze tutaj? — myślał, wjeżdżając w zawalony, po zrucanym z dachów śniegiem dziedziniec dworski, który dokoła otaczał mur z cegły zbudowany. Czekał, rychło Kasia wybiegnie na odgłos dzwonka na ganek, ale na ten ganek wyszły dwie stare kulawe baby z konewkami, najwidoczniej myjące podłogę.
Nie było jej i na frontowym ganku, wyszedł tylko służący Tichon w fartuchu, także najwidoczniej porządkowaniem zajęty.
Do przedpokoju wyszła ciotka Zofia w jedwabnej sukni i czepcu.
— Sprawiłeś nam uciechę, żeś przyjechał — mówiła ciotka Zofia, całując go. — Michasia trochę niezdrowa, zmęczyła się w cerkwi. Byłyśmy u spowiedzi.
— Witam kochaną cioteczkę — mówił Niechludow, całując ręce cioci Zosi — przepraszam, jestem cały mokry.
— Idźże do swojego pokoju. Całkiem przemokłeś. I wąsy też twoje. Kasiu! Kasiu! Dajże kawy czemprędzej!
— W tej chwili! — odezwał się znany, sympatyczny głos z korytarza.
A serce Niechludowa radośnie zabiło.
— Jest!
Słońce wprost wyjrzało ku niemu z po za chmur, i wesoło poszedł za Tichonem do swojego dawnego pokoju, aby się przebrać.
Niechludow bardzo był rad zapytać Tichona: jak się ma Kasia, czy zdrowa, czy nie wychodzi za mąż.
Ale Tichon był taki służbista, a przytem tak gorliwy, tak chciał koniecznie sam polewać wodę na ręce z umywalni, że Niechludow nie mógł zdecydować się zapytać go o Kasię, ale pytał o wnuczęta, o starego ogiera, o psa podwórzowego Połkana. Wszyscy byli żywi i zdrowi, prócz Połkana, który się wściekł w przeszłym roku.
Zrzuciwszy wszystko przemoczone, już zaczął ubierać się Niechludow, gdy usłyszał szybkie kroki i stukanie do drzwi. Tak chodziła i tak pukała tylko ona.
Narzucił na siebie mokry szynel i podszedł ku drzwiom:
— Proszę wejść
To była Kasia. Taż sama, jeszcze milsza niż przedtem. Tak samo patrzyły w górę te śmiejące się, naiwne, zaledwie troszeczkę skośne oczęta czarne. Jak i dawniej, miała czysty, biały fartuszek. Przyniosła od ciotek świeżo z papieru wyjęty wonny kawałek mydła i dwa ręczniki, duży ruski i kosmaty drugi. I nietknięte z drukowanemi literami mydło i ręczniki, i ona sama, wszystko to było czyste, świeże, nietknięte, miłe. Miłe, gładkie, rumiane jagody, tak samo ściągały się jak i dawniej, gdy patrzyła na niego z trudno powstrzymywaną radością.
— Witam was, Dymitrze Iwanowiczu — przemówiła z wysiłkiem, a twarz jej oblał rumieniec.
— Jak się masz, jak się pani miewa? — nie wiedział czy mówić ty, czy pani, i zarumienił się również jak ona. — No, dobrze, wesoła, zdrowa...
— Bogu dziękować... Ciocia przysyła panu ulubione mydło różane — rzekła, kładąc na stół mydło, a ręczniki na poręcze krzeseł.
— Pan ma swoje mydło — rzekł Tichon, wskazując z dumą na otwarty duży ze srebrnem okuciem neseser Niechludowa, pełen rozmaitych flaszeczek, szklanek, szczotek, fiksatuarów, pachnideł i wszelakich toaletowych przyborów.
— Proszę podziękować cioci. Ach, jak ja jestem kontent, żem przyjechał — rzekł, czując, że w duszy czyni mu się jasno i miło, jak to bywało niegdyś.
Zamiast odpowiedzi, uśmiechnęła się tylko na te słowa i wyszła.
Ciocie, chociaż zawsze kochały Niechludowa, teraz jeszcze, jeśli można, witały go radośniej niż zwykle. Dymitr jechał na wojnę, gdzie mógł być rannym albo zginąć. To poruszało ciocie do głębi.
Niechludow taką sobie ułożył marszrutę, że miał zabawić u ciotek jedną dobę, ale ujrzawszy Kasię, zgodził się pozostać na nadchodzącą Wielkanoc i zatelegrafował do swojego przyjaciela i kolegi Szenboka, z którym mieli się zjechać w Odessie, aby i on do ciotek wstąpił po drodze.
Od pierwszej chwili, skoro ujrzał Kasię, w Niechludowie odżyło dawne uczucie. Jak dawniej tak i teraz nie mógł bez wrażenia patrzeć na biały fartuszek Kasi, nie mógł bez radości słyszeć jej kroków, jej głosu, śmiechu, nie mógł bez błogości patrzeć w jej czarne, jak mokra porzeczka, oczy, osobliwie kiedy uśmiechała się, nie mógł, co najważniejsza, bez pomieszaniamieszania patrzeć, jak czerwieniała przy spotkaniu każdem.
Czuł, że jest zakochanym, ale nie tak, jak przedtem, kiedy ta miłość była dla niego tajemnicą i on sam do niej przyznać się nie śmiał, kiedy był przekonanym, że kocha się tylko raz w życiu. Teraz był zakochanym, wiedząc, co to znaczy, ciesząc się z tego i przeczuwając mglisto, choć to ukrywał sam przed sobą, na czem zależy ta miłość i co z tego wypaść może.
W Niechludowie, jak i w każdym człowieku, było dwóch ludzi. Jeden duchowy, szukający dobra, takiego dobra, któreby było dobrem drugich, drugi człowiek-zwierzę, szukający zadowolenia i pożytku dla siebie tylko, i gotów dla swego zadowolenia świat cały i jego dobro poświęcić.
Pod tę porę samolubnego obłędu, spowodowanego życiem petersburskiem i wojskowem, człowiek-zwierzę zdławił całkowicie człowieka-ducha. Ale ujrzawszy Kasię i poczuwszy, co żywił dla niej niegdyś, człowiek-duch ocknął się i upomniał o swoje prawa. I w Niechludowie przez dwa dni przed Wielkanocą toczyła się dobrze przezeń odczuwana walka wewnętrzna.
W głębi duszy czuł, że powinien jechać, że nie powinien teraz zostawać u ciotek, czuł, że nic z tego dobrego się nie stanie, ale to było tak miłe, tak radosne, że nie mógł sobie tego odmówić, i pozostał.
W Wielką Sobotę przyjechali ksiądz z dyakonem, nie bacząc, na złą drogę, sankami, łąkami wymijając te trzy wiorsty, dzielące cerkiew od dworu, aby odprawić nabożeństwo.
Niechludow z ciotkami i służbą, nie przestając spoglądać na Kasię, przy drzwiach stojącą, wysłuchał nabożeństwa, złożył życzenia księdzu i ciotkom, i chciał położyć się spać, skoro usłyszał wybieranie się starej Marty pokojowej i Kasi do cerkwi, żeby oświęcić święcone.
— Pojadę i ja — pomyślał.
Nie było ani sannej, ani kołowej drogi, więc Niechludow, dysponujący w domu ciotek, jak w swoim własnym, kazał osiodłać sobie starego wierzchowca ogiera, i zamiast tego, żeby spać się położyć, włożył paradny mundur, obcisłe spodnie, nałożył płaszcz, i pojechał na spasłym i ciężkim, ciągle rżącym starym ogierze, w ciemnicę po ługach i zaspach do cerkwi.




XV.

Ta rezurekcya pozostała na całe życie dla Niechludowa jasnem i niezatartem wspomnieniem.
Kiedy w noc ciemną, gdzieniegdzie rozświetloną resztkami bielejącego ściegu, wjechał człapiąc po wodzie na koniu, co strzygł uszami na widok zapalonych lamp i kaganków przy cerkwi, na podwórzec cerkiewny, nabożeństwo już się rozpoczęło.
Chłopi, poznawszy krewnego dziedziczki, zaprowadzili go na miejsce suche. Skoro zsiadł, konia wzięli, aby go przywiązać, i poszli za Niechludowem do cerkwi. Cerkiew pełna była świętującego ludu.
Po prawej stronie starzy chłopi w kaftanach z samodziału, w łapciach i czystych onuckach białych, i młodzież w nowych sukiennych kaftanach, podpasanych kolorowemi pasami, i już nie w łapciach, lecz w butach. Po lewej stronie baby w chustkach czerwonych jedwabnych, w marszczonych sukmankach z jaskrawo czerwonemi rękawami, w niebieskich, zielonych, czerwonych i pstrych spódniczkach, w trzewikach z podkówkami. Po za niemi starsze kobiety w białych chustkach i szarych kaftanach, w staroświeckim przyodziewku, w trzewikach albo nowych łapciach. Pomiędzy niemi stały wystrojone z nasmarowanemi tłustością włosami dzieci.
Chłopi żegnali się i bili pokłony, potrząsając włosami. Kobiety, osobliwie starsze, utkwiwszy wyblakłe oczy w obraz, otoczony świecami, silnie przyciskały złożone palce do chustki na czole, do piersi i do żywota, i coś szepcząc, pochylały się, stojąc, albo padały na kolana. Dzieci naśladowały starszych i modliły się przykładnie skoro na nie patrzono. Złoty ikonostas gorzał od świec, otaczających obwinięte złotem duże świece. Świecznik jarzył się od świateł, za przegrodą słychać było radosny śpiew nieuczonego chóru, huczały basy, cienko zawodziły dyszkanty.
Niechludow poszedł dalej. Pośrodku stała arystokracya, jakiś obywatel z żoną i synkiem w marynarskiej bluzie, stanowy, telegrafista, kupiec w butach z wypustkami, starszyna z medalem, a za żoną obywatela, służąca Matruna, w liliowej mieniącej się sukni, i Kasia w białej sukience z niebieską przepaską, i z czerwoną wstążką, wplecioną w czarne włosy.
Wszystko było świąteczne, uroczyste, wesołe i piękne. I duchowny w srebrnej, błyszczącej ze złotemi krzyżami kapie, i dyakon i dyaki w odświętnych srebrzystych i złocistych komżach, i wystrojeni chórzyści-amatorzy ze świecącemi wysmarowanemi włosami, i wesoła nuta świątecznych pieśni, i żegnanie ludu trójramiennemi świecznikami, strojnemi w kwiaty, i ciągle powtarzane hasło: Chystus zmartwychwstał, Chrystus zmartwychwstał!
Wszystko było przepiękne, ale nad wszystko piękniejszą była Kasia w białej sukience z paskiem niebieskim, z czerwoną wstążką przewiązaną na ciemnej główce, z oczyma świecącemi zachwytem.
Niechludow czuł, że ona widziała go, nie patrząc spostrzegł to, przechodząc obok niej. Nie miał jej co powiedzieć, ale wymyślił sobie, i rzekł.
— Ciocia mówiła, że po rezurekcyi będziemy jedli święcone.
— Wiem — uśmiechając się, odpowiedziała.
I młoda krew, jak zawsze, gdy patrzyła na niego, zalała jej twarz miłą, a czarne oczy, śmiejąc się i radując, patrzyły w górę prosto w oczy Niechludowa.
Dyak, przechodzący z imbrykiem miedzianym, przeciskając się w natłoku, przeszedł koło Kasi i nie patrząc na nią, zaczepił połą komeżki. Dyak najwidoczniej przez szacunek dla Niechludowa, wymijając go, potrącił Kasię. Niechludow zdziwił się, że oto ten dyaczek nie pojmuje tego, że wszystko tutaj i wszędzie na świecie istnieje tylko dla Kasi, i można sobie niewiele robić ze wszystkiego, ale broń Bożoe z niej, bo przecież koło niej wszystko się obrana. Dla niej błyszczało złoto w świętych obrazach, dla niej gorzały świece w żyrandolu i świecznikach, dla niej brzmiały pieśni: „Radujcie się narody, Chrystus zmartwychwstał!” I wszystko, co było dobrego na świecie, dla niej było.
Tak zdawało się Niechludowowi, gdy patrzył na jej postać w białej sukience, na tę twarzyczkę w skupieniu radosnem, w której wyrazie widział, że to, co śpiewa i roi w jego duszy — w jej duszy śpiewa i roi.
Pomiędzy pierwszą a drugą mszą Niechludow wyszedł z cerkwi. Ludzie rozstępowali się przed nim, witając. Jedni poznawali, drudzy pytali, kto to?
W przedsionku zatrzymał się. Żebracy obstąpili go. Rozdał im wszystkie drobne pieniądze, jakie w sakiewce posiadał, i zeszedł po schodach.
Poczęło świtać — wstawał dzień, ale słońce jeszcze nie weszło. Lud rozsypał się na mogiłkach wokoło cerkwi. Kasia była jeszcze wewnątrz, i Niechludow zatrzymał się, czekając na nią.
Ludzie wychodzili, stukając podkówkami butów w kamienne płyty, zstępowali po schodach i rozsypywali się po kościelnym podwórcu i cmentarzu.
Dziad wieczysty, dawny pasztetnik dworski, z trzęsącą się głową, wstrzymał Niechludowa, ucałował go, a żona jego z pomarszczoną twarzą, obwiązana chustką jedwabną, dała mu żółtą pisankę, barwioną szafranem. Podszedł i młody, śmiejący się, muskularny parobczak, w nowej sukmanie, przepasanej zielonym pasem.
Aleluja przemówił — i podsunąwszy się z uśmiechem do Niechludowa, objął go i łaskocząc mu twarz kędzierzawą brodą, pocałował w same usta świeżemi, krzepkiemi wargami.
W chwili, kiedy Niechludow całował się z chłopem i brał od niego ciemno-brunatną pisankę, ukazała się mieniąca suknia Matruny i czarna główka z czerwoną wstążką.
Kasia w tej chwili ponad głowami idących dojrzała go, i on dojrzał, jak twarz jej błysnęła weselem.
W przedsionku zatrzymały się z Matruną, dając jałmużnę. Żebrak z czerwoną, wklęsłą blizną w miejsce nosa, podszedł do Kasi. Wyjęła coś z chusteczki, dała mu, a następnie, przybliżywszy się, bez żadnej odrazy, świecąc radośnie czarnemi oczyma, pocałowała dziada trzykrotnie.
I w tej chwili, jak całowała się z żebrakiem, oczy jej spotkały spojrzenie Niechludowa. Zdało się, jakby chciała zapytać, „czy dobrze, że tak robię?“
— „Tak, tak, kochana, wszystko dobrze, kocham cię.“
Zeszły z przedsionka, i on podszedł ku nim. Nie chciał korzystać z obyczaju, ale, ot tak, chciał być bliżej.
— Aleluja — rzekła Matruna, chyląc głowę i uśmiechając się, z taką intonacyą, co wyraża, że oto dziś wszyscy równi.
I otarłszy usta zwiniętą w trąbkę chusteczką, wyciągnęła je ku niemu.
— Aleluja — rzekł Niechludow, całując ją.
Obejrzał się na Kasię. Zarumieniona w tej chwili, zbliżyła się ku niemu.
— Chrystus zmartwychwstał, Dymitrze Iwanowiczu.
— Zaiste zmartwychwstał — odpowiedział.
I ucałowali się dwa razy, i jakby pomyślawszy, czy jeszcze trzeba, i zdecydowawszy, że trzeba, pocałowali się po raz trzeci i uśmiechnęli oboje.
— Nie pójdziecie na probostwo? — zapytał Niechludow.
— Nie, my tu, Dymitrze Iwanowiczu, poczekamy — rzekła Kasia, wzdychając pełną piersią, jakby po spełnieniu jakiegoś niezwykłego obowiązku i patrząc mu prosto w oczy tem pokonem, dziewiczem, kochającem spojrzeniem.
W miłości pomiędzy mężczyzną i kobietą jest jedna chwila, gdy miłość ta dochodzi do swego zenitu, kiedy w niej niema nic świadomego, obmyślanego i nic zmysłowego. Takim momentem, chwilą taką, była dla Niechludowa owa noc Zmartwychwstania Pańskiego. Kiedy dziś wspominał Kasię, to ta właśnie chwila zasłaniała wszelkie inne momenty i wspomnienia. Czarna, gładka, lśniąca główka, biała suknia w zakładki, obejmująca jej kibić i pierś okrągłą, dziewiczą i te ramiona, i te łagodne, błyszczące czarne oczy, i w całej jej istocie dwie cechy wydatne: czystość miłości dziewiczej, nietylko dla niego — był o tem przekonany — ale miłości dla wszystkich i dla wszystkiego, miłości nietylko dla tego, co miłe i piękne, ale i dla tego żebraka, którego wstrętnej, zeszpeconej twarzy czystemi dotknęła ustami.
On wiedział, że w niej żyła ta miłość, boć i on sam w tę noc i w ten ranek czuł ją w sobie, czuł, że ta miłość jego istotę z jej istotą zespala w jedno i łączy...
Ach, gdyby wszystko zatrzymało się na tem uczuciu, jakie było tej nocy! Gdyby się zatrzymało!
Niestety... cała ta rzecz okropna stała się już po owej nocy Zmartwychwstania.
Tak rozmyślał, siedząc obecnie przy oknie w izbie sędziów przysięgłych.




XVI.

Powróciwszy z cerkwi, Niech ludów zjadł śniadanie z ciotkami i żeby się pokrzepić wedle pułkowego obyczaju, napił się wódki, następnie wina i poszedł do swojego pokoju, gdzie w ubraniu spać się położył.
Zasnął natychmiast. Obudziło go pukanie do drzwi. Po tem pukaniu poznał, że to była ona; podniósł się, przetarł oczy i przeciągnął się.
— Kasiu, to ty?.. Wejdź — rzekł, podnosząc się.
Ona uchyliła nieco drzwi.
— Proszę do obiadu — rzekła.
Miała na sobie tęż samą białą suknię, ale wstążki we włosach nie było. Spojrzawszy mu w oczy, ożywiła się, jakby zwiastując mu coś wesołego.
— Zaraz idę — rzekł, biorąc grzebień, aby włosy.
Ona postała jeszcze chwilkę. Zauważył to i, cisnąwszy grzebień, zbliżył się do niej. Ale ona w tej chwili zwróciła się szybko i poszła lekkim, prędkim krokiem po chodniku korytarza.
— A to głupiec ze mnie, trzeba ją było zatrzymać — pomyślał Niechludow.
I dopędził ją w korytarzu.
Czego chciał od niej, sam nie wiedział. Ale zdawało mu się, że kiedy ona weszła do jego pokoju, trzeba było zrobić to, co wszyscy w takim razie czynią, a on tego nie zrobił.
— Kasiu, poczekaj!
Obejrzała się.
— Co panu?... — rzekła, zatrzymując się.
— Nic, tylko...
Przemógł się, i wiedząc, jak wszyscy w takich razach postępują, wogóle wszyscy tacy, jak on, objął w pół Kasię.
Ona zatrzymała się i spojrzała mu w oczy.
— Nie trzeba, Dymitrze Iwanowiczu, nie trzeba — rzekła, rumieniąc się ze łzami w oczach i swą narobioną silną ręką odjęła obejmującą ją jego rękę.
Niechludow puścił ją i na chwilę stało mu się jakoś opacznie, i wstyd go wziął, i było mu nieswojo. Trzeba było mu w tej chwili uwierzyć sobie samemu, trzeba było zrozumieć, że ten wstyd, to zakłopotanie, toć szlachetne, dobre strony jego duszy, wychodzące na jaw w tej właśnie chwili. Jemu się zdawało, że to, co przemawia w nim, jest poprostu głupie, że trzeba postąpić, jak inni postępują.
Dogonił ją raz jeszcze, objął w pół i pocałował w szyję.
Ale ten pocałunek już nie był takim, jak te dwa pierwsze pocałunki — jeden bezwiedny za krzakiem bzu, drugi dziś rankiem w kościele. Ten pocałunek był jakiś straszny, i ona to odczuła.
— Co pan takiego robi! — krzyknęła takim głosem, jakby tym pocałunkiem on coś zdruzgotał w niej bardzo cennego, i zdruzgotał na zawsze, i uciekła pędem od niego.
On przyszedł do jadalni. Ciotki wystrojone, doktór i sąsiadka stali przy zakąskach. Wszystko było zupełnie naturalne, ale w duszy Niechludowa wrzała burza. Nie rozumiał, o co go pytano, odpowiadał ni to, ni owo i myślał tylko o Kasi, wspominając wrażenia tego ostatniego całusa, kiedy ją dogonił na korytarzu. I nie mógł myśleć o niczem innem. Kiedy wchodziła do pokoju, on, nie patrząc na nią, czuł jej obecność całem jestestwem swojem i musiał użyć całej siły woli, aby na nią nie patrzeć.
Po o biedzie poszedł do siebie i silnie wzburzony, chodził po pokoju, słuchając odgłosów i czekając, rychło usłyszy jej kroki. Ten człowiek-zwierzę, co siedział w nim, nietylko podniósł hardo głowę, ale rzucił pod nogi i zdeptał tego drugiego człowieka-ducha, jakim on był w chwili przyjazdu, a nawet dziś rankiem w cerkwi, i ten straszny zwierz ludzki opanował jedynie całą dusze jego.
Chociaż Niechludow ciągle czatował na Kasię, nie udało mu się spotkać z nią sam na sam. Widocznie unikała go. Ale wieczorem tak wypadło, że musiała wejść do sąsiedniego pokoju. Doktór miał zanocować i Kasia miała przygotować posłanie. Usłyszawszy jej kroki, Niechludow cicho i powstrzymując oddech, jakby miał coś złego zrobić, wszedł za nią.
Wsunąwszy obiedwie ręce w czystą poszewkę i trzymając niemi rogi poduszki, Kasia obejrzała się i uśmiechnęła, ale nie wesoło i swobodnie, lecz z przestrachem i żałośnie.
Uśmiech ten zdawał się mówić do mego, że to, co teraz robi, źle robi.
Chwilę zatrzymał się. Była jeszcze możność walki z sobą. Choć słabo, ale odzywał się jeszcze głos prawdziwej miłości, głos, który mu mówił o „niej,” o jej uczuciach, o jej życiu. Ale inny głos przemawiał: patrz, pominiesz swoją rozkosz, swoje szczęście. I ten drugi głos zagłuszył pierwszy. Śmiało więc postąpił ku niej. I straszna, nieokiełznana chęć zwierzęca zawładnęła nim całkowicie.
Nie puszczając jej ze swych objęć, Niechludow posadził ją na łóżku i czując, że trzeba jeszcze przecież coś zrobić, siadł koło niej.
— Dymitrze Iwanowiczu, kochany, puść mnie — mówiła głosem rzewnym. — Matrona Pawłowna idzie! — krzyknęła, wyrywając się, i rzeczywiście, ktoś zbliżał się do drzwi.
— Przyjdę do ciebie w nocy — rzekł Niechludow. — Przecież sama jesteś?...
— Co panu? Za nic! Nie można — mówiły jej usta, ale cała istota wzburzona, zmieszana, mówiła co innego.
Zbliżającą się do drzwi była rzeczywiście Matruna Pawłowna. Weszła do pokoju z kołdrą w ręce i spojrzawszy podejrzliwie na Niechludowa, ostro zaczęła wymawiać Kasi, że wzięła nie tę kołdrę, co należało.
Niechludow milcząc, wyszedł. Nawet wstydu nie czuł.
Z wyrazu twarzy Matruny poznał, że go potępia i słusznie. Wiedział, że to, co robi, źle robi, ale zwierzęcy popęd, wyrastający z po za pierwszej dobrej miłości, tak nim zawładnął, tak nim opanował, że nie mógł uznać nic innego. Wiedział, co zrobić należy, aby tę żądzę zadowolić, i szukał środków urzeczywistnienia.
Przez cały wieczór był nieswój. To szedł do ciotek, to powracał do siebie na górę i myślał o jednem tylko, jakby ją spotkać na osobności. Ale ona unikała go, a Matruna Pawłowna starała się nie spuszczać jej z oczu.




XVII.

Przeszedł wieczór i nastąpiła noc. Doktór spać poszedł. Ciotki także spać się kładły Niechludow wiedział, że Matruna obecnie jest w sypialni ciotek, a Kasia sama w garderobie. Więc znów wyszedł na ganek. Na dworze było ciemno, ciepło i wilgotno, i biała mgła, co wiosną roztapia resztki śniegu, unosiła się w powietrzu. Od rzeki, płynącej o jakie sto kroków od domu, dolatywały dziwne odgłosy — pękały lody.
Niechludow zeszedł z ganku i stąpając przez kałuże po resztkach lodu, podszedł do okna garderoby.
Serce bilo mu w piersi tak silnie, że słyszał jego uderzenia, oddech to zatrzymywał się, to wyrywał ciężkiem westchnieniem.
W garderobie paliła się mała lampka. Kasia siedziała sama przy stole, patrząc w zamyśleniu przed siebie.
Niechludow długo bez ruchu spoglądał na nią, chcąc zobaczyć, co robić będzie, w przekonaniu, że nikt jej nie śledzi.
Parę minut siedziała nieruchomo, potem podniosła oczy, pokiwała, jakby na przekor samej sobie, głową, i poprawiwszy się, nagle położyła obiedwie ręce na stole i utkwiła wzrok w przestrzeni przed siebie.
On stał i patrzył na nią. I mimowolnie słyszał jednocześnie i swego serca bicie i dziwne odgłosy, płynące od rzeki.
Tam na tej rzece, pośród mgły, odbywała się jakaś nieustająca, powolna praca, coś dyszało, pękało, sypało się, to znów dzwoniły, niby szkło, cienkie odłamy kry.
Stał i patrzył na zadumane, trapione jakąś walką wewnętrzną, nadobne lice Kasi i żal mu jej było, a jednak, rzecz dziwna, ta żałość budziła tem żywsze jej pożądanie.
Zapukał do okna. Ona, jakby dotknięta prądem elekrycznym, drgnęła całem ciałem i na twarzy jej odmalowało się przerażenie. Zerwała się, podeszła do okna i przyłożyła twarz do szyby. Przestrach nie schodził z jej twarzy nawet wtenczas, kiedy, przyłożywszy dłonie, niby skórzane okulary, do skroni, poznała go.
Twarz jej była niezwykle surową, nigdy nie widział jej taką. Uśmiechnęła się dopiero wtenczas, kiedy on się uśmiechnął, jakby ulegając mu, ale w duszy jej nie było śmiechu, tylko strach.
On dał jej znak ręką, wzywając ją na podwórze do siebie. Ale ona potrząsnęła głową, iż nie chce, i stała dalej przy oknie. On zbliżył jeszcze twarz do szyby i chciał powiedzieć jej, żeby wyszła, ale w tej chwili ona obejrzała się ku drzwiom, widać ktoś ją zawołał.
Niechludow odszedł od okna. Mgła była tak gęsta, że pięć kroków od domu już nie widać było okna, tylko jakąś ciemną plamę, pośrodku której świecił, niby jakiś olbrzymi, czerwony, okrągły płomyk lampy. Od rzeki szedł ciągle jakiś straszny szum, grzechot, trzask i dźwięk pękającego lodu. Gdzieś w pobliżu, pośród mgły gęstej, zapiał kogut. Odpowiedziały mu inne, a hen daleko, we wsi, dały się słyszeć pomieszane, wyprzedzające się nawzajem, zlane w jeden chór piania kogutów. Wszędzie panowała cisza. Rzeka szumiała. Śpiewały już drugie kury.
Przeszedłszy parę razy tara i napowrót i stąpnąwszy niejednokrotnie w kałużę, Niechludow zbliżył się do okna garderoby. Lampa paliła się ciągle, a Kasia znów siedziała samotna przy stole, jakby niezdecydowana, co czynić. Zaledwie podszedł, spojrzała w okno. Zastukał. Nie patrząc, kto stukał, natychmiast wybiegła z garderoby. Słyszał, jak odemknęły się i skrzypnęły drzwi wchodowe. Czekał na nią przed sienią i natychmiast chwycił ją w objęcia. Przytuliła się do niego, podniosła głowę i ustami szukała ust jego. Stali za węgłem sieni, na odmarzłem miejscu, i przepełniała go męcząca, niezaspokojona żądza.
Nagle stuknęły i zaskrzypiały drzwi wchodowe i rozległ się gniewny, ostry głos Matruny Pawłowny:
— Kasiu!
Wyrwała się i wróciła do garderoby. Słyszał, jak założono haczyk. Zrobiła się cisza. Światło w oknie znikło, zostały tylko mgła i szura rzeki. Niechludow podszedł do okna i nikogo nie ujrzał. Zastukał — nikt mu nie odpowiedział. Wrócił do domu przez główny ganek, ale nie mógł usnąć. Zdjął buty i na bosaka podszedł do drzwi Kasinego pokoju, tuż obok pokoiku Matruny.
Słyszał, jak spokojnie chrapała Matruna i chciał już wejść, gdy nagle zaczęła kaszlać i poruszać się na skrzypiącem łóżku. Stanął niby wkopany w ziemię i stał tak około pięciu minut. Kiedy wszystko ucichło i dało się znów słyszeć spokojne, miarowe chrapanie, stąpając ostrożnie po deskach, które nie skrzypiały, postąpił dalej i podszedł do samych drzwi pokoju Kasi. Było cicho. Najwidoczniej nie spała, Bo nie było słychać jej oddechu. Ale skoro tylko szepnął „Kasiu!“ zerwała się, podeszła do drzwi i gniewnie, jak mu się wydało, zaczęła tłómaczyć mu, aby odszedł:
— Do czego to podobne? Jakże można? Ciocie usłyszą — szeptały jej usta, a cała jej istota mówiła: „jam twoja...“ I to tylko rozumiał Niechludow.
— Otwórz na chwilkę, błagam cię — powtarzał bezmyślnie.
Zamilkła. Potem usłyszał szmer ręki, szukającej haczyka. Haczyk dźwięknął więc wszedł w drzwi otwarte.
Schwycił ją tak, jak stała, podniósł i poniósł.
— Ach! Co pan robi? — szeptała.
Ale on nie zwracał uwagi na jej słowa i niósł ją dalej.
— Ach, po co to, puść pan! — szeptała, przytulając się do niego.
Kiedy cała drżąca, bezmowna, nie odpowiadająca na słowa jego, poszła do siebie, on wyszedł na ganek, i zatrzymał się.
Na dworze było jaśniej. Tam niżej, nad rzeką, trzask, szum i dźwięk wzmagały się ciągle, a do poprzednich odgłosów przybyły jeszcze jakieś szmery.
Mgła opadała na dół, a ponad ścianą mgły wypłynął poszczerbiony księżyc, oświetlając ponuro coś, co było ciemne i straszne.
— Cóż to... stało się ze mną szczęście wielkie, czy nieszczęście? — zapytywał sam siebie. — Zawsze tak, wszystko tak — powtórzył sam do siebie i poszedł spać.




XVIII.

Nazajutrz przyjechał do Niechludowa wesoły i elegancki Schönbock i odrazu podbił serce ciotek swem ułożeniem, uprzejmością, wesołem usposobieniem, a także hojnością i przywiązaniem do Dymitra.
Hojność ta, aczkolwiek podobała się ciociom, ale je nieco zadziwiła przesadą. Wędrownym dziadom, wałęsającym się po podwórzu, dał rubla. Służącym na piwo dał 15 rubli, a gdy w jego obecności mała bonońska suczka cioci Zofii do krwi obtarła sobie nóżkę, nie wahał się podrzeć na szmatki batystową chustkę ze szlaczkiem, aby skaleczenie opatrzyć. Ciocia Zofia wiedziała, że tuzin takich chusteczek kosztuje, co najmniej, 15 rubli. Takich wytwornych kawalerów ciotki dotąd jeszcze nie widziały. Nie mogły również przypuszczać, że Schönbock ma ze 200 tysięcy rubli długów, o których wiedział, że nigdy ich nie zapłaci. Więc 25 rubli mniej, albo więcej, co to może znaczyć!
Schönbock zabawił tylko jeden dzień i nazajutrz razem z Niechludowem odjechał. Nie mogli dłużej pozostać, bo to był już ostateczny termin stawienia się do pułku.
W dzień ostatniego u ciotek pobytu, pod świeżem wrażeniem przepędzonej nocy, toczyły w duszy Niechludowa walkę dwa uczucia. Najpierw świeże, palące wrażenie miłości, która, choć nie dała tego, czego się spodziewał, zawsze niosła zadowolenie osiągniętego celu. Następnie przeświadczenie o tem, że to, co zrobił, źle zrobił, że należało to naprawić, jeśli nie dla niej, to dla samego siebie.
W tym obłędzie egoizmu, w jakim się Niechludow znajdował, myślał tylko o sobie, myślał o tem, czy go osądzą i jak go osądzą ludzie, dowiedziawszy się o tym postępku ale nie o tem, czego ona doświadcza, co odczuwa, co się z nią stanie. Sądził, że Schönbock domyśla się jego stosunku z Kasią i ta myśl głaskała jego próżność.
— Takeś raptem pokochał ciocie — odezwał się Schönbock, ujrzawszy Kasię. — Siedzisz już tydzień cały. No, no! Ja na twojem miejscu takżebym siedział. Cudo!
I o tem także myślał, że chociaż szkoda odjeżdżać teraz, nie nacieszywszy się do woli miłością Kasi, ale, że to i lepiej, bo zrywa się odrazu stosunek, który później trudnoby było podtrzymać. Myślał jeszcze i o tem, że trzeba jej coś dać grosza, nie dlatego, żeby dać, nie dlatego, że te pieniądze mogą jej być potrzebne, ale, ot dlatego, że już tak przyjęte, że wszyscy dają.
Dał jej więc tyle pieniędzy, ile uznał za stosowne ze względu na jej i swoje stanowisko.
W chwili odjazdu doczekał się jej w sieniach. Żachnęła się, ujrzawszy go i chciała przejść mimo, zwracając oczy na otwarte drzwi garderoby. Ale zatrzymał ją.
— Chciałem pożegnać się z tobą — rzekł, mnąc w ręku kopertę ze storublowym banknotem. Więc. oto...
Ona domyśliła, się, zmarszczyła brwi, potrząsnęła głową i odtrąciła jego rękę.
— Ależ głupstwo, weź — mruknął i wsunął jej kopertę za stanik i, jakby oparzony, nachmurzył się i wzdychając ciężko, spiesznie odszedł do siebie.
I długo potem chodził po pokoju, kulił się, drżał, coś podrzucało go i wzdychał głośno, jakby go trapił ból dotkliwy na wspomnienie tej przykrej sceny.
Ale cóż było robić? Zawsze tak, wszędzie tak! Tak zrobił Schönbock z guwernantką, o której opowiadał. Tak zrobił wujaszek Jurek, tak ojciec, kiedy, mieszkając na wsi, miał naturalnego syna, Miszkę, który i teraz gdzieś się chowa. A jeżeli wszyscy tak postępują, to widać tak robić wypada. W ten sposób pocieszał sam siebie, ale nie mógł się jakoś pocieszyć. Wspomnienie o tem paliło mu sumienie.
W głębi, na dnie duszy, czuł doskonale, że postąpił tak źle, tak podle i okrutnie, że wiedząc o swym postępku, nie wolno mu było sądzić drugich, ani patrzeć śmiało ludziom w oczy. Tem mniej mógł uważać się za młodzieńca szlachetnego, uczciwego, wzorowego, za jakiego dotąd uchodził. A należało mu mieć i dalej także same o sobie przekonanie, aby żyć równie ochoczo i wesoło.
A na to był tylko jeden środek: nie myśleć o tem, co się stało. Tak też uczynił.
Życie, jakie rozpoczynał, nowe miejscowości, nowi towarzysze, wojna, wszystko sprzyjało potemu. I czem głębiej rzucał się w wir życia, tem więcej zapominał i nareszcie zapomniał zupełnie.
Raz tylko jeden, kiedy po skończonej wojnie, przyjechawszy do ciotek, z zamiarem zobaczenia jej, skoro dowiedział się, że Kasi już niema, że wkrótce po jego odjeździe porzuciła służbę, będąc w odmiennym stanie, i podobno urodziła dziecko, jak mówiły ciotki, i chorowała ciężko, wtedy ścisnęło się mu serce.
Dziecko mogło być jego dzieckiem, albo i nie jego.
Ciotki mówiły, że Kasia popsuła się całkowicie, że miała taką samą naturę ladaco, jak i jej matka.
Sąd ciotek bardzo mu był na rękę, bo choć w części winę tłómaczył. Z początku chciał jednak odszukać ją i dziecko, a potem dlatego, że w głębi duszy było mu wstyd i przykro myśleć o tem, nie postarał się o odszukanie i zapomniał o winie swojej i przestał już myśleć o tem.
Ale obecnie, dziwny zbieg okoliczności, przypomniał mu wszystko i żądał przyznania tego braku serca, okrucieństwa, podłości, co dozwoliły mu żyć dziesięć lat spokojnie z tak ciężkim grzechem na sumieniu.
Ale jeszcze dalekim był od uznania się całkowicie winnym i myślał tylko, aby wszystko obecnie na jaw nie wyszło, żeby ona, albo jej obrońca nie opowiedzieli wszystkiego i nie znieważyli go wobec wszystkich.




XIX.

W takiem usposobieniu znajdował się Niechludow, idąc z sali sądowej do izby przysięgłych. Siedział przy oknie, przysłuchując się prowadzonym naokoło niego rozmowom, i palił bez przestanku papierosy.
Kupiec podzielał z całej duszy postępowanie kolegi Smielkowa. — No, nasz brat hulał zdrowo po Sybiraku. Gęba nie od proporcyi, dziewczynę miał, jak grosz.
Starosta miarkował, że sprawa zależy głównie od ekspertyzy.
Piotr Harasimowicz żartował z subiektem żydem i śmieli się głośno. Niechludow odpowiadał półgębkiem na zapytania i pragnął, aby mu dano pokój.
Skoro komisarz sądowy, boczkiem chodzący, zawezwał ponownie przysięgłych do sali po siedzeń, Niechludow doznał takiego uczucia, jakby nie on szedł sądzić, ale że jego sądzić miano.
W głębi duszy był przekonany, że jest nicponiem, że nie wart uczciwym ludziom spojrzeć w oczy, ale, wedle zwyczaju, z pewnością siebie w ruchach, wszedł na estradę i siadł na drągiem z kolei miejscu obok starszyny i zaczął się bawić pince-nez.
Oskarżonych także gdzieś usunięto i dopiero teraz przyprowadzono z powrotem.
W sali znajdowali się nowi świadkowie. Niechludow zauważył, jak Masłowa kilkakrotnie spoglądała na bardzo strojną w jedwabiach i aksamicie otyłą panią, w wysokim kapeluszu, z wielką kokardą i eleganckim woreczkiem, zawieszonym na obnażonej do łokcia ręce. Dama ta siedziała w pierwszym rzędzie, tuż za balustradą i, jak się później okazało, była dawną gospodynią Masłowej i była zawezwaną w charakterze świadczącej.
Rozpoczęło się badanie świadków: nazwisko, wyznanie i t. d. Zapytano następnie strony, jak życzą aby badani byli świadkowie: pod przysięgą, czy bez przysięgi.
Znów z trudem, suwając nogami, przyszedł tenże sam stary pop, i znów, poprawiając złoty krzyż na jedwabnej rasie, z takim samym spokojem i przeświadczeniem odebrał przysięgę od świadków i eksperta. Po ukończeniu przysięgi, wyprowadzono z sali świadków, a pozostała tylko Kitajewa, gospodyni Masłowej.
Zapytano ją, co wie o tej sprawie, ona zaś z obłudnym uśmiechem, za każdem zdaniem chowając w kapelusz głowę, opowiadała szczegółowo i składnie.
— Najpierw przyjechał znany jej numerowy, Szymon, po Łubkę. Po niejakim czasie Łubka powróciła z kupcem. Kupiec już był poprostu zachwyconym — mówiła, uśmiechając się Kitajewa — fetował się i pił w dalszym porządku, a ponieważ zabrakło mu pieniędzy, więc posłał do swego numeru tęż samą Łubkę, dla której szczególną powziął skłonność — dodała, patrząc na podsądną.
Niechludowowi zdawało się, że w tej chwili Masłowa uśmiechnęła ale, co znalazł wysoce wstrętnem. Przykre, nieokreślone uczucie brzydoty, zmieszane z pożałowaniem, owładnęło nim całkowicie.
— A co pani sądzi o Masłowej? — czerwieniejąc się, zapytał naznaczony z urzędu młody obrońca podsądnej.
— Bardzo dobrze — odpowiedziała Kitajewa. — Dziewczyna szykowna i wykształcona, wychowała się w porządnym domu, czytała po francusku. Czasem pijała trocha za dużo, ale nigdy nie zapomninała się. Całkiem porządna dziewczynka.
Kasia patrzyła na gospodynię, ale wnet skierowała spojrzenie na przysięgłych i zatrzymała je na Niechludowie. Twarz jej spoważniała, a nawet wydawała się surową. Jedno oko zaczęło zezować. Dosyć długo te dwoje ócz, dziwnie patrzących, zwrócone były na Niechludowa, i choć chwytała go trwoga, nie mógł oderwać swego wzroku od tych dwojga skośnych oczu z jaskrawej białości białkami.
Przypomniał sobie tę noc straszną, z trzaskiem pękającego lodu, z gęstą mgłą i z tym niby obszarpanym, przekręconym księżycem, który zeszedł przed rankiem, oświetlając jakąś bezdeń czarną i straszną.
— Poznała mnie — pomyślał.
I Niechladow skurczył się, jakby oczekując ciosu. Ale ona nie poznała. Odetchnęła spokojnie i znów patrzyła na przewodniczącego. Niechludow także odetchnął.
— Ach, aby tylko prędzej — myślał.
Miał teraz dobijać rannego ptaka. I przykro, i wstrętnie, i żal, a przecież pragnie się prędzej dobić i zapomnieć o tem.
Takich różnorodnych, pomięszanych doznawał wrażeń, słuchając badania świadków.




XX.

Ale, jakby naprzekór, sprawa przedłużała się ciągle. Po badaniu każdego świadka, pojedynczo, i eksperta, po wszystkich zadawanych bezużytecznie i bez celu zapytaniach prokuratora i obrońców, prezydujący przedstawił do rozpatrzenia przysięgłym dowody rzeczowe, a mianowicie: olbrzymi pierścionek z brylantową rozetą, noszony najwidoczniej na grubym palcu wskazującym i naczynie, w którem była zadaną trucizna. Rzeczy te były opieczętowane i obwiązane tasiemkami.
Przysięgli mieli już oglądać te przedmioty, kiedy podprokurator znów powstał i zażądał przed rozpatrzeniem dowodów rzeczowych odczytania protokołu oględzin lekarskich.
Przewodniczący, który przyśpieszał o ile można sprawę, choć wiedział doskonale, że takie odczytanie, prócz nudy i opóźnienia obiadu, nic więcej nie przyniesie, choć wiedział, że prokurator dlatego tylko odczytania żąda, bo ma do tego prawo, nie mógł jednak odmówić i zgodził się na odczytanie.
Sekretarz wydobył papiery i znów szepleniącym głosem czytać zaczął:
— Przy oględzinach zewnętrznych znaleziono:
1) Wzrost kupca Teraponta Smielkowa wynosi 2 arszyny, werszków 12.
— Jednakże zdrowy chłop — wyszeptał z przejęciem kupiec do ucha Niechludowowi.
2) Wiek, jak sądzić można z wyglądu, w przybliżeniu około lat 40.
3) Trup wzdęty gazami.
4) Skóra zielonawa, zasiana miejscami ciemnemi plamami.
5) Naskórek w wielu miejscach pokryty pęcherzami różnej wielkości, miejscami obnażony wisi dużemi płatami.
6) Włosy ciemno-blond, gęste i przy dotykaniu lekko odstają od skóry.
7) Oczy wystąpiły z oczodołów, rogówka zmętniała.
8) Z otworów usznych, nosa, ust wypływa pienista, ciągnąca się ciecz, usta pół otwarte.
9) Szyja prawie zanikła wskutek obrzmienia twarzy i piersi.
10) I t. d., i t. d.
Na całym arkuszu, wedle 27 punktów, opisane były z najdrobiejszemi szczegółami oględziny zewnętrzne strasznego, olbrzymiego, tłustego i obrzękłego, już rozkładającego się trupa owego kupca hulaki.
Obrzydzenie, jakiego doznawał Niechludow, wzmogło się jeszcze przy czytaniu owego opisu. Życie Kasi, i cieknąca z nosa posoka, i wysadzone z orbit oczy, i całe postąpienie jego z nią, wszystko to, jakby rzeczy przynależne do jednej sprawy, otaczało go zewsząd, uciskało, gniotło.
Gdy się skończył nareszcie opis zewnętrznego wyglądu, przewodniczący westchnął, myśląc, że to już koniec, ale sekretarz zaczął czytać badanie wewnętrzne.
Przewodniczący znów pochylił głowę i oparłszy się na dłoni zakrył oczy.
Kupiec, siedzący obok Niechludowa, gwałtem silił się, aby nie zasnąć i od czasu do czasu kiwał się. Podsądni i żandarmi siedzieli nieruchomi.
Oględziny wewnętrzne wykazały:
1) Skóra głowy oddziela się łatwo od kości czaszki, wylewów krwistych nie zauważono.
2) Kości czaszki średniej grubości nienaruszone.
3) Na oponie twardej dwie wielkie zabarwione plamy wielkości 4 cali, sama opona białego koloru itd., itd. jeszcze 13 punktów.
Dalej nazwiska biegłych, podpisy i opinie lekarskie, wedle których, sądząc o znalezionych przy sekcyi i zapisanych do protokołu zmianach w żołądku, kiszkach i nerkach, można z wielkiem prawdopodobieństwem wnioskować, że śmierć Smielkowa nastąpiła wskutek otrucia trucizną, jaka dostała się do żołądka razem z wódką. Nie można powiedzieć, jaka to była trucizna, że zaś dostała się z wódką, świadczy fakt, że w żołądku Smielkowa znajdowała się duża ilość wódki.
— Widać mógł pić zdrowo — szepnął znów przebudzony kupiec.
Przeczytanie powyższego protokołu, choć zajęło z godzinę czasu, nie zadowoliło jednak prokuratora. Skoro bowiem zwrócił się do niego przewodniczący, czy należy odczytać badanie wnętrzności, odparł:
— Prosiłbym o przeczytanie tego badania.
A czynił to z taką surową miną, nie patrząc na prezesa, jakby chciał pokazać, że ma tego prawo żądać, odmowa zaś może być powodem kasacyi.
Członek sądu z dużą brodą i poczciwemi oczyma, ów, co cierpiał na katar żołądka, czując się osłabionym, rzekł do przewodniczącego:
— Po co to czytać? Te nowe miotły więcej kurzą, niż zamiatają.
Członek w złotych okularach nie przemawiał nic, lecz patrzył zasępiony przed siebie, nie spodziewając się nic dobrego ani od życia, ani od żony.
Zaczęło się czytanie aktu.
Ale nie skończył tej nudy sekretarz, bo przewodniczący, porozumiawszy się z kompletem sędziów, przerwał czytanie na punkcie piątym, który opiewał, że kiszki były w glinianym garnku, zawierającym około półtora garnca...
— Sąd uznaje dalsze odczytywanie za zbyteczne — zadecydował.
Sekretarz zamilkł i zebrał papiery, a podprokurator gniewnie zapisał coś w swej notatce.
— Panowie przysięgli mogą zobaczyć dowody rzeczowe — rzekł przewodniczący.
Starszyna i przysięgli ruszyli z miejsc i nie wiedząc co robić przy tym ruchu z rękami, podeszli do stołu i obejrzeli koleją słoik, filtr i pierścionek. Kupiec nawet przymierzył pierścionek na swoim palcu.
— Miał też paluch, miał, jak dobry ogórek — mówił, powracając na miejsce. I widocznie radował się tą bohaterską postacią otrutego kupca, jaką sobie w myśli wyobraził.




XX.

Skoro skończył się przegląd dowodów rzeczonych, przewodniczący oświadczył, że śledztwo sądowe jest skończone i nie przerywając toku sprawy, dał głos podprokuratorowi, sądząc, że i on przecież jest człowiekiem, że pewnie pragnie i zapalić, i obiad zjeść, że zmiłuje się nad sądem. Ale podprokurator ani siebie, ani nikogo nie oszczędził. Skoro mu dano głos, wstał powoli, zaprezentował ludowi swą nadobną postać i położywszy obie ręce na mównicy, skłoniwszy lekko głową, obrzucił oczyma salę, unikając wzroku podsądnych, i zaczął w te słowa:
— Sprawę, którą rozpatrywać macie, panowie przysięgli — brzmiała przygotowana podczas czytania protokołów i aktu oskarżenia mowa — sprawa ta jest charakterystycznem, jeśli tak powiedzieć można, przestępstwem.
Przemówienie podprokuratora powinno było posiadać, wedle jego przekonania, to doniosłe znaczenie społeczne, jakie mają znakomite mowy głośnych adwokatów. Prawda, że audytoryum stanowiło: trzy baby, t. j. szwaczka, kucharka i siostra Szymona, oraz furman. Ale to nic nie przeszkadzało. I tamte znakomitości rozpoczynały od małego. Zasadą zaś podprokuratora było, aby zawsze stać na wysokości zadania, inaczej nie można wejrzeć w głąb psychologicznego znaczenia występku i obnażać wrzody społeczne.
— Widzicie, panowie przysięgli, przed sobą charakterystyczne przestępstwo końca stulecia, przestępstwo, które, jeśli tak można powiedzieć, nosi na sobie cechy tych głównych przejawów rozkładu, jakiemu podlegają obecnie te elementy naszego społeczeństwa, które znajdują się pod szczególnie palącemi promieniami niniejszego procesu.
Podprokurator mówił bardzo długo, starając się wypowiedzieć wszelkie mądre rzeczy, jakie obmyślił, a przedewszystkiem zwracał baczność na to, aby mowa jego płynęła bez przerwy niby strumień, przez godzinę i kwadrans czasu. Jeden tylko raz zaciął się i długo łykał ślinę, ale przestanek ten wynagrodził, dając folgę wylewowi krasomówstwa. Mówił to łagodnym, przenikającym głosem, przestępując z nogi na nogę i patrząc na przysięgłych, to cichym tonem urzędowym, patrząc w swój zeszycik, to podniesionym dobitnym tonem, zwracając się już to do słuchaczów, już do przysięgłych. Ale na oskarżonych, co wlepili w niego oczy, nie spojrzał ani razu. W mowie było wszystko, co z nabytków wiedzy stanowiło przedmiot na czasie w danej chwili, i co dziś jeszcze poczytują za ostatnie słowo mądrości. Była i dziedziczność i zbrodniczość wrodzona, i Lombroso i Tarde, i ewolucye, i walka o byt, i hypnotyzm i suggestye i Charcôt i dekadentyzm.
Kupiec Smiełkow, wedle określenia podprokuratora, była to silna, dziewicza niejako, szeroka natura rosyjska, natura, co wskutek swej łatwowierności i wielkoduszności padła ofiarą osobników przewrotnych, w których moc dostała się sama. Szymon Kartinkin, to twór atawizmu poddaństwa, człowiek tępy, prostak bez zasad, nawet bez wiary. Eufemia to jego kochanka, ofiara dziedziczności. Można odnaleźć w niej wszelkie cechy zwyrodnienia.
Ale główną sprężyną przestępstwa jest Masłowa, ujawniająca najniższe stopnie dekadentyzmu.
— Ta kobieta — mówił, nie patrząc na oskarżoną podprokurator — ta kobieta otrzymała nawet wykształcenie, jak to zeznała dziś w sądzie jej makarela. Ta kobieta nietylko umie czytać i pisać, ale posiada nawet język francuski. Sierota, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nosząca w sobie zarodki występku. Wychowana w inteligentnym domu szlacheckim, mogła utrzymywać się uczciwą pracą, ale ona porzuca swoich dobroczyńców, oddaje się chuciom sprośnym, wyróżnia się wykształceniem swojem, i, jak to słyszeliśmy tu na tem miejscu, panowie przysięgli, słyszeliśmy od makareli, umie władać tym tajemnym, w ostatnich czasach tak dokładnie przez naukę, a osobliwie przez szkołę Charcota zbadanym wpływem, wpływem suggestyi. Mocą tego wpływu potrafiła ona zawładnąć tym bohaterem ruskim, dobrodusznym, ufającym i bogatym kupcem gościem, wyzyskawszy jego zaufanie na to, aby go najpierw okraść, a następnie bezlitośnie pozbawić życia.
— No — tutaj to chyba zagalopował się nieco — rzekł, uśmiechając się, przewodniczący do surowego sędziego.
— Straszny osioł i bałwan — potwierdził surowy sędzia.
— Panowie przysięgli — ciągnął dalej podprokurator, nadobnie wyginając cienką figurę w różne strony — w rękach waszych spoczywają losy obwinionej, ale także i losy społeczne. Wniknijcie w naturę przestępstwa, oceńcie niebezpieczeństwo, jakie zagraża społeczeństwu od takich jednostek, jak Masłowa. Chrońcie je od zarazy, brońcie żywioły krzepkie, niewinne od miazmatów i zguby!
I sam najwidoczniej przybity ważnością sprawy i zachwycony własną mową, podprokurator osunął się na krzesło. Sens mowy po odtrąceniu ozdób retorycznych był ten, że Masłowa, zahypnotyzowawszy kupca, wkradła się w jego zaufanie, i przyjechawszy z kluczem do numeru, chciała najpierw sama zabrać wszystko, ale przyłapana na gorącym uczynku przez Szymona i Eufemię, musiała się z nimi podzielić. Następnie zaś, aby ukryć ślady zbrodni, znów do hotelu przyjechała z kupcem i tam go otruła.
Po mowie prokuratora z ławki adwokackiej podniósł się średnich lat jegomość we fraku i płynnie wygłosił obronę Kartinkina i Boczkowej. Byłto najęty za 300 rubli adwokat. Uniewinnił oboje, zwalając winę na Masłową. Odrzucał jej zeznanie, jakoby Boczkowa i Kartinkin byli razem w numerze, gdy brała pieniądze, albowiem zeznanie jej, jako trucicielki przekonanej o występek, niema znaczenia. Pieniądze w kwocie 2,500 rubli mogli zarobić ludzie pracowici, otrzymujący niejednokrotnie od 3 do 5 rs. dziennie od gości. Pieniądze zaś kupca zagrabiła i pewnie oddała komuś, albo zgubiła wprost Masłowa, bo znajdowała się w stanie anormalnym. Otrucie również Masłowa spełniła. Prosił przeto o uwolnienie Kartinkina i Boczkowej od zarzutu kradzieży, a jeśliby ten zarzut nie został usuniętym, to o wyłączenie udziału w otruciu, i bez wprzód obmyślanego zamiaru.
Co się zaś tyczy dziedziczności (tu adwokat wsadził w bok pikę podprokuratorowi), to jakkolwiek dziedziczność jest ważną sprawą i może niejednokrotnie rzecz wyjaśnić, to w tym razie na nic nie jest przydatną, albowiem Boczkowa jest córką rodziców niewiadomych. Podprokurator, jakby warcząc, coś gniewliwie zapisał w papierach i ściągnął ramiona z politowaniem i splunął.
Następnie powstał obrońca Masłowej i trwożliwie jąkając się, wygłosił swoją obronę. Nie zaprzeczając, że Maslowa brała, udział w kradzieży pieniędzy, nastawał na to, że nie chciała Smieikowa otruć, lecz dała mu tylko na to proszek, aby zasnął.
Chciał popisać się wymową, wykazując, że Masłową wprowadził na złą drogę mężczyzna, który oszukał ją, uwiódł i porzucił, a mimo to nie został za to ukarany, kiedy ona musiała wziąć na siebie wszelkie skutki winy i upadku.
Ale ta wycieczka w dziedzinę psychologii chybiła celu i wszystkim zrobiło się jakoś nieswojo. Kiedy paplał bez sensu o tyranii mężczyzn i bezradności kobiet, przewodniczący, pragnąc mu dopomódz, zwrócił uwagę, aby nie odbiegał od przedmiotu.
Dalej podprokurator odpowiedział na zarzuty adwokata, dotyczące dziedziczności, że jakkolwiek Boczkowa jest córką rodziców nieznanych, to prawdziwość nauki o dziedziczności nic na tem nie traci, ponieważ prawo dziedziczności do tyła uznanem zostało przez naukę, że możemy nietylko wywodzić przestępstwo od dziedziczności, ale i dziedziczność od występku.
Co się zaś tyczy wniosku obrony w tem, że Masłowa została pchniętą w życie występne przez jakiegoś istniejącego w wyobraźni (wyraz ten wymówił szczególnie uszczypliwie) mężczyznę, toć wszelkie dane prędzej za tem przemawiają, że ona to raczej pociągnęła do zepsucia wiele a wiele ofiar, które przeszły przez jej ręce.
Co powiedziawszy, usiadł z miną pogromcy.
Następnie pozwolono tłómaczyć się oskarżonym.
Boczkowa utrzymywała, że o niczem nie wie, że w niczem nie brała udziału i jest niewinną. I uparcie całą winę zwalała na Masłową.
Szymon powtórzył tylko kilkakrotnie:
— Wola prześwietnego sądu — a zawsze niewinnie i bez potrzeby.
Masłowa nic nie powiedziała. Na przedstawienie przewodniczącego, co może przytoczyć na swoją obronę, podniosła na niego oczy, obejrzała się po wszystkich, jak zgonione na śmierć zwierzę, i spuściwszy oczy, zapłakała, łkając głośno.
— Co panu jest? — zapytał siedzący obok kupiec, usłyszawszy dziwny jęk, jaki się wydarł z piersi Niechludowa.
Niechludow nie pojmował jeszcze stanu, w jakim się znajdował. Tłómaczył to sobie rozdrażnieniem nerwów, ledwie wstrzymując łkanie i łzy. Nałożył pince-nez i zaczął nos ucierać chustką. Strach przed hańbą, jakaby go okryła, gdyby oto tutaj w sali sądowej dowiedziano się o jego postępku, zagłuszał odbywającą się w głębi duszy walkę. Strach ten w chwili obecnej był silniejszym nad wszystko.




XXII.

Po daniu głosu obwinionym i debatach stron o redakcyi zapytań, co zajęło dosyć czasu, pytania ułożono i przewodniczący wygłosił zdanie sprawy i jej przebieg przed kratkami sądowemu Chociaż sam pragnął zakończyć jak najprędzej, tak jednak wdrożył się do swego zwykłego zajęcia, że rozpocząwszy mówić, nie był w stanie zatrzymać się.
Szczegółowo przeto zaczął tłómaczyć przysięgłym, że jeśli uznają oskarżonych winnymi, to mają prawo uznawać ich jako winnych, jeśli zaś dojdą do przekonania, że są niewinni, to także mają prawo uznawać jako niewinnych. Jeśli zaś znajdą, że są winni w jednem, a niewinni w drugiem, to mogą przyznać oskarżonych winnymi w jednym, a niewinnymi w drugim przypadku. Następnie objaśniał, że jakkolwiek przysługuje im takie prawo, należy korzystać zeń oględnie i rozsądnie. Chciał także wyjaśnić przysięgłym, że jeżeli na przedstawione zapytania dadzą odpowiedź twierdzącą, to tem samem przyznają to wszystko, co w zapytaniu zawarte. Jeśli zaś nie przyznają wszystkiego, co zawarte w pytaniu, to powinni omówić to, czego nie przyznają. Spojrzawszy jednak na zegarek, i zobaczywszy, że była już bez pięciu minut trzecia, postanowił nareszcie przystąpić do rzeczy.
— Okoliczności, towarzyszące sprawie, są następujące... — zaczął.
I powtórzył znów wszystko, co już kilkakrotnie omawianem było przez obrońców, podprokuratora i świadków.
Przewodniczący mówił, a sędziowie z powagą spoglądali na zegarki, znajdując jego przemówienie dobrem, to jest takiem, jakiem wedle przepisanej formy być powinno, ale nieco przydługiem. Tegoż samego zdania był podprokurator, jak również skład sądu i obecni.
Przewodniczący skończył zdanie sprawy.
Zdawało się, że już w rezultacie wszystko wypowiedziano. Ale przewodniczący uznał za stosowne jeszcze coś rzec o doniosłości przysługującego przysięgłym prawa, jak oni powinni z niego korzystać, i na niekorzyść nie obracać, że złożywszy przysięgę, stanowią niejako sumienie społeczne, że tajemnica sali obrad winna być świętą i t. d. i t. d.
Masłowa patrzyła z uwagą w twarz przewodniczącego, a Niechludow, nie obawiając się napotkać jej wzroku, bez przestanku patrzył na nią. I w umyśle jego odbywało się to zwykłe zjawisko, że napotkawszy dawno znanego człowieka, pomimo zmian, jakie poczynił czas w jego powierzchowności, znów w pamięci dawny się obraz odtwarza.
Tak. Pomimo aresztanckiego chałatu, pomimo więcej pełnych form, rozwiniętych piersi, zmiany owalu twarzy, zmarszczek na czole i skroniach, pomimo nieco obrzękłych powiek, to była taż sama Kasia która w noc Zmartwychwstania Pańskiego, patrzyła nań, na ukochanego przez nią człowieka tak niewinnie, tak słodko, pełnemi życia, rozkochanemi, śmiejącemi się radośnie oczyma.
— I co za dziwne wydarzenie! Trzeba, żeby ta sprawa wypadła akurat podczas mojej kadencyi, żebym nie spotkawszy nigdzie Kasi przez lat dziesięć, spotkał właśnie tutaj na ławie oskarżonych. I jak się to skończy? Ach, żeby tylko prędzej, jak najprędzej!
Nie poddawał się temu uczuciu żalu za grzechy, które poczęło w nim przemawiać. Zdawało mu się, że to wypadek, który przejdzie, i życia jego nie zakłóci. Czuł się w położeniu szczeniaka, którego pan za uczyniony w mieszkaniu nieporządek, porywa za kark, i nosem wtyka w ten właśnie nieporządek, jakiego narobił. Szczeniak piszczy, opiera się, aby uciec jak najdalej od skutków swego postępowania i zapomnieć o tem, ale pan nieprzebłagany, z rąk go nie puszcza, Niechludow czuł wstręt do tej brzydoty, jakiej narobił, czuł silną rękę pańską, ale nie pojmował co złego zrobił, i pana nie uznawał.
Pragnął uwierzyć, że to, co widział, nie było jego dziełem. Ale nieprzebłagana niewidoczna jakaś ręka trzymała go i przeczuwał, że się nie wykręci, przeto dodawał sobie odwagi i siłą nabytego przyzwyczajenia założywszy nogę na nogę, niedbale bawił się pince-nez i pewny siebie, siedział w pierwszym rzędzie krzeseł. Lecz w głębi jego duszy wrzała walka. Czuł całe okrucieństwo podłości i poziom ości nietylko w spełnionym czynie, ale w całem następnem życiu i postępowaniu dalszem, w tem życiu pustem, rozpustnem, egoistycznem, lichem co przez lat dwanaście zakrywało i zły postępek i to życie zaczęło się chwiać i od chwili do chwili już za jego zasłonę spoglądał.




XXIII.

Nareszcie przewodniczący zakończył przemówienie, a wziąwszy ze stołu, spisane na arkuszu zapytania, podał je prezesowi sądu przysięgłych. Przysięgli ruszyli z miejsca zadowoleni, że przecież wyjść mogą i zażenowani, nie wiedząc co robić z sobą, poszli jeden za drugim do izby obrad. Skoro drzwi się zamknęły, w tej chwili podszedł żandarm i z gołym pałaszem stanął na warcie. Oddalili się sędziowie, wyprowadzono podsądnych. Sędziowie przysięgli, dostawszy się do izby obrad, przedewszystkiem zapalili papierosy.
Nienaturalne i fałszywe położenie, w jakiem się czuli podczas posiedzenia w sali sądowej, przeszło z miejsca hańby do izby obrad, a zaciągnąwszy się dymem papierosów, zaczęli, rozsiadłszy się, ożywioną rozmowę.
— Dziewczyna nic nie winna, ot, wciągnęli ją — rzekł dobroduszny kupiec. — Trzeba uwzględnić jej położenie.
— O tem się naradzimy — przemówił starszyna. — Nie powinniśmy ulegać osobistym wrażeniom — Porządne zdanie sprawy dał przewodniczący — zauważył pułkownik.
— A doskonałe, tyłkom co nie zasnął.
— Rzecz najważniejsza, że służba nicby nie wiedziała o pieniądzach, gdyby Masłowa nie była z nią w porozumieniu — rzekł subiekt z typem żydowskim.
— Więc cóż — według pańskiego rozumienia, ona ukradła?
— Nigdy nie uwierzę — wołał dobroduszny kupiec. — Ta szelma z czerwonemi oczyma urządziła cały pasztet.
— Wszyscy również dobrzy — przemówił pułkownik.
— Przecież ona utrzymuje, że nie była w numerze.
— Wierz jej pan, wierz. Jabym nigdy w życiu nie uwierzył tej łajdaczce.
— Więc i cóż? To nie dosyć, że pan nie wierzysz.
— Miała klucz.
— Więc cóż, że miała — dowodził kupiec.
— A pierścionek?
— A przecież mówiła! — zawołał znów kupiec.
— Kupczysko popędliwe, skoro jeszcze podpił, więc ją poturbował. A potem, rzecz naturalna, zrobiło mu się żal dziewczyny. Masz — powiada — i nie płacz.
— Cóż... chłop zdrowy... słyszeliście przecież, dwanaście werszków- — ośm pudów ważyła.
— No... nie w tem grunt sprawy — rzekł Piotr Harasimowicz. — Najważniejsze, czy ona podmówiła i ułożyła wszystko — czy służba?
— Służba sama nicby zrobić nie mogła. Ona miała klucz.
Rozmowa bez związku ciągnęła się dość długo.
— Pozwólcie panowie — rzekł przewodniczący. — Siądźmy i obradujmy.
— Proszę panów — rzekł, siadając na miejscu prezydyalnem.
— Łajdaczki są i te dziewki — rzekł subiekt — a na dowód winy Masłowej przytoczył, że jedna z takiego fachu ukradła na ulicy, z kieszeni, zegarek jego koledze.
Pułkownik z tegoż samego powodu zaczął opowiadać jeszcze bardziej interesujący wypadek kradzieży srebrnego samowara.
— Panowie! proszę podług pytań — przemówił prezydujący, stukając w stół ołówkiem.
Wszyscy zamilkli. Pytania były następujące:
1) Czy jest udowodnionem dostatecznie, że włościanie ze wsi Borki, w powiecie Kropiwinskim położonej, Szymon, syn Piotra Kartinkin, lat 33 wieku liczący, w dniu 17 stycznia 1880 roku, w mieście N., w zmowie z innemi osobami dał do wypicia w koniaku truciznę z zamiarem pozbawienia życia kupca Smielkowa, a to celem ograbienia tegoż, że wskutek tej trucizny nastąpiła śmierć Smielkowa, że nareszcie przywłaszczył sobie należące do osoby wyżej wymienionego kupca 2,500 rubli i pierścień brylantowy?
2) Czy toż samo przestępstwo dowiedzionem zostało mieszczance, Eufemii Boczkowej, lat 43 liczącej?
3) Czy dowiedzionem zostało przestępstwo, w pierwszym pytaniu zawarte, mieszczance Katarzynie Michajłownie Masłowej, lat 27 liczącej?
4) Jeżeli przewinienie, zawarte w pierwszym punkcie, nie daje się stosować do Eufemii Boczkowej, to czy jest dowiedzionem, że ona w dniu 17 stycznia 18... r., pełniąc służbę w hotelu Maurytania, w mieście N., przywłaszczyła sobie potajemnie z zamkniętego kufra, gościa tegoż hotelu, kupca Smielkowa, w pokoju tegoż gościa znajdującego się, 2500 rubli, otworzywszy kufer przyniesionym i dobranym kluczem?
Przewodniczący — odczytał pytanie pierwsze.
— Jakże sądzicie, panowie?
Na to pytanie odpowiedziano bardzo szybko. Wszyscy zgodzili się „tak, winien”, przyznając go uczestnikiem tak kradzieży, jak i otrucia. Nie zgodził się tylko na przyznanie winnym Kartinkina stary artelszczyk, który na wszelkie zapytania odpowiadał w duchu uniewinniającym.
Przewodniczący myślał, że nie pojmuje zarzutów, bo przecież wszyscy mówią, że winien jest, ale artelszczyk odpowiedział, że rozumie doskonale, ale lepiej zawsze przebaczyć, „My także nie święci” — mówił i został przy swojem zdaniu.
Na pytanie drugie o Boczkowej, po długich rozprawach — odpowiedziano, że „niewinna”, ponieważ nie było jawnych dowodów udziału w otruciu, na co osobliwie zwrócił uwagę i obrońca.
Kupiec, chcąc uniewinnić Masłową, dowodził, że Boczkowa jest tu najgłówniejszą przestępczynią.
Wielu z przysięgłych było tegoż samego zdania, ale przewodniczący, trzymając się litery prawa, utrzymywał, że niema podstawy uważać Boczkowej za wspólniczkę w otruciu. Po długich sporach, zdanie przewodniczącego zwyciężyło.
Na punkt 4, Boczkowej dotyczący, odpowiedziano „winna”, ale za wstawieniem artelszczyka przyznano okoliczności łagodzące.
Trzecie, pytanie dotyczące Masłowej, wywołało spór zacięty. Przewodniczący dowodził, że winna i otrucia i kradzieży. Kupiec, pułkownik, subiekt i artelszczyk byli przeciwnego zdania. Pozostali wahali się i zdanie przewodniczącego zaczęło przemagać, najwięcej dlatego, że byli zmęczeni i pragnęli, aby prędzej rzecz zakończyć.
Niechludow był przekonany i z toku śledztwa, i z tego, co wiedział o Masłowej, że jest ona zupełnie niewinną. Nie wątpił, że wszyscy przysięgli będą tegoż samego zdania.
Skoro jednak wskutek niezręcznej obrony kupca, któremu Masłowa widocznie podobała się, wskutek uporu przewodniczącego i zmęczenia wszystkich, sprawa zaczęła się chwiać i przybierać obrót niepomyślny, zamyślał bronić oskarżoną. Ale bał się, żeby nie wykrył się stosunek jego do niej. Więc czerwieniał i blednął, i chciał przemówić, ale wyręczył go Piotr Harasimowicz.
— Sądzisz pan — rzekł do przewodniczącego — że dlatego ukradła, bo miała klucz? A czy nie mogli numerowi otworzyć później dobranym kluczem?
— Ma się rozumieć — racya — potakiwał kupiec.
— Po cóż miała kraść pieniądze, nie mając ich gdzie schować?
— Właśnie obciąłem to powiedzieć — dodał kupiec.
— Daleko słuszniej utrzymywać, że ów przyjazd poddał myśl numerowym. Skorzystali ze sposobności, a potem wszystko zwalili na nią.
Harasimowicz mówił w rozdrażnieniu, a ton ten podrażnił przewodniczącego i zaczął tem więcej upierać się przy swojem. Ale Piotr Harasimowicz dowodził tak przekonywająco, że większość zgodziła się z nim na to, że Masłowa nie ukradła ani pieniędzy, ani pierścionka, i że pierścionek był jej darowany. Skoro zaś zaczepiono sprawę otrucia, gorący obrońca kupiec oświadczył, ze należy ją również uniewinnić, bo przecież nie miała żadnego powodu truć, Smielkowa. Przewodniczący znów utrzymywał, że jest winną, ponieważ przyznała się sama, że dała proszek.
— Dała — ale myślała, że to opium.
— I opium także jest trucizną — rzekł pułkownik, lubiący zawsze odchodzić od rzeczy i przy tej sposobności zaczął opowiadać, jak żona jego szwagra otruła się opium i byłaby umarła, gdyby nie to, że doktór był w pobliżu i doraźnie przedsięwzięto wszelkie środki. Pułkownik opowiadał to z taką powagą i pewnością siebie, że nikt nie śmiał mu przeczyć.
Tylko subiekt ośmielił się przerwać mu, aby opowiedzieć wiadome sobie wydarzenie.
— Niektórzy tak przyzwyczajają się, że mogą po 40 kropli zażywać. Mam krewnego...
Ale pułkownik nie dał się zbić z tropu i w dalszym ciągu opowiadał o skutku działania opium na żonę swego szwagra.
— Ależ panowie! to już piąta godzina — rzekł jeden z sędziów.
— Więc jakżeż panowie — zwracając się do wszystkich pytał przewodniczący. — Uznamy jako winną, ale bez zamiaru grabieży i przywłaszczenia sobie pieniędzy. Tak, czy nie?
Piotr Harasimowicz, zadowolony ze zwycięztwa zgodził się.
— Ale przyznać okoliczności łagodzące — dodał kupiec.
Zgodzili się wszyscy. Tylko jeden artelszczyk obstawał przy tem, aby dodać „niewinna.“
— Przecież to wychodzi na to — tłomaczył przewodniczący. — Nie miała zamiaru grabieży, nie chciała przywłaszczyć sobie pieniędzy, więc niewinna.
— Wal pan tak i dołóż okoliczności łagodzące. Rozumie się przez to, że należy oczyścić i z reszty wesoło zakonkludował kupiec.
Wszyscy tak byli zmęczeni, tak zabrnęli w dyskusyi, że nikomu nie przyszło do głowy, dodać przy odpowiedzi „tak”, ale bez zamiaru pozbawienia życia.
Niechludow był wzburzony, i na ten szczegół nie zwrócił uwagi. Więc tej treści odpowiedź wniesiono do izby sądowej. Rabelais opisuje, że pewien prawnik, odczytawszy stronom kilkanaście łacińskich, stronic i przeczytawszy paragrafy, zaproponował, aby przeciwnicy rzucili kości, cetno, czy licho; jeśli cetno, racyę ma powód, jeśli licho, zapozwany. Tak było i w tym wypadku. Wyrok zapadł nie dlatego, żeby się nań wszyscy zgodzili, ale dlatego, że prezes sądu, rozwodząc się nad miarę, zapomniał zaznaczyć, że przysięgli mogą napisać „tak, ale bez zamiaru pozbawienia życia.” Podpułkownik strasznie długo i nudnie opowiadał o otruciu żony swojego szwagra. Niechludow był wzburzony i błędu nie zauważył, a Piotr Harasimowicz akurat pod tę porę wyszedł z izby przysięgłych.
Sędziowie przysięgli zadzwonili. Żandarm, stojący przy drzwiach, schował szablę do pochwy i odstąpił. Sąd zajął swoje miejsca, a przysięgli jeden za drugim wyszli z sali obrad.
Starszyna niósł uroczyście wyrok. Zbliżył się i podał przewodniczącemu. Przewodniczący przebiegł go oczyma i założywszy ręce, zwrócił się do kolegów celem narady. Prezesa sądu zdziwiła niepomału konkluzya przysięgłych, bo zastrzegłszy się „bez zamiaru ograbienia“ nie zaznaczyli następnie „bez zamiaru pozbawienia życia.“ Sens wyroku był taki: „Masłowa nie ukradła, nie ograbiła, a przecież otruła człowieka bez żadnego widocznego powodu i celu.”
— Patrzaj pan, jakie porodzili głupstwo — rzekł prezes do kolegi, siedzącego po lewej stronie. Przecież za to katorga, a dziewczyna niewinna.
— Jakto niewinna? — przemówił surowy sędzia.
— Rzecz prosta, że niewinna. Podług mnie, należy zastosować tutaj artykuł 818.
(Nb. Artykuł 818 opiewa, że jeżeli sąd uzna wyrok za niesprawiedliwy, to ma prawo znieść orzeczenie przysięgłych).
— A pan jak sądzisz? — zwrócił się prezes do litościwego kolegi.
— Ja myślę, że należy tak zrobić — była odpowiedź.
— A pan? — zapytał prezes kolegi surowego.
— Pod żadnym pozorem — odrzekł tenże stanowczo. — I tak wydziwia prasa, że przysięgli uniewinniają zbrodniarzy. Cóż dopiero powiedzą, gdy sąd pocznie uniewinniać. Stanowczo jestem przeciwny.
Prezydujący spojrzał na zegarek.
— Szkoda, ale cóż robić. I podał starszynie wyrok do odczytania.
Powstali wszyscy, a prezes przysięgłych odkaszlnął, przestąpił z nogi na nogę i przeczytał pytania i odpowiedzi. Na twarzach wszystkich członków sądu, sekretarza, adwokatów, nawet prokuratora, malowało się zdziwienie.
— Oskarżeni siedzieli nieruchomi, oczywiście nie pojmując, o co chodzi. Znów usiedli wszyscy, a prezes sądu zapytał podprokuratora: jakiej karze uledz mają oskarżeni?
Prokurator uradowany, niespodziewanem powodzeniem, osobliwie co do Masłowej, przypisując ten sukces swemu krasomówstwu, zajrzał do jakiejś książki — wstał i rzekł:
— Do Szymona Kartinkina proponowałbym zastosować artykuł 1452 i czwarty punkt paragrafu 1453. Do Eufemii Boczkowej artykuł 1659, zaś do Katarzyny Masłowej, artykuł 1454.
Były to najwyższe kary, jakie zastosować było można.
— Sąd oddali się dla zredagowania wyroku — rzekł, wstając, przewodniczący.
Wszyscy ruszyli z miejsc i zadowoleni z ukończenia dobrej sprawy, zaczęli jużto wychodzić, już spacerować po sali.
— A tośmy, kochany panie, struli babę — rzekł Piotr Harasimowicz, podchodząc do Niechludowa, któremu coś starszyna opowiadał. Myśmy ją do katorgi wpakowali!
— Co pan mówisz — krzyknął Niechludow, nie zważając tym razem na poufałe zachowanie się nauczyciela.
— Naturalnie, nie napisaliśmy w odpowiedzi: „tak, bez zamiaru pozbawienia życia“, w tej chwili mówił mi sekretarz, że prokurator chce ją zapakować na 15 lat ciężkich robót.
— Przecież panowie zgodziliście się, aby tak napisać — wtrącił starszyna.
— Ja wtenczas wyszedłem z izby obrad, a panowie przegapiliście — rzekł Piort Harasimowicz.
— Nigdy nie myślałem — rzekł Niechludow.
— Trzeba było myśleć.
— To przecież można poprawić — rzekł Niechludow.
— Rychło, po niewczasie. Już nie można.
Niechludow spojrzał na podsądnych. Ci, których losy, ważyły się w tej chwili, siedzieli przed kratą nieruchmo, pod strażą żołnieirzy. Maslowa uśmiechała się czegoś.
Zła myśl wkradła się do głowy Niechludowa. Przedtem nie wiedząc, jaki los ją spotka, nie wiedział, jak należy z nią postąpić. Położenie było trudnem. Katorga i Sybir przecinały wszystko. Raniony ptak przestał trzepotać się w siatce myśliwskiej — nie dawał już znaku o sobie.




XXIV.

Przypuszczenia Piotra Harasimowicza były słuszne. Powróciwszy z sali narad, prezes sądu wziął wyrok i przeczytał:
18... roku d. 27 Kwietnia wedle ukazu Jego Cesarskiej Mości. Wydział karny sądu okręgowego w N., na mocy decyzyi sądu przysięgłych i na podstawie 38 paragrafu art. 771, 3-go par. art. 776 w post. 777 Ustaw. Kod. Karnego skazuje: Włościanina Szymona Kartinkina, 33 lata wieku liczącego, i mieszczankę Katarzynę Masłową 27 lat wieku liczącą, na pozbawienie wszelkich praw stanu i zesłanie do ciężkich robót: Kartinkina na 8 lat, a Masłowę na 4 lata, ze skutkami dla obojga wedle 25 parag. Ustawy o karach.
Mieszczankę zaś Eufemię Boczkową, 43 lata wieku liczącą, po pozbawieniu wszelakich szczególnych osobiście i wedle stanu nabytych praw i przywilejów, skazać na więzienie trzyletnie, ze skutkami wedle 49 paragr. Ustawy o karach. Koszta sądowe rozdzielić w równej części na podsądnych, a w razie niezamożności tychże, pokryć z funduszów skarbowych.
Dowody rzeczowe, sprawy tej dotyczące, sprzedać, pierścionek oddać komu należy, naczynia zniszczyć.
Kartinkin stał wyprostowany, trzymając ręce z rozstawionemi palcami po żołniersku i mieląc szczękami. Boczkowa wydawała się zupełnie spokojną. Masłowa, usłyszawszy wyrok, oblała się ciemnym rumieńcem.
— Jam niewinna — niewinnam! — krzyknęła rozpaczliwie. — To niesprawiedliwie! Jam nic niewinna. Nie chciałam, nie pomyślałam nawet. Mówię prawdę. Szczerą prawdę. — I upadłszy na ławkę zapłakała głośno.
Kiedy Kartinkin i Boczkowa już wyszli — Kasia stała wciąż i płakała tak, że żandarm musiał pociągnąć ją za rękaw chałatu.
— Nie — tego tak zostawić nie można — rzekł sam do siebie Niechludow, zapomniawszy zupełnie o złej poprzedniej myśli. I sam nie wiedząc dlaczego, wyszedł szybko na korytarz, aby raz jeszcze na nią popatrzeć.
AV drzwiach cisnął się ożywiony tłum publiczności przysięgłych sędziów i adwokatów, zadowolonych z ukończenia sprawy — przeto musiał zatrzymać się nieco.
Skoro wydostał się na korytarz, Masłowa była już daleko. Szybkim krokiem, nie myśląc o tem, że zwraca uwagę na siebie — dogonił ją, minął i zatrzymał się. Przestała już płakać, tylko wzdychała gwałtownie, ocierając czerwono pocentkowaną twarz rogiem chustki. Przeszła obok niego, nie oglądając się.
Przepuściwszy ją mimo siebie, powrócił spiesznie, aby zobaczyć się z prezesem sądu. Ale prezes już wyszedł, więc dopędził go w przedsionku.
— Panie prezesie — rzekł podchodząc właśnie w tej chwili, gdy prezydujący, nałożywszy jasne palto, brał z rąk szwajcara laskę ze srebrną gałką. — Czy mogę pomówić z panem prezesem o sprawie, która była sądzoną? Jestem przysięgły.
— A książę Niechludow — bardzo mi przyjemnie. — Miałem zaszczyt spotykać już pana — rzekł prezes, ściskając podaną rękę i przypominając sobie z zadowoleniem, z jakiem życiem i ochotą tańczył — lepiej niż młodzi, na tym wieczorze, na którym spotkał się z Niechludowym. — Czemże służyć mogę?
— Zaszło nieporozumienie w odpowiedzi przysięgłych odnośnie do Masłowej. Przecież ona nie otruła, a skazano ją do ciężkich robót.
— Wyrok wydany na podstawie opinii panów — odrzekł prezes, postępując ku wyjściu. — Przyznać muszę, że odpowiedzi wydały nam się niezgodnemi z istotą rzeczy, W tej chwili przypomniał sobie, iż chciał zwrócić uwagę sędziów, jako odpowiedź twierdząca bez wykluczenia zabójstwa z rozmysłem potwierdzać będzie też zabójstwo. Ale spiesząc się, nie zrobił tego.
— Zgoda — ale przecież można pomyłkę poprawić.
— Zapewne. — Do kasacyi zawsze powód się znajdzie.
— Trzeba poradzić się adwokatów — mówił, nałożywszy kapelusz trochę na bakier i dalej posuwając się ku wyjściu. — Pan także wychodzi?
— Tak — odrzekł Niechludow, nakładając palto, i poszedł z prezesem.
Na dworze było jasno i wesoło. Szli, rozmawiając głośniej, bo na ulicach było gwarno.
— Dziwne położenie, rzeczywiście dziwne — mówił prezes podniesionym głosem. — Masłową czekało jedno z dwojga: albo zupełne uniewinnienie, to znaczy więzienie z zaliczeniem tego, co już odsiedziała, a może tylko zwykły areszt, albo ciężkie roboty. Niema drogi pośredniej. Gdyby w odpowiedzi dodano „bez zamiaru pozbawienie życia“, sąd byłby ją uniewinnił.
— Nie mogę sobie darować, żem pozwolił na taki wyrok.
— Otóż w tem cała istota rzeczy... — rzekł prezes, uśmiechając się i patrząc na zegarek.
Brakowało tylko trzy kwadranse do ostatecznego terminu, wyznaczonego przez Klarę.
— Teraz — jeśli pan zechce — należy poradzić się adwokata.
— Trzeba znaleźć powód do kasacyi — to bardzo łatwo. Na Dworzańską — rzekł, zwracając się do dorożkarza — 30 kopiejek — zawsze tyle płacę.
— Proszę jaśnie wielmożnego prezesa.
— Żegnam szanownego pana. Jeśli mogę czem służyć, proszę. Dworzańska, dom Dwornikowa, łatwo spamiętać.
I skłoniwszy się uprzejmie odjechał.




XXV.

Świeże powietrze i rozmowa z prezesem uspokoiły nieco Niechludowa. Myślał o tem, że uczucie, jakiego doświadczał, było nieco wyegzaltowanem wskutek niezwykłych warunków, w jakich przepędził pierwszą dnia połowę.
— Ma się rozumieć — dziwny i niezwyczajny zbieg okoliczności! Koniecznie trzeba zrobić wszystko, co można, aby ją ocalić, dowiedzieć się w sądzie, gdzie mieszka Fanarin albo Mikiszyn. Byli to dwaj najpierwsi adwokaci.
Niechludow powrócił do sądu, zdjął paltot i poszedł na górę. W pierwszym korytarzu spotkał Fanarina. Zatrzymał go, mówiąc, że ma do niego interes. Fanarin znał go osobiście — i odrzekł, że gotów zawsze na usługi.
— Jestem zmęczony — ale jeśli to nie wiele zajmie czasu, proszę opowiedzieć sprawę pańską. — Chodźmy tutaj.
I Fanarin wprowadził Niechludowa do jakiegoś pokoju, zapewne gabinetu któregoś z sędziów. Siedli przy stole.
— Proszę, o co chodzi?
Przedewszystkiem proszę o dyskrecyę. Nie chcę, aby ktokolwiek wiedział, że mnie ta sprawa zajmuje.
— Rozumie się samo przez się... Więc?
— Zasiadałem w sądzie przysięgłych. Skazaliśmy niewinną kobietę na ciężkie roboty. To mnie trapi.
Niechludow zarumienił się i zmieszał. Fanarin spojrzał na niego bystro — i znów spuścił oczy.
— Więc co... dalej?
— Zasądziliśmy niewinną — więc chciałbym wyrok zmienić i pójść do wyższej instancyi.
— Do senatu — sprostował Fanarin.
— Więc proszę pana, abyś był łaskaw zająć się tem.
Niechludow chciał skończyć od razu i mówił dalej:
— Wszelakie koszta biorę na siebie. — Nie chodzi mi zupełnie o wydatek. — I zarumienił się.
— Ułożymy to — uśmiechając się pobłażliwie z jego niedoświadczenia, odpowiedział adwokat.
— O cóż idzie? Niechludow opowiedział.
— Dobrze. — Jutro wezmę akta i rozpatrzę sprawę. A pojutrze — źle mówię, w czwartek, proszę być u mnie o godzinie szóstej wieczorem.
dam odpowiedź. Tak, tak. No, chodźmy — bo jeszcze mam tu coś niecoś załatwić.
Niechludow pożegnał się i wyszedł.
Rozmowa z adwokatem i myśl, że poczynił odpowiednie kroki celem obrony Masłowej, jeszcze go więcej uspokoiły. Wyszedł na ulicę. Dzień był śliczny. Wesoło odetchnął świeżem, wiosennem powietrzem. Dorożkarze podjeżdżali, ale poszedł piechotą — i cały rój myśli o Kasi, o postąpieniu z nią zakrążył w jego głowie.
— Nie, o tem pomyślę później — rzekł sam do siebie. — Teraz trzeba się trochę rozerwać, otrząsnąć z przykrych wrażeń.
Przypomniał sobie obiad u Korczaginów i spojrzał na zegarek. Jeszcze był czas. Przechodził tramwaj. Skoczył do niego. Wysiadł na placu, wziął dobrą dorożkę i za dziesięć minut już stanął przed bramą dużego domu Korczaginów.




XXVI.

— Proszę księcia pana, państwo oczekują — rzekł tłusty szwajcar, otwierając cicho dębowe drzwi, na angielskich osadzone zawiasach. — Siedzą przy stole, i tylko księcia kazano przyjąć. Szwajcar podszedł ku schodom i zadzwonił.
— Czy jest kto? — zapytał Niechludow, zdejmując paltot.
— Pan Kołosow — i sami swoi.
Na schody wyjrzał postawny lokaj we fraku i białych rękawiczkach.
— Proszę jaśnie oświeconego księcia — rzekł — kazano prosić.
Niechludow wszedł na schody i udał się przez znaną dobrze dużą i wspaniałą salę do jadalni. Przy stole zastał całą rodzinę, prócz księżnej Zofii Wasilówny, nigdy nie opuszczającej swego gabinetu. Na pierwszem miejscu siedział stary Korczagin, z lewej strony obok doktór, z prawej gość Iwan Iwanowicz Kołosow, były marszałek szlachty, obecnie członek zarządu banku, wolnomyślny kolega Korczagina. Dalej po lewej stronie miss Peder, nauczycielka małej siostry Missi, obok niej czteroletnia dziewczynka. Naprzeciwko z prawej strony Petia, jedyny syn Korczaginich, gimnazista, zdający egzamin, co zatrzymywało w mieście całą rodzinę, obok niego korepetytor, student. Następnie Katarzyna Aleksiejewna, 40-toletnia panna, słowianofilka, naprzeciw Michał Siergiejewicz, albo Misza Telegin, przyrodni brat Missi, i nareszcie, na szarym końcu, sama Missi, a obok niej przygotowane nietknięte nakrycie.
— Otóż tak, to dobrze. Siadaj książę — dopiero rybę jemy — żując z trudem i ostrożnie wstawionemi zębami — przemówił stary Korczagin, podnosząc na Niechludowa nastrzyknięte krwią, z mało wydatnemi powiekami oczy.
— Stefanie — rzekł, mając pełne usta do wspaniałego, tłustego kamerdynera — i wskazał oczyma na puste talerze. Chociaż Niechludow znal doskonale i niejednokrotnie widział przy stole starego Korczagina, nieprzyjemne zrobiła na nim wrażenie ta czerwona, spasła, mlaszcząca ustami, zasłonięta założoną za kamizelkę serwetę gruboszyjna generalska figura.
— W tej chwili — wasza książęca mość — rzekł kamerdyner, wskazując oczyma lokajowi nakrycie obok księżniczki, które sam zaczął porządkować, zdejmując nałożoną na talerz serwetę z herbowym znakiem.
Niechludow obszedł stół koleją, ściskając ręce. Wszyscy, prócz starego Korczagina, podnosili się — skoro się zbliżał. I ta procesya około stołu, i witanie ludzi, z którymi prawie nigdy nie rozmawiał, wydała mu się dziwnie komiczną. Przepraszał za opóźnienie i chciał już zająć miejsce, ale stary Korczagin prosił, że, jeśli nie pija wódki, to niechaj chociaż co przekąsi przy stoliku, na którym stały kawior, homary, ser i śledzie. Niechludow nie sądził, że jest tak głodny, ale zacząwszy jeść chleb z serem, nie mógł wstrzymać się i jadł chciwie.
— Cóż — burzyliście panowie społeczne podwaliny — rzekł Kołosow, powtarzając z ironią wyrażenie zacofanego dziennika, powstającego przeciwko sądom przysięgłych. Uniewinniliście winnych, skazali niewinnych, co?
— Burzyli podwaliny, burzyli podwaliny — powtórzył, śmiejąc się książę, wierzący nieograniczenie w rozum i uczciwość liberalnego kolegi i przyjaciela.
Niechludow, nie zważając, że to niegrzecznie, nic nie odpowiedział Kołosowowi, siadł i zaczął jeść gorącą zupę.
— Dajcie mu zjeść — śmiejąc się, rzekła Missi owym zaimkiem „mu” zaznaczając stosunek blizki.
Kołosow opowiadał głośno treść artykułu przeciwko przysięgłym, który go oburzył. Potakiwał mu Michał Siergiejewicz i opowiedział treść drugiego artykułu, pomieszczonego w temże piśmie.
Missi była, jak zwykle, wytworna i skromnie, ale bardzo gustownie ubrana.
— Musisz pan być strasznie zmęczony i głodny? — rzekła, doczekawszy się, że jeść przestał..
— Nie, nie bardzo. A pani? Jeździliście państwo oglądać obrazy?
— Także nie. Zagraliśmy w lawn-tennisa u Sołomotowych. Rzeczywiście, mistrz Kruks gra znakomicie.
Niechludow przyjechał tu, aby się rozerwać i bywało mu bardzo przyjemnie w tym domu, wskutek owego szyku i dostatku, który na niego oddziaływał mile, ale także wskutek tej atmosfery uprzedzających względów, jaka go otaczała. Dziś jednak, szczególna rzecz, wszystko mu się niepodobało..
Wszystko, poczynając od szwajcara, szerokich schodów, pokojów, kwiatów, przybrania stołu, aż do samej Missi, która wydawała mu się mało pociągającą i nienaturalną.
Nie podobał mu się zarozumiały, spowszedniały, liberalny ton Kołosowa, nieprzyjemną była bycza, zmysłowa figura starego Korczagina, nieprzyjemne francuskie frazesy słowianowilki, zażenowane twarze guwernantki i korepetytora, a osobliwie ów poufały zaimek „mu, ” stosowany do jego osoby.
Niechludow miał dla Missi dwa rodzaje wrażeń: raz wydawała mu się niby w oświetleniu księżycowem piękną, świeżą, rozumną i naturalną. I znów nagle, niby w pełnym blasku słońca, dostrzegał wszelkie jej braki. Dziś właśnie przyszedł na niego dzień taki. Dostrzegał każdą zmarszczkę na twarzy, trefione włosy, spiczaste łokcie, nawet szeroki paznokieć u wielkiego palca, taki sam, jaki miał generał, ojciec.
— Nudna gra ten tennis — rzekł Kołosow — daleko weselsze były łapki, w które grywaliśmy w dzieciństwie.
— Nie, pan tego nie zna. To nadzwyczaj zajmujące! — zawołała Missi, z przesadą wymawiając wyraz „nadzwyczaj.“ Tak się przynajmniej wydawało Niechludowowi. I zaczęła się sprzeczka, w której wzięli udział i Michał Siergiejewicz, i Katarzyna Aleksiejewna. Tylko korepetytor, nauczycielka i dzieci milczeli, nudząc się najwidoczniej.
— Wiecznie się kłócą — głośno śmiejąc się, przemówił stary Korczagin, dobywając serwetę z pod kamizelki, i odsunąwszy z hałasem krzesło, które pochwycił lokaj, wstał od stołu.
Wstali wszyscy i podszedłszy do stolika, gdzie byli płukanki, wypłukali aromatyczną wodą usta i prowadzili dalej niezajmującą nikogo rozmowę.
— Czyż nie mam racyi, że w niczem tak się nie przedstawia charakter ludzi, jak w zabawie — mówiła Missi, zwracając się do Niechludowa.
Spostrzegła w jego twarzy ten skupiony i badawczy wyraz, którego się obawiała zawsze i chciała dociec, zkąd to pochodzi.
— Naprawdę, nie wiem, nigdy nie myślałem o tem — odpowiedział Niechludow.
— Pójdzie pan do mamy? — zapytała Missi.
— Naturalnie, a jakże — odrzekł, dostając papierosa, ale takim tonem, jakby mu się zupełnie iść nie chciało.
Milcząc, pytająco popatrzyła na niego, że się zawstydził nieco.
— Rzeczywiście, przyjechać do kogoś po to, aby przynieść smutek i nudę — pomyślał i starając się być uprzejmym, oświadczył, że pójdzie z prawdziwą przyjemnością, jeśli tylko księżna przyjąć go raczy.
— Mamie to sprawi przyjemność. Palić i tam pan może. Iwan Iwanowicz jest u mamy.
Gospodyni domu, księżna, Zofia Wasilewna, była to sobie pani leżąca. Ósmy rok z rzędu przyjmowała gości, leżąc w koronkach, wstążkach, pośród aksamitów, złoceń, kości słoniowej, bronzu, laki chińskiej i kwiatów. Nie jeździła z wizytami nigdzie i przyjmowała tylko „swoich, przyjaciół,“ t. j. tych wszystkich, którzy wyróżniali się z tłumu. Niechludow był w liczbie tych przyjaciół, najpierw jako inteligentny młody człowiek, następnie, że matka jego była blizką przyjaciółką domu Korczaginów, a nareszcie, że dobrzeby było, gdyby Missi za niego wyszła.
Pokój księżnej znajdował się za dużym i małym salonem.
W dużym salonie Missi, idąca przed Niechludowem, zatrzymała się nagle, oparła się na poręczy złoconego krzesełka i spojrzała mu w oczy uważnie.
Missi chciała koniecznie wyjść za mąż, a Niechludow był dobrą partyą. Prócz tego podobał jej się, i już przywykła do tej myśli, że on będzie jej, nie ona jego, a on jej. I z pewną, bezwiedną, ale upartą przebiegłością, jaką miewają chorzy umysłowo, dążyła do tego celu. Przemówiła obecnie, aby się coś dowiedzieć.
— Panu się coś stało? — rzekła. — Co panu jest?
Niechludow przypomniał sobie spotkanie w sądzie, nachmurzył się i zarumienił.
— Tak, rzeczywiście, stało się — a chcąc być szczerym, dodał — wydarzenie dziwne, niezwykłe i ważne.
— Cóż takiego, nie może mi pan powiedzieć?
— Teraz nie mogę. Daruje pani, że nie powiem. Zdarzyło się coś, nad czem nie zastanowiłem się jeszcze, nie obmyśliłem dobrze — rzekł, rumieniąc się jeszcze silniej.
— Więc mi pan nie powie?
Twarz jej drgnęła, a ręka posunęła małe krzesełko, które za poręcz trzymała.
— Nie mogę — odpowiedział, czując, że tak odpowiadając, odpowiada samemu sobie, że rzeczywiście spotkało go coś ważnego.
— Więc chodźmy...
Potrząsnęła głową, jakby odpędzając natrętne myśli, i szybszym, niż zwykle krokiem, poszła przodem.
Zdawało mu się, że księżniczka nienaturalnie ściągnęła usta, aby powstrzymać łzy. Zaczął żałować, że sprawił jej przykrość, ale wiedział, że najmniejsze ustępstwo zgubi go, a raczej splącze go jeszcze silniej. A tego się właśnie obawiał, więc milcząc szedł za nią do buduaru księżnej.




XXVII.

Księżna Zofia Wasilewna kończyła właśnie obiad bardzo wytworny i pożywny, a jadała go zawsze sama, aby nikt nie patrzył na nią przy tak prozaicznem zajęciu.
Przy szezlongu stał stoliczek z czarną kawą i właśnie w tej chwili paliła papierosa.
Księżna była brunetką, z czarnemi oczyma i długiemi, pięknemi zębami. Wysoka, chuda, utrzymywała starannie resztki dawnej piękności. Mówiono coś nie coś o jej stosunkach z doktorem. Niechludow przedtem nie myślał o tem. Skoro jednak zobaczył obecnie wyfiksatuarowaną, lśniącą, rozdzieloną na dwoje doktorską brodę obok fotelu księżnej pani, nietylko sobie owe gadania przypomniał, ale doznał pewnego niesmaku.
Tuż obok księżnej przy stoliku siedział Kołosow i łyżeczką mieszał kawę. Na stoliku stał kieliszek likieru.
Missi weszła z Niechludowem do buduaru matki, ale nie pozostała.
— Jak mamusia zmęczy się i wypędzi pana, to proszę do mnie — rzekła wychodząc do Niechludowa takim tonem, jakby nic pomiędzy nimi nie zaszło.
I uśmiechnęła się wesoło, oddalając się cicho po grubym dywanie, wyściełającym podłogę buduaru.
— Witaj, mój przyjacielu, siadaj i opowiadaj — rzekła księżna ze sztucznym, udanym uśmiechem, mogącym uchodzić za naturalny.
I pokazała długie, sztuczne, białe zęby, rzeczywiście tak zrobione po mistrzowsku, że można je było wziąć za naturalne.
— Mówiono mi, że przyjechałeś z sądu dziwnie rozstrojony? Ja myślę, że dla sercowych ludzi to rzecz ciężka — domówiła po francusku.
— Rzeczywiście, nieraz się czuję, że... że nie mam prawa sądzić.
Comme e’st vrai! — zawołała, jakby zadziwiona prawdą przytoczonej myśli.
A uczyniła to sztucznie dla pochlebienia rozmawiającemu.
— A jakże pański obraz? Bardzo mnie to interesuje. Gdyby nie choroba moja, dawno już byłabym u pana, żeby zobaczyć.
— Porzuciłem go zupełnie — sucho odpowiedział Niechludow.
Chęć pochlebienia mu przez księżnę była tak widoczną, jak staranność w ukryciu gasnących wdzięków. Nie mógł zmusić się do tego, aby być przyjemnym.
— To daremna rzecz. Wiesz pan, sam Riepin powiedział, że książę ma wielki talent — rzekła do Kołosowa.
— Jak jej nie wstyd tak kłamać — chmurnie pomyślał Niechludow.
Przekonawszy się, że Niechludowa nie rozgada, księżna zwróciła się do Kołosowa z zapytaniem o nowy dramat, takim tonem, jakby zdanie Kołosowa miało decydować ostatecznie i wydać wyrok godzien uwiecznienia.
Kołosow ocenił dramat i wypowiedział przytem swoje poglądy na sztukę. Księżna Zofia zachwycała się trafnością sądu, próbowała bronić autora, ale ustępowała zaraz lub wynajdowała opinię pośrednią.
Niechludow patrzył i słuchał, ale widział i słyszał zupełnie co innego, niż to, co było w rzeczywistości.
Słuchając księżnej i Kołosowa, czuł, że ani ją ani jego dramat zupełnie nic nie obchodzi, że im to wszystko jedno, że gadają, aby gadać, bo po jedzeniu bardzo dobrze jest poruszać mięśniami języka i gardła. Dalej widział i to, że Kołosow, wypiwszy wódki, wina, likieru i t. d, był trochę pijany, nie tak pijany, jak chłopi, rzadko pijący wódkę, ale jak ludzie, którzy sobie z alkoholu uczynili rzecz codziennego użytku. Kołosow nie zataczał się, nie mówił nonsensów, ale był nienormalnie podnieconym i zupełnie z siebie zadowolonym.
Niechludow zauważył, że księżna z niepokojem patrzyła w okno, przez które padał ukośny promień słoneczny, bojąc się, aby zbytnia jasność nie zdradziła jej starości.
— Jakie to prawdziwe — rzekła na jakieś zdanie, wygłoszone przez Kołosowa i nacisnęła guzik od dzwonka, obok szezlonga umieszczony.
W tej chwili doktór wstał i, jako człowiek domowy, nic nie mówiąc, wyszedł z pokoju.
Księżna przeprowadzając go oczyma, ciągnęła dalej:
— Proszę Filipa zapuścić zasłonę — rzekła wskazując oczyma okno lokajowi, który wszedł na odgłos dzwonka.
— Nie, mów pan co chcesz, ale bez mistycyzmu niema poezyi — mówiła, śledząc gniewnie jednem okiem lokaja, opuszczającego roletę.
— Mistycyzm bez poezyi, to przesąd, a poezya bez mistycyzmu, toć proza — rzekła, uśmiechając się smutnie nie spuszczając oka z lokaja, poprawiającego zasłonę.
— Filipie, to nie ta roleta, to ta w dużem oknie — rzekła bolejącym głosem księżna.
I widać, żałując wysiłku, jaki musiała zrobić, aby wymówić te słowa, podniosła strojną w pierścienie rękę do ust z dymiącym, wonnym papierosem.
Barczysty, muskularny i urodziwy Filip zlekka pochylił głowę, jakby usprawiedliwiając się i stąpając po dywanie silnemi o potężnych łydkach nogami, cicho podszedł do drugiego okna i spoglądając na księżnę, tak starannie zapuszczał roletę, żeby ani jeden promyk nie śmiał padać na jej książęcą mość. Ale znów nie zrobił, jak trzeba, i zmęczona Zofia Wasilewna musiała przerwać rozprawę o mistycyzmie i zwrócić uwagę niepojętnego i napędzającego jej strachu Filipa.
Na chwilkę w oczach Filipowych mignął jakiś błysk — zniecierpliwienia.
— A dyabli cię wiedzą, czego chcesz — zapewne przemówił w duszy — pomyślał Niechludow, patrząc na tę całą sprawę.
Ale przystojny i krzepki Filip pohamował swe zniecierpliwienie i zaczął spokojnie robić tak, jak żądała wyczerpana, bezsilna, sfałszowana od stóp do głowy księżna Zofia Wasilewna.
— Rozumie się, że w teoryi Darwina jest wiele prawdy — mówił, powróciwszy Kołosow, rozpierając się w krześle i patrząc sennemi oczyma na księżnę. — Ale Darwin przechodzi czasem granicę, tak...
— A pan wierzysz w dziedziczność? — rzekła księżna, zwracając się do Niechludowa.
— W dziedziczność? — zapytał Niechludow. — Nie wierzę — odrzekł, całkowicie zajęty obrazami, które powstawały w jego wyobraźni.
Obok krzepkiego, urodziwego Filipa, którego przedstawił sobie, jako typ naturalny, postawił obok nagiego Kołosowa z brzuchem formy kawona, łysą głową i chudemi rękoma bez mięśni. Tak samo przedstawiły mu się pokryte jedwabiem i aksamitem ramiona i biust Zofii Wasilewny. Jakie one powinny być w rzeczywistości? Obraz ten wydał mu się przerażającym i odpędził go wszelkiemi siłami.
Zofia Wasilewna zmierzyła go od stóp do głowy.
— Missi czeka pana. Idź pan, chciała panu zagrać nową rzecz Schumana. Bardzo ciekawe.
— Nie, ona grać nie chciała. Dlaczego ta baba kłamie — myślał Niechludow, wstając i ściskając przezroczystą, chudą, pokrytą pierścionkami rękę księżnej.
W sali spotkała Niechludowa Katarzyna Aleksiejewna.
— Widzę jednak — rzekła po francusku — że na pana obowiązki przysięgłego działają deprymująco.
— Wybacz mi pani, nie jestem usposobiony i nie mam prawa zarażać smutkiem drugich.
— Cóż panu takiego, zkąd ten brak humoru?
— Pozwoli pani, że nie odpowiem na to — rzekł, szukając kapelusza.
— A pamiętasz pan, jak niegdyś dowodziłeś, że trzeba mówić prawdę, i jak pan nam mówiłeś takie okrutne prawdy w oczy. A teraz pan nie chcesz powiedzieć. Pamiętasz, Missi? — rzekła Katarzyna Aleksiejewna do wchodzącej księżniczki.
— Bo to była tylko zabawka — rzekł Niechludow poważnie. — Bawić się można, a w rzeczywistości jesteśmy tak głupi, to jest ja tak jestem głupi, że mnie przynajmniej prawdy mówić nie wolno.
— Nie wykręcaj się pan, a powiedz lepiej, dlaczego jesteśmy tacy głupi — rzekła Katarzyna Aleksiejewna, bawiąc się w grę słów i niby nie uważając na poważny ton Niechludowa.
— Najgorzej jeśli człowiek jest źle usposobionym. Ja tego nigdy nie robię i zawsze jestem dobrze usposobiona — rzekła Missi. — Proszę do mnie na chwilkę. Postaram się rozpędzić pański mauvaise humeur.
Niechludow miał podobne uczucie, jakie ma bezwątpienia koń, kiedy go głaszczą, aby następnie nałożyć mu uzdeczkę i zaprowadzić do zaprzęgu. A dziś więcej niż kiedyindziej nie miał ochoty iść w chomonto.
Wymówił się przeto, że mu pilno do domu i zaczął się żegnać. Missi dłużej niż zwykle zatrzymała jego rękę.
— Proszę pamiętać, że sprawy pańskie obchodzą pańskich przyjaciół. Czy przyjdzie pan jutro?
— Nie przyrzekam — rzekł Niechludow, i zawstydzony, nie wiedząc dlaczego, czy za siebie, czy za nią, zarumienił się i wyszedł.
— Co mu się stało. Comme cela m’intrigue — rzekła Katarzyna Aleksiejewna. — Jakaś affaire d’amour propre; il est très susceptible notre cher Mitia.
Plutôt une affaire d’amour sale — chciała rzec Missi, ale nie rzekła, i popatrzyła przed siebie jakiemś innem przygasłem spojrzeniem, zupełnie innem, niż to, jakiem patrzyła na Niechludowa.
Nie powiedziała nawet Katarzynie Aleksiejewnie ułożonego kalamburu w gorszym guście, lecz zauważyła tylko, że na każdego nadchodzą dnie gorsze i lepsze.
— Czyżby i ten miał oszukać? — pomyślała. — Po tem wszystkiem, co zaszło, byłoby to bardzo nieuczciwie z jego strony.
Gdyby Missi zechciała objaśnić, co rozumie przez słowa „po tem wszystkiem, co zaszło“, nie mogłaby powiedzieć nic ściśle określonego. A jednak wiedziała bezwątpienia, że nietylko dał jej pewną nadzieję, ale nawet jakby obietnicę. Wszystko to były nieujęte słowa, spojrzenia, uśmiechy, napomknięcia, milcząca zgoda. A przecież uważała go już za swego, a stracić go bardzo byłoby trudno!




XXVIII.

— I wstyd i wstrętnie, i wstrętnie i wstyd — myślał Niechludow, powracając piechotą znanemi ulicami do siebie.
Czuł na duszy ciężar wskutek rozmowy z Missi.
Czuł, że pod względem sposobu zachowania się nie ma nic sobie do wyrzucenia, że nic nie powiedział za wiele, nic nie przyrzekał, nie oświadczył się formalnie. A jednak czuł się pod pewnym względem zobowiązanym, a pojmował, że ożenić się nie może.
— Wstyd... szkaradna rzecz, fatalne położenie — powtarzał, wchodząc na ganek swojego domu. — Nie będę jadł kolacyi — rzekł do lokaja, postępującego za nim do jadalni, gdzie przygotowane było do herbaty. — Możesz sobie odejść.
— Słucham — rzekł służący, ale nie wyszedł, lecz zaczął sprzątać ze stołu.
Niechludowa drażniła jego obecność. Chciał być sam, a tu wszyscy jakby naumyślnie leźli mu w drogę.
Skoro służący wyszedł, Niechludow podszedł do samowara, aby zasypać herbatę, ale usłyszał zbliżające się kroki zarządzającej domem, Agrafiny Piotrówny. Aby się z nią nie spotkać, przeszedł spiesznie do salonu i zamknął drzwi za sobą.
W tym salonie umarła przed trzema miesiącami jego matka. Patrząc obecnie na oświetlone lampami portrety rodziców, przypomniał sobie stosunek swój z matką w ciągu lat ostatnich, i ten stosunek wydał mu się przykrym i nienaturalnym. I to także powodowało jakieś uczucie wstydu i wstrętu. Przypomniał sobie, jak w ostatnich chwilach jej choroby poprostu pragnął, aby umarła prędzej. Tłómaczył sobie, że pragnął śmierci matki dlatego, aby skrócić jej cierpienia, a w rzeczywistości pragnął dla siebie, żeby na te cierpienia nie patrzeć dłużej.
Chcąc doznać wspomnień lepszych, światłej szych o tej matce, spojrzał na jej portret, wymalowany przez znakomitego malarza za cenę 5,000 rubli.
I ujrzał piękną kobietę, w czarnej aksamitnej sukni, głęboko wyciętej. Malarz przedstawił ze szczególnem zamiłowaniem i wykończeniem wydatny biust i odstęp między piersiami, i olśniewające pięknością odkryte ramiona, szyję i plecy. To raziło jakimś bezwstydem i nagością.
Coś wstrętnego, coś urągającego było w tej podobiźnie matki w tej pół-obnażonej postaci pięknej kobiety. A przecież ta kobieta trzy miesiące temu leżała tu w tym pokoju, wyschła jak mumia, napełniając przenikliwym wyziewem powietrze, wyziewem, którego niepodobna było niczem usunąć, nietylko z sypialni, ale i z domu całego.
Czuł jakby dziś jeszcze około siebie tę woń odrażającą.
Wspomniał, jak w przeddzień zgonu ujęła swoją chudą kościstą ręką jego dłoń białą i krzepką, jak patrząc mu w oczy, rzekła: — „Nie potępiaj mnie, Mitia, za to, com zrobiła w życiu“ — a w jej znękanych cierpieniem i przygasłych oczach błysnęły łzy.
— Okropność — rzekł raz jeszcze, spojrzawszy na w pół-nagą kobietę, o wspaniałych marmurowych kształtach, uśmiechającą się zwycięzko.
Ta naga pierś portretu przypomniała mu inną jeszcze młodą kobietę, którą widział w podobnym balowym stroju. Była to Missi, która umyślnie wezwała go wieczorem, aby zobaczył jej balową toaletę.
I przyszedł mu na myśl brutalny, okrutny Korczagin ze swoją zwierzęcą przeszłością, i ta podejrzanej opinii, rzekomy bel esprit, jej matka.
Wszystko to, razem wzięte, było wstrętne i oburzające. Wstyd, wstyd, wstyd i obrzydzenie!
— Nie, tak być nie może — myślał. — Trzeba z tem raz skończyć. Trzeba wyzwolić się z tych fałszywych stosunków i z Korczaginami i z Maryą Wasilewną, i ze spadkiem otrzymanym, i ze wszystkiem. Trzeba odetchnąć pełną piersią, wyjechać do Rzymu, obraz ukończyć. — Wspomniał cały brak wiary w swój talent. — No, tak, mniejsza z tem, aby tylko swobodniej odetchnąć. Najpierw Konstantynopol, później Rzym. Przedewszystkiem uwolnić się od obowiązku sędziego przysięgłego. I następnie załatwić rzecz z adwokatem.
Nagle niezmiernie jasno stanęła mu przed oczyma aresztantka o czarnych, skośnych oczach. Jakim ona wybuchnęła płaczem, gdy udzielono jej głosu po raz ostatni jako podsądnej.
Zgniótł pospiesznie dopalony papieros, zapalił drugi i zaczął chodzić tam i napowrót po pokoju.
I zaczęły mu przychodzić na myśl wszystkie chwile z Kasią przeżyte. Wspomniał ostatnie widzenie się z nią, i tę żądzę, która go opanowała, i rozczarowanie, jakie nastąpiło później. Wspomniał białą sukienkę i pasek niebieski, i ową noc Zmartwychwstania.
— Wszakże kochałem ją prawdziwie! kochałem miłością czystą, dobrą i w tę noc Zmartwychwstania, i wtenczas, kiedym bawił na wakacyach u ciotek, pisząc moją rozprawę.
Przypomniał sobie, jakim był wówczas.
I owionęło go to życie świeże, młode, krzepkie, i stało mu się smutno, bardzo smutno.
Różnica pomiędzy nim, jakim był wonczas, a jakim jest dziś, była ogromna. Może daleko większą, niż różnica pomiędzy ową Kasią z cerkwi, z Kasią w sukience białej, a tą dziewczyną, którą sądzono dziś rano.
Wówczas był on dzielnym, swobodnym, nie rozumiejącym, co to przeszkody i niepodobieństwa.
Dziś był niewolnikiem bezcelowego, pustego, lichego życia, a wyrwać się z tego błędnego kręgu nie miał możności, a nawet, prawdę powiedziawszy, i chęci. Dawniej czuł się człowiekiem prawym, kochał prawdę, walczył w jej imieniu.
Dziś cały w kłamstwie tonął, w strasznem, przerażającem kłamstwie, uznawanem przecież za prawdę przez cały świat otaczający.
I nie było sposobu wybrnąć z tego kłamstwa; przynajmniej dziś na to rady nie znajdował.
Zabrnął, ugrzązł, przywyknął, lubował się w tym fałszu.
Jak zerwać stosunek z marszałkiem i jego żoną, aby módz śmiało spojrzeć w oczy tak im samym, jak ich dzieciom? Jak rozplątać bez fałszu stosunek z Missi? Jak rozwiązać kwestyę bezprawnego władania ziemią, a spadkiem odziedziczonym po matce? Jak naprawić złe względem Kasi?
— Wszystko to rozwiązać, załatwić należy. Czyż mam prawo porzucić kobietę, skwitować ją zapłatą za obronę adwokatowi, wybawić od katorgi, na którą nie zasłużyła? Za występek rzucić banknoty, jak to uczyniłem niegdyś, sądząc, że tak wszyscy postępują, więc tak postąpić wypada?
I stanęła mu żywo w pamięci, gdy dogoniwszy ją w korytarzu, wsunął jej za gors sto rubli w kopercie.
— Pieniądze! — Ze wstrętem i wstydem wspomniał o tej chwili. — Przebóg, cóż to za szkaradzieństwo! — przemówił głośno sam do siebie.
— Łotr i niegodziwiec może tylko postąpić w ten sposób. I ja to, ja, nie kto inny, jestem tym łajdakiem, tym łotrem. Czy rzeczywiście, czy istotnie jestem takim niegodziwcem? Więc któż? — pytał sam siebie, zatrzymując się. — Alboż to koniec na tem? — myślał dalej. — A jak nazwać stosunek z marszałkową i jej mężem?
A stosunek do władania ziemią? Pod pozorem, że to pieniądze matczyne, używać bogactw, będąc przekonanym, że się je posiada nieprawnie?
A to życie przeszłe, nizkie, liche, podłe... A na dodatek koroną wszystkiego, zbrodnia z Kasią!...
Niegodziwiec, łotr!
Ludzie mogą sądzić, jak zechcą, mogę ich oszukiwać, ale samego siebie nie oszukam!
I dopiero teraz zrozumiał, że ten wstręt, jaki czuł do ludzi w ostatnich czasach, a osobliwie obecnie wstręt do księcia, Zofii Wasilewny, Missi, lokaja swego, był niczem innem, tylko zbrzydzeniem samego siebie.
I dziwna rzecz! W tem przyznaniu sobie lichoty własnej był ból, ale zarazem zadowolenie i uspokojenie. Miewał Niechludow już niejednokrotnie takie momenty w życiu, które nazywał ^spowiedzią duszy“. Takiem mianem chrzcił on ów nastrój wewnętrzny, kiedy czując w pewnych odstępach czasu, jakby duchową niemoc i zanik życia, zaczynał uprzątać śmiecie duchowe, co spowodowały zanik myśli i uczuć.
Zawsze po takim rachunku sumienia przedsiębrał zamiar poprawy życia, zaczął pisać dziennik, chciał wstąpić na inną drogę, aby już z niej nigdy nie zboczyć.
Ale pokusy światowe i moc nawyknień brały górę.
Nie spostrzegając się, brnął dalej i spadał jeszcze niżej, niż przedtem.
W ten sposób krzepił on i podnosił i obmywał z winy ducha swego niejednokrotnie. A poraz pierwszy wtenczas, gdy przyjechał na ferye do ciotek.
Było to pełne uniesień przebudzenie. I długo przetrwał jego wpływ dobroczynny.
Drugie nastąpiło w chwili, kiedy rzuciwszy cywilną służbę, wstąpił do wojska podczas wojny, aby nieść życie na usługi kraju.
Lecz upadek przyszedł wkrótce.
Trzecią chwilą przebudzenia było, kiedy wystąpił z wojska i wyjechał za granicę, aby poświęcić się malarstwu.
Odtąd upłynął długi przeciąg czasu bez owego „oczyszczenia duszy“ i nigdy też w głębi tej duszy nie nagromadziło się tyle śmiecia, nie zapanował taki rozdźwięk między głosem sumienia a życiem, jakie prowadził. Więc przeraził się, ujrzawszy tę przepaść.
Przepaść ta miała taką szerokość i głębię, tyle zebrało się błota, że na razie zwątpił, czy zdoła usunąć to złe z duszy.
Ileż razy próbował poprawić się — zawsze napróżno.
Ale teraz zbudziła się w nim jakaś dziwna siła i stanowczość.
— Zerwę te więzy kłamstwa! — rzekł głośno. — Powiem prawdę Missi — że jestem rozwiązłym rozpustnikiem, że się z nią ożenić nie mogę. Powiem marszałkowej Maryi Wasilewnie, albo lepiej powiem jej mężowi, żem łajdak, żem go oszukiwał. Ze spadkiem postąpię jak należy. Powiem Kasi, żem nicpoń, żem ciężko wobec niej przewinił, że zrobię wszystko, co mogę, aby los jej polepszyć. Będę ją błagał, i ona mi przebaczy. Będę prosił tego przebaczenia, jak proszą dzieci!
Zatrzymał się...
— Ożenię się z Kasią, jeśli tego będzie potrzeba! — zawołał.
I złożył ręce tak, jak to czynił, będąc jeszcze dziecięciem. Wzniósł oczy ku niebu i zawołał:
— Boże dopomóż mi, oświeć mnie, wciel się we mnie, oczyść mnie z wszelakiego zła i brudu!...
Modlił się długo i gorąco. I stawał się w ciągu tej modlitwy coraz lepszym. Łaska Boża spełniała się nad nim, i gotów był czynić wszelkie dobro, jakie człowiek czynić może, i czuł ochotę i siły nowe, życie nowe, swobodne i radosne.
W oczach stanęły mu łzy, łzy radości, że oto zbudził się w nim człowiek dobry, który tyle lat istniał gdzieś w głębi uśpiony, bez ruchu i czynu. Więc płakał, ciesząc się z samego siebie, z cnoty, przez którą obecnie działać i postępować będzie.
Krew pulsowała mu żywo w skroniach. Uczuł gorąco.
Otworzył okno, wychodzące na ogród.
Noc była cicha, jasna, chłodna, księżycowa.
Na ulicy słychać było turkot przejeżdżającego powozu, i nareszcie uczyniła się cisza.
Pokryta pączkami topola rzucała cień na placyk, wysypany piaskiem. Dach stajni bielił się w księżycowym blasku. Nieco bliżej chwiały się gałązki drzew, po za któremi czerniał parkan wysoki. Niechludow patrzył na wysoką topolę, na biały dach, na ogród, skąpany w księżycowym blasku, i pełną piersią wciągał ożywcze, świeże powietrze.
— Jak dobrze, Boże mój, jak dobrze — mówił do siebie, myśląc o tem, co się działo w jego duszy.




XXIX.

Masłowa powróciła do celi więziennej o godzinie 6-ej wieczorem. Zmęczyła się. Czuła ból w nogach po przejściu 15 wiorst po kamieniach, prócz tego była przybitą nieoczekiwanie surowym wyrokiem i głodną.
Kiedy podczas przerwy w sądzie stróże więzienni posilali się chlebem i jajami na twardo, poczuła, że głodna i ślina napłynęła jej do ust. Ale nie śmiała prosić, uważając prośbę taką za upokarzającą dla siebie.
Później przestało się jej chcieć jeść, ale osłabła. Wtedy usłyszała nieoczekiwany wyrok.
Myślała z początku, że ją słuch myli.
Ale ujrzawszy urzędowe twarze sędziów, spokojne zachowanie się przysięgłych, przyjmujących ową wiadomość, jak rzecz zwyczajną i słuszną, krzyknęła na cały głos, że jest niewinną. Ale kiedy i to nie pomogło, zapłakała gorzko, bo trzeba było wreszcie ukorzyć się przed tą okrutną niesprawiedliwością, przed tym gwałtem, jaki nad nią spełniono.
I osądzili ją tak surowo młodzi mężczyźni, mężczyźni, co przecież dotąd zawsze patrzyli na nią tak przyjaźnie!
Wszak siedząc w izbie, dla aresztantów przeznaczonej, widziała, jak ci panowie pod pozorem, że mają jakiś interes, przechodzili tylko po to, aby na nią patrzeć.
I ciż sami panowie zasądzili ją na ciężkie roboty — wiedząc, że jest niewinną?
Płakała, a następnie siedziała przygnębiona, czekając, rychło ją odprawią.
Chciało jej się obecnie tylko zapalić papierosa, nic więcej.
W takiem usposobieniu zastali ją Boczkowa i Kartinkin, których po odczytaniu wyroku wprowadzono do tej samej izby.
Boczkowa zaczęła natychmiast łajać Kasię, nazywając ją katorżnicą.
— Cóż ukradłaś! Wytłumaczyłaś się! Nie wykręciłaś się podła!
— Na coś zasłużyła to masz. W katordze odejdą cię wykręty!
Masłowa, włożywszy ręce w rękawy kaftana, patrzyła, spuściwszy oczy, na zadeptaną podłogę i mówiła:
— Ja się pani nie czepiam, więc i pani daj mi pokój. Ja nic nie mówię — powtórzyła kilka razy i zamilkła.
Ożywiła się dopiero wtenczas, kiedy wyprowadzono Boczkową i Kartinkina, a stróż przyniósł jej trzy ruble.
— Ty jesteś Masłowa? — spytał.
— Masz! pani ci dała — rzekł, podając pieniądze.
— Jaka pani?
— Bierz, jak dają, jeszcze będę z tobą gadał!
Pieniądze przysłała Kitajewa. Wychodząc z sądu zapytała komisarza, czy może dać Masłowej nieco grosza. Komisarz odpowiedział, że można. Wtedy, zdjąwszy zamszową rękawiczkę z trzema guzikami, dostała tłustą, białą ręką z kieszeni jedwabnej sukni modny pugilares i wybrawszy ze znacznej liczby świeżo obciętych kuponów od papierów publicznych jeden kupon na 2 rb. 50 kop., dołożyła resztę drobnemi i oddała komisarzowi. Komisarz zawołał stróża i polecił oddać pieniądze Masłowej.
— Proszę oddać napewno — rzekła Kitajewa do stróża.
Stróż obraził się za takie podejrzenie i dlatego obszedł się tak gniewnie z Masłową.
Masłowa ucieszyła się, bo mogła właśnie kupić to, czego tak pragnęła obecnie.
Dostać papierosów i zaciągnąć się — myślała upornie.
Tak jej się chciało palić, że chciwie wdychała powietrze, w którem się dym unosił.
Ale musiała czekać długo jeszcze, bo sekretarz, zagadawszy się z adwokatem o jakimś paragrafie prawnym — zupełnie o podsądnych zapomniał.
Nareszcie o godzinie 5-ej zwolniono ją — i żołnierze konwojowi, tenże sam czuwasza i nowogrodziec — powiedli ją do więzienia z powrotem. Jeszcze w przedsionku sądowym dała im czterdzieści groszy, prosząc o kupienie dwóch bułek i papierosów.
Czuwasz uśmiechnął się, biorąc pieniądze — i rzekł.
— Dobrze, kupimy!
I rzeczywiście, kupił bułek i papierosów, a resztę zwrócił.
W drodze nie wolno było palić, więc Masłowa z owem pragnieniem niezaspokojonem doszła do więzienia.
W tej chwili właśnie przyprowadzono nowy transport więźniów z dworca kolejowego. Spotkała się z nimi przy wejściu.
Aresztanci brodaci, wygoleni, starzy — młodzi, ruscy i obcoplemieńcy — niektórzy z pół-ogoloną głową, brzęcząc kajdanami, napełniali poczekalnię miejscową odgłosem kroków, kurzem, gwarem i ostrą wonią potu. Przechodząc koło Masłowej, wszyscy przypatrywali się jej, niektórzy podchodzili i zaczepiali.
— A, ładna dziewka — rzekł jeden z nich.
— Moje uszanowanie ciotuchnie — powiedział drugi, mrużąc oko.
Jakiś czarny, z wygolonym tyłem głowy i dużemi wąsami, plącząc się w kajdanach, podskoczył i objął ją.
— Patrzcie ją, babka. Jeszcze fochy stroi — krzyknął, szczerząc zęby i błyskając oczyma, skoro Masłowa odepchnęła go od siebie.
— A ty co łajdaku robisz? — krzyknął, podchodząc, pomocnik naczelnika.
Aresztant skurczył się i odskoczył spiesznie. Pomocnik napadł na Masłową.
— Po coś tu wlazła?
Masłowa chciała odpowiedzieć, ale była tak zmęczoną, że jej się nawet mówić nie chciało.
— Z sądu, wasze błagorodie — rzekł żołnierz ze straży, salutując ręką.
— Odprowadź do starszego. Co to za nieporządki!
— Słuszaju, wasze błagorodie!
— Sokołow, weź ją! — krzyknął pomocnik.
Starszy dozorca podszedł i gniewnie trącił Masłową po ramieniu, a dawszy jej ruch głową, poprowadził na korytarz oddziału kobiecego. Na korytarzu obszukano ją szczegółowo i zrewidowano, ale nie znalawszy nic (pudełko z papierosami było w bułce), wpuszczono do tej samej celi, z której wyprowadzono rano.




XXX.

Cela, w której siedziała Masłowa, miała dziesięć arszynów długości, a siedem szerokości. Dwa okienka dawały światło. Duży odrapany piec wystawał na izbę, a dwie trzecie całej przestrzeni zajmował tapczan, zbity z porozsychanych desek. Naprzeciw drzwi wisiał poczerniały obrazek święty z przylepioną doń woskową świeczką i zwieszającą się na dół, na sznurku, wiązanką nieśmiertelników. Obok drzwi stało cuchnące wiadro, a pod niem duża, czarna, wilgotna plama na podłodze.
Patrol przeszedł. Kobiety były zamknięte na klucz. W celi — siedziało osób piętnaście.
Dwanaście kobiet i troje dzieci.
Jeszcze nie pociemniało zupełnie. Dwie kobiety leżały na tapczanach, jedna głupkowata, z głową okrytą kaftanem, druga suchotnica, uwięziona za kradzież. Ta druga nie spała i podłożywszy pod głowę kaftan, patrzyła w górę rozwartemi szeroko oczyma, z trudnością powstrzymując kaszel, pobudzany zbierającą się obficie w gardzieli plwociną.
Kilka kobiet szyło, siedząc na tapczanach, reszta przypatrywała się przez okna chodzącym po podwórzu więźniom.
Jedną z szyjących bab była właśnie Korablewa, co odprowadzała do drzwi Masłową, gdy ta wychodziła rano do sądu.
Wygląd miała posępny, twarz starą, pomarszczoną, podbródek obwisły, wzrost wysoki, budowę silną, krótkie kosmyki rudych włosów na skroniach i brodawkę, porosłą włosami, na policzku.
Skazano ją do katorgi za zabicie siekierą męża. Zabiła go za to, że umizgał się do jej córki.
Korabiowa dozorowała izbą i sprzedawała wódkę. Nałożywszy okulary, szyła, trzymając igłę po chłopsku, trzema palcami, z końcem zwróconym ku sobie. Obok niej siedziała, szyjąc również worek płócienny, niska, czarniawa, o zadartym nosie kobieta, z małemi czarnemi oczyma, dobroduszna i gadatliwa. Była to dróżniczka, skazana na trzy miesiące więzienia za to, że nie wyszła w czas z chorągiewką przed budkę w chwili przejścia pociągu.
Pociąg zaś uległ wypadkowi. Trzecią była Teodozya Fiwiczka (tak ją zwały koleżanki). Biała, rumiana, młoda, z długiemi włosami, splecionemi w warkocze, z niebieskiemi oczyma dziecka, bardzo przyjemnej powierzchowności.
Osadzono ją w więzieniu za usiłowanie otrucia męża. Chciała go otruć zaraz po wyjściu za mąż, a miała wtenczas lat szesnaście.
W czasie, kiedy pozostając na wolnej stopie za poręczeniem, oczekiwała wezwania do sądu, pogodziła się z mężem i żyli, kochając się, jak para gołąbków. Pomimo, że mąż i ojciec męża i kochająca ją bardzo świekra, wszelkich sił użyli, aby ją uniewinnić, skazaną została na Sybir i ciężkie roboty.
Teodozya była sąsiadką Masłowej, polubiła ją i starała się wszelkiemi sposobami być jej usłużną i pomocną.
Dwie kobiety, jeszcze nie stare i przystojne, z których jedna karmiła dziecko przy piersi, skazane zostały za opór władzy podczas wywożenia rekrutów. Przewinienie zależało na tem, że ciotka jednego z rekrutów chwyciła za uzdę konia zaprzężonego do wozu, na którym siedzieli popisowi. Na tapczanie siedziała jeszcze przy piecu siwa, nizka, pomarszczona stara baba.
Udawała, że chce złapać małego, czteroletniego chłopaka. Dzieciak rad z zabawy, kręcił się i biegał.
W koszulinie, boso, dreptał to tu, to owdzie i zanosił się od śmiechu. „I nie złapała!“ — wołał dzieciak — „nie złapała!“
Ta starowina, obwiniona łącznie z synem o podpalenie, znosiła karę w cichości, trapiąc się tylko synem, w temże więzieniu siedzącym, a bardziej jeszcze swoim „starym“, który sam sobie w chacie rady nie da i całkiem wszy go zjedzą, bo i synowa z domu poszła, i starego niema kto obsłużyć!
Cztery inne kobiety patrzyły w okno, trzymając się za żelazną kratę i w głos i na migi wiodły rozmowę ze świeżo przybyłymi z kolei żelaznej więźniami.
Jedna z nich, tęga, otyła, ruda, piegowata, nalana, z tłustą szyją i żółtawą twarzą i rękami, ochrypłym głosem wykrzykiwała nieprzystojne słowa.
Obok niej stała małego wzrostu niby dziesięcioletnia dziewczyna, czarniawa, niezgrabna, aresztantka, z długim stanem i nad miarę krótkiemi nogami.
Twarz miała czerwoną, pokrytą plamami, oczy czarne, podsiniałe, szeroko rozstawione, grube a krótkie wargi, ukazujące zdrowe, białe, wystające zęby.
Śmiała się urywanym, syczącym śmiechem. Z powodu zalotności zwano ją „Choroszawką“, uwięziona była za kradzież i podpalenie. Za niemi, w brudnej jak ścierka koszuli, chuda, ciężarna kobieta, skazana za przechowywanie kradzionych rzeczy. Milcząc, uśmiechała się z tego, co widziała na podwórzu.
Czwarta z kolei, odsiadująca karę za przemytnictwo kobieta wiejska, była matką małego chłopca i siedmioletniej dziewczyny. Ponieważ nie miała przy kim zostawić w domu dzieci, pozwolono wziąć je do więzienia. Kobieta, marszcząc czoło i zakrywając oczy, słuchała krzyku aresztantów, wymyślających na podwórzu. Siedmioletnia dziewczynka, jej córka, drobna z płowemi włosami, w jednej tylko koszulinie, trzymała się za spódnicę rudej, piegowatej baby i słuchała wymiany grubych wyrazów i obelg. I jakby chcąc zapamiętać dosadne wyrażenia, po cichu powtarzała je szeptem.
Ostatnią aresztantką była córka dyaka, skazana za utopienie w studni własnego dziecka. Wysoka, dobrze zbudowana, pokaźna dziewczyna, z obfitemi, kędzierzawemi, jasno-blond włosami, nie zwracając uwagi na to, co się kolo niej działo, chodziła tam i napowrót po izbie, zawracając bystro, jak tylko znalazła się przy ścianie.




XXXI.

Gdy zgrzytnął klucz w zamku i Masłową wpuścili do celi, wszystkie współlokatorki zwróciły się do niej. Korabiowa wetknęła igłę w grube płótno i rzekła:
— Masz tobie — ot wróciła — a myślałam, że puszczą. Widać zagłobili. Ja mówiłam do ciotki, że uwolnią. — Tak bywa jak na szczęśliwą chwilę trafisz — prawiła łagodnym głosem stróżowa. Aleśmy nie ugadły.
— Czyż zasądzili? — pytała Teodozya — patrząc na Masłową łagodnemi, niebieskiemi oczyma.
Masłowa, milcząc, poszła do swego tapczanu i siadła na deskach.
— Nic nie jadłaś? — rzekła — podchodząc Teodozya.
— Tsy... — szeptała staruszka, żalośliwie kiwając głową.
Malec patrzył się uparcie, zadarłszy do góry główkę, na kołacze, które Masłowa przyniosła. Masłowa, widząc takie współczucie, z trudnością wstrzymywała płacz.
Ale skoro podeszła staruszka i dzieciak, nie wytrzymała i głośne łkania wydarły się z jej piersi.
— Trzeba było wziąć dobrego obrońcę! Radziłam — wtrąciła Korablewa.
Masłowa, milcząc, dobyła papierosy z bułki, i podała Korabiowej. Ta wyjęła jednego, pokiwała głową, patrząc na ozdobne pudełko, jakby chciała rzec: „po co to tracić pieniądze na takie zbytki“, zapaliła i zaciągnąwszy się, podała Masłowej. Masłowa, płacząc, zaczęła wciągać w siebie chciwie błękitny dym.
— Katorga — rzekła wzdychając.
— Boga się nie boją — zatraceńcy — krwiożercy przeklęte. Za nic skazali dziewkę.
W tej chwili rozległ się śmiech przy oknie.
— Ach, podlec, co wyrabia — wrzasnęła ryża. — I przycisnąwszy twarz do szyby, zaczęła besztać w sposób wszelką miarę przechodzący.
— Skóra na bęben, co tak rechoczesz — rzekła Korablewa. — I zwracając się się do Masłowej, zapytała:
— Na ile lat?
— Cztery — i łzy puściły się z jej oczu, tak obfite, że jedna padła na papieros zapalony. Zmięła go ze złością i zapaliła drugiego.
Stróżowa, choć niepaląca, podjęła niedopałek, zaczęła go prostować, rozmawiając ciągle.
— Widać i prawdę kochaneczko, widać prawdę, zjadł miś borowy. Robią, co chcą. Matwiejewna mówiła: zwolnią Ja mówię: nie uwolnią — zagryzą — serce moje czuje. I na moje wyszło. Och, dola, dola — rzekła, wsłuchując się pilnie w dźwięk własnego głosu.
Aresztanci przeszli, więc i inne aresztantki odstąpiły od okna i zbliżyły się do Masłowej.
— Osądzili srogo, bo niema groszy — rzekła szynkarka.
— Jest grosz, można wynająć dobrego szczekacza, uwolniłby, nie bój się — mówiła Korablewa. — Ten — jak on się nazywa — nosaty, kędzierzawy — to z głębokiej wody suchego ¿obędzie. Żeby jego wziąć.
— Wziąć? on bez tysiąca, rubli i nie plunie ci w gębę — szczerząc zęby, rzekła Choroszawka.
— Ony wszystkie takie! Nie handluj wódką! A czem dzieci wyżywię? I zobaczywszy coś w głowie dziewczyny, położyła rękę i przyciągnąwszy dziecko do siebie, zaczęła je wiskać.
Słowa karczmarki przypomniały Masłowej wódkę.
— Wódkiby się napić — rzekła, obcierając łzy i wzdychając.
Hamyrki? A dlaczegóżby nie można?— rzekła Korablewa.




XXXII.

Masłowa wyjęła z bułki pieniądze i podała Korabiowej. Korabiowa była niepiśmienną; ale zawierzyła „Choroszawce“, że ten papierek wart 2 ruble 50 kop. Poszła więc dostać butelkę z wódką. — Masłowa siadła na tapczanie i zaczęła jeść bułkę.
— Herbaty ci zostawiłam — rzekła Teodozya, biorąc z półki blaszany czajnik, obwinięty onuczką.
Herbata była zimna i przeszła blachą. Ale Masłowa nalała w kubek i zaczęła popijać bułkę suchą.
— Masz Franek — rzekła, odłamując kawałek bułki i dając ją patrzącemu na poruszające się jej usta chłopcu.
Wypiły we trzy po kieliszku wódki:
Masłowa ożywiła się — zaczęła opowiadać o sądzie i o mężczyznach, jak byli ciekawi ją widzieć. Każdy zachodził niby za interesem, a tylko po to, żeby popatrzeć. Niby to po papier, albo po co!... Mechaniki!
— Jak muchy na cukier — mówiła stróżowa. — Do czego innego ich niema, a do tego zawsze. Chlebem naszemu bratu gęby nie zatkasz.
— A i tu na mnie jakiś czarny aresztant napadł.
— To zbój okrutny. Dwa razy już uciekał. A czy wiesz, że trzeba teraz podać apelacyę — czas wielki — rzekła Korablea.
— Napisać, żeś niezadowolona z sądu, i podać prokuratorowi — radziła, podchodząc ruda, piegowata.
— A tobie co do tego? Wódkę poczułaś; po co się zamawiasz? — grubym basem warknęła Korablewa.
— Nie do ciebie mówię — co pysk drzesz?
— Dajcie jej kieliszek — rzekła Masłowa.
— Ja jej dam kułaka w zęby.
Ryża podsunęła się bliżej — a Korablewa trąciła ją pięścią w piersi. To wystarczyło. Zawiązała się zacięta bójka. Kobiety rzuciły się, aby bijące się rozbroić. Na hałas wszedł dozorca i dozorczyni. — Rozbrojono walczące, a Korablewa, wyjmując z głowy powydzierane siwe włosy, i ruda, poprawiając podartą koszulę na piersiach, krzyczały i tłumaczyły się.
— To wszystko przez wódkę. Tu wódkę czuć, pochowajcie wszystko, bo powiem jutro intendentowi — to będzie źle — groziła dozorczyni. A teraz na swoje miejsca i milczeć.
Długo jeszcze odzywały się urywane pogróżki i przekleństwa, wreszcie wszystko ucichło.
W ciszy ozwały się urywane łkania rudej kobiety. I teraz ją wybito i nie dostała wódki, której tak pragnęła.
I w życiu nic ją nigdy nie spotkało innego, tylko przekleństwa, sińce i rany. Nawet jedyna jej miłość z robotnikiem fabrycznym, Mołodencowym, skończyła się na tem, że ją po pijanemu bryznął kwasem siarczanym. I śmiał się, gdy wiła się z bólu.
— Żal mi jej — szepnęła Masłowa.
— Pewnie, że żal, ale po co lezie — odparła Korablewa.




XXXIII.

Pierwsze uczucie, jakiego doznał nazajutrz Niechludow po przebudzeniu, było przeświadczenie, że coś mu się stało, a zanim sobie przypomniał dobrze dzień wczorajszy, wiedział, że stało się coś dobrego.
— Kasia i sąd! Trzeba przestać kłamać i żyć prawdą...
Prócz tego, otrzymał dawno oczekiwany list od marszałkowej. Życzyła mu szczęścia w przyszłem małżeństwie.
— Małżeństwo! Jakim ja dziś od tego daleki — przemówił z ironią. I zarazem uznał całą niestosowność zawiadomienia marszałka o tem, co było niegdyś. — Na co? Po co? Czyż można robić człowieka nieszczęśliwym, jeśli nic nie wiedział i nic nie wie?
Również nie tak łatwą rzeczą okazała się rozmowa z Missi. Najlepiej zostawić czasowi, przestać bywać, a gdy się zapytają, powiedzieć całą prawdę.
Ale co do stosunku z Kasią, stosunek ten był jasny. Pojadę do więzienia, powiem jej. Będę prosił o przebaczenie, i ona mi przebaczy. A jeśli będzie tego potrzeba, ożenię się z nią.
Ta myśl, żeby uczynić z siebie ofiarę, była mu szczególnie przyjemną.
Dawno już nie zaczynał dnia z taką energią. Gospodyni, Agrafinie Piotrownie, oświadczył stanowczo, że nie będzie dalej trzymać mieszkania, a tem samem i jej usługa jest mu zbyteczną. Dotąd trzymał obszerny i drogi lokal z tą myślą, że się będzie żenił. Przeto i odnajęcie mieszkania miało swoje specyalne znaczenie.
Agrafia Piotrowna spojrzała na niego zdziwiona.
— Dziękuję pani serdecznie za jej trudy dla mnie, ale obecnie tak obszernego mieszkania nie potrzebuję. Chciałbym tylko załatwić się z meblami, niech mi pani w tem dopomoże. Trzeba wszystkie rzeczy spakować, tak, jak się to robiło za życia matki. A jak Natalcia przyjedzie, niech robi, co chce.
Gospodyni kręciła głową.
— Jakto zrobi, co chce? Przecież rzeczy będą potrzebne.
— Nie, na nic się nie przydadzą, proszę również powiedzieć służącemu, że zapłacę mu pensyę za dwa miesiące naprzód, bo także mi już teraz niepotrzebny.
— Po co książę tak robi? Za granicę książę pojedzie, mieszkanie zawsze jest konieczne.
— Niech pani tak nie myśli. Za granicę nie pojadę, a jeśli pojadę, to zupełnie w inną stronę.
I zarumienił się mocno.
— Trzeba jej powiedzieć, nie ma co ukrywać. Trzeba wszystko wszystkim powiedzieć.
— Wczoraj miałem dziwne i ważne wydarzenie. Pani pamięta tę Kasię u cioci Maryi Iwanownej?
— Jakże, przecież ją szyć uczyłam!
— Wczoraj była w sądzie sprawa tej Kasi i ja byłem sędzią przysięgłym.
— Boże, jaka przykra rzecz. I o cóż to chodziło w tej sprawie?
— O zabójstwo, i ja temu wszystkiemu jestem winien.
— Jakto, pan winien? Pan mówi dziwne rzeczy — rzekła Agrafía Pietrowna, a w starych jej oczach błysnęły drobne iskierki.
Wiedziała o całem wydarzeniu z Kasią.
— Tak, ja jestem przyczyną wszystkiego. I to właśnie zmieniło wszystkie moje plany.
— Jakaż to może być zmiana? — rzekła Agrafía, wstrzymując uśmiech.
— Taka, że jeśli ja jestem przyczyną, że Kasia poszła po złej drodze, to powinienem zrobić wszystko, aby jej dopomódz.
— To dobra wola pańska, ale winy pańskiej w tem nie widzę. Ze wszystkiemi tak bywa, a jeśli postępują rozsądnie, to się wszystko zaciera, wygładza i żyją — rzekła Agrafía poważnie. — A panu to brać po co na siebie? Ja słyszałam już pierwej, że Kasia zeszła na złą drogę, więc któż temu winien?
— Ja winienem i dlatego chcę złe naprawić.
— No... przecież naprawić tego niepodobna...
— To moja rzecz. A jeśli pani myślisz o sobie... to... co mama życzyła sobie...
— Ja o sobie nic nie myślę. Ja tak jestem wynagrodzona przez nieboszczkę, że nic nie pragnę. Krewniaczka moja, Lizka, ciągle mnie do siebie wzywa. I pojadę do niej, kiedy już nie będę potrzebną. Ale pan poco tak bierze do serca? Zawsze tak bywa.
— Ja sądzę inaczej... Pomoże mi pani odnająć lokal i spakować rzeczy. Proszę nie gniewać się na mnie. Ja pani za wszystko bardzo jestem wdzięczny i bardzo dziękuję.
Rzecz dziwna, skoro Niechludow sam siebie za swe wady znienawidził, wszyscy dla niego stali się sympatycznymi.
Zaczął mieć szacunek dla gospodyni, nawet dla lokaja. Chciał nawet uniewinniać się przed służącym, ale lokaj był tak służbistym i tyle w zachowaniu swojem zdradzał szacunku i gotowości do usług, że Niechludow rozmyślił się i dał pokój.
W drodze do sądu przychodziły Niechludowowi różne myśli.
Ileż to się odmieniło w jego zapatrywaniach. Małżeństwo Missi, które wczoraj wydawało się tak blizkiem. Czy mógł się z nią żenić? czy mógłby być szczęśliwym? Kobieta, którą uwiódł, idzie etapem na katorgę, a on przyjmuje życzenia i składa wizyty z młodą żoną. Albo może będzie liczyć głosy z marszałkiem, rozprawiać o szkołach niemieckich, a następnie naznaczać schadzki jego żonie. Albo może będzie dalej malować obraz, którego nigdy nie skończy.
— Zresztą nic obecnie robić nie mogę — myślał i cieszył się ze swej duchowej zmiany, że lepsze ma zamiary i cele lepsze.
— Najpierw zobaczyć się z adwokatem, dowiedzieć się, co postanowił, a następnie zobaczyć się w więzieniu z wczorajszą aresztantką i powiedzieć jej wszystko.
I myśląc o tem, jak ją ujrzy, jak powie jej wszystko, jak winę swoją wyzna, jak zapewni, że uczyni, co tylko zdoła, aby tę winę zgładzić, myśląc o tem, doznawał dziwnego uczucia i łzy cisnęły mu się do oczu.




XXXIV.

W sądzie spotkał się z komisarzem sądowym i zapytał go, gdzie się znajdują osądzeni już więźniowie i od kogo to zależy, aby można uzyskać pozwolenie widzenia się z nimi.
Komisarz objaśnił go, że więźniowie są trzymani w różnych miejscach aż do czasu ogłoszenia wyroku w ostatecznej formie, zaś pozwolenia zobaczenia się udziela prokurator.
— Dam panu znać i sam zaprowadzę. Obecnie prokuratora jeszcze niema. Po sesyi! A teraz proszę do sądu, zaraz się rozpocznie.
Niechludow podziękował komisarzowi za grzeczność. Wydał mu się ten człowiek marniejszy, niż zwykle. I poszedł do izby przysięgłych.
W chwili, kiedy podchodził, przysięgli wychodzili, aby się udać na salę posiedzeń. Kupiec był wesół, najwidoczniej już zjadł i przekąsił, jak wczoraj, a Niechludowa powitał, jako starego znajomego. I Piotr Harasimowicz nie był tak rażącym ze swoją poufałością i śmiechem głośnym.
Niechludow miał ochotę opowiedzieć wszystkim przysięgłym o stosunku swoim do wczorajszej podsądnej.
— Należało to zrobić wczoraj — myślał.
Ale kiedy wszedł razem z przysięgłymi na salę posiedzeń i zaczęła się procedura wczorajsza: „Sąd idzie,” znów trzech na wzniesieniu, w kołnierzach wysokich, znów milczenie, usadowienie się przysięgłych, żandarmi, pop i t. d., poczuł, że choć należałoby zrobić, ale tak wczoraj, jak i dziś, nie śmiałby przerwać tej uroczystości.
Przygotowania sądowe były takie same, jak i wczoraj, z wyjątkiem złożenia przysięgi przez przysięgłych i przemówienia do nich prezesa sądu.
Dziś sądzono sprawę o kradzież z wyłamaniem zamków. Podsądny, strzeżony przez żandarmów z dobytemi pałaszami, był to chudy, szpetny, dwudziestoletni chłopiec, w szarym kaftanie, z szarą, bezkrwistą twarzą.
Siedział sam jeden na ławie oskarżonych i z podełba patrzył na wchodzących. Obwiniony był o to, że razem z kolegą swoim, ślusarczykiem, wyłamał zamek w składzie i wziął ztamtąd stary chodnik, wartości 3 rubli 67 kop. Akt oskarżenia wykazał, że policyant zatrzymał chłopca razem z towarzyszem w chwili, gdy szli, a ślusarczyk miał ów chodnik na plecach. Chłopcy obaj przyznali się odrazu do winy i wsadzono ich do więzienia. Ślusarczyk umarł w więzieniu, a chłopca sądzono obecnie. Stary chodnik leżał na stole, jako corpus delicti. Sprawa szła tak samo, jak wczorajsza, z całym arsenałem dowodów, świadków, poszlak, przysięgi i krzyżujących się pytań. Strażnik, świadek, na pytanie prezesa, oskarżyciela, obrońcy, machinalnie odpowiadał, „tak toczno, tak, ne mogu znat’,“ i znów „toczno tak’s,“ ale najwidoczniej żal mu było chłopca, i niechętnie odpowiadał o ujęciu oskarżonego.
Drugi świadek, poszkodowany, staruszek, gospodarz kamieniczny i właściciel chodnika, najwidoczniej człek żółciowy, zapytany, czy chodnik jest jego własnością, niechętnie przyznał się do tego, a skoro podprokurator zapytywał, co zamierzał zrobić z tym chodnikiem, czy bardzo mu był potrzebny, rozgniewał się i odrzekł:
— Niechby go dyabli wzięli raz ten chodnik, on mi całkiem niepotrzebny. Żebym ja wiedział, ile z tego będę miał kłopotu, byłbym się nigdy o niego nie upominał, dwabym oddał, żeby tylko nie ciągali na śledztwo. Pięć rubli straciłem na dorożki. Chory jestem. Mam rupturę i reumatyzm.
Tak mówili świadkowie, a oskarżony przyznawał się całkowicie do winy i, jak schwytane zwierzątko, oglądając się naokoło, przerywanym głosem opowiadał wszystko, jak było.
Sprawa była jasną, ale podprokurator, równie jak i wczoraj, podnosząc w górę ramiona, czynił subtelne zapytania, które winne były ułowić chytrego przestępcę. W mowie dowodził, że kradzież spełniona była w domu mieszkalnym i z włamaniem, więc trzeba chłopca ukarać jak najsurowiej.
Naznaczony z urzędu obrońca wykazywał, że kradzież spełnioną była nie w mieszkaniu, lecz w składzie, a choć przekroczenie istnieje, ale przestępca nie jest przecież tak szkodliwym dla społeczeństwa, jak utrzymuje podprokurator.
Znów prezes szczegółowo wyjaśniał i tłómaczył przysięgłym o tem, co wiedzą i nie mogą wiedzieć. Tak samo, jak wczoraj, były zawieszenia sesyi, chodzili, palili papierosy, komisarz wołał: „sąd idzie,“ a żandarmi krzywili gęby, siląc się, aby nie zasnąć.
Oskarżony, jako pięcioletni chłopczyna, oddany był przez ojca do fabryki wyrobów tabacznych. W roku bieżącym, wskutek zajść fabrykanta z robotnikami, uwolniono go i nie mając miejsca, łaził po mieście, przepijając ostatki. W szynku spotkał się z również, jak i on, bez zajęcia będącym ślusarzem i po pijanemu, w nocy, wyłamali zamek i wzięli pierwszą lepszą rzecz, jaka im w ręce wpadła. Złapano ich. Przyznali się do wszystkiego. Wsadzono ich do więzienia. Ślusarczyk umarł, nie doczekawszy się sprawy. Chłopaka zaś sądzono, jako niebezpieczne dla społeczeństwa stworzenie.
— Tak samo niebezpieczny, jak i wczorajsza winowajczyni — rzekł Niechludow, słuchając toku sprawy. — Oni są niebezpieczni. A my nie niebezpieczni? Ja jestem rozpustnikiem, oszukańcem, a przecież wszyscy, co mnie znali, nietylko nie gardzili mną, ale przeciwnie, otaczali szacunkiem. Gdyby się kto był zaopiekował tym chłopczyną, kiedy go z biedy posyłano ze wsi do fabryki w mieście, gdyby jaka dobra dusza wiedząc, jak po 12 godzinach roboty, taki malec idzie do garkuchni lub szynku ze starszymi towarzyszami, gdyby taka dobra dusza rzekła mu: nie chodź, Wańka, to źle, chłopiec nie poszedłby, nie zaplątałby się, nie zrobił źle. Ale nie znalazł się człowiek taki wtenczas, kiedy ten chłopczyną żył w mieście, jak zwierzak, kiedy odbywał terminatorstwo, i ostrzyżony przy samej skórze, żeby go wszy nie jadły, latał za posyłkami majstrów i słyszał od tych majstrów, że jeśli kto oszuka, wypije, wybeszta, wytłucze, hula z dziewczętami — ten chwat! Kiedy zaś bez miejsca, wyniszczony szkodliwem zdrowiu zajęciem, pijatyką, hulaszczem życiem, ogłupiały i rozbestwiony włóczył się niby senny i odurzony po mieście, i ot, z głupoty dobrał się do jakiegoś składu i zabrał na nic nikomu nieprzydatny chodnik, my, co nie troszczyliśmy się o usunięcie szkodliwych warunków, które doprowadziły chłopca do takiego, jak obecnie, stanu, chcemy poprawić tę całą niesprawiedliwość, karząc srogo tego chłopczynę?
To straszne.
Tak myślał Niechludow, nie zwracając już uwagi na to, co się obok działo. Przerażał się tem, co widział. Dziwił się, że nie widział tego przedtem, że drudzy mogli tego nie widzieć.




XXXV.

Po pierwszej przerwie Niechludow wstał i wyszedł na korytarz z zamiarem, aby już więcej do sądu nie wrócić.
— Niech z nim robią, co chcą, już w tej farsie dalej udziału brać nie chcę.
Dowiedziawszy się, gdzie gabinet prokuratora, Niechludow poszedł do niego. Woźny nie chciał puszczać, mówiąc, że prokurator obecnie zajęty, ale Niechludow wszedł i spotkawszy urzędnika, prosił, aby zameldował prokuratorowi, że przysięgły chce z nim pomówić w bardzo ważnej sprawie. Tytuł książęcy i ubranie wytworne zrobiły swoje. Urzędnik zawiadomił prokuratora i Niechludowa przyjęto.
Prokurator był jednak niezadowolony stanowczością, z jaką Niechludow domagał się widzenia z nim.
— Co pan sobie życzy? — zapytał groźnie.
— Jestem przysięgły. Nazywam się Niechludow i chciałbym koniecznie widzieć się z podsądną Masłową.
Prokurator był małego wzrostu, śniady, z krótko ostrzyżonemi siwemi włosami. Oczy bystre i broda krótko strzyżona na wydatnej, dolnej szczęce.
— Masłowa? A wiem. Oskarżona o otrucie — rzekł spokojnie prokurator. — Pocóż pan pragnie się z nią zobaczyć? Ja nie mogę dać panu pozwolenia, nie wiedząc, na co to panu potrzebne.
— To mi potrzebne w moim osobistym, ważnym interesie — ostro przemówił książę.
— Tak — rzekł prokurator i popatrzył uważnie na Niechludowa. — Sprawa była już sądzona, czy nie?
— Wczoraj była sprawa i skazano ją na cztery lata ciężkich robót. Ale to niesłusznie. Ona niewinna.
— Tak... Jeśli ona osądzona wczoraj — ciągnął prokurator, nie zwracając uwagi na to, co mówił Niechludow — to do czasu ogłoszenia wyroku w ostatecznej formie winna pozostawać w więzieniu tymczasowem. Tam odwiedzanie więźniów dozwala się tylko w pewne oznaczone dnie. Niech się pan tam zwróci.
— Ale ja muszę się z nią widzieć jak najprędzej — rzekł Niechludow, któremu zaczęła drżeć ze wzruszenia broda, jakby w przeczuciu, że zbliża się chwila stanowcza.
— Cóż to za konieczna potrzeba? — podnosząc niespokojnie brwi, rzekł prokurator.
— Bo ona jest niewinną, a skazana na katorgę. Zaś winowajcą jestem ja — mówił Niechludow głosem drżącym, czując jednak, że mówi to, co powiedzieć trzeba.
— Jakimże to sposobem? — zapytał prokurator.
— Ponieważ uwiodłem ją i doprowadziłem do położenia, w jakiem się obecnie znajduje. Jeśliby ona nie stała się tem, do czego ją doprowadziłem, nie byłaby w ten sposób oskarżoną.
— Ale ja nie widzę w tem żadnego związku z odwiedzinami.
— Chcę towarzyszyć jej na Sybir i ożenić się z nią — rzekł Niechludow.
I łzy stanęły mu w oczach.
— Tak... To rzeczywiście wypadek wyjątkowy. Pan, zdaje się, jest członkiem ziemstwa w Krosnopiersku? — spytał prokurator, jakby przypominając sobie, że słyszał kiedyś o tyra Niechludowie, przedstawiającym mu obecnie tak dziwne postanowienie.
— Przepraszam pana, ale to chyba niema żadnego związku z prośbą moją — rzekł ostro Niechludow.
— Rozumie się, że nie — odparł spokojnie prokurator z ledwie dostrzegalnym uśmiechem. Ale pańskie żądanie jest tak niezwykłe i tak różne od normalnego porządku rzeczy.
— Więc da mi pan pozwolenie?
— I owszem. Natychmiast napiszę. Racz pan usiąść.
Podszedł do stołu, usiadł i zaczął pisać.
— Proszę, niech pan siada.
Niechludow stał ciągle.
Napisawszy przepustkę, prokurator podał ją Niechludowowi, spoglądając na niego ciekawie.
— Mam również honor oświadczyć panu, że nie będę brał dłużej udziału w sesyach sądowych.
— Trzeba złożyć sądowi dostateczne do tego powody.
— Powody są takie, że uważam każdy sąd za bezpożyteczny, a nawet za niemoralny.
— Taak — rzekł prokurator z uśmiechem, który wyrażał, że już niejednokrotnie słyszał takie humorystyczne poglądy. — Taak... Pan zgodzi się, że ja, jako prokurator, muszę być innego zdania. Radzę przeto zwrócić się do sądu, a sąd, rozważywszy pańskie powody, przyjmie je lub odrzuci. W tym ostatnim wypadku zapłacisz pan karę pieniężną. Zwróć się pan do sądu.
— Zawiadomiłam pana o tem i nigdzie’więcej nie pójdę — odparł gniewnie Niechludow.
— Żegnam pana — rzekł prokurator, pragnąc pozbyć się jak najprędzej oryginalnego interesanta.
— Kto to był? — zagadnął członek sądu, który, wchodząc do prokuratora, minął się w drzwiach z Niechludowem.
— Niechludow. Ten, co w zarządzie ziemskim w Krasnopiersku ongi takie dziwne wygadywał rzeczy. Zasiada obecnie jako sędzia przysięgły. I wyobraź pan sobie, że w liczbie podsądnych znalazła się jakaś kobieta, czy dziewczyna, skazana na ciężkie roboty, dziewczyna, którą jak powiada, niegdyś uwiódł, a obecnie chce się z nią żenić.
— Nie może być!
— Tak mi powiedział. Jakiś dziwnie wzburzony.
— Mówię zawsze, że jest coś anormalnego w umysłach młodzieży dzisiejszej.
— Nie jest on tak bardzo młodym.
— A wasz słynny Iwaszenko! Jedzie na całego. Gada i gada bez końca.
— Trzeba takim odbierać głos, to przecież typowi obstrukcyoniści.




XXXVI.

Niechludow wprost od prokuratora pojechał do tymczasowego więzienia. Okazało się, że Masłowej tam wcale niema, a nadzorca więzienia objaśnił, że musi znajdować się w starym kryminale.
Rzeczywiście, Kasia tam się znajdowała.
Przestrzeń, dzieląca kryminał od aresztu tymczasowego, była znaczną, i Niechludow już pod wieczór tam przyjechał. Chciał podejść do bramy więziennej, ale strażnik nie dopuścił go i sam zadzwonił. Wyszedł nadzorca. Niechludow oddał mu przepustkę, lecz nadzorca oświadczył, że nie może puścić bez rozkazu intendenta. Udał się tam więc, a idąc po schodach, usłyszał dźwięki jakiejś brawurowej sztuki, granej na fortepianie. Kiedy jakaś gniewliwa pokojówka z zawiązanem okiem otworzyła drzwi, dźwięki, wychodzące z pokoju, niemile uderzyły ucho. Była to znana rapsodya „Liszta, ” grana dobrze, ale tylko w jednej części. Dochodząc do końca tej części, znów rozpoczynano od początku. Niechludow zapytał, czy jest intendent w domu.
— Niema — odpowiedziała pokojówka.
— A prędko powróci?
Rapsodya znów zamilkła i nanowo rozpoczęła się od tegoż zaczarowanego punktu.
— Pójdę się spytać.
I wyszła.
Rapsodya zaczynała rozpędzać się, lecz nagle ścichła i dał się słyszeć głos:
— Powiedz mu, że niema i teraz nie będzie. Poszedł na wizytę, czego chce... — mówił głos kobiecy.
I rapsodya zaczęła brzmieć dalej, ale znów ucichła i słychać było odsunięcie krzesła. Widocznie grająca sama chciała się rozprawić z natrętnym interesantem.
— Ojca niema — rzekła gniewnie, ukazując się z trefionemi włosami, mizerna, blada panna, z podkrojonemi sino, zmęczonemi oczyma.
Zobaczywszy młodego człowieka w eleganckim paltocie, zmiękła odrazu.
— Proszę wejść — rzekła. — Czego pan sobie życzy?
— Chcę się widzieć z uwięzioną. Mam pozwolenie od prokuratora.
— Ja nie wiem, proszę pana. Ojca niema. Ale proszę, wejdź pan — mówiła, wyprowadzając go z małego przedpokoju. — Niech się pan zwróci do zastępcy, jest właśnie w biurze. Godność pańska?
— Dziękuję pani — rzekł Niechludow, nie odpowiadając na zapytanie i wyszedł.
Na podwórzu spotkał oficera z nastroszonemi wąsami. Był to właśnie ów pomocnik.
Przejrzawszy kartkę, oświadczył, że z przepustką do tymczasowego więzienia nie może go do kryminału puścić. Że dziś już późno. Więc niech się pofatyguje jutro.
— Jutro o godzinie 10 rano wolno odwiedzać wszystkim. Proszę przyjechać. Intendent będzie w domu. Tylko zobaczyć się będzie pan mógł na ogólnej sali, a jeśli intendent pozwoli, to w biurze.
Nie zyskawszy przeto możności zobaczenia się tego dnia, Niechludow powrócił do domu. Idąc, przypominał sobie rozmowę z prokuratorem i nadzorcą. Był silnie wzburzony.
Przyszedłszy do domu, odszukał swój dziennik, do którego oddawna nie zaglądał. Przeczytał niektóre ustępy, i napisał, co następuje:
„Dwa lata nie pisałem dziennika i sądziłem, że już więcej do tego dzieciństwa nie powrócę. A to nie było dzieciństwo, tylko rozmowa z samym sobą. Z tem Bożem, prawdziwem „ja, ” które w każdym człowieku istnieje i żyje. Cały ten czas to „ja” spało i nie było z nim czasu pogwarzyć.
Przebudziło się dnia 28-go, kiedy byłem w sądzie, jako przysięgły. Tam zobaczyłem na ławie oskarżonych uwiedzioną przezemnie Kasię w aresztanckim kaftanie. Wskutek dziwnego nieporozumienia i przez mój błąd skarano ją na ciężkie roboty. Byłem w tej chwili u prokuratora i w więzieniu. Nie dopuszczono mnie do niej, ale postanowiłem wszystko uczynić, aby się z nią zobaczyć, wytłómaczyć się i zgładzić winę, choćby małżeństwem. Panie dopomóż mi. Dusza moja czuje wesele i dobro.”

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.



XXXVII.

Masłowa długo nie mogła zasnąć tej nocy. Leżała z otwartemi oczyma i patrząc na drzwi, zasłaniane chwilami przez chodzącą tam i napowrót córką dyaka, dumała. Dumała o tem, że za nic nie wyjdzie zamąż za katorznika na Sachalinie, a urządzi się jakoś inaczej z którym z naczelników, z pisarzem, z dozorcą, nawet choćby z zastępcą dozorcy. Wszyscy oni mają chętkę na to. „Aby tylko nie schudnąć, inaczej zgubą.“
I wspomniała sobie, jak spoglądał na nią obrońca, jak prezes sądu patrzył, jak na nią spoglądali wszyscy w sądzie samym. Przypomniała sobie, jak odwiedzająca ją w kryminale Berta opowiadała, że student, którego tak lubiła, będąc jeszcze u Kitajewoj, przyjeżdżał tam, pytał się o nią i żałował bardzo. Wspominała o bójce z rudą i żałowała jej, wspomniała o piekarzu, który podarował jej bułkę. Wspominała o wielu, ale o Niechludowie nie wspomniała. O dzieciństwie swojem, o młodości, a szczególnie o miłości dla Niechludowa nie wspominała nigdy. To było zbyt bolesne.
Pamiątki te świeże, nietknięte, leżały gdzieś głęboko, na dnie duszy. Nawet we śnie nigdy nie widywała Niechludowa.
W sądzie nie poznała go dlatego tylko, że się odmienił. Dawniej w mundurze, z wąsikami, z krótką, kędzierzawą czupryną, był to młody chłopiec, dziś postarzał, zapuścił brodę, nosił ubiór cywilny, a co najwięcej, nigdy jej na myśl nie przychodził.
Pogrzebała swe wspomnienia o przeszłości w tę właśnie straszną, ciemną noc, kiedy powracał z wojny i do ciotek nie wstąpił.
Do tej nocy, dopóki spodziewała się, że wróci, nie troszczyła się o dziecinę, którą nosiła w swem łonie. I często miłe jej były te łagodne, czasem rzutkie drgnięcia, jakie czuła w sobie.
Ale od tej nocy wszystko się zmieniło. I to dziecię, które miało przyjść na świat, stawało się tylko zawadą. Ciocie czekały Niechludowa i prosiły, aby wstąpił. Ale on zatelegrafował, że nie może, bo musi być na oznaczony termin w Petersburgu.
Skoro Kasia dowiedziała się o tem, postanowiła pójść na stacyę kolei, aby się z nim zobaczyć. Ułożyła panny spać i namówiwszy córkę kucharki, Maszkę, młodą dziewczynę, wzięła starsze trzewiki, chustkę na głowę, podkasała się i poszła na stacyę.
Noc była jesienna, ciemna, wietrzna i dżdżysta. Deszcz to padał grubemi kroplami, to ustawał. W polu nie widać było drogi, a w lesie było tak ciemno, jak w piwnicy. Kasia, choć znała dobrze drogę, zbłądziła i doszła do stacyi drugorzędnej, gdzie pociąg zatrzymywał się tylko trzy minuty, i trafiła już na drugi dzwonek.
Wbiegłszy na peron, Kasia dojrzała księcia w oknie wagonu pierwszej klasy. Przedział był jasno oświetlony. Na aksamitnych, ławkach siedzieli naprzeciw siebie dwaj oficerowie i grali w karty. Na stoliku przy oknie paliły się obtopione, grube świece.
Książę, w obcisłych rajtuzach i białej koszuli, siedział na poręczy krzesła, wsparty o tylne oparcie, i śmiał się z czegoś.
Skoro go poznała, zastukała zziębłą ręką w okno. Ale w tej chwili odezwał się trzeci dzwonek i pociąg ruszył wolno, najpierw wstecz, a następnie zaczęły się ruszać naprzód jeden po drugim wagony. Jeden z grających podniósł się z kartami w ręku i zaczął patrzeć w okno. Kasia stuknęła jeszcze raz i przytknęła twarz do szyby. W tej chwili poruszył się i ten wagon, przy którym stała i zaczął posuwać się naprzód. Szła z nim razem, patrząc w okno. Oficer chciał okno spuścić, ale nie mógł.
Niechludow odtrącił oficera i zaczął sam otwierać. Pociąg przyśpieszył biegu, a Kasia także ruszyła szybciej. Pociąg ruszył jeszcze szybciej, okno otwarło się.
W tej chwili konduktor odtrącił ją i skoczył na stopień. Kasia odsunęła się, ale biegła dalej po wilgotnych deskach platformy, nareszcie platforma skończyła się, a Kasia ledwie utrzymała się, aby nie upaść, zbiegając po schodach na ziemię. Biegła, ale wagon klasy pierwszej już był daleko. Mimo niej pędziły wagony drugiej klasy, potem jeszcze bystrzej wagony klasy trzeciej, ale ona biegła naprzód ciągle. Kiedy minął ją wagon ostatni z latarniami, było to już za wodociągiem po za oparkanieniem, i wiatr wionął na nią, zrywając chustkę z głowy i obwijając jej koło nóg ubranie. Chustkę porwał jej wiatr, a ona jeszcze biegła ciągle.
— Ciociu — krzyczała dziewczynka, ledwie mogąc jej nadążyć — ciociu, chustkę zgubiłaś!
Kasia zatrzymała się i pochyliwszy w tył głowę, chwyciła się za nią obiema rękami łkając.
— Pojechał... — krzyknęła — pojechał!
„On w jarzącym światłami wagonie, na aksamitnym fotelu; siedzi, żartuje, pije, a ja tu w błocie, w ciemnicy, w deszcz, wichurę stoję i płaczę“ — pomyślała. I zaszlochała tak głośno, że dziewczyna zlękła się i obejmując ją przez mokre ubranie, rzekła:
— Ciotuniu — chodźmy do domu...
„Przejdzie pociąg ot pod wagon i koniec wszystkiemu“ — myślała Kasia, nie odpowiadając dziewczynie.
Postanowiła, że tak zrobi. Ale w tym momencie, jak to zawsze bywa w pierwszej chwili spokoju po doznanem silnem wrażeniu dziecię, jego dziecię, drgnęło, poruszyło się, rzuciło i znów stuknęło, jakby czemś delikatnem i ostrem. I cała, zawziętość i złość, i chęć pozbawienia się życia, wszystko minęło.
Uspokoiła się, podniosła, przyszła do siebie, włożyła chustkę na głowę i poszła.
Zmęczona, przemokła, zabłocona, wróciła do domu i od tej chwili zaczął się w niej ten przewrót wewnętrzny, skutkiem którego doszła do upadku. Od tej nocy przestała wierzyć w Boga, w to, że ludzie w Niego wierzą, ale tej nocy przekonała się, że nikt w nic nie wierzy i że wszystko, co mówią o Bogu i o wierze w Niego, to wszystko tylko fałsz i niesprawiedliwość. On, którego tak kochała, on, który ją także kochał, boć to wiedziała, porzucił ją, sponiewierawszy jej miłość. A przecież był najlepszym z tych ludzi, jakich znała. Wszyscy inni byli jeszcze gorsi. I wszystko, co się jej wydarzało, na każdym kroku to potwierdzało. Ciotki jego, pobożne staruszki, wygnały ją, gdy nie mogła już tak służyć, jak niegdyś. Wszyscy ludzie, z jakimi miała styczność, równie byli podli, kobiety chciały na niej zarobić grosz, mężczyźni zaczynając do starego stanowego, aż do więziennych dozorców, patrzyli na nią, jak na przedmiot ich pożądania. I dla nikogo nic innego nie było na święcie. W tem jeszcze ją więcej utwierdził stary literat, z którym miała stosunek, w drugim roku życia swego na swobodzie. On przecież dowodził, że w tem, jest i poezya i estetyka, w tem całe szczęście życia. Wszystko żyje dla rozkoszy i zadowolenia swych popędów. A słowa o Bogu, o tem co się zwie dobrem, to fałsz! Jeśli zaś kiedy zapytywał kto, dlaczego wszystko na świecie urządzone tak źle i podle, dlaczego jeden drugiemu źle czyni, dlaczego cierpią wszyscy — o tem i myśleć nie trzeba. Tęsknota ogarnie, zapalić papierosa, wódki wypić, przejdzie wkrótce.




XXXVIII.

Nazajutrz była, niedziela i o godzinie 5-ej rano, skoro w korytarzu żeńskiego oddziału rozległ się dzwonek, Korabiowa zbudziła Masłową.
„Katorżna“ pomyślała Masłowa z przerażeniem, przecierając oczy i mimowolnie wciągając w siebie przeraźliwie cuchnące ranne powietrze celi. Chciała jeszcze zasnąć, pogrążyć się w tę sferę bezwiedzy, ale strach przemógł senność, więc podniosła się, podwinęła nogi i zaczęła się rozglądać.
Kobiety już powstawały, spały jeszcze dzieci. Karczmarka ostrożnie, aby dzieci nie zbudzić, wyciągała z pod nich kaftan więzienny. Buntownica rozwieszała koło pieca gałgany, służące za pieluchy. Dziecko na rękach modrookiej Teodozyi krzyczało, zanosząc się od Poprzedniego dnia spadł pierwszy deszcz wiosenny. Wszędzie, gdzie nie było bruku, wnet zazieleniła się trawa. Brzozy w ogrodach osypały się puchem zielonym, czeremchy i topole rozwijały swe długie, wonne liście. W domach i magazynach myto wystawowe okna. Na rynku, obok którego wypadła droga, stały rzędem budki, a gęsty tłum ludu kupił się obok nich, i przechadzali się jacyś oberwańcy z butami pod pachą i z przerzuconemi przez ramię wyprasowanemi kamizelkami i spodniami.
Gromadzono się i około garkuchni. Stali tam robotnicy fabryczni, i kobiety w jedwabnych jasnych chustkach i kaftanach. Policyanci wartowali na posterunkach z żółtemi sznurkami od rewolwerów. Po drogach i na bulwarach bawiły się psy i dzieci. Wesołe niańki rozmawiały z sobą, siedząc na ławkach.
Po ulicach, wilgotnych bokami, a suchych środkiem, ciągnęły ładowne wozy, turkotały dorożki, dzwoniły obręcze kół. Powietrze drżało odgłosem dzwonów, nawołujących lud na takież same nabożeństwa, jakie się odprawiało w kryminale.
I ludzie rozchodzili się, każdy do swojej parafii.
Dorożkarz podwiózł Niechludowa nie do samego więzienia, lecz tylko do ostatniego zakrętu. Stała tu gromadka kobiet i mężczyzn z węzełkami.
Po prawej stronie były nizkie zabudowania, po lewej wysoki dom z jakimś szyldem.
Ogromny budynek więzienny, murowany, stał na froncie, i do niego nie dopuszczano odwiedzających.
Żołnierz na straży chodził tam i napowrót, groźnie krzycząc na tych, co chcieli przejść obok.
U furtki, przy nizkich zabudowaniach, siedział na ławce intendent w galonach, z notatnikiem w ręce. Do niego podchodzili odwiedzający i wymieniali nazwiska tych, z którymi chcieli się zobaczyć, on coś zapisywał.
Niechludow także podszedł i wymienił Katarzynę Masłową. Intendent zapisał.
— Dlaczego nie puszczają jeszcze? — zapytał Niechludow.
— Msza się odprawia, jak się msza skończy, wtedy puszczą.
Niechludow odszedł do gromadki oczekujących.
Z gromadki odłączył się człowiek w podarłem odzieniu i zmiętym kapeluszu, w obrzynkach na bosych nogach, człowiek z pręgami czerwonemi po całej twarzy, i skierował się ku więzieniu.
— Ty gdzie leziesz? — krzyknął na niego sołdat z karabinem.
— A ty czego drzesz się? — nic się nie tropiąc krzykiem wartownika, odpowiedział obdartus i powrócił napo wrót. — Nie puszczasz, poczekam. A to drze się, jakby był generałem...
Gromadka zaśmiała się, pochwalając postępek obdartusa.
Byli to wszystko po większej części ludzie ubogo odziani i oberwani, ale byli i porządnie napozór wyglądający mężczyźni i kobiety.
Obok Niechludowa stał dobrze ubrany, wygolony, rumiany jegomość, z zawiniątkiem w ręku, widocznie zawierającem bieliznę. Niechludow zapytał go, czy jest tutaj po raz pierwszy.
Człowiek z zawiniątkiem powiedział, że bywa tu każdej niedzieli, i zaczęli rozmawiać.
Był to szwajcar z banku, odwiedzający brata, skazanego za oszustwo. Dobroduszny ten człowiek kończył opowiadać całą swoją historyę, gdy podjechali powozem na gumach, zaprzężonym w pięknego rasowego konia wronego, jakiś student i dama zawoalowana. Student niósł zawiniątko. Podszedł do Niechludowa i zapytał, co należy zrobić, aby więźniom posłać pieczywo, jakie przywiózł z sobą.
— Robię to na żądanie mej narzeczonej. To moja narzeczona. Rodzice jej poradzili, aby chleb zawieźć więźniom.
— Ja nie wiem, jestem tutaj pierwszy raz, ale sądzę, że należy zapytać tego oto człowieka — rzekł Niechludow, wskazując na nadzorcę w galonach, siedzącego z książeczką przed furtką.
Podczas kiedy Niechludow rozmawiał ze studentem, żelazne drzwi więzienia z okienkiem w pośrodku otworzyły się i wyszedł przez nie oficer z drugim nadzorcą. Wtedy ów jegomość z książeczką zawiadomił, że przyjęcie odwiedzających rozpoczyna się. Wszyscy pobiegli śpiesznie, jakby bojąc się spóźnić. Jedni szybkim krokiem, drudzy kłusem. Stojący przy drzwiach dozorca rachował przybywających, głośno wymawiając 16 — 17 i t. d. Drugi dozorca już wewnątrz budynku dotykając ręką każdego, także rachował wchodzących, ażeby przy wypuszczaniu napowrót nie pozostawić ani jednego z odwiedzających w więzieniu i nie wypuścić nikogo z więźniów. Rachmistrz ten, nie patrząc kto przechodzi, trącił ręką po plecach i Niechludowa, i to dotknięcie ręki obraziło go, ale wspomniał, po co tu przyszedł, i zrobiło mu się wstyd tego uczucia obrazy i niezadowolenia.
Pierwszy pokój był obszerny, z żelaznemi drzwiami i z małemi okratowanemi żelazną kratą oknami.
W pokoju tym, który nazywano poczekalnią, wisiał duży wizerunek Chrystusa, rozpiętego na krzyżu. Niechludow szedł powoli, doznając różnych uczuć. Najpierw strachu przed tymi złoczyńcami, co tu siedzą zamknięci, następnie litości dla takich niewinnych, którzy, jak Kasia i wczorajszy chłopiec, zmuszeni są tu przebywać, a nareszcie pewnego niepokoju przed tem spotkaniem, jakie go oczekiwało.
W pierwszym pokoju dozorca coś przemówił, ale Niechludow, zatopiony w myślach, nie uważał tego i szedł dalej tam, gdzie szli inni, to jest do męzkiego oddziału.
Wszedłszy tam, usłyszał zmieszany gwar rozmowy może setki głosów. Dopiero podszedłszy bliżej do gromady ludzi, przylepionych twarzami do kraty jak muchy, co obsiadły kawałek cukru, zrozumiał, co to znaczy. Siatka dzieliła pokój na dwie części, a nawet nie była to jedna, lecz dwie siatki, między któremi był przedział na sążeń szeroki, po którym chodzili dozorcy. Nikt przeto z odwiedzających nie mógł nic nietylko podać więźniowi, ale nawet, jeśli miał wzrok krótki, to i twarzy dobrze nie dojrzał.
Chcąc Bię zrozumieć, trzeba było nie mówić, ale krzyczeć z całej siły, aby być usłyszanym. Tu staruszka z trzęsącą się brodą mówiła coś do młodego aresztanta w kajdanach z goloną głową, a on jej słuchał, zmarszczywszy brwi, uważnie. Tam znów młody człowiek, kiwając głową, słuchał, co mu mówił podobny do niego siwy więzień, z twarzą zmęczoną i siwiejącą brodą.
Dalej stał oberwaniec jakiś i machając rękami, coś krzyczał, śmiejąc się. Zaś obok niego siedziała kobieta z dzieckiem, szlochając głośno, widać ujrzała po raz pierwszy siwego człowieka z ogoloną na pół głową i w kajdanach. Szwajcar, z którym przed więzieniem rozmawiał Niechludow, krzyczał coś na cały głos do łysego aresztanta z błyszczącemi oczyma.
Przebywszy pięć minut w tej izbie, uczuł Niechludow jakieś uczucie smutku i przygnębienia, jakąś bezsilność i niezgodę z całym światem. Coś podobnego do kołysania się na okręcie owładnęło całą jego istotą.
— Jednakże trzeba zrobić, po co się przyszło tu — rzekł, dodając sobie odwagi. — Inaczej być nie może.
Zaczął szukać oczyma nadzorców — i dojrzawszy jakiegoś małego, chudego człowieczka z epoletami oficerskiemi, co chodził po za odwiedzającymi — zwrócił się do niego.
— Czy nie mógłby mnie pan objaśnić, gdzie jest więzienie dla kobiet, i gdzie się z niemi widzieć można?
— Pan chce na żeński oddział.
— Tak, chciałbym się zobaczyć z jedną z uwięzionych.
— Trzeba było tak powiedzieć w poczekalni. Z kim pan chce się zobaczyć?
— Z Masłową Katarzyną.
— Czy już jest osądzona?
— Trzy dni temu zapadł wyrok — odpowiedział pokornie Niechludow, bojąc się zepsuć dobre usposobienie nadzorcy.
— Więc pan chce na oddział żeński, to tutaj — rzekł nadzorca, sądząc po powierzchowności, że Niechludow zasługuje na pewne względy. — Sidorow — rzekł, zwracając się do wąsatego podoficera z medalem — przeprowadź pana na oddział żeński.
— Słuszaju!
W tej chwili koło kraty dało się słyszeć czyjeś rozdzierające duszę łkanie.
Wszystko to było straszne, a tęm jeszcze dziwniejszem się wydało, że należało dziękować i czuć wdzięczność wobec intendenta i starszego nadzorcy.
Nadzorca wyprowadził Niechludowa z męzkiej sali przyjęcia na kurytarz i natychmiast przez drzwi, naprzeciw umieszczone, wprowadził go do pokoju, przeznaczonego do odwiedzania kobiet.




XXXIX

I ten pokój był kratkami rozdzielony na trzy części, ale znacznie mniejszy i mniej było w nim odwiedzających i uwięzionych, ale takiż sam gwar i krzyki. Pomiędzy drucianemi siatkami chodziła władza. Władzę tę reprezentowała dozorczyni w mundurze z galonami na rękawach i niebieskiemi wyłogami. Koło siatek drucianych kupili się ludzie. Jedni podnosili się na palcach, aby rozmawiać przez głowy drugich, inni siedzieli na podłodze i rozmawiali z sobą.
Po za gromadą aresztantek, tuż za Teodozyą, rozmawiającą przez kratę z mężem, Niechludow dojrzał Kasię. Była w białym kaftaniku, ściągniętym paskiem, i w białej chusteczce na głowie, z pod której to chustki wymykały się loki czarnych, wijących się w pierścienie włosów.
— No, teraz rozstrzygnie się wszystko — myślał. — Czy zawołać na nią, czy może sama podejdzie?
Nie podchodziła jednak. Spodziewała się swej towarzyszki, Klary, i nigdy nie sądziła, że to mężczyzna przyszedł się z nią zobaczyć.
— Pan z kim się chce widzieć? — zapytała chodząca między kratkami dozorczyni, zbliżając się do Niechludowa.
— Z Katarzyną Masłową — z trudem przemówił Niechludow.
— Masłowa! chcą się z tobą widzieć — zawołała dozorczyni.
Masłowa obejrzała się i podnosząc głowę z właściwą jej zawsze uprzejmością, podeszła do kratki i patrzyła z zadziwieniem na Niechludowa, nie poznając go.
Poznawszy jednak po ubraniu, że ma do czynienia z człowiekiem bogatym, uśmiechnęła się.
— Czego pan sobie życzy? — rzekła, przybliżając do kraty twarz uśmiechniętą ze skośnemi oczyma.
— Ja chciałem zobaczyć się... — nie wiedział jak powiedzieć, z tobą, czy z panią, i powiedział z „panią“. Mówił głosem zwykłym. — Chciałem zobaczyć się z panią i...
— Ty mnie gęby nie zawracaj, a powiedz, wzięłaś, czy nie wzięłaś — krzyczał obok jakiś obdartus.
— Ledwie żywa, słaba, że strach — krzyczał ktoś z drugiej strony.
Masłowa nie mogła słyszeć, co do niej mówiono. Ale dźwięk znanej mowy coś jej przypominał, o czem pamiętać nie chciała. Uśmiech zniknął z jej twarzy, a na czole zarysowała się posępna bruzda.
— Nie słychać, co pan mówi — rzekła, chmurząc się i coraz więcej marszcząc czoło.
— Przyszedłem...
— „Robię przecież, co trzeba, czynię pokutę“ — myślał.
I łzy stanęły mu w oczach, ścisnęły za gardło, tak, że chwycił się za kratę, zamilkł i z trudnością panował nad sobą, żeby się nie rozpłakać.
— Żeby zdrowa była, jabym nie chodził — krzyczano z jednej strony.
— W Boga wierz, ja tam nic nie wiem — odpowiedziała aresztantka.
Masłowa dojrzała jego wzruszenie. Rumieniec wystąpił na jej obrzmiałe policzki, oczy zaiskrzyły się, ale wyraz groźny nie schodził z twarzy, a skośne oczy patrzyły uważnie.
— Podobny, ale nie poznaję — zawołała.
— Przyszedłem, żeby prosić cię o przebaczenie — zawołał, wymawiając słowa, niby wyuczoną lekcyę.
I zrobiło mu się wstyd, więc obejrzał się dokoła.
— Ale to dobrze, bo przecież powinienem się wstydzić — myślał. — I wołał głośno dalej:
— Źle, brzydko postąpiłem, przebacz mi!
Stała bez ruchu, nie spuszczając z niego oczu. Nie mógł mówić dalej i odszedł, całą siłą powstrzymując wyrywające się z piersi łkanie.
Tenże sam nadzorca, co wyprawił tu Niechludowa, widocznie interesując się nim, przyszedł do oddziału, i widząc, że Niechludow nie stoi przy kratce, zapytał, dlaczego nie rozmawia? Niechludow wytarł nos i otrząsnąwszy się, odrzekł, starając się mówić spokojnie:
— Nie mogę mówić przez kratę. Nic nie słychać.
Nadzorca zamyślił się.
— No cóż, można ją wyprowadzić tutaj na czas jakiś?
— Maryo Karłowno — rzekł, zwracając się do nadzorczyni. — Proszę Masłową tu przyprowadzić.




XL.

Za chwilę Maslowa weszła drzwiami bocznemi. Podszedłszy cicho do Niechludowa, zatrzymała się i z pod oka spojrzała na niego.
Twarz miała chorobliwie nabrzękłą. Pierścienie ciemnych włosów wymykały się z pod białej chustki, tylko błyszczące, czarne, skośno oczy świeciły dziwnym blaskiem.
— Można tu rozmówić się — rzekł nadzorca i oddalił się.
Niechludow postąpił ku ławce, stojącej przy ścianie. Maslowa spojrzała pytająco na pomocnika nadzorcy, a następnie, ruszywszy ramionami z podziwu, poszła za Niechludowem i siadła obok niego na ławce, poprawiając spódnicę.
— Rozumiem, że pani trudno przebaczyć mi — rzekł Niechludow przez łzy — ale jeśli trudno naprawić przeszłość, zrobię teraz wszystko, co mogę. Mów pani.
— Jakim sposobem pan mnie znalazłeś? — rzekła, nie odpowiadając na zapytanie i niby patrząc, niby nie patrząc na niego swemi skośnemi oczyma.
— Boże dopomóż mi, naucz mnie, co mam czynić! — mówił sam do siebie Niechludow, patrząc na jej twarz tak obecnie zmienioną.
— Trzy dni temu byłem przysięgłym, jak sądzono panią. Pani mnie nie poznałaś?
— Nie poznałam. Nie było czasu poznawać. Zresztą nie patrzyłam — odrzekła.
— Dziecko miałaś — zapytał, i uczuł, jak twarz mu się zarumieniła.
— Chwała Bogu wkrótce umarło — krótko i gniewnie odrzekła, odwracając twarz od niego.
— Dlaczego? na co?
— Ja sama chora byłam, tylko co nie umarłam — odpowiedziała, nie podnosząc oczu.
— Jakże ciotki mogły panią odprawić?
— Któż będzie trzymał pokojówkę z dzieckiem? — Jak spostrzegły, to i odpędziły. Co tu mówić? Zapomniałam już o wszystkiem. Skończone wszystko.
— Nie skończone. Ja tego tak pozostawić nie mogę. Ja choć teraz chcę mój grzech naprawić.
— Niema co naprawiać. Co było — przeszło — rzekła i, czego się nie spodziewał, nagle spojrzała na niego, i przykro, i zalotnie, i żałośnie zarazem uśmiechnęła się.
Masłowa nigdy nie sądziła, że go zobaczy. I dlatego pomyślała o tem obecnie, o czem nie myślała nigdy. Odżyły w niej dawne, przyćmione wspomnienia o tym nowym, nieznanym świecie uczuć i myśli, jaki ukazał jej ten cudny chłopiec, co ją kochał i był przez nią kochany. A po tych czarownych chwilach szczęścia, jakież okrucieństwo, jakie długie pasmo poniżenia, cierpień i opłakanych następstw! I przykro jej się zrobiło.
Ale nie mogąc zdać sobie sprawy z doznawanych wrażeń, postąpiła i obecnie tak samo, jak zawsze postępowała. Odrzuciła precz wspomnienia, osłaniając je dziwną mgłą rozpustnego życia. W pierwszej chwili porównała tego siedzącego na ławce człowieka z owym młodym chłopcem, którego tak kochała, ale poznawszy, o ile to jest przykrem, dalszym porównaniom dała spokój. Teraz ten elegancko ubrany pan, z wyperfumowaną pachnącą brodą, był niczem innem, tylko jednym z tych ludzi, którzy, kiedy im tego potrzeba było, posługiwali się takiemi istotami, jak ona, i z których takie znów jestestwa, jak ona, powinny korzystać jak najwięcej. I dlatego uśmiechnęła się doń zalotnie. I zamyśliła się, w jaki sposób możnaby coś na tem zarobić.
— To wszystko już przeszło, skończyło się. Teraz ot skazali na ciężkie roboty — rzekła.
I usta jej zadrgały, gdy wymówiła te dziwne słowa.
— Wiedziałem o tem i byłem przekonany, że pani jesteś niewinną — rzekł Niechludow.
— Ma się rozumieć, żem niewinna. Cóż to ja jestem złodziejką, albo rozbójniczką. Tu u nas mówią, że wszystko zależy od adwokata. Że trzeba podać prośbę. Tylko drogo, powiadają, kosztuje.
— Naturalnie — rzekł Niechludow. — Byłem już u adwokata.
— Na dobrego niema co żałować pieniędzy.
— Zrobię wszystko, co tylko można.
Nastała chwila milczenia.
Znów Kasia uśmiechnęła się zalotnie.
— Chciałabym pana poprosić co pieniędzy, jeśli można. Nie dużo — z dziesięć rubli — rzekła.
— Dobrze... bardzo dobrze — odrzekł zawstydzony Niechludow i sięgnął po pugilares.
Spojrzała bystro na intendenta, który chodził tam i napowrót po pokoju.
— Nie dawaj pan teraz, poczekaj aż odejdzie. — Odbiorą.
Niechludow dostał pugilares w chwili, kiedy intendent odwrócił się, ale nie zdążył oddać papierka dziesięciorublowego, kiedy znów zwrócił się intendent twarzą ku nim.
Zmiął papierek w ręce.
— Przecie to kobieta zgubiona — myślał, patrząc na tę tak niegdyś miłą, obecnie oszpeconą opuchłą twarz, z chorobliwie błyszczącemi czarnemi oczyma, śledzącemi bystro to odchodzącego dozorcę, to ręką Niechludowa, trzymającą zmięty papierek.
I na chwilę zawahał się.
Duch-kusiciel zbudził się w nim i zaczął dawać szereg zapytań, co będzie za pożytek z takiego postępowania.
— Nic nie zrobisz z tej kobiety — mówił głos — tylko sobie kamień uwiążesz u szyi, i utoniesz, zamiast być pożytecznym dla drugich. Zapłacić jej, pożegnać się i skończyć raz na zawsze!
Ale uczuł, że w tej chwili coś dzieje się w jego duszy, że chwieją się szale sumienia, i drobny, bardzo drobny ciężar może przechylić je w jedną lub drugą stronę, więc uczynił wysiłek i wezwał tego Boga, Boga, którego wczoraj czuł w duszy swojej, i Bóg się w nim odezwał. I postanowił natychmiast powiedzieć wszystko.
— Kasiu! Przyszedłem do ciebie prosić o przebaczenie, a tyś mi nie odpowiedziała, czy przebaczyłaś mi, czy przebaczysz kiedy — mówił, nazywając ją Kasią po dawnemu.
Nie słuchała go, tylko patrzyła na rękę i na intendenta.
Skoro intendent odwrócił się, wyciągnęła szybko dłoń, schwyciła papierek i wetknęła za pasek.
— Ślicznie pan mówisz — rzekła, uśmiechając się ironicznie.
Czuł, że jest w niej coś wrogiego, coś, co ją taką, jaką jest, od niego dzieli, i w głąb serca nie dozwala przeniknąć.
Ale ten fakt tem więcej zachęcał go i pociągał. Czuł, że trzeba zbudzić w niej duszę, że to przyjdzie z trudem, ale się tem nie zrażał. Chciał, żeby się w niej ocknęła ta dawna Kasia, ta istota, co była niegdyś przed tem, tak miła i ukochana.
— Kasiu, dlaczego ty tak mówisz? Przecież ja cię znam dobrze, ja ciebie pamiętam taką, jaką byłaś w Panowie.
Ale ona nie chciała ustąpić.
— Co tam dawne rzeczy wspominać! — rzekła sucho, jeszcze więcej twarz chmurząc.
— Dlatego wspominam, że chciałbym zgładzić, chciałbym odkupić grzechy moje...
I chciał powiedzieć o tem, że gotów jest ożenić się, ale spotkał jej wzrok, a w tym wzroku coś tak poziomego, przerażającego i odpychającego, że głos mu zamarł na ustach.
Odwiedzający zaczęli wychodzić. Intendent podszedł do Niechludowa i rzekł, że czas odwiedzin już się skończył. Masłowa podniosła się, czekając z pokorą, rychło ją uwolnią.
— Zegnam panią. Mam jeszcze pani wiele do powiedzenia, ale już teraz nie ma czasu na to. Przyjdę drugim razem.
I wyciągnął rękę na pożegnanie.
— Zdaje się, że pan powiedział wszystko.
— Jeszcze będę się starał widzieć z panią. Mam bardzo ważną rzecz do powiedzenia — rzekł Niechludow.
— Niech pan przyjdzie — rzekła, uśmiechając się w ten sposób, jak to czyniła wobec ludzi, którym się chciała przypodobać.
— Pani jesteś mi bliższą niż siostra.
— Prześlicznie! — rzekła, i pochylając głowę, poszła za kratę.




XLI.

Niechludow myślał, że za pierwszem widzeniem odnajdzie dawną Kasię. Ale dawna Kasia znikła bezpowrotnie, została tylko Masłowa. I to go przerażało. Tem gorzej, że ta Masłowa nietylko nie wstydziła się obecnego położenia swojego, ale przeciwnie, jakby szczyciła się niem. A przecież to jest rzeczą zupełnie naturalną. Dla każdego człowieka, który coś czyni, coś działa, nieodbicie potrzebnem jest to przeświadczenie, że działalność jego ma pewną wartość i pożytek. I jakiekolwiek byłoby stanowisko człowieka, ten człowiek taki wyrobi sobie pogląd na ogólne życie ludzkie, że jego działalność osobista wyda mu się i celową i dobrą.
Sądzą pospolicie, że złodziej lub zabójca, uznając takie zajęcie za niegodziwe, powinien się wstydzić swego postępowania. Dzieje się zupełnie inaczej. Oni właśnie profesyę swoją uważają za dobrą. Złodziej będzie przechwalał się swoją zręcznością, zbrodniarz swojem okrucieństwem.
Nas to dziwi dlatego, że takich ludzi jest niewielu, a my przecież nie należymy do ich grona i fachu.
Taki pogląd wyrobiła sobie i Masłowa.
Jej pogląd na świat gruntował się na tem, że główną szczęśliwością wszystkich bez wyjątku mężczyzn, tak starych jak i młodych, generałów, gimnazistów, wykształconych i głupich, jest stosunek z kobietami, do których mają pociąg zmysłowy.
A choć udają, że są czem innem zajęci, to w rzeczywistości tylko tego jednego pragną.
Ona jest kobietą ponętną, może zadowolnić lub nie zadowolnić męzkie życzenia, a więc jest istotą potrzebną i wiele wartą. Całe jej przeszłe i teraźniejsze życie stwierdzało podobne; zapatrywania.
Przez całe dziesięć lat, począwszy od Niechludowa i starego stanowego, a kończąc na dozorcach więziennych, wszędzie, gdzie się znalazła, czuła i widziała, że mężczyźni jej pożądają. Takich, coby jej nie pragnęli, nie spotkała dotąd. Dlatego cały świat wydawał jej się zbiorowiskiem ludzi, którzy wszelkiemi sposobami: podejściem, gwałtem, pieniędzmi, oszustwem, czyhali tylko na to, aby ją zdobyć dla siebie.
Tak Masłowa rozumiała życie. Nie uważała się przeto za jakąś ostatnią, ale przeciwnie, za znaczną figurę.
Nie chciała przeto za nic w świecie wyjść z tego koła, które właśnie dawało jej odpowiednie znaczenie i stanowisko. Gdyby Niechludow wprowadził ją w świat inny, to w tym świecie straci wiarę w siebie i w swoją wartość.
Dlatego odpędzała daleko wspomnienia pierwszej młodości i owe niewinne stosunki z Niechludowem.
Obecna pogarda świata kazała wykreślać to wszystko z pamięci, co było niegdyś, choć owe wspomnienia leżały gdzieś skryte na dnie duszy, może spoczywały tam nietknięte, ale były tak zatarte, tak zasklepione, jak czerwie w pszczelnym ulu, aby nie zepsuły owocu długich trudów, aby do roboty szeregu lat nie było żadnego dostępu. Więc i dzisiejszy Niechludow nie był tym człowiekiem, którego kochała niegdyś miłością podniosłą i czystą, ale ot takim zwykłym bogatym panem, z którego należy skorzystać, z którym mogłyby być tylko takie stosunki, jak ze wszystkimi, co zadowolenia swych pożądań szukają.
— Nie powiedziałem tego, co najważniejsze. Nie powiedziałem, że się z nią ożenię. Nie powiedziałem, a uczynię to — myślał Niechludow, podążając i innymi do wyjścia.
Dozorcy znów rachując, klepali wszystkich, dłonią po plecach. Ale on już tego nawet nie zauważył.




XLII.

Jakkolwiek pragnął Niechludow zmienić tryb życia, przeprowadzić się i nająć mieszkanie studenckie. Agrafina odwiodła go od tej myśli. Mieszkania nikt nie wynajmie, a przecież nim się upakują meble i rzeczy, trzeba je gdzieś pomieścić. Więc pozostał na dawnem miejscu. Ale za to zaczęły się porządki.
Wynoszono najpierw różne niepotrzebne rzeczy. Wietrzono futra, mundury, kołdry, portyery. Powołano do pomocy stróża, kucharkę i pomocnika. Sam nawet służący brał czynny udział w pakowaniu, a Niechludow, patrząc na te stosy przeróżnych gratów, myślał: na co to wszystko potrzebne? Chyba dlatego, żeby od czasu do czasu dawać możność ćwiczeń porządkowych Agrafinie, lokajowi, kucharce, stróżowi i pomocnikom. W całem mieszkaniu słychać było hałas trzepaczek i rozchodzący się silny odór naftaliny.
— Wszystko to się odmieni samo przez się, skoro ją uwolnią albo ześlą, a ja za nią pojadę — myślał.
W dzień poprzednio oznaczony, udał się do adwokata.
Wszedłszy do wytwornie urządzonego mieszkania we własnym domu Fanarina, znalazł i olbrzymie wazony kwiatów i szczególnego rodzaju portyery, meble, firanki, słowem to wszystko, co spotkać można u szybko zbogaconych. ludzi, którzy sami nie wiedzą co robić z pieniędzmi Zastał już w poczekalni tłum interesantów, przeglądających, jak w poczekalniach u lekarzy, ze znudzoną miną, ilustrowane wydawnictwa, które niby powinny publikę rozweselić. Dependent adwokata, poznawszy Niechludowa, przywitał go grzecznie i oświadczył, że zamelduje natychmiast.
Jeszcze nie zdążył dojść do drzwi gabinetu, skoro drzwi te otworzyły się i dały się słyszeć ożywione głosy jakiegoś tęgiego, już podżyłego jegomościa, czerwonego na twarzy, z dużemi wąsami, w nowiutkim garniturze, oraz samego Fanarina. Na twarzach obydwóch był wyraz, jaki mają ludzie którzy dopiero co załatwili korzystny, ale nie całkiem dobry interes.
— Sameś sobie winien, dobrodzieju — uśmiechając się, mówił Fanarin.
— Radaby dusza do raju, ale grzechy nie pozwalają.
— Wiemy coś o tem, wiemy!
I obaj z przymusem zaśmieli się.
— A książę! bardzo proszę — rzekł Fanarin, ujrzawszy Niechludowa. I kiwnąwszy jeszcze raz głową odchodzącemu kupcowi, wprowadził Niechludowa do swego gabinetu, urządzonego w poważnym stylu. — Proszę, niech pan zapali — rzekł, siadając naprzeciw i powstrzymując uśmiech zadowolenia, ze sprawy, która ma się załatwić.
— Dziękuję, ja co do sprawy Masłowej.
— Tak, wiem, wiem... w tej chwili. A jakie to szelmy były... Widziałeś pan tego zucha, co wyszedł. Ma ze 12 milionów rubli gotówki. I powiada, że traci. A jeśli może wymanić od pana 25 rb., zębami wyciągnie.
— Tamten prawi, że „puszcza,” a ty mówisz o 25 rublach — myślał Niechludow, czując pewien wstręt do tego rozbijającego się człowieka, który uważa siebie i jego za ludzi tegoż samego, a resztę klientów za osobników innego, obcego im obozu.
— Zmęczył mnie ogromnie, straszny łajdak!... Chciał duszę ze mnie wygnieść — mówił, jakby tłómacząc się, że odbiega od rzeczy. — No, a co do pańskiej sprawy. Przeczytałem ją uważnie i „treści nie pochwalam,” jak to mówi Turgieniew. Adwokacina był lichy i wszelkie powody do kasacyi przeoczył.
— Więc cóż pan postanowił?
— W tej chwili. Powiedz pan mu — rzekł, zwracając się do wchodzącego pomocnika — że tak, jak powiedziałem. Może — dobrze, nie może — drugie dobrze.
— Nie chce się zgodzić.
— No, to dać pokój. — I twarz jego z wesołej i dobrodusznej wnet przemieniła się na zasępioną i gniewną.
— Mówią, że adwokaci za nic biorą pieniądzę — ciągnął dalej, przybierając poprzedni przyjemny uśmiech. — Wyciągnąłem jednego biednego dłużnika z ciężkich opałów, a teraz wszyscy lecą do mnie. A każda sprawa kosztuje gmach roboty. I my przecież, jak to dobrze powiedział jeden pisarz, zostawiamy kawałek siebie we własnym kałamarzu.
— Więc pańska sprawa, a raczej sprawa, którą się pan zajmujesz — ciągnął dalej — prowadzona licho, racyonalnych powodów do kasacyi niema, ale spróbować można, i oto, co napisałem.
Wziął ze stołu zapisany arkusz papieru, i pomijając mniej ważne formalne wyrażenia, a dobitnie podkreślając ważniejsze, zaczął głośno czytać:
„Do Kasacyjnego Karnego Departamentu itd., itd., takiej to, a takiej... Replika. Wyrokiem, zapadłym itd... werdyktu itd... Masłowa uznaną jest, jako winna otrucia kupca Smielkowa i na podstawie 1, 45-1 art. ustawy, skazana itd. na ciężkie roboty itd...”
Tu przerwał, wsłuchując się z lubością w dźwięk własnego głosu.
„Wyrok ów jest wynikiem tak ważnych odstępstw od procedury obowiązującej i tyle pomyłek mieści, iż należy go zmienić.”
Czytał wolno i wyraźnie. I tak:
1) Odczytanie podczas śledztwa sądowego protokółu badania wnętrzności Smielkowa, przewodniczący przerwał w samym jego początku.
— Przecież to podprokurator żądał tego odczytania — rzekł zdziwiony Niechludow.
— Wszystko jedno. Obrona mogła mieć także w tem swój interes, aby protokół był odczytanym.
— Ależ to wszystko do niczego nie prowadziło. Poprostu...
— Zawsze to jest powód.
Dalej:
2) Obrońcy Masłowej mowę przerwał przewodniczący, a właśnie w tej chwili, kiedy miała być charakterystyka osoby oskarżonej, kiedy obrońca dotknął wewnętrznych przyczyn upadku moralnego. Przewodniczący uznał, że to niema związku z badaną sprawą, tymczasem w sprawach karnych, co niejednokrotnie senat wyjaśnił, właśnie ocena charakteru i psychologicznego nastroju i momentu mają pierwszorzędne znaczenie dla prawidłowego roztrząśnienia zagadnień o poczytalności.
— To drugi powód — rzekł, spojrzawszy na Niechludowa.
— Ależ on całkiem źle mówił, plótł bez sensu — jeszcze bardziej dziwił się Niechludow.
— Wiadoma rzecz, skończony osioł, ale to zawsze powód do kasacyi — śmiejąc się, rzekł Fanarin. A dalej:
3) Przewodniczący w ostatecznym wywodzie, wbrew myśli paragrafu I, 801 art. ustawy o karach, nie wytlómaczył sędziom przysięgłym, z jakich elementów prawnych składa się pojęcie odpowiedzialności, nie objaśnił, czy mają podstawę, uznawszy, jako dowiedziony fakt, iż Masłowa podała truciznę Smielkowowi, czy uważa, ten fakt, jako przestępstwo, jeśli zaś nie miała zamiaru pozbawienia życia, to w takim wypadku uznać ją, jako odpowiedzialną nie kryminalnie, ale wprost za nieostrożność, której następstwem była nieoczekiwana przez Masłowę śmierć kupca.
— To właśnie rzecz najważniejsza.
— Tak, myśmy to powinni sami rozumieć, to nasza wina. I nareszcie:
4) Odpowiedź przysięgłych na zapytanie sądu była w takiej formie, że mieściła w sobie pewne przeciwieństwa. Obwiniono Masłową o rozmyślne otrucie Smielkowa w celach grabieży, która figurowała, jako jedyny motyw zabójstwa, przysięgli zaś w swojej odpowiedzi odrzucili zamiar ograbienia i wszelki udział Masłowej w kradzieży pieniędzy i klejnotów, z czego jest widocznem, że chcieli również odrzucić i zamiar zabójstwa i tylko wskutek nieporozumienia, spowodowanego niedostatecznem wyjaśnieniem przewodniczącego, nie wypowiedzieli tego w należyty sposób w swej odpowiedzi. Z tej więc przyczyny taka odpowiedź przysięgłych wymaga zastosowania 816 i 808 artykułów ustawy o karach, czyli inaczej, zwrócenia uwagi przewodni czego sądowi przysięgłych na uczynioną pomyłkę i polecenia nowej narady, oraz dania innej odpowiedzi co do odpowiedzialności oskarżonej.
— Dlaczegóż przewodniczący nie uczynił tego? — spytał Niechludow.
— Ja także obciąłbym wiedzieć dlaczego — rzekł, śmiejąc się, Fanarin.
— To znaczy, że senat omyłkę poprawi.
— To zależy od tego, kto będzie pod tę porę zasiadał w senacie. Proszę posłuchać, co dalej następuje:
Taki werdykt nie dawał sądowi prawa skazywać Masłową na odpowiedzialność kryminalną. a zastosować do niej § 3, art. 777 ustawy karnej. Sąd naruszył w ten sposób zasadnicze podstawy naszego postępowania karnego. Przeto na wyżej wymienionych podstawach mam honor itd., itd., itd... sprawę niniejszą przesłać do nowego rozpatrzenia innemu wydziałowi sądu okręgowego.
— Oto wszystko, co można było zrobić, uczyniłem. Ale muszę być otwartym. Prawdopodobieństwo dobrego skutku niewielkie. Zresztą wszystko zależy od składu departamentu senatu.
— Jeśli pan masz stosunki, postaraj się.
— Znam ja tam różnych ludzi. Tak. Tylko trzeba działać prędko, bo potem rozjadą się, i trzeba czekać trzy miesiące. A nie uda się, to podać prośbę do cesarza. Mogę napisać taką prośbę, jeśli pan będzie sobie życzył.
— Dziękuję panu. Co zaś do honoraryum?
— Pomocnik odda panu prośbę, przepisaną na czysto i powie, co się należy.
— Chciałem pana jeszcze zapytać... Prokurator dał mi przepustkę do więzienia, a tam mi powiedziano, że trzeba jeszcze mieć pozwolenie od gubernatora, skoro się odwiedza w dnie, kiedy niema ogólnego przyjęcia. Czy to potrzebne?
— Tak sądzę, ale teraz niema gubernatora, zastępuje go wice gubernator.
— Maslennikow?
— Tak.
— To mój dobry znajomy — rzekł Niechludow i wstał, zabierając się do wyjścia.
W tej chwili wbiegła do pokoju strasznie szpetna, koścista, żółta kobieta, żona adwokata, najwidoczniej nic a nic nie zważająca na swa brzydotę, ubrana strojnie, ale Bóg wie po jakiemu. Napchała na siebie jedwabiu, aksamitu, żółtości, zieloności, a na dobitek, rzadkie włosy były fryzowane. Wpadła, jak bomba do gabinetu, a za nią wszedł długi, cienki człek, z ziemistą twarzą, w surducie z jedwabnemi wykładami i białym krawacie. Był to jakiś literat; Niechludow znał go z widzenia.
— Anatolu! — mówiła, otwierając drzwi — chodź-no do nas. Szymon Iwanowicz chce przeczytać swój wiersz, a ty musisz przeczytać o Garszynie — koniecznie!
Niechludow chciał wyjść, ale adwokatowa coś poszeptała z mężem i zwróciła się do niego.
— Mam przyjemność znać księcia i przedstawienie uważam za zbyteczne. Może książę raczy zaszczycić swoją obecnością nasz poranek literacki. Będzie interesujący. Anatol doskonale czyta.
— Widzi pan, co ja tu mam różnych zajęć — rzekł adwokat, rozkładając ręce.
Niechludow z powagą i grzecznością podziękował za zaproszenie, ale odmówił udziału, tłómacząc się brakiem czasu i wyszedł.
— Jaki grymaśnik — rzekła żona adwokata, skoro się oddalił.
W poczekalni podał mu pomocnik już gotową prośbę, a na zapytanie o honoraryum, rzekł, że Anatol Petrowicz naznaczył cenę 1,000 rubli, przyczem objaśnił, że Anatol Petrowicz takich spraw nie przyjmuje, lecz zrobił specyalnie to dla księcia.
— Kto powinien podpisać prośbę?
— Sama podsądna, a może i Anatol Petrowicz, tylko trzeba dać upoważnienie.
— Pójdę do sądu i niech sama podsądna podpisze — rzekł Niechludow, kontent, że przy tej sposobności zobaczy Kasię o parę dni wcześniej, niż zamierzył.




XLIII.

W kryminale, jak to zwykle każdego dnia bywało, o czasie oznaczonym odezwały się świstawki dozorców, z łoskotem otwierały się drzwi korytarzy i cel więziennych, zastukały ciżmy i korytarzami poszli aresztanci, niosąc kubły, napełniające powietrze odrażającą wonią.
Aresztanci i aresztantki, umywszy się, podążyli do apelu na sprawdzenie, a następnie po gorącą wodę do herbaty.
Przy herbacie we wszystkich celach toczyły się ożywione rozmowy o dwóch aresztantach, którzy mieli być rózgami chłostani. Jednym ze skazanych na chłostę był człowiek młody, umiejący dobrze czytać i pisać, subjekt Wasilew, który zabił swoją kochankę w przystępie zazdrości. Towarzysze więźnia lubili go za dobry humor, uczynność, szczerość i stanowczość w stosunkach z władzą.
Wasilew znał przepisy i żądał, aby one były wykonywane.
Trzy tygodnie przedtem dozorca uderzył aresztanta za to, że mu oblał barszczem nowy mundur. Wasilew ujął się za aresztantem, dowodząc, że więźniów bić nie wolno.
— Ja cię nauczę prawa — rzekł nadzorca i wyłajał Wasilewa.
Ten mu odpłacił takąż samą monetą. Dozorca chciał go uderzyć, ale Wasilew chwycił go za ręce, potrzymał parę minut, odwrócił i wypchnął za drzwi. Nadzorca poskarżył się i intendent kazał wtrącić Wasilewa do karcereru. Były to ciemne komórki, zamykane zewnątrz na żelazne sztaby. Nie było tam ani łóżka, ani stołu, ani stołka, tylko wilgotna podłoga i masa szczurów tak śmiałych, że wyrywały chleb prawie z ręki, a nawet czepiały się samych więźniów, gdy przestawali się poruszać. Wasilew oświadczył, że nie pójdzie do kozy, gdyż nic nie winien. Zaprowadzono go przemocą. Zaczął bronić się i dwóch aresztantów dopomogło mu wyrwać się dozorcom. Zebrało się dozorców więcej, a między nimi znany z olbrzymiej siły Petrow. Aresztantów zbili i wsadzili do karcerów. Gubernatorowi zaś doniesiono, że wydarzyło się coś w rodzaju buntu. Nadeszła odpowiedź, w której polecono dwóm głównym winowajcom: Wasilewowi i włóczędze Niepomniaszczemu, wyliczyć po 30 rózeg. Egzekucya miała być wykonana w poczekalni dla kobiet.
Wieczorem było już to wiadomem wszystkim więźniom. Korabiowa, Choroszawka, Teodozya i Masłowa siedziały w swoim kącie, czerwono i podniecone, bo już wypiły wódki, którą obecnie stale posiadała Masłowa i szczodrze nią gościła towarzyszki. Piły herbatę i rozmawiały.
— Cóż to on zrobił awanturę, czy co? — mówiła Korabiowa, odgryzając kawałek cukru. — Ujął się za towarzyszem. Zresztą teraz bić niewolno.
— Powiadają, że przystojny i dzielny chłopak — wtrąciła Teodozya.
— Żebyś ty jemu powiedziała, Kasiu — rzekła stróżowa do Masłowej, rozumiejąc przez wyraz on Niechludowa.
— Powiem. On dla mnie zrobi wszystko — uśmiechając się i potrząsając głową rzekła Masłowa.
— Kiedy on tam przyjdzie! a oni teraz po nich poszli — rzekła Teodozya. — Strach co takiego!
— Ja raz widziałam, jak bili chłopa w areszcie gminnym. Do starszyny ojciec mnie posłał... I rozpoczęła stróżowa opowiadać długą historyę.
Opowiadanie przerwał odgłos kroków i zmieszane głosy w górnym korytarzu.
— Powlokły ich czorty — rzekła Choroszawka. — Zamordują ich teraz. Rozbestwieni na niego dozorcy, bo im nie ustępował w niczem.
Ucichło wszystko. Stróżycha skończyła swoją historyę, Choroszawka opowiedziała, jak Szczegłowa nahajami bili, a on pary z ust nie puścił.
Nadzorczym wezwała Masłową do kogoś, co przyszedł ją odwiedzić.
— Powiedz koniecznie o nas — mówiła stara Menszowa. — Myśmy nie podpalili, tylko on sam złodziej. Parobek widział. Powiedz mu, żeby się z Dymitrem zobaczył, to mu wszystko opowie jak było. Zapakowali do kryminału, a myśmy i żywego ducha nie widzieli, tylko on teraz złodziej natrząsa się z nas i z cudzą żoną w karczmie się bałamuci.
— W tem niema ani prawności, ani porządku — dodała Korablewa.
— Powiem, bez zawodu powiem — odrzekła Masłowa. — A możeby wypić jeszcze dla rezonu — rzekła, mrugnąwszy okiem.
Korablewa nalała pól kieliszka. Masłowa wypiła, obtarła usta i w wesołem usposobieniu, powtarzając słowa „będzie śmielej ”, poszła, uśmiechając się, za nadzorczynią.




XLIV.

Niechludow już oddawna czekał w przedsionku.
Przyjechawszy do więzienia, zadzwonił u bramy i oddał dyżurnemu dozorcy pozwolenie prokuratora.
— Czego pan potrzebuje?
— Chcę się widzieć z aresztantką Masłową.
— Teraz nie można. Intendent zajęty.
— W biurze? — spytał Niechludow.
— Nie — w sali przyjęcia.
— Czyż dzisiaj przyjmuje?
— Nie — interesy służbowe.
— Kiedy się można będzie z intendentem zobaczyć?
— Jak wyjdzie, to się pan rozmówi. Teraz proszę poczekać.
Wyszedł ze drzwi bocznych feldfebel, obszyty galonami, z tłustą, świecącą twarzą, i przesiąkłymi dymem wąsami. I zwróciwszy się groźnie do dozorcy, spytał:
— Pocoś tu puścił. Do biura zaprowadź.
— Powiedziano mi, że intendent jest tu — rzekł Niechludow, dziwiąc się zaniepokojeniu feldfebla.
W tej chwili środkowe drzwi otwarły się i wyszedł spocony i rozgorączkowany Petrow.
— Popamięta — rzekł, zwracając się do feldfebla.
Feldfebel wskazał oczyma na Niechludowa Petrow zamilkł i, nachmurzywszy się, poszedł w drzwi ostatnie.
— Kto popamięta, dlaczego oni wszyscy tacy pomieszani. Po co feldfebel dał mu znak? — myślał Niechludow.
— Tu nie można czekać, niech pan pójdzie do kantoru — rzekł feldfebel.
Niechludow chciał już odejść, kiedy z ostatnich drzwi wyszedł intendent jeszcze bardziej zmieszany, niż jego podwładni. Wzdychał ciągle. Zobaczywszy Niechludowa, zwrócił się do dozorcy:
— Fedotow — Masłową z piątej kobiecej — do kantoru.
— Proszę pana — rzekł do Niechludowa.
I poszli po krętych schodach do małego pokoiku, gdzie mieścił się stół do pisania i kilka krzeseł.
Intendent usiadł.
— Ciężkie obowiązki — rzekł, zwracając się do Niechludowa i dobywając grubego papierosa.
— Pan zmęczyłeś się — rzekł Niechludow.
— Zmęczyłem się tą całą służbą. Bardzo trudne obowiązki. Chciałbyś ulżyć ludziom, a robi się jeszcze gorzej. Tylko myślę, jak rzucić wszystko. Ciężko, bardzo ciężko.
Niechludow nie rozumiał, co jest dla intendenta ciężkiem, widział w nim tylko znękanie i dziwny nastrój zwątpienia.
— Ja myślę, że tu ciężko. Ale pocóż pan tu służysz?
— Ubogi jestem, rodzinę mam.
— Jeżeli panu ciężko, to pan rzuć...
— Zawsze robi się co można, aby ulżyć ludziom. Inny na mojem miejscu inaczejby postępował. Przecież tu jest 2,000 ludzi i jakich! Trzeba wiedzieć, jak się brać do tego. A rozpuścić także nie można.
Intendent opowiedział bójkę, która skończyła się zabójstwem.
Opowiadanie przerwało wejście Masłowej, poprzedzanej przez dozorcę.
Niechludow zobaczył ją w drzwiach wtedy, kiedy jeszcze nie widziała intendenta. Twarz miała zaczerwienioną. Szła pewnym krokiem za dozorcą i uśmiechała się ciągle, przechylając głowę. Zobaczywszy intendenta, z wyrazem przestrachu na twarzy spojrzała na niego, ale w tej chwili przyszła do siebie i wesoło zwróciła się do Niechludowa:
— Jak się pan ma — rzekła przeciągle i uśmiechając się, silnie potrząsnęła jego ręką na powitanie.
— Przyniosłem pani do podpisu prośbę — rzekł Niechludow, dziwiąc się temu rezolutnemu usposobieniu, z jakiem dziś go witała.
— Adwokat napisał prośbę, trzeba podpisać i poszlemy do Petersburga.
— A to cóż, podpisać się... Wszystko się zrobi — rzekła, przymrużając jedno oko i uśmiechając się.
Niechludow dostał z kieszeni złożony arkusz papieru i podszedł do stołu.
— Czy tu można podpisać? — zapytał intendenta.
— Chodź tu, siądź — rzekł intendent — masz pióro. Umiesz pisać?
— Umiałam kiedyś — rzekła. — I poprawiwszy spódnicę i zawinąwszy rękaw kaftana, siadła za stołem, niezgrabnie ujęło pióro małą swą ręką i zaśmiawszy się, spojrzała na Niechludowa.
Wskazał jej, gdzie i co napisać.
Uważnie maczając i otrząsając pióro, podpisała swe nazwisko.
— Nic więcej nie potrzeba? — spytała, patrząc to na intendenta, to na Niechludowa i kładąc pióro raz na papierze, drugi raz na kałamarzu.
— Chciałem jeszcze coś pani powiedzieć — rzekł Niechludow, biorąc pióro z jej ręki.
— Niech pan mówi — rzekła i nagle spoważniała, jakby zamyśliła się o czemś, lub spać jej się zachciało.
Intendent wstał i wyszedł, a Niechludow został się sam na sam z Kasią.




XLV.

Dozorca, co przyprowadził Masłową, siadł na futrynie okna opodal stołu. Nadeszła chwila stanowcza. Siedzieli naprzeciw siebie, przedzieleni stołem. W pokoiku było jasno i Niechludow po raz pierwszy patrzył zblizka na jej twarz, na zmarszczki koło ust i oczu i podpuchnięte oczy. I zrobiło mu się jej żal więcej, niż przedtem.
Oparłszy się o stół, tak, żeby dozorca nie słyszał słów rozmowy (a dozorcą był jakiś żydowski typ z siwemi faworytami), zaczął mówić.
— Jeśli prośba do senatu nie odniesie skutku, poda się prośbę do stóp tronu. Zrobi się wszystko, co można.
— Żeby to przedtem był dobry adwokat! — przerwała Kasia. — Mój obrońca, to głupiuteńki człowiek. Mówił mi tylko komplementy. — I zaśmiała się. — Żeby wiedzieli wtenczas, że pan mnie zna, byłoby inaczej. A tak co? Mysleli, że wszystko złodziejki.
— Jaka ona dziwna teraz — pomyślał Niechludow i chciał coś powiedzieć, ale znów mu przerwała.
— Chciałam panu coś powiedzieć. Siedzi tu w więzieniu ze mną jedna staruszka, aż wszystkim dziwno... Taka dobra starowina i siedzi nie wiadomo za co, i jej syn także. Wszyscy wiedzą, że niewinni, a ich skazali za podpalenie i siedzą. Dowiedziała się ta staruszka, że ja pana znam i powiada: Rzeknij mu słowo, niech, powiada, syna mego ten pan wywoła, to on mu wszystko rozpowie. Ich nazwisko „Meńszowie.” Cóż zrobi pan? Taka dobra staruszka, widać zaraz, że nic niewinna. Pan kochany postara się o to — rzekła, spoglądając na niego ze spuszczonemi oczyma i uśmiechając się.
— Dobrze, dowiem się, zrobię — rzekł Niechludow, dziwiąc się coraz więcej jej śmiałości. Ale chciałbym pomówić z panią o moim interesie. Pamięta pani, co jej mówiłem ostatnim razem?
— Pan dużo rzeczy mówiłeś. Co pan mówił ostatnim razem? — rzekła, nie przestając uśmiechać się i głowę to w jedną, to w drugą stronę pochylać.
— Mówiłem, żem przyszedł prosić panią o przebaczenie.
— No więc co? Przebaczyć, przebaczyć. Na co się to przyda... Pap lepiejby...
— Mówiłem, że chcę zmazać winę moją — ciągnął dalej Niechludow — i nie słowami tylko, lecz uczynkiem. Postanowiłem ożenić się z panią.
Na twarzy Kasi odmalowało się przerażenie. Skośne jej oczy zatrzymały się niby patrząc, a nie patrząc na niego.
— A to dlaczego znów tak się zachciało — rzekła, marszcząc czoło groźnie.
— Czuję, że wobec Boga powinienem to uczynić.
— Jakiego pan tam Boga wynalazł? Wszystko pan mówisz nie do rzeczy. Boga? Jakiego Boga? Trzeba było wtenczas o Bogu pamiętać — rzekła i otworzywszy usta, zamilkła.
Niechludow w tej chwili uczuł silny odór wódki, idący z jej ust, i zrozumiał powód takiego pobudzenia.
— Uspokój się, pani... — rzekł.
— Co się mam uspokajać! Ty myślisz, że ja jestem pijana! Jam pijana, ale wiem, co mówię — zawołała szybko i cała zaczerwieniła się. — Ja katorżnica, a tyś pan, książę i nie masz co się ze mną walać. Ruszaj do swoich księżniczek.
— Mów co chcesz, choćby najsrożej. Ty nie możesz wypowiedzieć tego, co ja czuję... — drżąc cały, cicho przemówił Niechludow. — Nie możesz sobie wyobrazić, do jakiego stopnia czuję winę moją wobec ciebie.
— Czuję winę... — rzekła, przedrzeźniając złośliwie. — Wtenczas nie czułeś, tylkoś rzucił 100 rubli. Oto coś wart, i to twoja zapłata była...
— Wiem, wiem o tem, ale cóż teraz na to poradzę? — rzekł Niechludow. — Teraz postanowiłem, że cię nie opuszczę, a co powiedziałem — zrobię.
— A ja ci mówię, że nie zrobisz — rzekła i zaśmiała się głośno i dziko.
— Kasiu — przemówił do niej.
— Idź precz odemnie! Ja katorżna, a tyś książę. To nie dla ciebie miejsce! — krzyknęła, cała zmieniona od gniewu, wyrywając mu rękę. — Ty chcesz wybawić się z grzechu przezemnie — rzekła, śpiesząc się wypowiedzieć wszystko, co zawrzało w jej duszy. — Ty w tem życiu miałeś rozkosz ze mną i chcesz w tamtem życiu się zbawić! Wstrętny mi jesteś, i twoje okulary, i tłusty pogański pysk twój. Idź, idź precz! — krzyknęła, energicznym ruchem zerwawszy się na nogi.
Dozorca podszedł do nich.
— Co ty robisz awantury. Czy tak wypada?
— Daj pan pokój, proszę — rzekł Niechludow.
— Niech się nie zapomina... — rzekł dozorca.
— Pozwól pan... bardzo proszę... — rzekł Niechludow.
Dozorca odszedł do okna.
Masłowa usiadła znów, spuściwszy oczy, i ściskała silnie drobne, skrzyżowane palcami ręce...
Niechludow stał przed nią, sam nie wiedząc, co czynić.
— Nie uwierzysz mi? — rzekł.
— Że pan się chcesz żenić? Na to nie pozwolę. Powieszę się prędzej. Oto masz pan! Tak zrobię!
— Ja jednak będę ci zawsze pomocą.
— To już pańska rzecz. Ale ja nic nie żądam od pana. Ja mówię panu całą prawdę. Czemu ja wtedy nie umarłam — dodała i zatkała głośno i żałośnie.
Niechludow nie mógł mówić i sam zapłakał cicho.
Podniosła oczy i spojrzała na niego ze zdziwieniem. Następnie zaczęła wolno obcierać spływające po twarzy łzy.
Dozorca podszedł i oznajmił, że czas rozejść się.
Masłowa wstała.
— Pani teraz wzburzona. Jeśli będzie można, przyjadę jutro. A pani niech pomyśli... zastanowi się...
Nie odpowiedziała ani słowa i nie patrząc na niego, wyszła za dozorcą.
— No, dziewko! teraz ci będzie dobrze — mówiła Korabiowa. — Widać wdepnął w ciebie zdrowo, nie zasypiać sprawy, głupia, dopóki przyjeżdża. On ci pomoże. Bogaci ludzie wszystko potrafią.
— Tak, to tak... — śpiewnym głosem mówiła stróżowa. — Biedny się żeni, to mu i noc krótka, a bogaty pomyślał, zażądał, wszystko idzie jak z płatka.
— Mówiłaś tam pani o mojej sprawie? — pytała staruszka.
Ale Masłowa nic nie odpowiadała towarzyszkom. Legła na tapczanie i zapatrzona w kąt celi, leżała do wieczora bez ruchu. Odbywała się w niej ciężka walka.
To, co jej powiedział Niechludow, powracało ją w ten świat, w którym tyle wycierpiała, z którego uciekła, nie rozumiejąc go i nienawidząc.
Straciła obecnie to zapomnienie, w jakiem żyła, a żyć z pamięcią świeżą, tego co przeszło, było ciężko. Wieczorem znów kupiła wódki i wypiła razem z koleżankami.




XLVI.

Oto fatalne skutki tego wszystkiego, co się stało! — myślał Niechludow, wychodząc z więzienia i pojmując obecnie całą doniosłość swej winy. Zrozumiał teraz wyraźnie, co zrobił z duszą tej kobiety, ona zaś zrozumiała, co z nią uczyniono. Przedtem Niechludow cieszył się z nowych uczuć swoich, z żalu swego, dziś wydało mu się to wszystko strasznem. Rzucić ją na pastwę losu nie mógł, a trudno było wyobrazić sobie, co się stanie wobec tak niezwykłych stosunków. Przy wyjściu ktoś oddał mu kartkę. Przeczytał ją, opuszczając więzienie. Kartka, napisana wprawnym pismem, zawierała co następuje:
„Dowiedziawszy się, że pan bywasz w więzieniu i zajmujesz się pewną osobą skazaną kryminalnie, zapragnęłam zobaczyć się z panem, poproś pan o pozwolenie rozmowy ze mną. Dadzą ją panu. Powiem o wielu rzeczach protegowanej pańskiej i o politycznych więźniach. Zawsze wdzięczna. Wiera Bogoduchowska.
— Bogoduchowska! kto może być Bogoduchowska? — myślał Niechludow. — A! przypominam sobie. Córka dyakona, na polowaniu na niedźwiedzie!
Bogoduchowska była nauczycielką wiejską w gubernii Nowogrodzkiej, gdzie Niechludow z kolegami pojechał polować na niedźwiedzie. Nauczycielka zwróciła się do niego z prośbą, aby jej dał pieniędzy, celem pojechania na kursa. Niechludow pieniędzy dał i zapomniał dawno o tem. Teraz dowiedział się, że ta pani była polityczną przestępczynią, siedziała w więzieniu, gdzie bezwątpienia usłyszała o jego sprawie i ofiarowała mu swoje usługi.
O ile wtenczas wszystko było łatwem i prostem, o tyle dziś trudnm i skomplikowanem.
Niechludow żywo i radośnie wspomniał przeszłe dobre czasy i poznanie się z Bogoduchowską.
Było to przed ostatkami, w zapadłym prowincyonalnym kącie, wśród rozległych kniei, o 60 wiorst od stacyi kolejowej.
— Polowanie udało się... zabito dwóch niedźwiedzi. Jedli obiad i już zabierali się do odjazdu, gdy gospodarz chaty, w której się zatrzymali, oznajmił, że przyszła córka dyakona i pragnie się zobaczyć z Niechludowem.
— Ładna? — ktoś zapytał.
— Dajcie pokój — rzekł Niechludow i dziwiąc się, co ma doń za interes córka dyakona, zrobił minę seryo i wyszedł.
W izbie zastał panienkę w filcowym kapeluszu, ubraną w futerko, szczupłą, z twarzą ściągłą i nie urodziwą, której całą ozdobą były ładne oczy, z podniesionemi w górę bujnemi brwiami.
— Proszę pomówić z panem, Wiero Efremowno, to sam książę — rzekła gospodyni chaty. — A ja wychodzę.
— Czem mogę służyć pani? — spytał Niechludow.
— Ja... ja... widzi pan... pan bogaty... wyrzuca pieniądze na polowanie. Ja, wiem — rzekła dziewczyna mieszając się, coraz więcej. — Ja chciałabym być pożyteczną ludziom, a nie mogę, bo nic nie umiem.
— Cóż ja mogę poradzić na to?
— Jestem nauczycielką, chciałabym pojechać na kursa, a nie chcą mnie puścić. To jest, źle mówię, puszczają mnie, ale środków nie mam. Pożycz mi pan pieniędzy, a jak kursa ukończę, to panu oddam.
Oczy miała szczere, poczciwe, a cały wyraz i tej decyzyi i obawy tak był wzruszającym, że Niechludow, co zresztą zawsze z nim było, pojął ją odrazu, ocenił położenie i pożałował.
— Ja rozumuję tak. Ludzie bogaci strzelają do niedźwiedzi i rozpajają chłopów. To źle... Czemuż nie mieliby dobrze czynić? Potrzebuję tylko 80 rubli. A jeśli pan nie zechce dać, to mi wszystko jedno — rzekła gniewnie, mylnie tłomacząc sobie zachowanie się Niechludowa, patrzącego na nią seryo i uważnie.
— Przeciwnie, bardzo wdzięczny jestem pani, że mi dajesz sposobność...
Skoro zrozumiała, że Niechludow zgadza się, zarumieniła się i zamilkła.
— Zaraz przyniosę — rzekł Niechludow.
Wyszedł do sieni, gdzie spotkał pod drzwiami kolegę, który go podsłuchiwał. Nie odpowiadając na żarty, wyjął z worka podróżnego pieniądze i zaniósł.
— Przepraszam, niech pani nie dziękuje. Ja powinienem podziękować pani.
Przyjemne to były wspomnienia! O mało nie pokłócił się z oficerem, który chciał z tego zrobić lichy żart.
Przypomniał sobie, jak drugi oficer ujął się za nim, co było przyczyną zawiązania serdeczniejszych stosunków na przyszłość. Polowanie było pomyślne i wesołe. Powracali nocą do stacyi kolejowej. Sanie sunęły cicho drogą leśną, wśród wysokich borów i nizkich gęstych zarośli. Nad drogą zwieszały się gałęzie jodeł, okryte okiścią śnieżną. W ciemności błyskał od czasu do czasu czerwony ogień, gdy zapalano papierosy.
Pobereżnik, Ostep, przebiega od jednych sanek do drugich, brnąc po kolana w śniegu, przysiada się i gawędzi o łosiach, co teraz chodzą po głębokich śniegach i ogryzają korę osiczyny, albo o niedźwiedziach, co śpią w barłogach zimowych i w odtajałe lufty dyszą ciepłym oddechem.
Niechludow wspomniał to wszystko, wspomniał ówczesne siły młode, zdrowie, głowę wolną od troski.
Piersi poruszając myśliwski krótki kożuszek, wciągają w płuca świeże, mroźne powietrze, na twarz sypie się szron ze zgiętych łukowato gałęzi, ciału ciepło, twarzy rzeźwo, dusza wolna od kłopotów, trosk, obaw, zachceń... Jak było dobrze, jak swobodnie! A dziś... Jakie to wszystko męczące, przykre i ciężkie!




XLVII.

Nazajutrz przebudziwszy się wspomniał Niechludow dzień wczorajszy i przeraził się tem wspomnieniem. Postanowił jednak prowadzić dalej rozpoczęte dzieło. Pojechał przeto do wice-gubernatora, aby prosić o pozwolenie odwiedzenia w kryminale, oprócz Masłowej, także i staruszki Meńszowej z synem, oraz o porozumienie się z Bogoduchowską, która mogła być Kasi pożyteczną.
Niechludow znał Maslennikowa z czasów służby wojskowej, gdy ten był jeszcze kasyerem pułkowym. Był to uczciwy i gorliwy oficer, którego nic więcej nie zajmowało, prócz spraw pułku, w którym służył. Obecnie zamienił epolety na służbę cywilną i przyjął urząd gubernialny. Ożenił się z bogatą i rezolutną panną i ona właśnie skłoniła go, aby wstąpił do służby cywilnej. Śmiała się z niego żona i pieściła go, jak oswojone zwierzątko. Niechludow był raz, zeszłej zimy, w ich domu, ale mu to stadło nie podobało się i już drugi raz nie poszedł.
Maślennikow był zachwycony, ujrzawszy Niechludowa. Takąż samą miał wypasioną i czerwoną twarz, taką okrągłą figurę i nową odzież, jak za czasów, kiedy w wojsku służył. Dawniej pięknie skrojony mundur leżał na nim jak ulany, dziś nosił wedle ostatniej mody szyte garnitury. Obecnie ubrany był w mundurze wice-gubernatora. Mimo różnicy lat (Maslennikow liczył lat 40), byli z sobą na „ty.“
— Dziękuję ci, żeś przyjechał! Pójdziemy do żony. Mam akurat dziesięć minut wolnych przed sesyą. Pryncypał wyjechał. Rządzę całą gubernią — rzekł z zadowoleniem, którego ukryć nie umiał.
— A ja właśnie do ciebie z interesem.
— Cóż takiego? — nasrożywszy się nieco, przestraszonym i groźnym tonem rzekł Maslennikow.
— W więzieniu jest pewna osoba, która mnie obchodzi (przy wyrażeniu więzienie wice-gubernator jeszcze się więcej nasrożył). Chciałbym widywać się z nią nie w ogólnej sali przyjęcia, ale w biurze, i nie tylko w dni dozwolone, ale częściej. Powiedziano mi, że to od ciebie zależy.
— Naturalnie, mon cher, ja wszystko dla ciebie zrobię — rzekł Maslennikow, dotykając się poufale obu rękami jego kolan, jakby chcąc tym sposobem zmniejszyć swoją wielkość i dostojeństwo. — To wszystko można, ale ja jestem tylko czasowo kalifem.
— Więc możesz mi dać pozwolenie, żebym się z nią widywał.
— To kobieta?
— Tak.
— Za cóż uwięziona?
— Za otrucie. Ale skazana niesłusznie.
— Otóż to dzisiejsze sprawiedliwe sądy, ils n’en font point d’autres — rzekł nie wiadomo dlaczego po francusku. — Ja wiem, że ty się ze mną nie zgodzisz, ale cóż robić. C’est mon opinion bien arretée — dodał, powtarzając zdanie, wygłaszane w rozmaitej formie przez jedną wsteczna — zachowawczą gazetę. — Ja wiem, ty jesteś liberałem.
— Nie wiem, czy jestem liberałem, czy czem innem — rzekł, uśmiechając się Niechludow.
Dziwiło go, że zawsze zaliczanym bywał do jakiejś partyi, a to tylko dlatego, że wydając sąd o człowieku, utrzymywał, że trzeba go najpierw wysłuchać, że wobec prawa wszyscy ludzie równi, że nie należy znęcać się i bić ludzi w ogólności, a w szczególności takich, którzy są osądzeni.
— Nie wiem, czy jestem liberałem, czy nie, ale uważam, że dzisiejsze sądy, choć są liche, ale zawsze lepsze od poprzednich.
— A jakiego wziąłeś adwokata?
— Fanarina.
— Ach, Fanarin! — rzekł, marszcząc się Maslennikow, bo przypomniał sobie, jak w roku zeszłym tenże Fanarin badał go w sądzie jako świadka i z nadzwyczajną uprzejmością w ciągu pół godziny ośmieszał go wobec licznego audytoryum.
— Jabym ci go nie radził tego Fanarina. C’est un homme taré.
— Jeszcze jedna prośba. Znałem dawniej młodą pannę nauczycielkę, to bardzo biedna istota, i obecnie także uwięziona. Chce się zobaczyć ze mną. Możesz dać mi przepustkę.
Maslennikow przekrzywił na bok głowę i zamyślił się.
— To polityczna?
— Tak...
— Odwiedzanie politycznych dozwala się tylko rodzinie. Ale ja ci dam przepustkę. Je sais que vous n’abuserez pas...
— Jak się nazywa ta twoja protégée?
— Bogoduchowska.
Elle est jolie?
Hideuse.
Maslennikow pokiwał głową, jakby nie pochwalając postępowania Niechludowa, podszedł do stołu i na papierze z drukowanym nagłówkiem zamaszyście napisał: „Okazicielowi niniejszego, Ks. Dymitrowi Iwanowiczowi Niechludowowi, dozwala się widywać w kantorze z pozostającą w więzieniu mieszczanką Masłową, jak również z felczerką Bogoduchowską“.
Podpisał się i zrobił zamaszysty zakrętas.
— Zobaczysz, jaki tam porządek. A utrzymać tam porządek nie łatwo, więzienie przepełnione, osobliwie transportowanymi. Ale ja pilnuję bacznie i lubię te sprawy. Zobaczysz. Tam im dobrze, i bardzo są zadowoleni. Trzeba umieć wychodzić z nimi. W tych dniach miałem nieprzyjemności. Nieposłuszeństwo. Kto inny nazwałby to buntem i zrobił wielu nieszczęśliwych. A ja to załatwiłem gładko. Potrzebne jest z jednej strony staranie, a z drugiej twarda ręka. Tak — rzekł, składając w kułak białą rękę, wysuniętą z mankietu koszuli. — Staranie i stanowczość.
— Tego ja nie wiem. Byłem tam dwa razy, strasznie mi było ciężko i przykro.
— Wiesz co. Powinieneś poznać się z hrabiną Pasek — rzekł, rozgadując się coraz lepiej Maslennikow. — Ona poświęciła się całkowicie tej sprawie. File fait beaucoup de bien. Dzięki jej, a w części i mnie także (rzec mogę bez fałszywej skromności), potrafiliśmy zmienić wiele rzeczy. Niema tych okropności, jakie bywały przedtem, im tam poprostu bardzo dobrze. Zobaczysz zresztą... Naprzykład Fanarin. Ja go osobiście nie znam i wskutek naszego różnego położenia społecznego, drogi nasze są różne, ale on bezwątpienia zły człowiek, a prócz tego pozwala sobie mówić w sądzie takie rzeczy... takie rzeczy!
— Dziękuję ci serdecznie — rzekł nie dosłuchawszy opowiadania Nizchludow, i wziąwszy pozwolenie, zaczął się żegnać z dawnym towarzyszem broni.
— A do żony mojej nie wstąpisz na chwilę?
— Wybacz mi, dziś nie mam czasu.
— Zmiłuj się, ona mi tego nie daruje — rzekł Maslennikow, przeprowadzając dawnego kolegę na pierwszy ganek schodów, co czynił z ludźmi drugorzędnego, a nie pierwszorzędnego dostojeństwa, do jakich i Niechludowa zaliczał. — Bądź łaskaw wstąp choć na minutkę.
Ale Niechludow nie dał się nakłonić i w chwili, kiedy lokaj i szwajcar podbiegli, aby mu podać palto i laskę, we drzwiach, przy których stał wyprostowany policyant, raz jeszcze oświadczył, że dziś nie może służyć.
— Więc bądź łaskaw we Czwartek. To jej dzień przyjęcia. Powiem jej o tem! — wołał Maslennikow ze schodów.




XLVIII.

Prosto od wice-gubernatora Niechludow pojechał do więzienia i skierował się do mieszkania intendenta. Otworzyła mu wiecznie widać podwiązana pokojowa, i usłyszał już nie rapsodyę Liszta, ale jakąś etiudę Clement’ego, graną niezmiernie głośno, wybitnie i szybko.
Przeszedł do małego saloniku, gdzie stała sofa, stół, a na stole lampa z dużym papierowym, różowego koloru abażurem. Intendent wyszedł ze zmęczonym i smutnym wyrazem twarzy.
— Proszę bardzo. Co książę sobie życzy? — rzekł, zapinając średni guzik munduru.
— Byłem u wice-gubernatora i mam pozwolenie — rzekł Niechludow, podając papier. — Chciałbym zobaczyć się z Masłową.
— Masłową — spytał intendent, nie dosłyszawszy z powodu hałaśliwej muzyki.
— Markową...
— Tak, tak, dobrze...
Intendent wstał i podszedł do drzwi, zkąd jak burza szły rulady Clementie’go.
— Marusiu, choć na chwilkę przestań. — rzekł głosem, w którym czuć było, że muzyka stanowi ciężki krzyż życia jego. — Nic nie słychać.
Fortepian zamilkł, dały się słyszeć niezadowolone kroki i ktoś zajrzał przeze drzwi.
Intendent, czując ulgę od tej pauzy dźwięków, zapalił grubego papierosa z lekkiego tytoniu i poczęstował Niechludowa. Ale ten podziękował grzecznie.
— Masłową.
— Z Masłową teraz widzieć się niepodobna.
— Dlaczego?
— Pan sam winieneś — uśmiechając się, rzekł intendent. — Niech książę nie daje jej pieniędzy do ręki. Jeśli książę chcesz, proszę dać mnie. Wszystko będzie doręczone. Musiał książę dać wczoraj pieniędzy, dla tego kupiła wódki (nie wykorzenisz tego w żaden sposób!) i dziś taka pijana, że nawet zrobiła awanturę.
— Czy podobna?
— Nawet musiałem użyć środków represyjnych, przetransportowałem ją do innej celi. To spokojna kobieta, tylko nie dawaj pan pieniędzy. To już taki naród...
Niechludow przypomniał sobie dzień wczorajszy i zrobiło mu się niewesoło.
— A z Bogoduchowską, polityczną, można zobaczyć się — zapytał po krótkiem milczeniu.
— Dlaczegóż... można — rzekł intendent. — A ty czego chcesz? — rzekł do sześcioletniej dziewczynki, która weszła do pokoju i zwróciwszy główkę, aby nie spuszczać oczu z Niechludowa, zbliżała się do ojca.
— Jeszcze upadniesz — rzekł intendent, uśmiechając się, skoro dziewczynka zaczepiła nóżką o dywanik i podbiegła do ojca.
— Jeśli można, tobym poszedł.
— AJeż można, można — rzekł intendent, przytulając do siebie dziewczynkę — proszę.
Wstał i zlekka odsunąwszy córkę, wyszedł do przedpokoju.
Jeszcze nie zdążył włożyć podawanego mu przez podwiązaną pokojówkę paltota, gdy rozległy się dźwięki fortepianu.
— W konserwatoryum była, ale tam zamieszki. A szkoda, wielki talent — rzekł intendent, idąc ze schodów. — Chce wystąpić w koncertach.
Intendent podszedł z Niechludowem do więzienia.
Furtka otworzyła się natychmiast. Dozorcy, salutując, przeprowadzili ich oczyma. Czterech ludzi z golonemi głowami niosło jakiś cebrzyk. Skurczyli się, zobaczywszy intendenta. Jeden osobliwie pochylił się i ponuro spojrzał, błyskając czarnemi oczyma.
— Rozumie się, talent trzeba kształcić, nie można zaniedbywać i marnować.
— Ale w szczupłem mieszkaniu, pojmuje pan, trudno wytrzymać — mówił dalej intendent, nie zwracając najmniejszej uwagi na aresztantów i wlekąc za sobą zmęczone nogi, poszedł z Niechludowym do poczekalni.
— Z kim pan pragnie się widzieć?
— Z Bogoduchowską.
— A, to z wieży. Musi książę poczekać chwilę, to daleko.
— Może mógłbym teraz zobaczyć Meńszowych; matkę i syna — obwinionych o podpalenie.
— Z 21 celi. Cóż, można ich tutaj zawołać.
— Może mógłbym zobaczyć Menszowa w jego celi?
— Będzie panu wygodniej w poczekalni.
— Kiedy to ciekawe zobaczyć.
— Także książę ciekawą rzecz wynalazł!
W tej chwili z drzwi bocznych wyszedł elegancki oficer, pomocnik intendenta.
— Zaprowadź pan księcia do celi Menszowa, a potem do biura. A ja zawezwę. Jak się nazywa?
— Wiara Bogoduchowska — rzekł Niechludow.
— Wiara Bogoduchowska... Wiara...
Pomocnik intendenta, był to młody blondyn, z wyczernionemi wąsami, silnie wyperfumowany wodą kolońską.
— Obchodzi mnie ten nieszczęśliwy człowiek, który, jak mi mówiono, cierpi niezasłużenie.
— To się zdarza — rzekł spokojnie, puszczając grzecznie przed siebie gościa na cuchnący korytarz. — Ale bywa i to, że kłamią. Proszę pana.
Drzwi od celek były otwarte i kilku aresztantów wyszło na korytarz. Pomocnik, dając przelotnie znaki dozorcom i spoglądając z pod oka na więźniów, którzy, albo wchodzili do celi, albo, wyprostowani po żołniersku, patrzyli na zwierzchność — przeprowadził księcia przez jeden korytarz, później poszli do drugiego korytarza, zamkniętego na drzwi okute.
Korytarz ten był ciemniejszy i bardziej cuchnący, niż poprzedni. Drzwi celek były pozamykane. W drzwiach znajdowały się otwory, mające po pół werszka średnicy. W korytarzu nie było nikogo, prócz starego dozorcy z pomarszczoną, zgrzybiałą twarzą.
— Gdzie jest Meńszow? — spytał pomocnik dozorcy.
— Ósma cela, na lewo.
— A te wszystkie zajęte? — zapytał Niechludow.
— Wszystkie zajęte. Jedna tylko pusta.
— Można zajrzeć?
— Bardzo proszę — rzekł pomocnik z uprzejmym uśmiechem i zaczął o coś pytać dozorcę.
Niechludow spojrzał w otwór drzwi i ujrzał młodego człowieka w jednej bieliźnie z czarną bródką, chodzącego tam i napowrót po celi. Usłyszawszy szmer przy drzwiach, zmarszczył się, nachmurzył i chodził dalej.
Niechludow spojrzał w drugi otwór i spotkał się z wystraszonem, dużem okiem, także w dziurkę patrzącem, więc szybko oddalił się. Zajrzawszy przez trzecią dziurkę, dojrzał małego, leżącego na tapczanie człeczynę, z głową obwiniętą kaftanem. W czwartej celi siedział barczysty, blady człowiek, z nizko spuszczoną głową, oparty łokciami na kolanach.
Usłyszawszy kroki, podniósł głowę i spojrzał. W twarzy, a osobliwie w oczach, był wyraz głębokiego smutku. Nie obchodziło go widocznie, kto patrzył. Wszystko jedno, nic go dobrego nie czeka. Niechludow uczuł trwogę i podążył do 21-ej celi Meńszowa.
Dozorca odemknął zamek i otworzył drzwi. Obok tapczanu stał młody człowiek z długą szyją, muskularny. Miał poczciwe, okrągłe oczy i małą bródkę. Przestraszonemi oczyma wodził to na pomocnika, to na dozorcę, ta na Niechludowa.
— Oto pan, co chce zapytać się o twoją sprawę.
— Dziękuję pokornie.
— Mnie opowiadano o sprawie waszej, ale chciałbym dowiedzieć się od was samych — rzekł Niechludow, idąc wgłąb celi i podchodząc do zakratowanego okna.
Mienszow również zbliżył się do okna i zaczął opowiadać najpierw trwożliwie, patrząc na intendenta, a potem coraz śmielej. Kiedy intendent wyszedł na korytarz, dając tam jakieś rozkazy, ośmielił się zupełnie. Było to opowiadanie poczciwego, prostego parobka, i dziwiła ta mowa naiwna, prosta w ustach aresztanta, siedzącego w kryminale, przybranego w hańbiący strój więzienny.
Niechludow słuchał, a zarazem oglądał bacznie nizki tapczan z siennikiem, wypchanym słomą, i okno z grubą, żelazną kratą, i brudne, wilgotne ściany, i szarą kurtę, i aresztanckie sandały, i znękaną postać tego sponiewieranego i oszpeconego chłopa, a czyniło mu się coraz smutniej.
Nie chciało się wierzyć temu, co opowiadał ten prosty, dobroduszny chłop. A jeszcze byłoby przykrzej pomyśleć, że ta szczera i prosta opowieść jest kłamstwem.
Treść opowiadania była taką, że szynkarz wkrótce po ślubie odmówił mu żonę. Szukał sprawiedliwości wszędzie, ale wszędzie szynkarza uniewinniali. Raz siłą żonę uprowadził, ale nazajutrz uciekła. Wtedy przyszedł i żądał oddania żony, szynkarz powiedział, że żony niema, i żeby sobie poszedł. On nie chciał iść. Wtedy szynkarz z parobkiem swoim zbili go i pokrwawili, a na drugi dzień szynkarzowi spaliła się chata.
Oskarżyli o podpalenie jego z matką, a on nie podpalił, bo wtenczas był u kuma w gościnach.
— I rzeczywiście nie podpaliłeś?
— Anim, panie, pomyślał o tem. A on, złodziej, widać sam podpalił. Mówią, że się ubezpieczył. A na mnie z matką zmówili, żeśmy się odgrażali. To prawda, żem go raz spomstował, dusza nie mogła wytrzymać. Ale com nie podpalił, tom nie podpalił. I nie byłem tam, jak się zapaliło. Sam się podpalił, żeby wziąć asekuracyę, a na nas zwalił, łajdak.
— Czy prawdę mówicie?
— Prawdę, jak ten Bóg na niebie. Bądź naszym ojcem, obroń nas.
I chciał do nóg się chylić, ale Niechludow zatrzymał go.
— Wyswobodź nas, panie, niewinnie giniemy.
I nagle zadrgały mu policzki, zapłakał, i odsunąwszy rękaw kaftana, zaczął brudną koszulą obcierać oczy.
— Już się pan załatwił? — spytał intendent.
— Już. Nie martw się, mój kochany, zrobi się wszystko, co można — rzekł Niechludow i wyszedł.
Meńszow stał w drzwiach tak, że intendent trącił go, zamykając drzwi. Kiedy dozorca zamykał drzwi na klucz, Meńszow patrzył przez dziurkę w drzwiach.




XLIX.

Wracając szerokim korytarzem (była to pora obiadowa i cele stały otworem) między ludźmi, odzianymi w jasno-żółte, krótkie kaftany, szerokie spodnie i łapcie, uparcie spoglądającymi na niego, Niechludow doświadczał dziwnych uczuć litości nad nieszczęśliwymi, którzy tu siedzą, i wstyd mu było przed samym sobą, że on tak obojętnie i spokojnie przygląda się ich niedoli.
W jednym z korytarzy ktoś przebiegł, kłapiąc łapciami, w drzwi celi, i wyszli ztamtąd ludzie, i zastąpili Niechludowowi drogę, kłaniając się nizko.
— Rozkażcie, wielmożny panie, nie wiem, jak mam was nazwać, żeby z nami skończyli sprawę.
— Jam nie naczelnik, nic nie wiem.
— To wszystko jedno, powiedzcie komu, naczelnikowi, albo co — mówił głos proszący, nieśmiały. — My niewinni, panie, pokutujemy drugi miesiąc.
— Jakto? Dlaczego? — pytał Niechludow.
— Ha! ot tak, zamknęli nas do kozy. Siedzimy już drugi miesiąc i sami nie wiemy, za co.
— Prawda, to przypadkiem — potwierdził pomocnik dozorcy. — Tych ludzi wzięli za brak dowodów piśmiennych i trzeba było odesłać ich do guberni, ale tam spaliło się podobno więzienie, i zarząd gubernialny zwrócił się do nas z prośbą, żeby ich zatrzymać tu.
— 1 ot, wszystkich z drugich gubernii rozesłaliśmy, a tych trzymamy.
— Jakto, tylko dlatego? — spytał Niechludow, zatrzymując się w drzwiach.
Tłum, złożony z czterdziestu ludzi, odzianych w aresztanckie kaftany, otoczył Niechludowa i pomocnika. Zrazu odezwało się kilka głosów, pomocnik dozorcy przerwał im:
— Niech jeden mówi.
Z tłumu wystąpił wysoki, przystojny chłop, — w wieku lat około 50-ciu. Ten objaśnił Niechludowa, że oni wszyscy są wtrąceni do więzienia i wysłani za to, że nie mieli paszportów. Ale oni paszporty mieli, tylko przetrzymane o dwa tygodnie.
— Każdego roku bywały takie paszporty przetrzymane i nic, a teraz wzięli, zamknęli i trzymają tu już drugi miesiąc, jak przestępców.
— My wszyscy kamieniarze z jednego oddziału, kamienie tłuczemy. Powiadają, że w guberni spaliło się więzienie. My temu nie winni. Panie, zlitujcie się.
Niechludow słuchał i prawie nie zrozumiał tego, co mówił do niego stary chłop, bo całą jego uwagę pochłonęła wielka, ciemno-szara wesz, która pełzała i przewijała się między włosami po policzku starego kamieniarza.
— Czyż to prawda? To tylko za to? — pytał Niechludow, zwróciwszy się do nadzorcy.
Ledwie dozorca skończył mówić, gdy z tłumu wysunął się mały, chudy człowiek w aresztanckim kaftanie i krzywiąc twarz, zaczął opowiadać, że ich trzymają i męczą nie wiedzieć za co.
— Gorzej psów — zaczął.
— No, no, złego nie rozpowiadaj, lepiej milcz, bo wiesz...
— Co ja mam wiedzieć? — odburknął chudy człeczyna.
— Czy myśmy co zawinili?
— Milcz! — krzyknął dozorca, i mały człeczyna skurczył się i zamilkł.
— Co tu się dzieje? — pytał sam siebie Niechludow, wychodząc z korytarza, przeprowadzany setką ciekawych oczu, wyzierających z za drzwi cel i napotykanych po drodze aresztantów.
— Wy więzicie zupełnie niewinnych ludzi — przemówił Niechludow, gdy wyszli z korytarza.
— Co pan rozkaże z nimi zrobić? No, tylko, że oni kłamią. Posłuchać ich, wszyscy niewinni — prawił pomocnik dozorcy. — Ha, czasem, to i naprawdę nie wiedzieć za co siedzą.
— A ci niewinni?
— Ci, przypuszczam, że tak. Ale to, panie, naród zepsuty, rozpuszczony. Bez dyscypliny nic nie wskórasz. Są i tacy, co to bez kija nie przystępuj...
— Ot, wczoraj musieliśmy dwóch ukarać.
— Jak ukarać? — spytał Niechludow.
— Chłosta rózgami, wedle rozkazu...
— A przecież kara cielesna zniesiona.
— Dla pozbawionych wszelkich praw, nie.. Ci podlegają.
Niechludowowi przyszło na myśl to wszystko, co widział wczoraj, czekając w sieniach, i zrozumiał, że kara miała miejsce wtenczas, kiedy on czekał. I ogarnęło go z niezwykłą siłą dziwnie pomieszane uczucie ciekawości, niezrozumienia i moralnego, przechodzącego prawie w fizyczny ból ucisku, który i przedtem, ale nigdy z taką siłą, nie ogarnął całej jego istoty.
Nie słuchając dalej pomocnika nadzorcy i nie oglądając się po za siebie, wyszedł szybko z korytarza i skierował się w stronę biura. Nadzorca był w korytarzu, ale mocno czemś przejęty, zapomniał wezwać Bogoduchowską. Przypomniał sobie o tem dopiero wtedy, gdy Niechludow wszedł do biura.
— Zaraz poślę po nią, a pan niech chwilę zaczeka.




L.

Biuro składało się z dwóch izb. W pierwszej, o dwóch oknach ciemnych, brudnych, i zielonym obdrapanym piecu, daleko na pokój wysuniętym, stała w kącie czarna miara do mierzenia wzrostu aresztantów, w drugim kącie wisiał duży wizerunek Chrystusa. W pierwszej izbie stało kilku dozorców. W drogiej zaś pod ścianami, lub skupieni gromadkami po dwoje lub kilku, siedziało ze dwadzieścioro mężczyzn i kobiet, rozmawiając zcicha. Koło okna stało zniszczone biurko. Nadzorca siadł przy niem i wskazał Niechludowowi stojące obok krzesło. Niechludow usiadł i zaczął przypatrywać się badawczo ludziom, znajdującym się w izbie.
Pierwszym, co zwrócił jego uwagę, był młody chłopiec w krótkim żakieciku, o twarzy sympatycznej, który, stojąc przed aresztantem w kaftanie i dziewczynką, siedzącą obok, opowiadał im coś z zapałem, żywo gestykulując rękami. Dalej rzędem siedział staruszek w niebieskich okularach, trzymając za rękę młodą kobietę w aresztanckiej odzieży, cały wsłuchany w jej opowiadanie. Uczeń-realista z wyrazem przestrachu w twarzy nie spuszczał wzroku ze staruszka. Nieco dalej w kącie siedziała para zakochanych: ona miała włosy jasne, krótko nad czołem ucięte, co nadawało jej ładnej twarzyczce wyraz energii, była to młoda jeszcze dziewczyna, dziecko prawie, ubrana w suknię wytworną, modną. On zaś, o delikatnych rysach twarzy i gęstej czuprynie kędzierzawej, ładny chłopiec w aresztanckim kaftanie. Siedzieli sobie w kącie, gwarząc zcicha, zapewne o miłości i o wielkiem kochaniu. Nieco bliżej stołu siedziała siwa, czarno ubrana staruszka, najwidoczniej matka, wpatrzona i wsłuchana w młodego człowieka suchotnika w gumowej, czarnej kurtce. Kilka razy chciała coś przemówić, ale łzy tamowały jej mowę, i zaczynała, i w środku zdania milkła, bo dusiły ją łzy. Młody człowiek trzymał w ręce kawałek papieru i zakłopotany widocznie, nie wiedział, co ma z nim zrobić, bo nachmurzywszy twarz, miął papier w ręce i skręcał go na wszystkie strony. Obok nich siedziała śliczna, rumiana dziewczyna, z ogromnemi oczami, w popielatej sukience i pelerynce. Siedziała tuż przy płaczącej matce i gładziła ją pieszczotliwie po ramieniu. W dziewczynie wszystko było śliczne: i smukłe, długie białe ręce, i miękkie, jedwabiste ostrzyżone włosy, i śliczny rasowy nos i usta, a nadewszystko czarne, duże, nieco zamglone oczy — takie prawdziwe i cudne...
Gdy wszedł Niechludow, oderwała na chwilę wzrok od twarzy matki i spojrzenia ich skrzyżowały się. Lecz ona zaraz odwróciła się do matki suchotnika i zaczęła jej coś opowiadać z wielkiem ożywieniem. Opodal od pary zakochanych siedział czarny, obdarty człowieczyna, o twarzy ponurej i opowiadał coś z wielką złością do jednego z odwiedzających o głupowatej baraniej fizyognomii.
Tuż przy samych drzwiach stał młodzieniec w gumowej kurtce i widocznie był bardziej zajęty wrażeniem, jakie wywierał na słuchaczach, niżeli tem, co mówił. Niechludow siedział przy nadzorcy i z wzrastającą ciekawością patrzył wokoło siebie. Z zadumy zbudził go dopiero maleńki, krótko ostrzyżony chłopczyk, który, zbliżywszy się do niego, spytał cienkim głosikiem:
— A pan na kogo czeka?
Niechludowa zdziwiło to pytanie, lecz spojrzawszy na poważną twarzyczkę dziecka o dużych, myślących oczach, odpowiedział zupełnie seryo, że czeka na znajomą kobietę.
— Czy to pańska siostra? — pytał chłopczyk.
— Nie, nie siostra — odpowiedział zdziwiony Niechludow. — A ty z kim jesteś tu? — spytał chłopczyka.
— Ja z mamusią. Ona polityczna — mówiło dziecko.
— Maryo Pawłowno, proszę zabrać Olesia! — przerwał nadzorca, któremu nie podobała się rozmowa Niechludowa z chłopczykiem, jako niedozwolona prawem.
Marya Pawłowna była to taż sama śliczna dziewczyna, która zwróciła uwagę Niechludowa, wstała, prostując swą smukłą, wysoką postać, i silnym, prawie męzkim krokiem, podeszła do Niechludowa i chłopczyka.
— Cóż to on się pyta, kto pan jesteś? — spytała, uśmiechając się swemi ślicznie rozchylonemi wargami i patrzyła w oczy Niechludowa wielkiemi dobremi oczyma tak szczerze, iż wątpić nie można było ani na chwilę, że ona ze wszystkimi była, jest i będzie w szczerych, braterskich, tkliwych stosunkach.
— On musi wszystko wiedzieć — powiedziała i, pochyliwszy głowę nad twarzą chłopczyka, roześmiała się takim dobrym, miłym śmiechem, że chłopczyk i Niechludow mimo woli odpowiedzieli na jej uśmiech uśmiechem.
— Tak — pytał się mnie, do kogo przyszedłem.
— Maryo Pawłowno, nie wolno rozmawiać z obcymi. Przecież wiecie — ozwał się dozorca.
— Dobrze, dobrze — odparła dziewczyna, i ująwszy w swą smukłą, białą rękę rączkę wpatrzonego w nią Olesia, uprowadziła go do matki suchotnika.
— Czyje to dziecko? — spytał Niechludow dozorcy.
— Jakiejś tam politycznej, urodził się już w więzieniu.
— Niewinnej?
— Tak, teraz jedzie na Sybir z matką.
— A ta dziewczyna?
— Nie mogę pana objaśnić — odparł dozorca, wzruszając ramionami. — A, ot i Bogoduchowska.




LI

Z drzwi w głębi wyszła żywo mała, ostrzyżona, chuda i żółta Wiera Efremowna ze swojemi ogromnie dobremi oczami.
— Witam, witam, cóż przyszedł pan? — mówiła, potrząsając ręką Niechludowa. — Przypomniał sobie pan o mnie? Usiądziemy może?
— Nie myślałem, że panią zastanę w takich warunkach.
— O, mnie tu doskonale; tak dobrze, tak dobrze, że niczego lepszego nie pragnę — mówiła szybko Wiera Efremowna, spoglądając na Niechludowa, jak zwykle lękliwie, swemi ogromnie dobremi, okrągłemi oczyma i kręcąc bezustannie żółtą, cienką, żylastą szyją, wychylającą się z nizkiego, brudnego kołnierzyka od kaftana.
Niechludow zaciął się rozpytywać o to, w jaki sposób dostała się do więzienia. Odpowiadając na zapytania, zaczęła z wielkiem ożywieniem mówić o swojej sprawie. Wtrącała raz po raz swoje postronne uwagi i objaśnienia o propagandzie, o dezorganizacyi, zgromadzeniach, sekcyach i podsekcyach, będąc widocznie pewną, że wszyscy o nich wiedzą, ale Niechludow nigdy o tem nie słyszał.
Ale opowiadała mu wszystko, będąc pewną, że go to żywo zajmuje i że robi mu wielką przyjemność swemi objaśnieniami. A Niechludow patrzył na jej chudą szyję, na rzadkie, splątane włosy i nie mógł się dosyć nadziwić, poco ona to wszystko robiła i opowiadała. Żal mu jej było i czuł dla niej litość, ale nie tak wielką, jak dla Mienszowa, tego chłopa o twarzy i rękach, białych, jak opłatek, który zupełnie niewinnie siedział w dusznem więzieniu.
Bogoduchowska widocznie miała się za bohaterkę i tembardziej było mu jej żal. Ten rys charakterystyczny Niechludow zauważył nietylko w niej, ale i w innych osobach, znajdujących się w izbie. Wejście jego zwróciło ich uwagę, i czuł dobrze, że wszystko co robią, robią inaczej dlatego jedynie, że on tu się znajduje. Rys ten można było zauważyć i w młodym człowieku w gumowej kurtce, i w kobiecie w aresztanckiej odzieży, i w parze zakochanych. A nie posiadali go młody suchotnik i cudna dziewczyna o łagodnych oczach, i czarniawy, obdarty człowiek z głęboko osadzonemi oczami, który rozmawiał z chudym, wygolonym jegomościem.
Sprawa, o której chciała pomówić Wiera Efremowna z Niechludowem, polegała na tem, że towarzyszka jej, Szustowa, nie należąca zupełnie do ich zgromadzenia, była aresztowana jedynie dlatego, że znaleziono u niej książki i papiery, dane do przechowania. Wiera Efremowna, która czuła się po części winną względem Szustowej, błagała Niechludowa, zaklinając go, aby przez swoje stosunki dopomógł jej w oswobodzeniu nieszczęśliwej kobiety.
Swoją historyę Wiera Efremowna opowiadała w ten sposób, że skończywszy kursy akuszeryjne, przystała do jakiegoś stowarzyszenia. Z początku szło wszystko dobrze, ale potem złapali kogoś, przejęli papiery i zaczęli wszystkich brać.
— Wzięli i mnie, a teraz wysyłają... — zakończyła swoją historyę. — Ale to nic. Mnie tu doskonale — i uśmiechnęła się smutnie.
Niechludow zapytał ją o dziewczynę z dużemi, łagodnemi oczyma; Wiera Efremowna objaśniła go, że to córka generała. Dostała się tu w ten sposób, że wzięła cudzą winę na siebie, a teraz pojedzie do katorgi.
— Altruistyczna dobra istota — mówiła Wiera Efremowna.
Druga rzecz, o której chciała pomówić Wiera Efremowna, tyczyła się Masłowej. Wiedziała, jak zresztą wszyscy w więzieniu, o sprawie Masłowej i doradzała koniecznie, aby można było uzyskać przeniesienie jej do partyj politycznych, lub w ostateczności do szpitala, gdzie obecnie chorych jest wiele i potrzebują posługaczek.
Niechludow odpowiadał, że tu prawie nic dla nich zrobić nie może, ale obiecał pośpieszyć się i w Petersburgu zrobić to wszystko co będzie w jego mocy.




LII.

Rozmowę przerwał dozorca, więzienny oznajmiając, że odwiedziny się skończyły, i trzeba się rozejść.
Niechludow wstał, pożegnał się z Wierą Efremowną i podszedł do drzwi, i chwilę zatrzymał się, spoglądając ciekawie na to, co się rozgrywało przed jego oczyma.
— Panowie, już czas, już czas, wychodźcie — mówił dozorca, ale ani odwiedzający, ani więźniowie nie wychodzili.
Żądanie dozorcy obudziło tylko niezwykle ożywienie tak w więźniach, jak wogóle we wszystkich ludziach, zamkniętych w izbie, lecz nikt nie myślał wychodzić. Niektórzy powstawali i rozmawiali stojąc. Drudzy siedzieli, rozmawiając w dalszym ciągu. Inni znów zaczęli się żegnać i płakać. Najbardziej wzruszającem było pożegnanie matki z synem suchotnikiem.
Młody człowiek ciągle obracał w ręce papier, a twarz jego wyrażała prawie złość tak wielką, iż czynił wysiłek, aby zapanować nad sobą i nie poddać się wzruszeniu. Matka zaś, posłyszawszy, że trzeba się rozejść, wsparła się na jego ramieniu i łkała głośno.
Dziewczyna o łagodnych oczach (Niechludow mimowoli śledził za nią) stała przed szlochającą, starą matką i mówiła do niej jakieś słowa pociechy.
Staruszek w niebieskich okularach, stojąc, trzymał za rękę swoją córkę i kiwał głową potakująco na to, co ona mu mówiła. Młodzi zakochani wstali i trzymając się za ręce, patrzyli sobie w oczy z bezgraniczną miłością.
— Ot, tym jednym, to wesoło — przemówił, wskazując na parę zakochanych, młody człowiek w krótkim żakieciku, który, stojąc obok Niechludowa, równie jak on, przyglądał się pożegnaniu.
Czując na sobie wzrok Niechludowa i młodego człowieka, zakochani, aresztant w kaftanie i jasno-włosa, rumiana dziewczyna, wyciągnęli do siebie skute ręce i przechylając się nieco w tył, zaczęli się śmiać i kręcić młynka.
— Dziś wieczór ma być ich ślub tu, w więzieniu, a potem ona jedzie z nim na Sybir — objaśnił młody człowiek.
— Któż on jest?
— Katorżnik. Prawda że oni się weselą, ale to smutno słuchać takiej wesołości — prawił młody człowiek w żakieciku, przysłuchując się łkaniom staruszka w niebieskich okularach.
— Panowie! Proszę, proszę. Nie zmuszajcie mnie do zastosowania surowych środków — mówił dozorca, powtarzając raz po raz jedno i to samo. — Proszę, proszę — mówił cicho i bezskutecznie. — Cóżto? Już dawno minęła pora. Cóż to? Tak przecież nie można? Ja mówię po raz ostatni — powtarzał znużony to wstając, to siadający to zapalając i gasząc swoją marylandzką cygaretkę.
Wreszcie więźniowie i odwiedzający zaczęli się rozchodzić, jedni drzwiami w głębi, drudzy drzwiami, prowadzącemi na korytarz. Poszedł człowiek w gumowej kurtce, i suchotnik, i czarny, oberwany katorżnik; poszła i Wiera Efremowna, i Marya Pawłowna z maleńkim chłopczykiem, urodzonym w więzieniu.
Zaczęli nakoniec wychodzić i odwiedzający. Pierwszy ciężkim krokiem wysunął się staruszek w niebieskich okularach, za nim wyszedł Niechludow.
— Et, nadzwyczajne porządki — jakby podtrzymując przerwaną rozmowę, prawił młody człowiek w żakiecie, zstępując razem z Niechludowym ze schodów. — Do widzenia! Jeszcze kapitan. dobry człowiek, nie trzyma się ściśle przepisów. A to prawdziwa męka. Wszystkich, jak to mówią, zgnębią, duszę z człowieka wygniotą.
Kiedy Niechludow, rozmawiając z Medyncewym, tak mu się przedstawił pochopny do gawędki młody człowiek — zeszedł do sieni, podszedł do nich dozorca z wyrazem znużenia na twarzy.
— Jeśli pan chce widzieć się z Masłową, to proszę jutro — przemówił, chcąc się widocznie przypodobać Niechludowowi.
— Bardzo dobrze — rzekł Niechludow i wyszedł pośpiesznie.
Albowiem uczuł tak, jak i wtedy, przy wejściu do więzienia i do izby przyjęć, prócz smutku, jeszcze i dziwne uczucie niezrozumienia i moralnego ucisku.
— Poco to wszystko? — pytał sam siebie i nie znajdował odpowiedzi.




LIII.

Na drugi dzień pojechał Niechludow do adwokata i przedstawił mu sprawę Mieńszowych, prosząc, aby wziął na siebie ich obronę.
Adwokat wysłuchał go uważnie i powiedział, że jeśli sprawa stoi tak, jak ją opowiada Niechludow, to bardzo możliwe, że zupełnie bezinteresownie podejmie się sprawy Mieńszowych.
Niechludow między innemi wtrącił o 130 nieszczęśliwych, zamkniętych za brak dowodów piśmiennych, i spytał od kogo zależy los tych ludzi i kto temu winien?
Adwokat milczał chwilę, chcąc widocznie dać trafną odpowiedź.
— Kto winien? Nikt — rzekł stanowczo. — Niech pan powie o tem prokuratorowi, to on zwali całą winę na Maslennikowa, a niech pan się uda do Maslennikowa, to ten znowuż powie, że winien temu prokurator. Tu nikt nie jest winnym.
— Ja zaraz jadę do Maslennikowa i opowiem mu.
— Eh! to niepotrzebne — rzekł adwokat z uśmiechem. — To jest taki. To żaden pański przyjaciel, ani krewny? To taka, przepraszam za wyrażenie, twarda i chytra sztuka.
Niechludow przypomniał sobie, jak się Maslennikow wyraził o adwokacie, i nic nie odpowiedział, tylko pożegnał się szybko i pojechał do Maslennikowa.
Niechludow musiał prosić Maslennikowa o dwie rzeczy: o przeniesienie Masłowej do szpitala i o 130 nieszczęśliwych, niepiśmiennych, i jeśli to możliwe, o pomoc dla nich. Jak mu było ciężko mieć interes i wogóle prosić o cośkolwiek takiego człowieka, łatwo sobie wyobrazić, ale to był jedyny środek do osiągnięcia celu i trzeba było przejść przez to.
Dojeżdżając do domu Maslennikowa, Niechludow zauważył u skrzydła pałacu kilka ekwipaży, stały dorożki, powozy i karety, przypomniał sobie, że dziś właśnie jest dzień przyjęć żony Maslennikowa, na który był tak usilnie zapraszany.
W chwili, gdy Niechludow zajeżdżał przed dom, jedna kareta stała u podjazdu, i lokaj w cylindrze, z kokardą i w pelerynie, podsadzał z progu drzwi damę, która, ująwszy swój tren, odsłoniła nóżkę cienką w kostce, obutą w pantofelek.
Pomiędzy stojącemi pojazdami poznał Niechludow zakryte lando Korczaginych. Siwy, rumiany, kuczer z szacunkiem i uprzejmością zdjął czapkę, jako przed dobrze znajomym panem.
Niechludow nie zdążył jeszcze zapytać szwajcara, gdzie się znajduje Michał Iwanowicz Maslennikow, gdy on sam ukazał się na zasłanych dywanem schodach, przeprowadzając bardzo szanownego gościa, takiego, którego się nie odprowadza do drzwi, ale aż na sam dół do podjazdu.
Świetny, wojskowy gość, schodząc, rozmawiał po francusku o fantowej loteryi na korzyść ochronek, stawianych w mieście, mniemając, że to doskonałe zajęcie dla pań: „bo im wesoło i pieniądze się zbierają!”
Qu’elles s’amusent et que le bon Dieu les bénisse. A, Niechludow, witam pana, dawno niewidzianego gościa — rzekł do niego. — Allez présentez vos devoirs à madame. I Korczaginy są także. Et Nadine Bukshevden. Toutes les jolies femmes de la ville — mówił, podsuwając swoje szerokie, wojskowe ramiona pod płaszcz, podawany mu przez jego własnego, wygalonowanego lokaja. — Au revoir men chere.
I uścisnął jeszcze rękę Maslennikowa.
— Pójdziemy na górę, jakżem rad — mówił z ożywieniem Maslennikow, chwytając Niechludowa pod rękę i nie zważając na swoją otyłość, pociągnął go szybko na górę. Maslennikow był w niezwykle wesołem usposobieniu, które Niechludow nie mógł czemu innemu przypisać, jak tylko łaskawym względom, okazywanym mu przez tak ważną figurę.
Wszelkie względy, okazywane przez dostojne osobistości, wprowadzały Maslennikowa w taką radość, w jaką wpadają pieski pokojowe, gdy pan spojrzy na nie, poklepie po grzbiecie i podrapie za uchem. Piesek kręci ogonem, puszy się, przysiada, stula uszy i, jak szalony, kręci się w kółko. To samo gotowym był robić Maslennikow, nie spostrzegł nawet poważnego wyrazu twarzy Niechludowa, i nie słuchał go wcale, tylko gwałtownie ciągnął do salonu, tak, że w żaden sposób nie można się było wymówić, i Niechludow, chcąc nie chcąc, musiał iść z nim razem.
— O sprawie pomówimy potem, zrobię wszystko, co rozkażesz — mówił Maslennikow, przechodząc z Niechludowem przez ogromną salę. — Zaanonsuj generałowej księcia Niechludowa — zwrócił się do lokaja.
Lokaj, wyprzedzając ich, wysunął się naprzód.
Vous n’aves qu’â ordonner. Ale z żoną musi się książę widzieć. I tak dostałem burę za to, żem cię przeszłym razem nie przyprowadził..
Lokaj zdążył już ich zaanonsować, gdy weszli: Anna Ignatiewna, wice gubernatorowa, generałowa, jak tytułowała sama siebie, z jasnym uśmiechem zwróciła się do Niechludowa z po za otaczających kanapą głów i kapeluszy.
Na drugim końcu salonu, przy stoliku z herbatą, siedziały panie i stali panowie wojskowi i cywilni i dochodził ztamtąd nieustanny pomieszany gwar męzkich i żeńskich głosów.
Enfin! Cóż to, książę nas znać nie chce? Czemże zagniewaliśmy pana?
Takiemi słowami, wyrażającemi blizki, serdeczny stosunek między nią i Niechludowem, który nigdy nie istniał, powitała Anna Ignatiewna wchodzącego.
— Państwo się znają? Znamy — Madame Bieliawska, Michał Iwanowicz Czernow. Proszę bliżej.
Missi, venez done à notre table... On vous portera votre thé... Et vous... — zwróciła się do oficera, rozmawiającego z Missi, zapomniawszy najwidoczniej jego nazwisko; — proszę tu. Można księciu herbaty?
— Za nic, za nic się nie zgodzę, ona go nie lubiła — mówił jakiś głos kobiecy.
— A ciastka lubiła?
— Wiecznie tylko niemądre żarty — przerwała ze śmiechem druga dama, w wysokim kapeluszu, błyszcząca jedwabiem, złotem i drogiemi kamieniami.
C’est exellent — te wafelki. Prosimy o jeszcze.
— Prędko pan jedzie?
— Już ostatni dzień. Dla tego właśnie interesu przyjechałem.
— Taka śliczna wiosna, tak teraz na wsi dobrze i przyjemnie.
Missi w kapeluszu i w ciemnej obcisłej sukni, układającej się bez żadnej fałdki na smukłej figurze, tak, jakby ta suknia była stworzona jedynie dla niej, wyglądała ślicznie. Ujrzawszy Niechludowa, zaczerwieniła się.
— A ja myślałem, że książę już wyjechał — przemówiła do niego.
— Prawie już wyjechałem — odparł Niechludow. — Lecz interesa mnie zatrzymują. Ja i tu przyjechałem w poważnej sprawie.
— Niech pan odwiedzi mamę. Ona bardzo pragnie pana widzieć — i czując, że skłamała, i że on jej kłamstwo zrozumiał, poczerwieniała jeszcze bardziej.
— Nie wiem czy zdążę — chmurno odpowiedział Niechludow, starając się zrobić taką minę, jakby nie zrozumiał jej rumieńca i zmieszania.
Missi nachmurzyła twarz i wzruszając lekko ramionami, zwróciła się do eleganckiego oficera, który odebrał z jej rąk próżną już filiżankę, i szczękając zgrabnie szablą o krzesła, przeniósł ją na drugi stół.
— Pan powinien także złożyć coś na ochronki.
— Ja się nie wzbraniani, owszem, całą swoją szczodrość zachowuję na tombolę.
— Tam dopiero ukaże się w całej swej potędze.
— Patrzcie, patrzcie, trzymam pana za słowo — zaśmiał się ktoś przekornie.
Dzień przyjęć udał się świetnie, i Anna Ignatiewna była w siódmem niebie.
— Mówił mi Mika, że pan jest zajęty w więźniami. Ja to doskonale rozumiem — mówiła do Niechludowa. — Mika (był to jej tłusty mąż Maslennikow) może ma swoje wady, ale pan wie, jaki on dobry. Wszyscy ci nieszczęśliwi więźniowie, to jego dzieci. On innym okiem się na nich nie patrzy. U est d’une bonté...
Tu przerwała, nie znajdując odpowiedniego wyrazu dla określenia bonté jej męża, i w tej samej chwili, uśmiechnięta, zwróciła się do wchodzącej, starej damy w fioletach. Porozmawiawszy, o ile nakazywała grzeczność towarzyska i zamieniwszy wiele pustych frazesów, Niechludow powstał i podszedł do Maslennikowa.
— Możesz mi poświęcić chwilkę czasu?
— Ależ naturalnie! O co chodzi?
— Przejdziemy tu.
Weszli do maleńkiego, japońskiego buduaru i siedli przy oknie.




LIV.

Je suis à vous. Chcesz palić. Tylko zaczekaj, żebyśmy tu nie naśmiecili — to mówiąc, przyniósł popielniczkę. — No, słucham.
— Mam do ciebie dwie prośby.
— Jakie?
Twarz Maslennikowa przybrała wyraz zmęczenia i nudy. Wszelkie ślady ożywienia pieska pokojowego, którego pan podrapał za ucho — znikły zupełnie. Z salonu dochodziły pojedyncze głosy.
Jakiś kobiecy głosik mówił: jamais, jamais, je ne croirais; a inny męzki opowiadał coś, powtarzając raz po raz: la comtesse Voronzoff i Victor Apraksine. Z innej strony dochodził tylko pomieszany gwar i śmiechy. Maslennikow, przysłuchując się temu, co się działo w salonie, słuchał Niechlndowa.
— Ja znów w sprawie tej kobiety — przemówił Niechludow.
— A tak, skazana niewinnie. Wiem, wiem.
— Jabym chciał, aby ją można było przenieść na posługaczkę do szpitala. Mówiono mi, że można tak zrobić.
Maslennikow wydął wargi i zamyślił się.
— No, przypuśćmy, że można — rzekł. — Ale ja się postaram o to, i jutro dam ci znać.
— Mówiono mi, że tam dużo chorych i potrzebne są posługaczki.
— No tak, tak. W każdym razie zawiadomię cię.
Z salonu dał się słyszeć ogólny, wesoły śmiech.
— To Wiktor — rzekł Maslennikow, uśmiechając się — chłopiec nadzwyczajnie złośliwy, gdy jest w humorze naturalnie.
— I jeszcze — ciągnął dalej Niechludow — obecnie w więzieniu siedzi 130 ludzi jedynie za to, że mają przetrzymane paszporty. Siedzą już tu miesiąc.
I opowiedział przyczynę, z powodu której ich więziono.
— Jakim sposobem dowiedziałeś się o tem? — spytał Maslennikow, a twarz jego wyrażała niezadowolenie i niepokój.
— Ja odwiedzałem oskarżonego i w korytarzu obstąpili mnie ci ludzie i prosili.
— Jakiego oskarżonego odwiedzałeś?
— Chłopa, którego niewinnie osądzono, i zamówiłem dla niego adwokata. Ale to nie o to chodzi. Ci ludzie niewinni zupełnie, trzymani w więzieniu jedynie dlatego, że mają przetrzymane paszporty i...
— To należy do prokuratora — przerwał niecierpliwie Maslennikow. — Mówisz o sądzie szybkim i sprawiedliwym. Obowiązkiem prokuratora jest zwiedzanie więzienia dla przekonania się, czy siedzą tam ludzie winni, czy niewinni. Ale ci panowie nic nie robią, tylko... grają w winta.
— Więc ty nic nie możesz na to poradzić? — chmurno spytał Niechludow, przypomniawszy sobie zdanie adwokata, że gubernator zwali winę na prokuratora.
— Ależ owszem, zrobię wszystko, co będzie można. Rozpatrzę sprawę natychmiast.
— Dla niej stokroć gorzej. C’est un souffre douleur — doleciał z salonu jakiś głos kobiecy.
— Tem lepiej i tamtą wezmę — dochodził z drugiej strony jakiś wesoły głos męzki, i szczery, młody śmiech kobiecy.
— Nie, nie, za nic — wpadło z innej strony.
— Widzisz tedy, że zrobię wszystko, co w mojej mocy — powtórzył raz jeszcze Maslennikow, gasząc papierosa białą ręką, zdobną w turkusowy pierścień. — A teraz chodźmy do pań.
— Jeszcze jedno — przemówił Niechludow, nie wchodząc do salonu i zatrzymując się we drzwiach. — Mówiono mi wczoraj w więzieniu, że paru aresztantom wymierzono karę cielesną. Czyż to prawda?
Maslennikow poczerwieniał.
— Ach i o tem wiesz? Nie, stanowczo, mon cher, ciebie nie można wszędzie puszczać, bo ciebie zawsze wszystko interesuje. No chodźmy już, chodźmy, Anette nas szuka — rzekł, biorąc Niechludowa pod ramię i zdradzając znów niezwykłe ożywienie, tak jak po wizycie ważnej figury, tylko teraz spojrzenie jego było raczej trwożne, niż radosne.
Niechludow wysunął szorstko swoje ramię z uścisku i nie kłaniając się i nie żegnając z nikim, chmurny przeszedł przez salon, dużą salę i nie zwróciwszy najmniejszej uwagi na lokajów, którzy na jego widok w przedpokoju zerwali się na równe nogi, wyszedł czemprędzej na ulicę.
— Co mu się stało? Coś ty mu powiedział? — pytała Anetta męża.
— To à la française — odezwał się ktoś.
— To chyba nie à la française, to prędzej à la zoulou.
— Tak, on zawsze był dziwakiem.
Ktoś z gości powstał i zaczął się żegnać, ktoś nowy nadjechał i rozmowy potoczyły się w dalszym ciągu; ogólnie podchwycono niewłaściwe znalezienie się Niechludowa, jako temat najmilszy i najłatwiejszy do rozmów na dzisiejszym jour-fixi’e.
Nazajutrz po bytności swojej u Maslennikowa Niechludow otrzymał od niego list, pisany wprawnym i śmiałym charakterem, na grubym, lśniącym papierze, z herbami i pieczęciami, w którym Maslennikow donosił mu, że napisał o to, aby Masłową przeniesiono do szpitala w charakterze posługaczki, i że prawdopodobnie życzeniu jego stanie się zadość. List kończył się słowami „kochający cię zawsze, starszy kolega”, a poniżej podpisu Maslennikow, widniał gruby i zadziwiająco sztuczny zakrętas.
— Dureń! — szepnął mimowoli Niechludow, przeczytawszy list, bo w jednem tem słowie „kolega”, czuł, że Maslennikow raczył zniżyć się aż do jego osoby, nie zważając na to, że poczytywał się za wielkiego człowieka. A chciał mu tem jeśli nie pochlebić, to pokazać przynajmniej, że jednak on nie tak bardzo pyszni się swoją wielkością, nazywając jego, Niechludowa, „kolegą.“




LV

Jednym z najbardziej rozprzestrzenionych po świecie przesądów jest ten, że każdy człowiek ma jedne, sobie tylko właściwe przymioty, że bywa człowiek dobry, zły, rozumny, głupi, energiczny, apatyczny i t. d. Ale w rzeczywistości tak nie jest. My możemy powiedzieć o człowieku, że częściej bywa dobrym, niż złym, częściej rozumnym, niż głupim, częściej energicznym, niż apatycznym i naodwrót; ale to będzie kłamstwem, jeśli my powiemy o jakimś pojedynczym człowieku, że jest zawsze dobrym lub rozumnym, a o drugim, że jest zawsze złym lub głupim. A my w naszych sądach popełniamy ten błąd i dzielimy ludzi tak właśnie, a nie inaczej. A to jest źle. Ludzie są jak rzeki: woda we wszystkich zda się jednaka, i jest jednaka, ale rzeka bywa to wązka, to bystra, to szeroka, to cicha, to czysta, to zimna, to mętna, to ciepła. Tak samo i z ludźmi. Każdy człowiek nosi w sobie zarodki wszystkich cnót i wad ludzkich, raz przejawiają się i królują jedne, kiedyindziej drugie, i często człowiek staje się niepodobnym do siebie, będąc jednak zawsze samym sobą. U niektórych ludzi przemiany takie następują po sobie nadzwyczaj szybko. I do nich właśnie należał Niechludow. Przemiany te spowodowane były tak przez fizyczne, jak i przez moralne przyczyny, I jedna z tych nagłych przemian w usposobieniu jego nastąpiła teraz.
Uczucie jasnej radości i jakby odrodzenia, które odczuwał po sądzie i pierwszem widzeniu się z Kasią, przeszło, znikło i zamieniło się, pod wpływem ostatniego widzenia się, w jakiś lęk i wstręt do niej.
Postanowił sobie, że jej nie porzuci, że nie zmieni swego zamiaru ożenienia się z nią, jeśli tylko ona tego zechce; lecz myśl ta była dlań męką.
Na drugi dzień po wizycie u Maslennikowa pojechał znów do więzienia, aby Kasię zobaczyć. Dozorca pozwolił na widzenie się z nią, ale nie w biurze, ani w sali adwokackiej, lecz w damskiej poczekalni. Dozorca tym razem był bardziej surowym i zimnym dla Niechludowa, niż poprzednio; widocznie po ostatniej jego rozmowie z Maslennikowem, nakazane były większe ostrożności z panem odwiedzającym.
— Widzieć się można — rzekł dozorca — tylko pieniędzy nie można dawać, jak już Pana prosiłem... A co do pozwolenia przeniesienia jej do szpitala, jak pisał jaśnie wielmożny pan, to możnaby to zrobić, i lekarz się na to zgadza. Tylko ona sama nie chce, powiada: A czy mnie to niewola sprzątać po parszywych! To proszę księcia pana taki naród — dodał.
Niechludow nie odrzekł nic, tylko prosił, aby mógł się prędzej zobaczyć. Dozorca wyprawił posługacza i Niechludow wszedł za nim do pustej zupełnie żeńskiej poczekalni.
Masłowa już tam była i wyszła z za kratek cicha i trwożna. Podeszła blizko do Niechludowa i unikając jego wzroku, wyszeptała:
— Proszę mi wybaczyć, Dymitrze Iwanowiczu, ja onegdaj mówiłam źle, bardzo źle.
— Nie moja rzecz przebaczać pani... — przerwał jej Niechludow.
— Ale zawsze... już tak... niech pan ranie zostawi — dodała po chwili i w skośnych jej oczach, gdy przelotnie spojrzała na niego, zabłysnął znów, jak się Niechludowowi zdawało, jakiś zły błysk.
— Dlaczego ja mam dać pani pokój?
— No, bo już tak.
— Dlaczego tak?
Ona spojrzała na niego znów tem, jak mu się zdawało, złem spojrzeniem.
— No, tak, ot, zostaw mnie pan, ja panu mówię szczerze. Ja nie mogę. Niech pan o tem całkiem zapomni — szeptała drżącemi wargami. — Naprawdę. Bo lepiej... powieszę się.
Niechludow czuł, że w tej odmowie była owa nienawiść dla niego, owa nieprzebaczona wina, ale było coś jeszcze więcej, to coś wielkie i ważne. To zupełnie spokojne potwierdzenie jej poprzedniej odmowy, co rozproszyło w duszy Niechludowa wszelkie wątpliwości i podejrzenia, i powrócił mu dawny poważny, uroczysty i radosny nastrój duszy.
— Kasiu, jak mówiłem, tak powtarzam raz jeszcze — przemówił niezwykle poważnie. — Ja proszę cię, abyś za mnie wyszła. A jeśli ty mnie nie chcesz i dopóki nie zechcesz, tak jak przedtem, będę tam, gdzie ty będziesz, i pojadę tam, kędy ciebie powiozą.
— To pańska dobra wola, ja nic więcej nie powiem — odparła i usta jej znów zadrżały lekko.
On także milczał, czując, że nie będzie miał siły mówić dłużej.
— Ja teraz jadę na wieś, a potem pojadę do Petersburga — przemówił nakoniec, opanowawszy wzruszenie. — Będę pamiętał o pani, o naszej sprawie i da Bóg, wyrok zostanie odwołany.
— A jak nie odwołają, to mi wszystko jedno. Jeśli nie za to, to za przeszłe życie należy mi ię kara — powiedziała i Niechludow widział, jak wielkim był jej wysiłek, aby powstrzymać cisnące się do oczu łzy.
— Cóż, widział pan Mieńszowa? — zapytała nagle, chcąc pokryć swe pomieszanie. — Prawda, że oni niewinni?
— Ja też tak sądzę.
— Taka miła starowina, taka dobra — ozwała się po chwili.
Niechludow opowiedział jej wszystko, co słyszał od Mieńszowa, i spytał jeszcze, czy jej czego nie brak, odpowiedziała, że jej nic nie potrzeba.
I znów zamilkli.
— A co do szpitala — rzekła nagle, obrzucając go spojrzeniem swych skośnych oczu — to... jeśli pan chce, to pójdę, a wódki... także pić nie będę.
Niechludow nie mówiąc nic, popatrzył jej w oczy. Oczy jej uśmiechały się.
— To bardzo dobrze — wyszeptał cicho.
Tak, ona jest zupełnie inna, inna istota — myślał Niechludow, doświadczając po dawnych wątpliwościach nieznanego mu dotąd zupełnie uczucia wiary — w potęgę miłości.




LVI.

Wróciwszy do dusznej izby więziennej, Masłowa, milcząc, zdjęła kaftan, siadła na tapczanie i opuściwszy ręce na kolana, zamyśliła się.
W izbie były tylko: suchotnica, Władimirska z małem dzieckiem, staruszka Mieńszowa i stróżka z dwojgiem dzieci. Córkę dyaka uznano wczoraj za chorą umysłowo i przeniesiono do szpitala. Reszta kobiet prała. Staruszka spała, leżąc na tapczanie; dzieci bawiły się na korytarzu, a drzwi stały otworem. Władimirska z dzieckiem na ręku i dozorczyni, robiąc pończochę i przebierając szybko palcami, podeszły do Masłowej.
— No, cóż, widzieliście się, gadaliście? — spytały obydwie.
Masłowa nie odrzekła nic, tylko patrząc bezmyślnie przed siebie, poruszała nogami ruchem jednostajnym.
— Cóż tak milczysz? — pytała stróżowa. — Tylko nie upadaj na duchu. Eh, Kaśka. No! — mówiła, przebierając jednocześnie szybko palcami.
Maslowa milczała.
— A nasze poszły prać bieliznę, powiadają, że naznosili dużo — mówiła Władimirska.
— Finaszka! — zakrzyknęła stróżka, wychyliwszy się za drzwi. — Gdzieś ty poleciał, ty postrzeleńcze.
I wyjąwszy jeden drut, zatknęła go w kłębek razem z pończochą i wyszła na korytarz.
W tej chwili dal się słyszeć w korytarzu szelest kroków, pomieszany gwar głosów kobiecych i weszły aresztantki do izby w łapciach na bosych nogach, każda niosła w ręku kołacza, a niektóre nawet po dwa. Fiedosia podeszła natychmiast do Masłowej.
— Cóż, albo nie dobrze? — spytała Fiedosia, patrząc miłośnie swemi jasnemi, niebieskiemi oczami na Masłową. — A to będziemy miały do herbaty — i zaczęła układać kołacze na półeczce.
— Cóż, rozmyślił się, nie chce się żenić? — spytała Korabiowa.
— Nie, nie rozmyślił się, ale ja go nie chcę — odparła Masłowa — i powiedziałam mu to sama.
— Ot głupia! — wykrzyknęła swym tubalnym głosem Korabiowa.
— Cóż, jak nie można żyć razem, to poco się żenić? — spytała Fiedosia.
— A przecie twój mąż idzie za tobą — wtrąciła stróżka.
— To i cóż, my po ślubie — odparła Fiedosia. — A jemu poco brać ślub, kiedy nie będzie żył z nią razem.
— Ot, głupia! Poco? Ożeni się z nią, to ją ozłoci.
— Mówił: gdzieby cię nie posłali, ja za tobą pojadę — powiedziała Masłowa.
— Pojedzie — to pojedzie, nie pojedzie — to nie pojedzie. Ja go prosić nie będę. Teraz jedzie do Petersburga starać się o sprawę. Niech jedzie, dla niego każdy minister — to krewny — ciągnęła dalej, tylko, że on mnie nic nie obchodzi.
— „Wiadoma rzecz! — ozwała się nagle Korabiowa, rozwiązując swój worek i myśląc najwidoczniej o czemś innem. — Cóż, napijemy się wódki?
— Pijcie zdrowi — odparła Masłowa. — Ja nie będę.




CZĘŚĆ DRUGA.



I.

Wyrok senatu w sprawie Masłowej miał zapaść najprędzej za jakieś parę tygodni. W razie niepomyślnego obrotu sprawy w senacie Niechludow zamierzał jeszcze podać prośbę do Cesarza, jak mu doradzał jego adwokat. W razie jednak, gdyby odwołanie się do najwyższej instancyi zawiodło, co jest, jak utrzymywał adwokat, bardzo możliwe, trzeba było być gotowym na wszystko, nawet na bezzwłoczny wyjazd z Masłową na Syberyę, co było niezłomnem postanowieniem Niechludowa. A że partya więźniów, do której należała Masłowa, wyruszyć mogła w pierwszych dniach czerwca, więc należało przedtem pojechać na wieś dla uregulowania interesów.
Niechludow przedewszystkiem wyruszył do wsi Kuźmińskie, majątku słynnego z czarnoziemu, zkąd główne pobierał dochody. Będąc jeszcze dzieckiem, a potem wyrostkiem, przebywał czas jakiś w tych stronach. Jako dorosły młodzieniec był tu tylko dwa razy i to na krótko. Ostatnim razem na usilne prośby matki przywiózł administratora Niemca i powierzył mu całe gospodarstwo, domyślał się więc aż nadto dobrze stanu majątkowego i stosunku włościan do takzwanej administracyi, t. j. do pełnomocnika i rządcy. Stosunek włościan do właściciela majątku był taki, że włościanie zależeli w zupełności od zarządu, Niechludow wiedział o tem doskonale jeszcze za studenckich swoich czasów, kiedy wyznawał i zasady[1] Henryka Georgea i na podstawie tych zasad, rozdał już był swój majątek ojcowski między włościan. Prawda, że po odsłużeniu wojskowości, gdy przywykł do wydawania co najmniej 20 tysięcy rocznie, wszystkie te piękne zasady i idee przestały dlań, istnieć, poszły w zapomnienie i nie tylko nie zadawał sobie pytania, zkąd matka bierze dla niego pieniądze, lecz wprost myśleć o tem nie chciał. Ale śmierć matki i konieczność zajęcia się swoim majątkiem, to jest ziemią, znów zbudziła w nim pytanie: jaki jest stosunek jego i obowiązki względem własności ziemskiej? Dawniej może byłby sobie powiedział, że nie czuje się na siłach zmienienia całego istniejącego dotychczas porządku, że nie on rządzi majątkiem i po jakimś czasie uspokoiłby się, pobierając w dalszym ciągu dochody. Teraz jednak postanowił działać inaczej. Chociaż czekała go może daleka podróż na Sybir i zawiłe i trudne stosunki z więźniami, gdzie pieniądz stanowi wszystko, on jednak nie może zostawić tak całej tej sprawy i powinien, chociażby z uszczerbkiem dla siebie, zmienić dotychczasowy porządek rzeczy. Dlatego też postanowił nie gospodarować samemu, lecz wypuścić ziemię w dzierżawę chłopom, po przystępnej cenie, a tem samem dać im niezależność zupełną od administratora. Niechludow niejednokrotnie porównywając w myśli właściciela ziemskiego z posiadaczem dusz, przyrównywał tem samem owo rozdanie włościanom ziemi, zamiast obrabiania jej robotnikiem, do tego, co czynili właściciele niewolników, przenosząc chłopów z pańszczyzny na czynsz. To nie było całkowite rozwiązanie zadania, to był tylko jeden krok naprzód w tej sprawie, było to przejściem, z bardziej prostej do mniej prostej formy władania ludźmi.
Tak też zamyślał postąpić.
Niechludow przybył do Kuźmińska około południa; chcąc przyjechać jaknajskromniej, nie telegrafował do dworu o powóz, lecz najął na stacyi tarantasik, zaprzężony parą koni.
Woźnica, młody jeszcze chłopiec w ruskim płaszczu, suto poniżej stanu fałdowanym, siedział bokiem na koźle i tem ochotniej rozmawiał z panem, bo podczas ich całej rozmowy podbita, ślepa, siwa kobyła i podpalana, dychawiczna, pociągowa, mogły iść stępa, a im się zawsze tego zachciewało.
Woźnica rozprawiał długo i szeroko o administratorze kuźmińskim, nie wiedząc o tem, że wiezie właściciele, ale Niechludow umyślnie nie objaśniał go.
— Szcwany niemiec — prawił, obróciwszy się bokiem do siedzenia i przeginając to z wierzchu, to od spodu długie biczysko; — trójkę sprzągł, jak się patrzy, ta i wyjedzie ze swoją gospodynią — i goń wiatr w polu! Zimą, na Boże Narodzenie, była choina we dworze, ja także gości woził; pięknie ubrana była. I w guberni takiej nie ujrzysz! Naściągał pieniędzy, aż strach! Ha, cóż to mu źle? wszystko jego! Powiadają, że piękny majątek kupił.
Niechludow myślał w duchu, że jest mu zupełnie obojętnem to, jak Niemiec zarządza jego majątkiem i jakie ciągnie zeń zyski. Lecz opowiadanie woźnicy w pofałdowanym płaszczu nie było mu miłe.
Rozkoszował się pięknym wiosennym dniem, siwemi obłokami, co od czasu do czasu przesłaniały słońce, i polami, nad któremi unosiły się skowronki, i lasami okrytemi już na wierzchołkach świeżą, jasną zielenią, i łąkami, kędy się pasły stada koni, i świeżo zaoranemi polami i coś mu się przypomniało i coś majaczyło, jakieś wspomnienie przykre i, kiedy pytał sam siebie, co to, natenczas dźwięczała mu w uszach opowieść, jak Niemiec gospodaruje w Kuźmińsku.
Przyjechawszy na miejsce i zająwszy się interesami, Niechludow zapomniał o tem przykrem uczuciu.
Przegląd kancelaryjnych gospodarskich ksiąg i rozmowa z rządcą, który w całej swej naiwności opowiadał o dogodnościach, jakie płyną z powodu, Że chłopi otoczeni są zewsząd, pańską ziemią, jeszcze bardziej utwierdził Niechludowa w zamiarze rozdania im wszystkiej swej ziemi. Z kancelaryjnych ksiąg i z rozmowy z pisarzem dowiedział się, że dwie trzecie lepszej polnej ziemi, tak jak i dawnemi czasy, obrabiano swoim robotnikiem i swojemi narzędziami, pozostałą zaś trzecią część obrabiano chłopami najętymi, płacąc po pięć rubli za dziesięcinę. To jest za pięć rubli włościanin zobowiązywał się trzy razy ziemię orać, trzy razy nawozić i zasiać dziesięcinę, potem skosić, albo zżąć, związać i zwieść do gumna, to jest wypełnić robotę, wartującą, płacąc jak najtaniej najemnemu robotnikowi, po dziesięć rubli za dziesięcinę. Ale chłopi odrobkiem płacili za wszystko to, co potrzebowali z kancelaryi i to po cenie najdroższej. Płacili pracą za pastwisko, za las, za każdy korzec kartofli i prawie wszyscy byli zadłużeni. Więc za ziemię, oddawaną do uprawy włościanom, brano za dziesięcinę cztery razy więcej, niżeli wynosiła wartość tejże ziemi rachując rocznie po 5 procentów od sta.
Wiedział o tem Niechludow i przedtem, teraz jednak uderzyło go to wszystko, jako rzecz zupełnie nowa i tylko dziwił się samemu sobie i wogóle ludziom, znajdującym się w podobnem położeniu, że nie widzą całej nienormalności i niesprawiedliwości takiego stosunku.
Dowody, stawiane przez rządcę na to, jak za bezcen trzeba będzie sprzedać cały inwentarz, jak chłopi wyjałowią i wyniszczą ziemię, i jak wogóle Niechludow dużo straci na sprzedaży ziemi chłopom, utwierdziły bardziej Niechludowa w mniemaniu, że rozdając ziemię chłopom i pozbawiając siebie większej części dochodu, spełnia dobry uczynek.
Postanowił więc zakończyć sprawę natychmiast. Zebrać i sprzedać zasiewy, rozprzedać cały inwentarz i niepotrzebne budynki, ale to wszystko miał uczynić rządca po jego wyjeździe.
Na teraz prosił tylko rządcy, aby kazał zwołać jutro włościan, z trzech wsi graniczących z Kużmińskiem, bo chciał im oznajmić o swoim zamiarze i ułożyć się o cenę dzierżawy.
Z uczuciem zwycięztwa i dumy ze swej stanowczości względem rządcy i gotowości poświęcenia dla włościan Niechludow opuścił kancelaryę; rozmyślając nad interesami, przechadzał się wokoło domu, między zapuszczonemi kwietnikami i klombami, po zarośniętym przez cykoryę i chwasty lawn-lennisie, i po lipowej alei, gdzie zwykle chodził palić cygaro i gdzie trzy lata temu flirtował ze śliczniutką, goszczącą u nich Kizimową. Obmyśliwszy wkrótce, co ma jutro powiedzieć chłopom, Niechludow powrócił do rządcy i obgadawszy raz jeszcze, przy herbacie, w jaki sposób ma zlikwidować całe gospodarstwo, zupełnie spokojny i zadowolony ze swego dzieła wszedł do przygotowanego dlań gościnnego pokoju.
Był to pokój niewielki, czysty, na ścianach wisiały obrazy z widokami Wenecyi, a między dwoma oknami było lustro, nieco dalej widniało czyste, wygodne łóżko i stolik z zapałkami, gutenachtem do gaszenia świecy i szklanka wody. Na wielkim stole pod lustrem stał otwarty kufer Niechludowa, zkąd wyzierał podróżny necessaire i książki, które wziął z sobą; jedna z nich ruska, jakieś poważniejsze dzieło sądowe, niemiecka, oraz angielska, traktująca o tejże samej kwestyi. Niechludow wziął je z zamiarem czytania w wolnych chwilach swej podróży, lecz teraz, spojrzawszy na nie, poczuł, że odbiegł daleko od tych zagadnień i umysł jego zajmowało zupełnie coś innego.
W kącie pokoju stał staroświecki fotel z czerwonego drzewa z inkrustacyami i widok tego fotelu, stojącego niegdyś w sypialni matki, obudził w jego duszy jakieś nowe, najzupełniej niespodziane uczucie. Zrobiło mu się smutno i żal tego domu, który rozwali się i pójdzie w gruzy, i ogrodu, co zapuszczony zdziczeje, i lasu, co padnie pod siekierą, i wszystkich tych starych zabudowań, stajen, szop, składów, narzędzi, koni, krów, które wiedział, z jakim trudem były zgromadzone i utrzymywane przez lat tyle.
Przedtem zdawało mu się, że przyjdzie mu z łatwością wyrzec się tego wszystkiego, lecz teraz żal mu było nie tylko tego, ale i ziemi, i tej połowy dochodu, który byłby mu się tak przydał obecnie.
I w tej chwili zjawiło się na usługi rozumowanie i sądy, z których wypadło, że nie należy rozdawać, ot tak sobie, ziemi chłopom i niweczyć własnego gospodarstwa.
— Osiąść na ziemi nie mogę. A nie gospodarując samemu, w żaden sposób takiego gospodarstwa utrzymać nie potrafię; prócz tego wyjeżdżam na Sybir, ani majątek, ani dom nie są mi potrzebne — mówił jeden głos. — Tak, wszystko to prawda — prawił głos drugi — ale ty całe życie nie będziesz na Syberyi.
A jeśli się ożenisz, to możesz mieć dzieci. I jeśli odziedziczyłeś majątek zagospodarowany porządnie, to takim musisz go oddać. Są obowiązki względem ziemi. Rozdać, zniweczyć wszystko, to łatwo, ale, stworzyć coś nowego, to trudno, bardzo trudno. Najpierw musisz obmyślić swoje przyszłe życie i postanowić, co dalej będziesz z sobą robił i stosownie do tego rozporządzić swoją osobistą własnością. Następnie, czy to, co robisz, robisz z wewnętrznego przekonania, czy tylko robisz to dla ludzi, dlatego, aby się pochwalić przed nimi — pytał sam siebie Niechludow i nie mógł nie przyznać tego, że gadania i sądy ludzkie mają wpływ na jego postanowienie.
Im dłużej myślał, tem więcej powstawało w umyśle jego zapytań i zagadnień, coraz trudniejszych, coraz bardziej zawikłanych. Ażeby przerwać te rozmyślania, położył się na wygodnej pościeli i chciał zasnąć, aby jutro, z wypoczętą głową i świeżym umysłem, rozwiązać zagadnienia, w które się teraz zaplątał. Ale długo nie mógł zasnąć; z otwartych okien razem ze świeżym podmuchem wiatru i światłem księżyca wlewało się całą falą rechotanie żab, przerywane od czasu do czasu dalekim śpiewem słowików, co zawodziły w głębi parku, a jeden śpiewał tuż pod oknem w kępie rozkwitłych bzów. Słuchając słowików i chóru żab, Niechludow przypomniał sobie muzykę córki nadzorcy; i przyszła mu na myśl Masłowa i stanęła jak żywa ze swemi drżącemi ustami, które tak drżały jak drżał chór rechotających żabek, kiedy mówiła: „niech pan o tem zapomni“. Potem Niemiec-rządca zaczął schodzić do żab. Trzeba było go zatrzymać, ale on nie tylko schodził, ale zmienił się nagle w Masłową i zaczął drwić z niego: „Ja katorżna, a pan kniaź“. Nie, nie poddam się, myślał Niechludow, i ocknął się i spytał siebie: Cóż, dobrze, czy źle robię? Nie wiem... jutro zobaczę?“ I on sam zaczął schodzić tam, kędy zeszedł Niemiec-rządca i Masłowa i na tem skończyło się półsenne widzenie.




II.

Nazajutrz Niechludow obudził się około dziewiątej rano. Młody chłopak, który mu usługiwał, posłyszawszy szelest w pokoju pana, wniósł ostrożnie jego buciki, tak błyszczące i wypucowane, jak nigdy, oraz zimną, czystą, źródlaną wodę do mycia. Wychodząc oznajmił, że chłopi już poczynają się schodzić. Niechludow wyskoczył z łóżka i otrząsnął się. Wczorajszych myśli i żalów, po utraconej ziemi i gospodarstwie, ani śladu. Nawet wspomnienie o nich było mu nieswoje i dziwne. Począł się ubierać pośpiesznie, radując się dziełem, jakie miał rozpocząć i jakby mimowoli chełpiąc się niem.
Z okna jego pokoju widać było zarosły przez cykoryę i chwasty plac tennisowy, gdzie według rozkazu rządcy, zbierali się włościanie. Nienapróżno wczoraj z wieczora rechotały żaby. Dzień był pochmurny. Z rana szedł cichy ciepły deszczyk, pozostawiając krople drobne na liściach, krzach i trawie. Przez otwarte okna wpływała fala świeżego powietrza, przynosząc z sobą zapach młodych traw i ziemi przesiąkniętej deszczem. Niechludow ubierając się, wyjrzał parę razy przez okno, i patrzył jak chłopi gromadzą się na placyku. Schodzili się pomału jedni za drugimi, witając się i stawali wokoło gwarząc.
Rządca, tęgi, muskularny mężczyzna, w krótkiej kurtce z wysokim, zielonym kołnierzem i dużemi wyłogami, przyszedł oznajmić Niechludowowi, że już się wszyscy zebrali, ale poczekają, bo może przedtem Niechludow napije się kawy lub herbaty, bo i to i to jest gotowe.
— Nie, ja najpierw do nich wyjdę — odparł Niechludow, doznając w tej chwili zupełnie nieoczekiwanego uczucia nieśmiałości i wstydu, na myśl o czekającej go rozprawie z włościanami.
Szedł spełnić to marzenie chłopów, o którem może nawet myśleć nie śmieli. Szedł oddać im za nizką cenę grunta, czynił im przeto dobrodziejstwo, a było mu czegoś wstyd i nieswojo. Kiedy zbliżył się do zgromadzonych chłopów, i odkryły się i pochyliły przed nim te wszystkie płowe, czarne i siwe głowy, zmieszał się tak, że długo nie mógł słowa przemówić. Deszczyk drobny padał ciągle i zostawiał krople na odsłonionych głowach i na brodach, i na sukmanach chłopskich. Chłopi patrzyli na pana i czekali, co on im powie, ale pan zmięszał się tak, że nic nie mógł powiedzieć. Przykre milczenie przerwał spokojny, pewny siebie Niemiec-rządca, uważając się za znawcę ruskiego chłopa i mówiący poprawnie, czysto po rusku. Tęgi ten i wypasiony mężczyzna, równie jak i sam Niechludow, stanowili wyraźny kontrast ze szczupłemi pomarszczonemi twarzami i wystającemi z pod kaftanów chudemi łopatkami chłopów.
— Książę chce wam zrobić dobrodziejstwo, ziemię oddać, tylko, że wyście tego nie warci — przemówił Niemiec.
— Jakże my nie warci, Wasylu Karłowiczu, a czyśmy to nie pracowali? My kontenci byliśmy z nieboszczki pani, Boże świeć nad jej duszą, a i młody książę o nas nie zapomina — zaczął mówić rudawy chłop.
— My nie skarżymy się na panów, tylko ciasno nam i bieda — mówił drugi chłop z twarzą szeroką i długą, rzadką brodą. — Żyć trudno.
— Ja po to was wezwałem, bo zamierzam, jeśli na to przystaniecie, rozdać wam wszystką ziemię — przemówił Niechludow.
Chłopi milczeli, jakby nie zrozumieli lub nie wierzyli temu, co im mówiono.
— Niby w jakich zamiarach oddać nam ziemię? — spytał jeden, lat średnich, chłop, w odziewadle.
— Wypuścić wam w dzierżawę po nizkiej cenie.
— Doskonała rzecz — przemówił jakiś stary.
— Tylko, żeby nie była wielka zapłata — ozwał się drugi.
— Czemu nie brać ziemi? — My tego zwyczajni, z ziemi żyjemy!
— Panu lepiej, tylko, aby pieniądze wziąć i tyle kłopotu! — ozwały się głosy.
— Wasza rzecz — mówił Niemiec — żebyście pracowali i porządek utrzymywali.
— Eh! co tu gadać, Wasylu Karłowiczu — przemówił chudy, z ostrym, wydatnym nosem, starzec. — Ty powiadasz, dlaczego konie w szkodzie, a kto je puszcza w szkodę, ja dzień z dnia pracuję jak rok długi, namachać się kosą, albo co, ta i w nocy zasnę, a koń w twoim owsie, więc ty ze mnie skórę drzesz za to.
— A wybyście ładne porządki zaprowadzili.
— Dobrze wam mówić porządek, na wszystko sił nie starczy — wtrącił wysoki, czarniawy chłop, cały obrosły włosami.
— A toć ja wam przecież mówiłem, żebyście ogrodzili.
— A ty nam lasu daj — wystąpiwszy z gromady, przemówił mały, niepozorny człowieczek. — Ja latem chciałem zagrodzić, zrąbałem chrustu, toście mnie na trzy miesiące do zamku wpakowali na brud i robactwo. Oto piękniem zagrodził.
Der ersste Dieb im Dorfe — przemówił po niemiecku rządca. — Każdego roku był przyłapywany w lesie na kradzieży. Ja ciebie nauczę szanować cudzą własność — mówił rządca.
— A czyż my ciebie nie szanujemy? — odezwał się stary chłop. — My ciebie musimy szanować, bo my w twoich rękach, ty z nas postronki kręcisz, ot co!
— No, kochanku, was trudno skrzywdzić, albo wybyście nie skrzywdzili?
— Jakże to, skrzywdzili? A przeszłego roku nie rozbiłeś mi gęby, i wszystko uszło. Z bogatym próżno po sądach się włóczyć, nic nie wskórasz.
— A ty rób, co do ciebie należy.
Zaczął się widocznie spór, w którym obie strony uczestniczące nie wiedziały dobrze, co mówią i dlaczego tak mówią, a nie inaczej. Niechludow zdołał wreszcie sprowadzić rzecz całą do obchodzącej go sprawy dzierżawy ziemi, aby ustanowić cenę i terminy wypłat.
— Jakże będzie z podziałem ziemi? Chcecie, czy nie? I jaką dacie zapłatę, jeśli wypuszczę cały obszar ziemi?
— Pański towar, niech pan powie cenę.
Niechludow naznaczył zapłatę. Jak zwykle bywa, chłopi nie zważając na to, że cena, jaką naznaczył Niechludow, była znacznie niższa od tej, którą zwykle płacili, zaczęli się targować, mówiąc, że to za drogo. Niechludow spodziewał się, że jego projekt przyjęty zostanie z radością, ale w całej gromadzie nie było nawet jednego uczucia zadowolenia. Tylko potem Niechludow mógł zauważyć, że zamiar jego był im wygodny, bo kiedy zaczęto mówić o tem, kto weźmie ziemię, czy wszyscy wogólności, czy tylko wybrana gromadka, zaczęły się spory między chłopami, co chcieli wykluczyć z grona dzierżawców ubogich i niewypłacalnych, lecz ci ostatni zawzięcie bronili swych praw. Nakoniec dzięki rządcy, ustanowili cenę i terminy wypłat. Chłopi, rozprawiając żywo i gestykulując, poszli ku wsi drogą pod górę, a Niechludow powrócił do kancelaryi układać razem z rządcą projekt umowy.
Wszystko ułożyło się tak, jak tego chciał i oczekiwał Niechludow: chłopi dostali ziemię o 30 procent taniej, niźli wszelkie dzierżawy w okolicy. Jego dochody zmniejszyły się o połowę, ale i tak były aż nadto dlań wystarczające, zwłaszcza dodając do tego sumę, którą dostał za las i która miała być odebrane ze sprzedaży inwentarza. Niby wszystko ułożyło się pięknie i dobrze, a Niechludowowi było czegoś smutno, i tęskno, i wstyd.
Widział doskonale, że chłopi, chociaż nawet niektórzy błogosławili go, ale byli niezadowoleni i widocznie spodziewali się czegoś więcej. I stanęło na tem, że siebie pozbawił dochodu i chłopom nie dał tego, czego oczekiwali.
Na drugi dzień umowa prywatna była podpisaną i odprowadzony przez starych chłopów, składających, radę, Niechludow, z nieprzyjemnem uczuciem czegoś niedokończonego, siadł w szykowną, jak mówił furman z kolei, potrójną kolaskę rządcy i ruszył na stacyę, żegnając się z chłopami, którzy z powątpiewaniem i niezadowoleniem kiwali głowami.
Niechludow był niekontent z siebie. Ale dlaczego, nie wiedział sam, a było mu ciągle czegoś markotno i czegoś wstyd.




III.

Z Kuźmińskiego Niechludow pojechał do Panowy, majątku, odziedziczonego po śmierci ciotek, tam właśnie, gdzie po raz pierwszy ujrzał Kasię. I w tym majątku chciał przeprowadzić całą sprawę z ziemią tak, jak przeprowadził w Kuźmińskiem; prócz tego chciał jeszcze zasięgnąć bliższych wiadomości o Kasi i o ich dziecku, czy prawda, że umarło i w jaki sposób?
Do Panowy przyjechał rano i pierwsza rzecz, która mu się rzuciła w oczy, było to zniszczenie ogromne i opuszczenie wszystkich budynków, a szczególniej samego dworu. Dach blaszany, dawno nie malowany, zjadła rdza, w niektórych miejscach pozadzierana była blacha, widocznie przez burze i wiatry, deski, któremi był dom otoczony, w niektórych miejscach były obdarte przez ludzi, osobliwie tam, gdzie trzymały się najsłabiej, i przez szpary widniały zardzewiałe gwoździe. Oba ganki, frontowy i szczególniej dla niego pamiętny ten od tyłu, pogniły i rozleciały się, niektóre okna były zabite deskami, a oficyna, w której mieszkał ekonom, i kuchnia, i stajnia, wszystko było pochylone, nadgniłe i chwiejne.
Jedynie ogród nietylko, że nie opustoszał, ale przeciwnie, rozrósł się i teraz cały stał w kwieciu; w dali wyglądał jak biały obłok od kwiatów czereśni, jabłoni i śliw. I bzy kwitły tak samo, jak wtedy, czternaście lat temu, kiedy za temi krzewami bzu Niechludow bawił się w chowanki z ośmnastoletnią Kasią, i upadłszy, poparzył się pokrzywą.
Topola, posadzona około domu przez Zofię Iwanownę, która wtedy sterczała, jak pniak, wyrosła na wielkie drzewo i stała teraz okryta cała puszystemi, jasno-żółtemi kotkami i baśkami. Rzeka wezbrała i woda szumiała w szluzach w młynie. Na łące za rzeką pasło się pstre, pomieszane bydło chłopskie.
Rządca, niedouczony seminarzysta, z uśmiechem wyszedł na ganek powitać Niechludowa, i nie przestając się uśmiechać, poprowadził Niechludowa do kancelaryi i uśmiechając się ciągle wielce obiecującym uśmiechem, znikł za przepierzeniem. Wkrótce za przepierzeniem dały się słyszeć przytłumione szepty, a potem wszystko umilkło. Furman dostał pieniądze na herbatę i odjechał; zrobiło się zupełnie cicho.
Po chwili pod oknem przebiegła bosa dziewczynka w wyszywanej koszuli, a w ślad za nią pobiegł chłop jakiś w ciężkich łapciach.
Niechludow siadł przy oknie, patrzył na ogród i słuchał. Przez małe, kwadratowe okienko wpływało świeże, wiosenne powietrze, przesiąknięte zapachem zoranej ziemi, wietrzyk odgarniał włosy z czoła Niechludowa i szeleścił kartkami, leżącemi na porysowanej futrynie.
Na rzece „trapa-tap, tra-pa-tap, ” na wyścigi jedna przez drugie stukały kijanki bab i dźwięki te rozchodziły się po gładkiej, błyszczącej w słońcu powierzchni rzeki, a zdala słychać było miarowy szum w młynie.
I wspomnienia zaczęły się cisnąć tłumnie do głowy Niechludowa i wspomniał sobie, że dawno już, dawno, kiedy był jeszcze młodym i niewinnym, słuchał odgłosu kijanek po mokrej bieliźnie i tego miarowego szumu kół młyńskich, i tak, jak teraz, wietrzyk wiosenny odgarniał mu włosy ze spotniałego czoła i szeleścił kartkami na porysowanem nożem oknie.
I on nietylko wyobrażał sobie, że jest osiemnastoletnim chłopcem, jakim był wtedy, ale uczuł się teraz takim samym, z tą świeżością umysłu, z tą czystością myśli i uczuć, i chęcią do wielkich czynów. Ale że to było tylko snem, czy marzeniem i Niechludow był przekonany w głębi duszy, że rzeczywiście tak nie jest, więc zrobiło mu się czegoś smutno i bardzo smutno.
— Kiedy wielmożny pan zechce co zjeść? — spytał rządca, uśmiechając się.
— Kiedy pan chce, ja nie jestem głodny. Pójdę nawet teraz przejść się po wsi.
— A możeby pan zechciał dom obejrzeć, wszystko jest w porządku. Proszę tylko zobaczyć, jeśli cośkolwiek...
— Nie, później, a teraz proszę mi powiedzieć, czy jest we wsi kobieta — Matrena Charina? To była ciotka Kasi.
— A jakże, mieszka we wsi, ale nigdy nie mogę się z nią spotkać. Szynk trzyma, czasem chcę babę wyrzucić, ale jak przyjdzie co do czego, to żal; stara, już ma wnuków kilkoro — prawił rządca z jednakowym uśmiechem, wyrażającym chęć przypodobania się dziedzicowi, i pewność, że Niechludow tak jak i on zapatruje się na daną kwestyę.
— Gdzie ona mieszka? Chciałbym ją odwiedzić.
— Aż na końcu wsi, z tamtego końca trzecia chata. Po lewej ręce będzie murowana chata, a za murowanką zaraz jej chałupa stoi. Albo najlepiej, to ja księcia poprowadzę — dodał rządca, uśmiechając się radośnie.
— Nie, dziękuję, ja sam znajdę, a pan niech każę powiedzieć chłopom, żeby się zgromadzili; chciałbym z nimi porozumieć się o ziemię — odparł Niechludow, zamierzając ukończyć układy z włościanami tak, jak w Kuźmińskiem, i jeśli można, to dziś wieczorem jeszcze.




IV.

Wyszedłszy za bramę, na ścieżce, idącej przez wygon, porosły bobkowem zielskiem i bylicą, Niechludow spotkał powracającą z wioski dziewczynkę w pstrej spódniczce i w kolczykach, która biegła żwawo, przebierając grubemi, bosemi nogami. Lewą ręką machała zawzięcie, ułatwiając sobie bieg, prawą zaś silnie przyciskała do boku czarnego koguta. Kogut, z wielkim, chwiejącym, czerwonym grzebieniem, zdawał się być zupełnie spokojnym i zadowolonym ze swego losu i od czasu do czasu tylko to wyciągał, to kurczył czarną swą nogę, czepiając się pazurami fartuszka dziewczynki. W miarę, jak dziewczyna zbliżała się do dziedzica, bieg jej wolniał i przeszedł w powolny krok. Zrównawszy się z Niechludowem, stanęła i rozmachnąwszy w tył głowę, pokłoniła mu się nizko, czekając aż ją minie i dopiero wtedy pobiegła cwałem do dworu.
Schodząc do studni, Niechludow spotkał jeszcze starą babę, w brudnej konopnej koszuli, która na zgarbionych plecach niosła dwa pełne wody ciężkie wiadra. Stara postawiła ostrożnie wiadra i tak samo, jak dziewczynka, z rozmachem wstecz, pokłoniła się panu.
Za studnią rozpoczynała się wieś. Dzień był jasny, upalny; już o dziesiątej słońce paliło, po niebie wlokły się leniwo obłoki, przesłaniając od czasu do czasu słońce.
Ponad drogą unosiła się ostra, przenikliwa, nieprzyjemna woń nawozu, zalatująca z wozów jadących pod górę, po wyjeżdżonej, gładkiej drodze, a głównie z rozkopanych nawozów po dziedzińcach chat i z wrót, otwartych na oścież, którędy przechodził Niechludow.
Chłopi, idący pod górę za wozami, boso, w koszulach i spodniach, pochlapanych gnojówką, oglądali się za wysokim, tęgim panem, w popielatym kapeluszu z jedwabną, błyszczącą w słońcu wstążką, który szedł drogą, w górę wioski, podpierając się błyszczącą, sękatą laską, o lśniącej rękojeści.
Powracający z pola chłopi, trzęsąc się na drabinach pustych wozów, zdejmowali czapki i z podziwem przeprowadzali oczami niezwykłego gościa, idącego wiejską drogą.
Baby wychodziły przed wrota i wyzierały z za węgłów chat, pokazując sobie wzajemnie pana i śledząc za nim ciekawie.
Mijając czwarte wrota, Niechludow musiał się zatrzymać, bo wóz wyjeżdżający, skrzypiąc przeraźliwie, zagrodził mu drogę. Wóz był naładowany uklepanym nawozem, na wierzchu zaś leżała rogóżka do siedzenia widocznie. Sześcioletni chłopczyk boso szedł za wozem. Młody chłop w łapciach, stąpając szeroko, wyganiał konia za wrota. Chudy, kosmaty źrebak wyskoczył za wrota, lecz zląkłszy się Niechludowa, wpadł na wóz i obijając sobie nogi o koła, wypadł przed wrota, wymijając matkę, która, zaniepokojona, zarżała ciche. Drugiego konia wyprowadzał chudy, ale krzepki jeszcze dziad w drelichach i długiej, brudnej koszuli, z pod której sterczały chude żebra.
Kiedy konie wydostały się na ubitą drogę, stary zwrócił się ku wrotom i pokłonił się nizko Niechludowowi.
— Panicz musi dziedziczek naszych krewniak, co?
— A tak, tak.
— No, to witamyż ciebie; cóż przyjechał widać popatrzeć? — zagadnął stary, widocznie gaduła.
— Tak, tak. No, cóż tam u was słychać, jak wam się powodzi? — spytał Niechludow, nie wiedząc, jak zacząć rozmowę.
— Jakie tam nasze życie! Wiadomo, kiepskie życie — mówił, przeciągając śpiewnie, stary, ochotny do gawędki.
— Dlaczego powiadacie, że liche życie? — pytał Niechludow, wchodząc we wrota.
— Ot, jakie życie? Psie życie — ciągnął dalej stary, idąc za Niechludowem na uprzątnięte już miejsce pod strzechą.
Niechludow wszedł za nim pod okap.
— Ot, w chacie u mnie siedzi 12 dusz — mówił stary, wskazując na dwie kobiety, które w zawiązanych chustkach na głowie, podkasane wysoko, z łydkami do połowy zabryzganemi gnojówką, stały z widłami przed pełnym nawozu chlewem. — Co miesiąc weź, kup 6 pudów mąki, a zkąd ich brać?
— A waszego zboża wam nie wystarcza?
— Swojego? — przerwał stary, uśmiechając się pogardliwie. — Moja ziemia wystarczy na troje dusz, a od zeszłego roku narżnęlim osiem kop wszystkiego, ta i do Bożego Narodzenia ledwie starczyło.
— No, a jakże wy sobie dajecie radę?
— Ha, radzim sobie, ot, jednego syna na zarobek wysłałem, i u samego wielmożnego pana pieniędzy się pożyczyło trocha. I ot, do zapust wszystko poszło, a tu jeszcze podatki nie zapłacone.
— A ileż płacicie podatków?
— Z mojej chaty 17 rubli wychodzi. Oj, życie, to życie, nie daj Boże, nie wiedzieć, jak już wykręcać się, i rady nie staje, i głowy nie staje.
— A można wstąpić do waszej izby? — spytał Niechludow, postępując naprzód przez podwórko i z oczyszczonego miejsca, brnąc przez nietknięty jeszcze i ledwie rozgarnięty widłami żółty, cuchnący nawóz.
— A dlaczegoby nie, chodźcie.
I grzęznąc bosemi nogami po gnojówce, przeciekającej mu aż między palcami, wyprzedził Niechludowa i otworzył mu drzwi do izby.
Baby poprawiły chustki na głowach, opuściły spódnice i z przestrachem spoglądały na pięknego pana, ze złosemi spinkami w rękawach koszuli, wchodzącego do ich chaty.
Z izby wyskoczyło dwoje dziewcząt w koszulinach.
Schyliwszy się nieco i zdjąwszy kapelusz, Niechludw wszedł do sieni, a następnie do izby, zkąd wionął na niego zapach kwaśnego jadła. W izbie stały dwa tkackie warsztaty. Przy kominie gotowała stara baba, z zakasanemi wysoko rękawami na chudych, żylastych rękach.
— Ot, pan nasz i dziedzic, przyszedł do nas w gościnę — oznajmił stary.
— A prosimy, łaskawie prosimy — odezwała się przyjaźnie stara, ściągając zakasane rękawy.
— Chciałem zobaczyć, czem się żywicie, jak mieszkacie — rzekł Niechludow.
— Ot, tak żyjemy, jak widzisz. Izba tylko tylko czekać, jak się zawali i jeszcze kogo zabije. A stary powiada, że i taka dobra. Ot i żyjem sobie, i królujemy — mówiła energiczna starucha, trzęsąc głową. — Ot i zaraz będziemy obiad jedli. Napracuje się naród, ta i niech podje sobie.
— A cóż wy gotujecie?
— Co? Ha, jadło nasze dobre, niczego. Na pierwsze chleb z kwasem, a na drugie kwas z chlebem — odparła starucha, ukazując w uśmiechu do połowy starte zęby.
— Nie, ale bez żartów, pokażcie, co będziecie jedli.
— Co będziemy jedli? — śmiejąc się, mówił stary, nasze jedzenie nie wymyślne. Pokaż-no jemu stara.
Starucha pokiwała głową.
— Zachciało się panu naszą chłopską strawę oglądać? Ot, dziwny ty pan, dziwny, niechże ja się tobie przypatrzę. Wszystko musi wiedzieć. Powiedziałam już: chleb z kwasem, a jeszcze i „szczi“, przyniosły baby wczoraj śnitki, ot i będzie „szczi“, a potem i kartofle.
— I nic więcej?
— A czegóżby jeszcze, mlekiem się zabieli — prawiła stara, uśmiechając się i spoglądając we drzwi.
Drzwi były otwarte i sień roiła się od ludzi: dzieci, dziewczęta, baby z niemowlętami, cisnęły się do drzwi, aby spojrzeć na tego pięknego pana, co przyszedł patrzyć na chłopskie jadło. Stara dumna była widocznie ze swej uprzejmości względem gościa.
— Tak, biedne, biedne nasze życie, panoczku, co tu gadać — prawił stary. — Gdzie się pchacie! — krzyknął nagle na stojących we drzwiach.
— No, bądźcie zdrowi — rzekł wreszcie Niechludow, uczuwając jakiś niesmak i wstyd, dlaczego? nie mógł sobie zdać sprawy.
— Dziękujemy tobie za odwiedziny — odezwał się stary.
Ludzie stojący w sieni rozstąpili się i przepuścili Niechludowa, on zaś wyszedł na drogę i zaczął iść dalej pod górę. Wślad za nim wyszło z izby dwóch chłopców boso; jeden z nich starszy, w białej kiedyś, lecz dziś już brudnej koszuli, a drugi w cienkiej, spłowiałej, różowej koszulinie. Niechludow obejrzał się za nimi.
— A teraz gdzie idziesz? — spytał malec w białej koszuli.
— Do Matreny Charinoj — odparł Niechludow. — Znacie ją? co?
Mniejszy chłopiec w różowej koszulinie nie wiedzieć dlaczego zaśmiał się, ale starszy spytał poważnie:
— Jaka Matrena? Ta stara?
— Tak, staruszka.
— Ho! ho! — przeciągnął malec. — To musi Szymonowa, a to aż na końcu wsi. My ciebie poprowadzim.
— Oj-da, Fied’ka, pójdziemy, poprowadzimy go.
— A konie, co?
— Ha nic.
Fied’ka zgodził się na to i w trójkę podążyli w górę przez wieś.




V.

Niechludow czuł się swobodniejszym z dziećmi, niż ze starszymi, i podczas drogi rozgadał się z niemi. Malec w różowej koszulinie przestał się śmiać i mówił tak rozumnie, jak i starszy.
— No, a kto we wsi najbiedniejszy? — spytał Niechludow.
— Kto biedny? A Michał biedny, Szymon Makarów biedny i Marta także biedna.
— A Anisya to jeszcze biedniejsza. Anisya krowy niema, zbierają się kupić.
— Krowy, co prawda niema, ale ich wszystkiego troje, a u Marty pięcioro... — mówił starszy.
— Ale zawsze ona wdowa — obstawał za Anisyą malec w różowej koszulinie.
— Ty powiadasz, Anisya wdowa, a Marta wszystko jedno jak wdowa — prawił starszy. — Wszystko jedno, męża nie masz.
— A gdzie mąż? — spytał Niechludow.
— W więzieniu, wszy go jedzą — objaśnił starszy malec, używając utartego przez chłopców określenia. — Latem w pańskim lesie zrąbał dwie brzózki, ta i zapakowali go do kozy. Teraz już szósty miesiąc siedzi, a baba bieduje, troje dzieci i uboga starucha — mówił smutno chłopiec.
— Gdzież ona mieszka? — spytał Niechludow.
— A ot jej chata — odparł chłopiec, pokazując ręką chatę, przed którą stał ładny, jasnowłosy chłopczyna i ledwie trzymał się na krzywych, wygiętych w kabłąk nożynach, chwiejąc się. Stał na samej ścieżce, którą szedł Niechludow.
— Wawrzuś! a gdzieś ty poleciał, ty postrzeleńcze! — krzyknęła, wybiegłszy z izby baba w brudnej, szarej, jakby przysypanej popiołem koszuli, i z przestrachem widocznym rzuciła się przed Niechludowa, a chwyciwszy dziecko na ręce, wniosła je do izby, bojąc się widocznie, że Niechludow zrobi jej dziecku coś złego. Była to taż sama kobieta, której mąż za brzozy zrąbane w pańskim lesie odsiadywał więzienie.
— No, a Matrena biedna? — spytał Niechludow, gdy się zbliżali już do chaty.
— Gdzie ona tam biedna, wódkę sprzedają — odpowiedział chudy malec w różowej koszulinie.
Doszedłszy do chaty Matreny, Niechludow wyminął chłopców i wszedł do sieni, a potem do izby. Chata staruchy Matreny zajmowała może sześć arszynów, tak, że na łóżku, wsuniętem za piec, człowiek dorosły nie mógłby się swobodnie pomieścić.
— Na tem samem łóżku — pomyślał Niechludow — chorowała moja Kasia.
Prawie całą chatę zajmował warsztat tkacki. W chwili, kiedy Niechludow wchodził do izby, stuknąwszy się głową o nizkie drzwi, stara zajęta była razem ze starszą wnuczką ustawianiem warsztatu. Jeszcze dwoje wnucząt wpadło za Niechludowem do izby i zatrzymało się we drzwiach, chwytając się rękami za futrynę.
— Czego to? — gniewnie spytała stara, rozgniewana tem, że jej robota przy warsztacie w ład nie szła, a przy tem, jako karczmarka, bała się nieznajomych ludzi.
— Ja jestem dziedzic tutejszy, chciałem z wami pogadać.
Starucha, milcząc, wpatrywała się w gościa, a potem nagle twarz jej się rozjaśniła.
— Ach, to ty, kochanku, a ja głupia nie poznałam cię, myślę sobie, co to za podróżny — przyjaznym głosem odezwała się stara. — No pójdźże, pójdź, niech cię przywitam.
— Jakby tu można porozmawiać bez świadków — spytał Niechludow, spoglądając na otwarte drzwi, gdzie stały dzieci, a za niemi mizerna kobieta z chorem, bladem, głupkowato uśmiechniętej» dzieckiem, w czepeczku, z różnobarwnych skrawków uszytym.
— Ot! nie widzieli ich! Ja wam tu dam, gdzie kociuba! — krzyknęła stara na stojących w drzwiach. — Zamknij chałupę, bo zobaczysz!
Dzieci umknęły, a mizerna kobieta z dzieckiem zamknęła drzwi.
— A ja myślę, sobie, kto to przyszedł? A to sam pan, mój złoty, kochany pan — mówiła stara. — Którędy zaszedłeś? Ach ty brylantowy! Spocznij sobie tu, ot sam jaśnie pan, tu na ławie — mówiła stara, wycierając ławę zapaską. — A ja myślę sobie, kij dyabeł idzie, a to jaśnie oświecony nasz pan najlepszy, dobrodziej nasz, łaskawca. Ot i wybacz mi, ja widać na starość ślepnę, czy co?
Niechludow usiadł, a stara stała przed nim i podparłszy prawą ręką brodę, lewą podłożyła pod łokieć i zaczęła mówić, przeciągając śpiewnie:
— Oj zestarzałeś — się, mój panoczku; a to jak rzepa byłeś zdrów, a teraz co! A to widać i zmartwienia masz?
— O co ja się chciałem zapytać? Aha! pamiętacie wy Kasię Masłową?
— Katarzynę? A jakże nie mam pamiętać, to moja krewniaczka. Jakże nie pamiętać; oj napłakałam się o nią, napłakałam. Ja przecie wiem wszystko. Kto, paniczu, nie grzeszny przed Bogiem? Stało się, a toć razem robiło się to i owo, no i przyszło do grzechu. Co tu gadać. Jakbyś ją był tak porzucił, to jeszcze, ale tyś jej wynagrodził krzywdę: sto rubli zostawiłeś jej. A ona co zrobiła? Głupia była. Bo żeby mnie słuchała, to żyć jej było, nie umierać. Choć to niby moja krewniaczka, ale niema co, dziewka była chwacka. A to bywało wystarm się o jakie dobre miejsce w mieście; nie chciała się upokorzyć, obruszyła się na pana. A czy to nam wolno panom wymyślać; ot i wygnali ją. A potem znowuż, u leśniczego byłoby jej dobrze, ale nie chciała i tam.
— Co się stało z dzieckiem? Przecież ona u was chorowała? Gdzie dziecko?
— O dzieciątku, to ja pomyślałam. Ona karmić nie mogła, ba, podźwignąć się nie mogła. Ochrzciłam dziewczynkę, jak należy, no i na wychowanie myślałam oddać. Jakże tu niewinną duszyczkę gubić, kiedy matka umiera. Drugie tak robią, że dziecka nie karmią, to i dzieciątko zgaśnie; ale ja myślę sobie, jakże to, trza się zakręcić, no i oddałam na wychowanie. Pieniądze były, ta i zabrali.
— A numer mieliście?
— A jakże i numer miałam, tylko że dziecko umarło. Ona powiadała, że jak tylko dowiozła, to skonało.
— A cóż to za jedna?
— A to taka już kobieta w Skorodnie mieszkała i tem się zajmowała. Nazywali ją Melania, ot niedawno teraz umarła. Ho, ho, mądra to była baba! Jak ona sobie z nimi radziła! Bywało przyniosą jej dzieciątko, a ona go weźmie i trzyma w domu i podkarmia. I podkarmia, panoczku ty mój, póki się komplet nie zbierze. A jak zbierze troje, albo czworo, to i wiezie. A mądrze miała wszystko zrobione: taka duża kołyska roztwierana na dwoje i tu i tam można kłaść. I rączka do tego dorobiona. Ot i położy ich ze czworo, główkami do siebie i nóżkami do siebie, żeby się nie pobiły i wiezie odrazu czworo. Smoczki im powkłada i dzieciny cicho leżą, robaczki.
— No i cóż?
— No i tak Kasinę dziecko powiozła. Ale przedtem dwa tygodnie u siebie trzymała. Zmarniał dzieciak jeszcze u niej.
— A ładne było dziecko?
— Taki był piękny dzieciak, że lepszego nie potrzeba. W ciebie się wdał — prawiła stara, przymrużając oko.
— Dlaczego tak osłabł? widocznie był źle karmiony?
— Jakie to tam karmienie? Ot zwyczajnie, cudze dziecko. Aby żywem dowieźć do przytułku. Powiada, że dowiozła tylko do Moskwy, i tam skończyło. Przywiozła świadectwo, wszystko jak potrzeba. Ho, ho, mądra baba była.
I tyle tylko dowiedział się Niechludow o swojem dziecku.




VI.

Uderzywszy się raz jeszcze głową o nizkie odrzwia w izbie i w sieni, Niechludow wyszedł na drogę. Obaj malcy w perkalikowych koszulinach czekali na niego. Jeszcze kilkoro dzieci przyłączyło się do nich i parę kobiet z dziećmi przy piersi, a między innemi i ta sama wynędzniała kobieta, która trzymała na ręku blade, bezkrwiste dziecko w czepeczku z różnobarwnych skrawków. Malec bezustannie wykrzywiał do uśmiechu swoją chudą, prawie starą twarzyczkę. Niechludow widział, że to był uśmiech umierającego. Spytał chłopców, co to za kobieta?
— A toż Anisya, taż sama, com ci opowiadał — odparł starszy chłopiec.
Niechludow zwrócił się do Anisyi.
— Jakże ci się powodzi? — spytał.
— Jakie moje życie, ot męczę się i tułam — odparła Anisya i rozpłakała się.
Starszy chłopczyna uśmiechnął się smutnie, zginając chore, w kabłąk wygięte nóżki, cienkie jak patyczki.
Niechludow wydostał pugilares i wyjąwszy dziesięć rubli, wetknął je w rękę kobiecie. Ale nie zdążył ujść jeszcze dwóch kroków, gdy dopędziła go druga kobieta z dzieckiem, potem stara baba, a potem jeszcze jedna kobieta. Wszyscy mówili o swojej biedzie i prosili o wsparcie. Niechludow rozdał biednym sześćdziesiąt rubli, to jest wszystkie pieniądze, jakie miał w pugilaresie, i z bezbrzeżnym smutkiem w duszy zwrócił się ku domowi, kierując swe kroki do oficyny, zamieszkiwanej przez rządcę. Rządca z uśmiechem wyszedł na jego spotkanie i oznajmił, że włościanie zgromadzą się wieczorem. Niechludow podziękował mu za wiadomość i nie wstępując do domu, poszedł do ogrodu i chodził długo po ścieżkach, usypanych białemi płatkami kwiatu jabłoni, rozmyślając nad tem wszystkiem, co widział...
— Naród powolnie wymiera i przyzwyczaił się do tego powolnego wymierania.
W umyśle Niechludowa zaczęły się wytwarzać straszne, acz prawdziwe obrazy tej nędzy: śmiertelność dzieci, nadmierna praca kobiet, brak żywności dla wszystkich, a szczególnie dla starych. Ludzkość tak nieznacznie zeszła do obecnego stanu, że nie widzi całej jego grozy i nie żali się na nic. I dlatego nam się zdaje, że stan taki jest zupełnie naturalnym stanem rzeczy i że inaczej być nie może i nie powinno.
Wszystko to teraz było mu tak zrozumiałe, że nie mógł się dosyć nadziwić, jak ludzie nie widzą i nie rozumieją, i on sam, jak długo nie mógł dojrzeć tego, co jest tak bajecznie jasne.
Bo przecież to jasne, że dzieci i starcy umierają dlatego, że nie mają pożywienia — nie mają mleka, co ztąd wynika, że nie mają ziemi, aby paść na niej bydło, siać zboże i zbierać siano.
I pod wpływem tych myśli Niechludow ułożył sobie w głowie projekt, polegający na tem, aby ziemię wydzierżawić chłopom za opłatę, a ów czynsz również przyznać, jako własność chłopską z tym warunkiem, aby, złożywszy pieniądze, czerpali później z tego kapitału na podatki i sprawy społeczne. Nie była to tak zwana angielska Singletax, ale coś najwięcej zbliżonego do niej, co wobec warunków obecnych istnieć może.
Główną 0zaś rzeczą było zrzeczenie się korzystania z prawa własności ziemskiej.
Kiedy powrócił do domu, rządca, uśmiechając się wesoło, zaproponował mu, aby zjadł obiad, wyrażając obawę, że się przesmażą i przepieką potrawy, przygotowane przez jego żonę, z pomocą młodej dziewczyny w kolczykach.
Stół był nakryty szarem płótnem, zamiast serwetek leżało płótno, wzorzyście wyszywane. Na środku stołu stała waza z porcelany vieuxsaxe, z odtrąconem uchem, a w niej dymiła się kartoflanka, przyrządzona z tego koguta, który wyciągał w drodze to jedną, to drugą czarną nogę. Teraz leżał pokrajany i porąbany na ćwiartki, a na skórze gdzieniegdzie widniało pierze. Po zupie podano tegoż samego koguta, pod postacią pieczystego, a potem leniwe pierożki, pływające na roztopionem maśle i grubo ocukrzone. Wszystko było przyrządzone niesmacznie, ale Niechludow jadł, nie zdając sobie sprawy, co je, tak był zajęty swemi myślami.
Żona rządcy od czasu do czasu wychylała się z za drzwi w chwilach, gdy wystraszona dziewczyna obnosiła półmisek, a rządca, chełpiąc się sztuką kulinarną swej żony, uśmiechał się coraz to bardziej zadowolony.
Po obiedzie ledwie udało się Niechludowowi namówić rządcę do pogawędki, bo czuł potrzebę podzielenia się z kimś myślą, która go zajmowała tak żywo. Opowiedział więc rządcy o swoim zamiarze rozdania ziemi włościanom i zapytał się, jakie ma zdanie o tej sprawie.
Rządca uśmiechał się, przybierając taki wyraz twarzy, jak gdyby i on już dawno o tem projekcie myślał, i jakby mu było bardzo przyjemnie słuchać tego wszystkiego.
W rzeczywistości jednak nie rozumiał nic a nic, nie dlatego, żeby Niechludow wyrażał się niejasno, ale dlatego, że według tego projektu Niechludow wyrzekał się swego dobra na korzyść drugich, a ogólnie przyjęta zasada, że każdy człowiek stara się tylko o swoje dobro, z krzywdą bliźniego, była tak głęboko zakorzeniona w umyśle rządcy, że dopiero zdawał się rozumieć cośkolwiek z tej sprawy, gdy Niechludow zaczął mówić o tem, iż cały dochód z ziemi powinien dołączyć się do ogólnego kapitału włościańskiego.
— Aha, rozumiem, To pan będzie pobierał procent od tego kapitału? — przerwał rządca z rozjaśnioną twarzą.
— Ależ, nie. Zechciej pan zrozumieć, ja zupełnie oddaje im ziemię.
— Tak, ale dochodu pan wcale mieć nie będzie? — spytał rządca tym razem już bez uśmiechu.
— Tak, wyrzekam się wszystkiego.
Rządca westchnął ciężko, a potem znów zaczął się uśmiechać. Teraz dopiero zrozumiał. Zrozumiał, że Niechludow jest to człowiek nie przy zdrowych zmysłach i chciał wyzyskać projekt Niechludowa na swoją korzyść, to jest tak, żeby módz się tam wkręcić i zarządzać wydzierżawioną ziemią.
Gdy jednak pojął, że to mu się nie uda, posmutniał mocno i cała sprawa przestała go zajmować, i jedynie, chcąc się przypodobać panu dziedzicowi, uśmiechał się w dalszym ciągu.
Niechludow, widząc, że rządca nie rozumie go zupełnie, pożegnał go i zasiadłszy przy stole, poplamionym atramentem, zaczął układać projekt dzierżawy.
Słońce staczało się powoli za ledwie co rozwinięte lipy, i roje komarów unosiły się w powietrzu, brzęcząc.
Kiedy Niechludow kończył pisać, od wioski dały się słyszeć porykiwania wracającego bydła, skrzypienie wrót otwieranych i rozmowy zbierających się chłopów Niechludow polecił rządcy, aby nie wołał chłopów do kancelaryi, tylko, że on sam pójdzie do nich, na wieś, do chaty, gdzie się zbiorą. Wypił więc pośpiesznie szklankę herbaty, przyrządzonej przez rządcę, i ruszył ku wsi.




VII.

Z gromady, zebranej przed chatą, szedł gwar, który za zbliżeniem się Niechludowa ustał zupełnie i chłopi tak, jak w Kużmińskiem, jedni za drugimi pozdejmowali czapki i stali z odkrytemi głowami.
Chłopi tutejsi byli bardziej zasiedziali, niżeli chłopi w Kużmińskiem; jeśli dziewki wszystkie i baby nosiły kolczyki w uszach, to chłopi prawie wszyscy byli w łapciach i samodziałowych koszulach i kaftanach.
Niektórzy nawet byli boso, w jednych koszulach, ot tak, jakby przyszli prosto od roboty.
Niechludow zapanował nad sobą i zaczął mówić długo i szeroko o tem, że chciałby im oddać całą swoją ziemię.
Chłopi milczeli, a w wyrazie twarzy nie zaszła żadna najmniejsza nawet zmiana.
— Ja uważam — mówił, czerwieniejąc się Niechludow — że każdy powinien korzystać z ziemi.
— Piękna rzecz. Tak jest, to prawda — odezwały się głosy.
Niechludow mówił dalej o tem, jak dochody z ziemi winny być rozdzielone między wszystkich i dlatego radzi im rozebrać między siebie ziemię i spłacić cenę, jaką sami naznaczą, do ogólnego kapitału, z którego także oni będą korzystali. Odzywały się jeszcze w gromadzie potakiwania i pochwały, ale lica chłopów stawały się coraz to poważniejsze i poważniejsze, a oczy, patrzące w twarz pana, pospuszczały się ku ziemi, jakby nie chcąc go wstydzić, że jego chytrość i podstęp zrozumiano i że on nikogo nie oszuka.
Niechludow mówił jasno i zrozumiale i chłopi byli pojętni; ale go nie rozumieli i nie mogli rozumieć dla tej samej przyczyny, z powodu której i rządca długo nie mógł pojąć. Bo wierzyli głęboko w ogólną zasadę, że każdy człowiek myśli najpierw o swoich dochodach i o swojej wygodzie. A co się tycze dziedziców, to wiedzieli doskonale, nietylko oni, ale ich ojcowie i dziadowie, że to są ludzie, którzy najbardziej cenią swój własny pożytek i zyski.
— No, cóż, jakże wy myślicie, jaką cenę naznaczycie na ziemię? — spytał Niechludow.
— Co my mamy naznaczać cenę? My nie możemy. Ziemia pańska i majątek pański — odpowiedział ktoś z gromady.
— Ależ nie, przecież wy sami będziecie używać tych pieniędzy na wasze ogólne potrzeby.
— My tak nie chcemy. To jest inna rzecz, a tamta inna.
— Zrozumiejcie to — chcąc rozjaśnić sprawą, wtrącił, uśmiechając się przybyły za nim rządca. — Książę wam oddaje ziemię za pieniądze, ale te same pieniądze składają się na wasz kapitał i służą na potrzeby ogólne całej gromady.
— My to rozumiemy bardzo dobrze — przemówił stary, bezzębny chłop, nie odrywając oczu od ziemi. — Tak niby, jak w banku, tylko, że my musimy płacić w terminie. My tego nie chcemy, bo nam i tak ciężko, a to dla nas zguba i zniszczenie.
— To na nic. Lepiej niech tam będzie tak, jak bywało — odezwały się niezadowolone głosy.
Ale jeszcze bardziej zaczęto się wymawiać, kiedy Niechludow wspomniał o tem, że ułoży umowę, na której podpiszą się wszyscy.
— Co tu się podpisywać? Jak pracowaliśmy, tak będziemy pracować? A to na co? Myśmy ludzie ciemni.
— My się na to nie zgodzimy, bo my do tego nie przyzwyczajeni. Jak było, tak niech będzie. Tylko z zasiewem, żeby odmienić — odezwały się głosy.
Odmienić z zasiewem, to znaczyło, że przy teraźniejszem urządzeniu ziarno na zasiewy musieli dawać chłopi, a teraz prosili, aby ziarno było pańskie.
— Więc wy wzbraniacie się, nie chcecie brać ziemi? — spytał Niechludow, zwracając się do niestarego jeszcze chłopa, z twarzą czerwoną, świecącą, stojącego boso, w oberwanym kaftanie.
Chłop trzymał sztywno w lewej ręce podartą czapkę tak, jak trzymają żołnierze swoje czapki, gdy je zdejmują na komendę.
— „Tak toczno“ — przemówił chłop, prostując się.
— Czy może wy macie już dosyć ziemi? — spytał Niechludow.
— „Nikak niet’s“ — odpowiedział z nadzwyczaj rozradowanem obliczem dymisyonowany żołnierz, trzymając ciągle przed sobą podartą czapkę.
— No, jednak pomyślcie jeszcze o tem, com wam powiedział — przemówił wreszcie niepomiernie zdziwiony Niechludow i powtórzył raz jeszcze rzecz całą.
— Co tu myśleć, jak powiedzieli, tak i będzie — odparł ze złością stary, bezzębny chłop.
— Ja jeszcze zabawię tu dzień jeden, jeśli się rozmyślicie, to dajcie mi znać.
Chłopi milczeli.
Niczego więcej nie mógł się dowiedzieć Niechludow i wrócił do kancelaryi.
— A ja księciu powiadam — objaśniał rządca — że książę nigdy z nimi do ładu nie dojdzie, to naród prosty, uparty. A jak tylko się zbiorze, to się tak zmówi, że nikt ich nie przekona. Boją się wszystkiego. Ciż sami chłopi, choćby nawet ten siwy, albo nawet ten czarniawy, którzy się nie zgadzali na umowę — to mądre chłopy. Jak przyjdzie do kantoru, a posadzić go, dać mu herbaty — uśmiechając się, mówił rządca — to o wszystkiem gadać można i dobrze. Ale niech przyjdzie gromada, to wszystko przepadło.
— A czy to nie możnaby wybrać samych pojętnych chłopów, tak kilku, kilkunastu? — spytał Niechludow — może zdołałbym im wytłómaczyć?
— A tak, to można.
— No, to proszę pana, żeby jutro ich zebrać.
— To można, i owszem, jutro ich zgromadzę — odparł rządca i uśmiechnął się jeszcze radośniej, spostrzegłszy dwie baby, stojące przy ganku.
Dał jakiś znak kobietom i przodując im, udał się na ganek w głębi.
Niechludow, nie wstępując do kancelaryi, siadł na stopniach ganku, obmyślając swoją sprawę i oganiając obiema rękoma całe stada komarów.
Żałosne głosy kobiece, przerywane spokojnym głosem rządcy, zbudziły go z zadumy. Zaczął nasłuchiwać.
— A, to już nam sił nie starczy, koszulę nam ze grzbietu niedługo ściągniesz — mówił żałosny głos kobiecy.
— A to tylko co wpadła — mówił głos drugi. — Oddaj, mówię ci. A to i bydlę milczysz, i dzieci bez mleka płaczą.
— Zapłać, albo idź na odrobek — odpowiedział stanowczy głos rządcy.
Niechludow wstał i podszedł do ganku, gdzie stały dwie kobiety, z których jedna była brzemienna.
Na schodkach, z rękami w kieszeniach paltota, stał rządca. Ujrzawszy pana, baby zamilkły i machinalnie poprawiły przekrzywione chustki na głowach, a rządca wyjął ręce z kieszeni i zaczął cię uśmiechać.
Rozchodziło się o to, że chłopi umyślnie, jak twierdził rządca, puszczali swoje krowy i cielęta na pańską łąkę. I dwie krowy tych oto bab zajęto na pańskiej łące. Rządca kazał im zapłacić po 30 kop. za krowę, albo po dwa dni odrobku. Baby jednak twierdziły, po pierwsze: że ich krowy wpadły przypadkiem w szkódą; po drugie: że pieniędzy nie mają, a po trzecie, że już się zgodzą na odrobek, tylko, żeby im krowy wypuścić, bo bydlęta przez dwa dni bez paszy zmarnują się na nic.
— Tyle razy wam mówiłem — rzekł uśmiechnięty rządca, spoglądając na Niechludowa i jakby przyzywając go na świadka — że jeśli przyganiacie bydło na południe, to pilnujcież je.
— Tylkom co poleciałam do małego, a ono uciekło.
— To nie odchodź, jak masz pilnować.
— A dzieciaka, kto nakarmi?
— Całą łąkę stratowali, jak nie karać, to niezadługo siana wcale nie będzie.
— Ej, nie grzesz, nie gadaj byle co — krzyknęła brzemienna kobieta. — Moje krowy jeszcze nigdy w szkodzie nie były.
— No, a teraz były, zapłać, albo odrobisz.
— Ja odrobię, kiedy już tak. Wypuść krowy, co masz je głodem morzyć — mruczała gniewnie baba. — Oj nie masz dla nas nijakiego spoczynku, ni dnia, ni nocy. Świekra chora mąż zaniemógł ciężko. Ja sama, samiutka wystarczyć muszę na wszystko. Aż sił nie staje, a niech ci Bóg nie pamięta tego odrobku! — zawołała i rozpłakała się głośno.
Niechludow poprosił rządcy, aby wypuszczono krowy kobietom, a sam udał się do domu, dziwiąc się, że ludzie nie widzą tego, co jest tak jasne, tak bardzo jasne.
— Widzisz go, jaki mądry — mówił, kiwając się na tłustej szkapie, czarniawy chłop, z kołtuniastą, nigdy nieczesaną brodą, do jadącego z nim starego, chudego chłopa w podartym kaftanie, co dzwonił Żelaznem pętem na koniu.
Chłopi jechali nocą paść konie na gościńcu i ukradkiem w pańskim lesie.
— Widzisz, patrzaj, już całkiem łąki zarosły, trza będzie w święto baby posłać zżąć — mówił chudy chłop w obszarpanym kaftanie, a toby kosy połamał.
— Podpisz, powiada — ciągnął dalej obrośnięty czarniawy chłop, rozpamiętując pańskie słowa. — Podpisz się, to on skórę z ciebie zedrze.
— Tak, tak — przytakiwał stary.
I zamilkli, tylko słychać było tupot kopyt końskich, po ubitej drodze.
— Darmo wam ziemię oddam, tylko się podpiszcie. Mało nas naokłamywali. Nie, kochanku, myśmy teraz zmądrzeli — dodał po chwili i zaczął nawoływać źrebaka, co się został gdzieś po drodze. „Cieś, cieś, cieeś!“ — wołał zatrzymując kobyłę i oglądając się po za siebie, ale źrebak już poleciał w bok na pańskie łąki.
— Widzisz go, zapędził się na dworską łąkę- — ozwał się czarniawy chłop, usłyszawszy szelest deptanych traw, a źrebak rżał i brykał po okrytych rosą, pachnących i wilgotnych łąkach.




VIII.

Niechludow zastał w kancelaryi przygotowane dla siebie łóżko, wysoko zasłane pierzyną, dwiema poduszkami i olbrzymią misternie pikowaną jedwabną kołdrą, ciemno-czerwoną, widocznie jeszcze z wyprawy pani rządczyni. Rządca częstował Niechludowa resztkami z obiadu, lecz otrzymawszy odpowiedź odmowną, zaczął się tłomaczyć ze swego nieudolnego i złego przyjęcia, i oddalił się pospiesznie, zostawiając Niechludowa samego.
Odmowa chłopów nie zasmuciła Niechludowa wcale. Chociaż w Kuźmińskiem projekt jego wreszcie przyjęli i błogosławili go, a tutaj okazali mu nieufność i wrogie usposobienie, i złość, jednak Niechludow czuł w duszy olbrzymią radość i spokój.
W kancelaryi było brudno i duszno. Niechludow wyszedł przed dom, chciał pójść do ogrodu, ale przypomniał sobie ową noc i okno od garderoby, i ganeczek, i przykro mu było chodzić po miejscach, co budziły w nim wspomnienia. Więc siadł znów na stopniach ganeczku i wdychał w siebie ciepłe, świeże powietrze, przesiąknięte zapachem listków młodej brzeziny, i długo patrzył w ogród, i słuchał szumu kół młyńskich na rzece, i słowików i jeszcze jakiegoś ptaszka, co ukryty w krzaku tuż przy ganku, gwizdał przeciągle.
W oknie rządcy zgasło światło. Na wschodzie, za szopą, zajaśniał rąbek wschodzącego księżyca i robiło się coraz jaśniej, promienie wymykały się jedne za drugiemi, oświetlając rosą operlony, kwiecisty ogród, i stary, opuszczony dwór. Nagle gdzieś w oddali zagrzmiało i niebo na krańcach zaczęło się zaciągać ciężką, czarną chmurą. Słowiki i ptaki ucichły. Od strony szumiącego młyna dał się słyszeć krzyk przestraszonych gęsi, a potem na wsi i we dworze zaczęły piać ranne koguty i piały dużo wcześniej, jak zwykle bywa podczas letnich, gorących, burzliwych nocy.
Istnieje podanie u ludu, że koguty wcześniej pieją, gdy ma być noc pogodna.
Dla Niechludowa, ta noc była radosna, cicha i jasna noc.
Mocą wyobraźni przeniósł się w odległe, dawne czasy, w to lato szczęśliwe, jakie przybył tutaj, będąc jeszcze młodym, młodziutkim chłopcem i czuł w sobie teraz i tę młodość, i tę ochotę do dobrego życia, jak wówczas, gdy jako czternastoletni chłopiec modlił się do Boga, aby oświecił go, ukazał prawdę, gdy płakał, dzieckiem będąc, na kolanach matki, rozstając się z nią i obiecując być zawsze dobrym i nie martwić jej nigdy. Uczuł się takim, jakim był w chwili, gdy z Nykoleńką Irteniewym przyrzekli sobie, że będą się starali uszczęśliwiać wszystkich ludzi na świecie.
I przypomniał sobie, jak w Kuzmińskiem przyszły na niego straszne chwile pokusy i jak było mu żal, i domu, i lasu, i gospodarstwa, i ziemi, i spytał się teraz siebie: czy mu żal? Ale teraz, aż dziwno mu było, że mógł kiedyś tego wszystkiego żałować. Przypomniał sobie oną straszną ludzką nędzę, jaką widział we wsi, i nieszczęsną kobietę obarczoną dziećmi, opuszczoną przez męża, co siedział w więzieniu za zrąbane brzozy w jego, Niechludowa, lesie; i starą Matrenę, która wygłaszała zdanie, że kobiety w ich stanie powinny oddawać się panom; przypomniał sobie stosunek jej do dzieci, przyjmowanie i odwożenie ich na wychowanie do przytułku. I tego nieszczęśliwego malca, umierającego z głodu, co się uśmiechał starą, pomarszczoną twarzyczką, ginącą w fałdach czepeczka, przypomniał sobie słabą, brzemienną kobietę, co będzie musiała chodzić na odrobek dlatego, że zmęczona trudem, nie dopilnowała zgłodniałej krowy.
Jasny krąg księżyca wypłynął z po za stajni; na podwórzu pokładły się długie cienie i zaigrała blaskiem żelazna blacha dachu starego dworu. I jakby ciesząc się z tej jasności, rozśpiewały się przycichło słowiki i rozszedł się śpiew po kwitnącym sadzie.
Niechludow przypomniał sobie, jak w Kuźmińskiem obmyślał swoje przyszłe życie, jak zastanawiał się nad tem, co mu czynić wypadnie i jak w zagadnieniach tych zaplątał się i nie wiedział, jak z nich wybrnąć, tyle było nowych zagadnień w każdem pytaniu. A teraz powtórzył sobie, te pytania i zdziwił się, że są tak proste i jasne. A jasne były dlatego, że nie myślał obecnie, co się z nim stanie, lecz myślał tylko o tem, co zrobi i co zrobić powinien. I rzecz dziwna; tego, co było potrzebne i konieczne dla niego, nie wiedział, a to co miał robić, dla innych, było mu wiadome i proste. Wiedział teraz doskonale, że nie może opuścić Kasi, lecz musi ją ratować, wspierać, być gotowym na wszystko, aby swoją winę zmazać. Wiedział, że należy zgłębić, roztrząsnąć, wyjaśnić i zrozumieć całą tę procedurę sądową, w której on dopatruje się rzeczy niewidzialnych dla innych ludzi. Co z tego wszystkiego wyniknie, nie wiedział, lecz wiedział tylko, że uczynić powinien i to, i tamto, i drugie, i ta świadomość, i ta wiara, zapalały w jego duszy jakieś ciepłe blaski.
Ciężka, czarna chmura posuwała się zwolna, coraz liczniejsze błyskawice rozdzierały niebiosy, rozświetlając podwórze i stary dwór z walącym się gankiem. Głuchy pomruk burzy słychać było tuż nad głową. Ptaki ucichły, tylko liście szumiały jakoś groźnie. Wiatr dopadł do ganku, gdzie siedział Niechludow, i powichrzył mu włosy. Padła jedna kropla deszczu, potem druga, zadudniło po liściach łopuchu i po blaszanym dachu, i powietrze zrobiło się świeże; wszystko przycichło na chwilę, gdy nagle trzasło coś przeraźliwie nad samą głowa i rozsypało się w pojedyńczych dźwiękach po niebie.
Niechludow wstał i wszedł do pokoju.
— Tak to, tak — mówił. — Wszystko, co się dzieje w życiu jest niezrozumiałem i niepojętem. Ot miałem ciotki i zmarły, umarł i przyjaciel serdeczny Nykolenka Irteniew, a ja żyję.
Poco istniała Kasia? I mój obłęd, i następne życie hulacze? Jak to wszystko zrozumieć, wszystko to dzieło wielkiego Władcy... odemnie niezależne. Ale spełniać wolę Jego, zapisaną w mojem sumieniu, to w mocy mojej i wiem o tem bez najmniejszej wątpliwości. A skoro to czynię, jestem spokojnym.
Deszcz padał strumieniem i szumiąc, ściekał na ziemię. Błyskawice oświetlały od czasu dom i dziedziniec. Niechludow poszedł do pokoju, rozebrał się i położył do łóżka... Ale obawiał się nieproszonych gości, obecność których zdradzały poplamione, obdarte i brudne obicia. Obawy sprawdziły się. Zaledwie zgasił świecę, rój wszelakiego robactwa rzucił się na niego i kąsać zaczął.
— Oddać ziemię, jechać do Syberyi, pchły pluskwy, nieporządek... Ha! cóż, trzeba to wytrzymać, wytrzymać! Ale pomimo takiego postanowienia, nie mógł wytrzymać, wstał i usiadł przy oknie, patrząc na oddalające się chmury i księżyc jasny, co się znów na szerokie wytoczył niebo.




IX.

Zasnął dopiero nad ranem i późno się obudził. Około południa przyszło siedmiu zawezwanych przez rządcę chłopów i zebrało się w sadzie owocowym, w cieniu jabłoni, gdzie był stolik i ławki. Długo potrzeba było namawiać ich, aby nałożyli czapki i siedli na ławach. Osobliwie opierał się temu chłop, dymisyonowany sołdat, trzymając uparcie przed sobą podarty kaszkiet. Ale kiedy stary, siwy chłop z długą wijącą się w pukle brodą, nałożył wysoką czapkę, podwinął sukmanę z domowego samodziału i siadł na ławkę, wszyscy poszli za jego przykładem.
Kiedy wszyscy zajęli miejsca, Niechludow siadł naprzeciw i położywszy na stole arkusz papieru z naszkicowanym projektem, zaczął chłopom całą rzecz tłomaczyć.
Wykład prowadził spokojnie, zwracając się szczególniej do siwego, barczystego chłopa, o którym powziął przekonanie, że najlepiej pojąć go potrafi. Ale omyliły go nadzieje. Starzec, choć poruszał głową potakująco i niecierpliwił się, gdy drudzy czynili uwagi, mało rzecz rozumiał, i to tylko wtenczas, gdy inni chłopi wyrażali ją właściwą sobie gwarą.
Daleko lepiej kombinował siedzący obok zdun, równie stary, drobny, z krzywem jednem okiem, ubrany w nankinową łataną kurtkę i wykrzywione buty. Patrzył bystro i natychmiast tłómaczył innym, co po swojemu wyrozumiał. Trzeci krępy, stary, z białą brodą i rozumnemi oczyma, równie był sprytny i żartobliwy. Więc wtrącał od czasu do czasu humorystyczne uwagi nad słowami Niechludowa i bawił się tem najwidoczniej.
Najlepiej pojmował wysoki chłop, ubrany czysto w domowej roboty kurtę i nowe łapcie. Dwóch pozostałych staruszków, jeden, co wczoraj wszystkiemu przeczył, i drugi kulawy z dobroduszną twarzą, milcząc, słuchali uważnie.
Niechludow mówił co następuje:
— Ziemi nie należy wedle mojego rozumienia ani sprzedawać, ani kupować, bo jeśliby można sprzedawać, to ci wszyscy, co mają pieniądze, zakupią ziemię, i wtedy od tych, co ziemi posiadać nie będą, będą brać za używalność zapłatę tak wysoką, jak tylko zapragną. Będą nawet brać pieniądze za to, że się stoi na ziemi — dodał, przytaczając wyrażenie Spencera.
— Tak samo jakby chciał latać ze związanemi skrzydłami — wtrącił jowialny staruszek z białą brodą.
— To racya — rzekł wysoki chłop z długim nosem.
— Ma się wiedzieć — dodał sołdat dymisyonowany.
— Baba dla krowy trawy narwała i wsadzili ją do ciupy — wtrącił kulawy.
— Grunta o pięć wiorst od chałupy, a do dzierżawy ani przystąp. Cenę podnieśli, że nie obstarczysz — rzekł gniewliwy stary.
— Toż samo i ja myślę — rzekł Niechludow — i dlatego chcę wam oddać grunta.
— Ha cóż, to niezły interes — przemówił chłop barczysty, myśląc, że mówią o oddaniu w dzierżawę.
— Po to przyjechałem tutaj, nie chcę dłużej gospodarować, tylko trzeba się namyśleć, jak to urządzić.
— Oddać chłopom i koniec — rzekł gniewliwy staruszek bez zębów.
— Ja chcę oddać — rzekł Niechludow — ale komu i na jakich prawach. Którym chłopom dać? Dlaczego wam, a nie z Demińskiej wsi?
Milczeli wszyscy, tylko dymisyonowany sołdat rzekł:
— Tak istotnie, ma się rozumieć.
— Więc powiedzcie my sami — rzekł Niechludow — jeślibyście dzielili ziemię między chłopów, jakbyście to zrobili.
— Jak? — rzekł zdun — rozdzielilibyśmy na każdą duszę po równości i koniec.
— A ma się rozumieć, każdemu chłopu po równości — przemówił kulawy w białych, onuczkach.
Wszyscy potwierdzili tę uwagę, uważając ją za dobrą.
— Powiedzieliście każdemu, więc ma się rozumieć i dworskim ludziom.
— Co to, to nie — rzekł sołdat.
Ale rozumny wysoki chłop nie zgadzał się na to.
— Jak dzielić, to między wszystkich — rzekł po krótkim namyśle.
— Po równości dzielić nie można — rzekł Niechludow. — Będą sprzedawać jedni drugim. Bogatsi wykupią działy. Później na innych działkach ludzi przybędzie, dorosną dzieci, a tu ziemi nie ma.
— Istotnie, rzeczywiście — rzekł sołdat.
— Zabronić sprzedawać, tylko temu dać, co sam uprawia — przerwał zdun gniewnie.
Ale Niechludow zauważył, że trudno dowieść, czy kto sam dla siebie uprawia, czy dla kogo innego.
Wtedy wysoki mądry chłop zaproponował robotę artelową.
— Kto sam gospodarzy, temu dać, kto sam nie sieje, ani orze, temu nic nie dawać — zakonkludował stanowczo grubym basem.
Niechludow zauważył, że do tego potrzeba, aby wszyscy mieli inwentarz i narzędzia rolnicze, aby ten inwentarz był równej dobroci, albo też, żeby i konie i woły i pługi i młocarnie, wszystko, żeby było wspólne. Ale na to potrzeba ogólnej zgody.
— Naród na to nie zgodzi się nigdy w życiu — zauważył starowina.
— Zaraz przyjdzie do bitki — dodał siwy i wesoły drugi staruszek. — Baby babom ślepie wydrapią.
— Trzeba także uważać na gatunek ziemi — rzekł Niechludow. — Przecie jednym nie można dać czarnoziemu, a drugim piasku.
— Podzielić na równe działki — rzekł zdun.
— Ale to nie chodzi o jedną wioskę — rzekł Niechludow. — A gdyby tak podzielić różne gubernie. Dlaczego jedni będą mieli ziemię gorszą, a drudzy lepszą.
— To jest prawda — rzekł sołdat.
Reszta milczała...
— Nie jedna już głowa myślała nad tem. Jeden amerykański człowiek, George, tak to sobie umyślił. I ja się z nim zgadzam — ciągnął rzecz swą Niechludow.
— Przecież ty jesteś gospodarz, to twoje. Zrób jak chcesz — rzekł gniewliwy stary.
Ta uwaga stropiła Niechludowa, ale zauważył, że i obecni chłopi również byli niezadowoleni.
— Poczekajcie, Semenie, niechże on powie — rzekł mądry chłop grubym basem.
To dodało Niechludowowi otuchy i zaczął tłómaczyć system ogólnej pracy wedle Henry George’a.
— Ziemia niczyja, tylko Boska — zaczął.
— To tak i jest, święta prawda — ozwało się kilka głosów.
— Wszystko, ziemia jest wspólną własnością ludzką, wszyscy mają do niej jedno prawo. Ale ziemia jest lepszego i gorszego gatunku. A każdy chce brać dobrą. Jakże zrobić, aby było sprawiedliwie? Więc ten, co będzie miał dobrą ziemię, niech płaci tym, co ziemi nie mają tyle pieniędzy, co ta ziemia warta — rzekł, jakby sam sobie odpowiadając Niechludow. — Ponieważ nie wiadomo, kto komu ma płacić, a pieniądze na potrzeby ogólne mieć trzeba, należy zrobić tak, ażeby ten, co posiada ziemię, płacił na rzecz ogółu to, cO ta ziemia za jej używanie warta, więc ten, co będzie miał ziemię lepszą, zapłaci do ogólnej kasy więcej, kto gorszą, zapłaci mniej. A jeśli kto posiadać ziemi nie zechce, nic nie będzie płacił, a podatki na ogólne potrzeby zapłacą za niego ci, co będą ziemię posiadali.
— To sprawiedliwie — rzekł zdun, poruszając brwiami. — Czyja ziemia lepsza, niech płaci więcej.
— Miał dobry łeb ten Żorża — rzekł stary z siwą kręcącą się brodą.
— Tylko, żeby opłata była nie wysoka — mówił rozumny chłop, rozumiejąc już dokładnie, o co chodzi.
— A jakbym ja chciał wziąć ziemię, to co? — spytał rządca.
— Jak jest dział zbywający, bierz pan i pracuj — rzekł Niechludow.
— A tobie na co, i tak masz brzuch pełny — rzekł jowialny stary.
Na tem zakończyły się obrady.
Chłopi przyobiecali porozumieć się z gromadą i następnie dać odpowiedź decydującą.
Rozeszli się ożywieni niezwykle. Słychać było głośne ich rozprawy, podczas gdy wracali drogą.
We wsi toczyły się do późnej nocy gorące dysputy, a gwar ich dolatywał po rzece aż do dworu.
Nazajutrz chłopi nie poszli do roboty, ale naradzali się nad propozycyą dziedzica. Wieś rozdzieliła się na dwa obozy. Jedni uważali projekt za dobry i pożyteczny, drudzy nie pojmowali dobrze, o co chodzi, i przez to bali się przystać i zgodzić.
Jednak na trzeci dzień zgodzili się wszyscy i przyszli oświadczyć w imieniu gromady, że gotowi są do układu.
Na decyzyę taką wpłynęło stanowczo zdanie pewnej staruszki, że pan zaczął o grzesznej duszy myśleć, i daje chłopom ziemię, aby duszę zbawić.
Zdanie to potwierdzały hojne jałmużny, jakie dziedzic porozdawał w Panowie.
Skoro wieść rozeszła się, że pan daje pieniądze każdemu, kto poprosi, zebrał się tłum narodu, osobliwie bab, co dążyły z różnych stron z prośbami. Nie wiadomo było, co komu dać, oraz ile dać, natarczywość rosła. Jedynym środkiem, jaki pozostawał, było wyjechać czemprędzej. Niechludow więc postanowił to uczynić.
Ostatniego dnia pobytu w Panowie zaczął Niechludow przepatrywać pozostałe rzeczy. W kuferku ciotki starym z różanego drzewa, okutym bronzami, znalazł fotografię przedstawiającą grupę, w której były obie ciotki, Kasia, i on sam, jako student jeszcze. Ze wszystkich rzeczy zabrał tylko listy i fotografię. Kasia była tutaj jako młoda dziewczynka, skromna, świeża, urodziwa, pełna wesela i uroku.
Resztę rzeczy sprzedał za pośrednictwem wiecznie uśmiechniętego rządcy miejscowemu młynarzowi, który zakupił dom na rozbiórkę, i wszystkie meble.
Dziwił się obecnie temu uczuciu żalu, po rozdaniu ziemi, jakiego doświadczył w Kuźmieńsku. Dziś przeciwnie, duszę jego napełniała radość, a także wrażenie czegoś nowego, niewidzianego, jakiego doznaje podróżnik, odkrywający nowe światy.




X.

Powróciwszy do miasta, dziwnych doznawał wrażeń. Przyjechał do mieszkania wieczorem. We wszystkich pokojach czuć było naftalinę. Służba, zmęczona pakowaniem, nawet pokłóciła się między sobą przy tej robocie. Pokój Niechludowa, wprawdzie był umeblowany jeszcze, ale pełen pak i kuferków, tak, że przejść było niepodobna. Postanowił przeto przenieść się nazajutrz do hotelu, poleciwszy gospodyni pakowanie dalsze, aby wszystko było gotowe na przyjazd siostry jego, która ostatecznie rozporządzi, co uczynić z pozostałemi ruchomościami.
Nazajutrz znalazł, niedaleko od więzienia, w pierwszym hotelu, parę nieco brudnych i skromnie urządzonych pokojów, a poleciwszy, żeby tam przeniesiono z domu potrzebne rzeczy, udał się do adwokata.
Powietrze było chłodne, jak zwykle po deszczach i burzach wiosennych. Niechludow zmarzł w letnim paltocie, więc przyśpieszał kroku, aby się ruchem rozgrzać. Idąc, porównywał to, co widział na wsi, z tem, co się oczom jego przedstawiało w mieście. Przechodząc koło sklepów z rybami, mięsem i gotową odzieżą, podziwiał rumianych i wypasionych sklepikarzy, dziwny stanowiących kontrast z mizerną i nędzną wiejską ludnością. Tak samo wypasieni byli dorożkarze, grubi w karku, potężni w barach i lędźwiach, z ogromnemi guzami w stanie. Tęgie chłopy i rozrosłe znajdowały się pomiędzy szwajcarami w czapkach z galonem, niby dragony wyglądały pokojówki w fartuszkach, a już nadewszystko tędzy dorożkarze I-ej klasy, z podgolonym karkiem, rozparci na kozłach, patrzący z lekceważeniem i pogardą na przechodniów.
— Więc to ciż sami chłopi bezrolni, wędrujący ze wsi do miasta? — pytał sam siebie.
Jedni z nich trafili na przyjazne okoliczności i obecnie udają panów, drudzy, zamiast poprawy losu, trafili z deszczu pod rynnę. Do tych ostatnich należeli szewcy, pracujący w oknie sutereny jednego z domów, praczki zmęczone i mizerne, stojące przy baliach niedaleko okien, przez które buchała para z gorących mydlin — i ci dwaj malarze pokojowi, w fartuchach, zawalani farbą, których mijał na chodniku, chudzi, zmęczeni, nieśli wiadro z farbą i postawiwszy je na ziemi, łajali się wzajemnie.
Dalej spotykał po drodze poczerniałych i brudnych furmanów, oberwanych i opuchłych żebraków i żebraczki z dziećmi, proszące o jałmużnę na rogach ulic. Podobne twarze widać było przez okna garkuchni, a pomiędzy tymi przygodnymi gośćmi z poczerwieniałem licem, przesuwała się służba w białych fartuchach, a na ulicę dochodził gwar zmieszanych głosów i pijane hulaszcze pieśni.
— Poco oni tu przyszli? — pytał Niechludow, wdychając razem z pyłem ulicznym przyskwar i swąd starego masła i przykrą woń świeżej farby.
Na nierównym bruku wozy ładowne łomem żelaznym, huczały tak niemiłosiernie, że aż dzwoniło w uszach i przewracało się w głowie. Chcąc wyminąć prędzej przykry hałas, przyspieszył kroku, wtem usłyszał wymówione swoje nazwisko. Zatrzymał się i ujrzał przed sobą w perelotce, zaprzężonej dzielnym rysakiem, wojskowego, z podkręconemi do góry wąsami, z twarzą pełną i świecącą, który w uśmiechu okazywał niezwykle białe zęby.
— Niechludow — czy mnie wzrok nie myli?
Niechludow patrzył zadowolony.
— Szenböck! — zawołał radośnie. — Ale zaraz pomiarkował, że nie było z czego się cieszyć. Był to ten sam Szenböck, co wstąpił po niego do ciotek, jadąc na wojnę. Niechludow nie widział go od tej pory, ale słyszał, że pomimo ogromnych długów, dziwnym sposobem żył ciągle w kółku bogatych ludzi. Miał i obecnie tęgą i wesołą minę.
— No, jakież to szczęście, żem cię złapał. Nikogo niema w mieście. Postarzałeś, kochanku — rzekł, wysiadając z dorożki. — Poznałem cię tylko po chodzie. Pójdziemy razem na obiad. Gdzież tu u was można zjeść jako tako?
— Nie wiem, czy czas znajdę — rzekł Niechludow, myśląc tylko o tem, jakby się uwolnić od kolegi, nie obraziwszy go. — Cóż cię tu sprowadza?
— Interesy, mój drogi, interesy opieki do tyczące. Jestem opiekunem. Prowadzę interesy Siemianowa, wiesz, magnat. Rozrzedzenie mózgu, a ziemi 54 tysiące dziesięcin — rzekł z miną tryumfującą, jakby sam był dziedzicem tych olbrzymich włości. — Interesy zagmatwane. Ziemię dzierżawili chłopi. Nic nie płacili. Zaległości zebrało się 80 tysięcy. Zmieniłem wszystko w ciągu roku, dałem opiece 70% więcej dochodu. No cóż? Chwacko! — przemówił z przechwałką.
Niechludow zrozumiał obecnie, jakiem jest źródło dochodu Schenböcka.
— Jakby się od niego uwolnić? — myślał, patrząc na wypasłą, świecącą twarz, sterczące, wypomadowane wąsy i słuchając gadaniny o dochodach, procentach i dobrej restauracyi.
— Więc gdzie pójdziemy na obiad?
— Nie mam dziś chwili czasu — rzekł Niechludow, patrząc na zegarek.
— Więc słuchaj. Wieczorem wyścigi. Będziesz?
— Nie, nie będę.
— Przyjedź. Swoich koni nie mam, ale trzymam za Grzesiem. Pamiętasz. Konie dobre. Przyjeżdżaj, pójdziemy razem na kolacyę.
— Nie jadam kolacyi — rzucił Niechludow, uśmiechając się.
— Cóż znowu? Gdzie idziesz teraz? Podwiozę cię.
— Do adwokata. Zaraz na rogu mieszka.
— A wiem. Coś tam masz jakiegoś w więzieniu. Mówili mi Korczaginowie — rzekł, śmiejąc się Szenböck. — Wyjechali już. Co takiego? Opowiedz.
— Tak jest rzeczywiście. Ale gdzież opowiadać na ulicy.
— Wiem, wiem. Zawsze byłeś dziwakiem. Więc słowo — przyjedziesz na wyścigi?
— Nie mogę... i nie mogę i nie mam ochoty... Nie gniewaj się na mnie, mój kochany.
— Gniewać się! Gdzie stoisz? — I twarz jego spoważniała, namyślał się, jakby chciał coś przypomnieć. W tym wyrazie twarzy była jakaś bezmyślność i tępość umysłu.
— Zimno — paskudnie, co?!
— Tak, tak.
— Sprawunki masz? — spytał, zwracając się do dorożkarza.
— Bywaj zdrów, bardzo mi przyjemnie, żem cię spotkał — rzekł Szenböck. I ścisnąwszy krzepko rękę Niechludowa, siadł w dorożkę, machając przed opasłą twarzą ręką w białej, zamszowej rękawiczce i uśmiechając się z przyzwyczajenia.
— Czyż ja rzeczywiście byłem takim? — myślał Niechludow, idąc do adwokata.
— Jeśli nie byłem zupełnie takim, to chciałem być czemś podobnem i w ten sposób zamierzałem przepędzić cale życie.
Adwokat przyjął natychmiast Niochludowa i rozgadał się o sprawie Mienszowych, którą przejrzał i zadziwił się bezpodstawnością oskarżenia.
— Szczególna sprawa! Być może, iż sam właściciel podpalił się, aby wziąć ubezpieczenie, ale co ważniejsza, że wina Mienszowych niedowiedziona. Niema żadnych dowodów, ani poszlak...
To zbyteczna gorliwość sędziego śledczego i niedbalstwo prokuratora. Jeśli tylko sprawa będzie sądzona tu, wygram i żadnego honoraryum nie chcę. Prośbę Teodozyi Biriukowej na imię Najwyższe — napisałem, jeśli pan jedzie do Petersburga, weź pan, podaj, poproś. A inaczej, zapytają tylko i nic nie zrobią. Więc postaraj się pan u osób mających stosunki w komitecie próśb. Więc już wszystko?
— Jeszcze nie — piszą mi...
— Eh, to pan jesteś niby lejek, przez który płyną wszystkie prośby z zamku. To już za wiele.
— Ależ to szczególna sprawa. Opowiem w krótkości.
— Cóż takiego dziwnego?
— Wszystko. Rozumiem uriadnik... Ale prokurator przecież, to człowiek nie głupi.
— Tu piesek zakopany! Właśnie... Pan myślisz, że prokuratorzy i sędziowie to ludzie rozumni i liberalni! Może kiedyś byli nimi, ale nie teraz. To czynowniki, myślący tylko o dniu 20-tym każdego miesiąca, kiedy im pensyę wypłacają.
Bierze pensyę, pensya mu nie wystarcza i to całe zajęcie i kłopot cały. Na tem gruntują się wszelkie przekonania i zasady. Będą oskarżać, sądzić, wysyłać do katorgi, kogo pan chcesz. Ja zawsze mówię do członków sądu, że czuję dla nich wdzięczność, bo gdyby nie ich. przyrodzona dobroć, wszyscybyśmy gnili w więzieniu. A każdego z nas pozbawić praw i wysłać do miejsc mniej oddalonych, to rzecz niezmiernie łatwa i prosta.
— Jeśli więc wszystko zależy od samowoli prokuratora, od osobników, mogących zastosować lub nie zastosować literę prawa — po jakiegoż licha sądy?
Adwokat śmiał się do rozpuku.
— Panie, cudowne pan stawia zapytanie! To, proszę pana, filozofia! Można i o tem gadać. Przyjedź pan w sobotę. Spotka pan u mnie uczonych, literatów, artystów. Wtedy pogadamy o „zadaniach ogólnych” i „kwestyach społecznych” — rzekł adwokat, ze szczególnie ironicznym patosem wymawiając „ogólne zadania.“ — Pan moją żonę zna. Więc proszę bardzo. W sobotę.
— Będę się starał — rzekł Niechludow, myśląc w duchu, że jeżeli o co będzie się starał, to o to, ażeby nie być u adwokata na zebraniu uczonych, literatów i artystów, i nie słuchać rozpraw na temat ogólnych zadań i celów społecznych. Śmiech, z jakim przyjął adwokat słowa Niechludowa o powołaniu i znaczeniu sądów, ton, z jakim mówił „o filozofii“ i „kwestyach społecznych“, dał mu już wyobrażenie, jak pojmują ludzie tej sfery, stanowisko i zadania obywatelskie. Dosyć miał takiego świata i takich ludzi i takich pojęć, jakie Szenböck głosił i jemu podobni. Ale nie ciągnęło go nic i obcym mu był ten krąg społeczny, w którym obracał się adwokat i jego przyjaciele.




XI.

Niechludow wziął dorożkę i pojechał do więzienia. Dorożkarz, jakieś dobre i rozmowne człeczysko, na rogu ulicy pokazał mu dom nowo budujący się.
— Jaki domek wybudowali — rzekł, jakby sam brał udział w tem i pysznił się tą budową.
Rzeczywiście dom był olbrzymi i dziwacznego stylu. Rusztowania drewniane, spajane żelazem, i mocny parkan oddzielały dom od ulicy. Tłumy robotników pracowały przy budowie, ciosając kamień, nosząc cebrzyki pełne, znosząc puste.
Jakiś otyły i strojny jegomość, stojąc na dole, wydawał rozkazy słuchającemu z uwagą głównemu majstrowi murarskiemu. Obok przez bramę wjeżdżały wozy z materyałami i wyjeżdżały puste.
Tam na wsi baby nie mogą sobie dać rady z gospodarstwem, ziemia bez rąk, dzieci chorują i mrą, a te bydlęta stawiają dom na licha, nieprzydatny, dla jakiegoś bezpożytecznego społeczeństwu głupca — myślał Niechludow.
— Lichy domina — rzekł sam do siebie.
— Jakto lichy? Tylu ludzi przy nim zarabia. Dobry dom!
— Ale co znaczy i co warta jest taka robota?
— Widać potrzeba, kiedy budują — rzekł dorożkarz. — Naród zarabia!
Na ulicy był taki hałas, że rozmawiać było trudno. Skoro jednak dorożkarz z bruku zjechał na drogę bitą, zwrócił się do Niechludowa:
— A co tego ludu teraz do miasta wali, to strach. Proszę patrzyć — rzekł, wskazując na artel robotniczy, niosący piły, topory, kożuchy i worki na plecach.
— Czyż więcej idą, niż poprzednich lat?
— Ani porównania! Tak pchają się wszędzie, że rozpacz czysta. Gospodarze przebierają w ludziach, jak w ulęgałkach. Wszędzie pełno.
— Dlaczegóż tak?
— Rozmnożyli się. Nie mają gdzie się mieścić.
— Więc cóż, że się rozmnożyli? Czemu nie pracują na wsi?
— Niema co we wsi robić. Ziemi niema.
— Czyżby wszędzie działo się toż samo — pomyślał i zaczął wypytywać dorożkarza o to, ile w ich wiosce ziemi, ile on sam ziemi posiada i dlaczego mieszka w mieście?
— Ziemi jest dziesięcina na głowę. W domu są brat i ojciec. Drugi brat w wojsku służy. Rządzą się niczego. Ale i brat chciał iść do Moskwy.
— A ziemi zadzierżawić nie można?
— Gdzie tam dostać dzierżawę! Dziedzice dawno puścili swoje. Wszystko nabyli kupcy. A oni nie sprzedadzą, sami obrabiają. Naszą wioskę Francuz jakiś kupił. Sam gospodaruje i koniec.
— Jaki Francuz?
— Dufare, może pan słyszał. Robił peruki aktorkom. Dobry interes, pieniędzy nabrał. Od panienki naszej kupił cały majątek. Teraz on naszym dziedzicem. Jeździ po nas, jak po burej suce. Ale żona jego ruska, taki pies, że nie daj Boże! Obdziera naród ze skóry. Taka bestya. Ale otóż i zamek. Gdzie podwieźć, czy pod bramę? Nie puszczają tędy.




XII.

Z obawą w sercu dzwonił Niechludow u bramy, myśląc o tem, jaką teraz Kasię zobaczy.
Wyszedł intendent i oświadczył, że Masłowa znajduje się obecnie w szpitalu, tam więc udał się Niechludow. Dobroduszny stróż starowina puścił go zaraz i dowiedziawszy się, kogo żąda, wskazał oddział dziecinny.
Młody doktór, silnie karbolem przesiąknięty, zapytał księcia ostro, kogo żąda. Czynił on ulgi aresztantom i ztąd miał ciągłe zatargi z władzą. Więc obawiał się, czy Niechludow nie będzie żądał czegoś prawem wzbronionego; udawał gniewliwego.
— Tu niema kobiet, to oddział dziecinny — mówił.
— Wiem. Ale tu jest posługaczka, przysłana z więzienia.
— Jest dwie. Z którą pan widzieć się pragnie?
— Z Masłową — rzekł Niechludow — jadę do Petersburga, żeby podać prośbę o kasacyę. I chciałem oddać tę fotografię — rzekł, wyjmując kopertę z kieszeni.
— To można — rzekł doktór łagodnie.
I zwracając się do staruszki w białym fartuchu, kazał zawołać aresztantkę Masłową.
— Może pan zechce usiąść, albo przynajmniej wejść do poczekalni?
— Dziękuję panu.
I korzystając z dobrego usposobienia dok tora, zapytał, jak się sprawuje Masłowa w szpitalu.
— Owszem, sprawuje się nieźle, zwłaszcza, zważywszy okoliczności, w jakich się znajdowała. Ale otóż i ona.
Ze drzwi bocznych wyszła staruszka w fartuchu, a za nią dążyła Masłowa. Miała na sobie biały fartuch, a na głowie chusteczkę, pokrywającą włosy. Dojrzawszy Niechludowa, drgnęła, zatrzymała się, nachmurzyła, a następnie szybkim krokiem podeszła ze spuszczonemi oczyma.
Nareszcie z niejakiem wahaniem podała mu rękę i zarumieniła się. Niechludow nie widział jej od ostatniej rozmowy, kiedy się tak uniosła. Ale obecnie była całkiem inną. I wyraz twarzy miała jakiś zażenowany i, jak się zdawało Niechludowowi, nieprzychylny dla niego. Powiedział jej, że jedzie do Petersburga i podał jej kopertę z fotografią, którą przywiózł z Panowa.
— Znalazłem w Panowie dawną fotografię. Może to pani sprawi przyjemność. Proszę przyjąć.
Spojrzała na niego pytającym wzrokiem, jakby chciała powiedzieć: „a to na co?”
Milcząc, wzięła kopertę i schowała za fartuszek.
— Widziałem ciotkę pani — rzekł.
— Widział pan? — odpowiedziała obojętnie.
— Dobrze pani tu?
— Owszem, dobrze.
— Nie ciężko?
— Nie. Jeszcze się nie przyzwyczaiłam.
— Bardzo jestem kontent. Zawsze tu lepiej, niż tam.
— Gdzie „tam?” — i twarz jej pokryła się rumieńcem.
— Niż w więzieniu.
— A dlaczegóż ma być lepiej?
— Ludzie lepsi tu. Niema tu takich.
— Tam dużo dobrych ludzi.
— Meńszowych, zdaje się, uwolnię. Starałem się o to.
— Daj Boże, taka poczciwa starowina — i uśmiechnęła się.
— Jadę do Petersburga. Sprawa pani będzie sądzona wkrótce, i spodziewam się...
— Zmienią? gdzie tam zmienią? Zresztą teraz wszystko jedno.
— Dlaczegóż teraz?
— Tak... już... — rzekła, patrząc mu pytająco w oczy.
— Nie rozumiem, dlaczego pani wszystko jedno. Dla mnie przeciwnie. Zawsze jestem gotów zrobić to, co powiedziałem.
Spojrzała mu w oczy, a twarz jej zajaśniała radością. Ale usta mówiły inaczej, niż oczy
— Napróżno pan to wszystko mówi.
— Mówię dlatego, żebyś pani wiedziała.
— O tem wszystkiem już mówiliśmy i niema co mówić więcej — rzekła, wstrzymując uśmiech.
W oddziale zrobił się ruch, słychać było płacz dziecka.
— Wołają mnie — rzekła, oglądając się niespokojnie.
— Bądź pani zdrowa — rzekł.
Udała, że nie widzi podanej ręki i zwróciwszy się szybko, pobiegła po chodniku korytarzowym.
— Co się z nią dzieje, jaka w niej odbywa się zmiana, co ona myśli, co czuje? — pytał Niechludow. — Czy mnie pragnie doświadczyć, czy rzeczywiście darować nie może? Co chce powiedzieć i czego nie może. Czy lepsza teraz dla mnie, czy gorsza?
Tak zapytywał sam siebie Niechludow, ale nie znajdował odpowiedzi. To tylko wiedział, że Kasia zmieniła się, że w głębi jej duszy odbywała się jakaś praca, a to zjawisko łączyło go więcej nietylko z nią, ale z imieniem Tego, za przyczyną Którego ta przemiana spełniała się.
Masłowa, powróciwszy na salę dziecinną, gdzie stało ośm łóżek, zaczęła, wedle rozporządzenia siostry, prześciełać pościel. Przechyliwszy się zbytnio nad łóżkiem, na ślizkiej posadzce obsunęła się i tylko co nie upadła. Patrzący na to podwiązany rekonwalescent mały chłopczyna, zaśmiał się. Masłowa wybuchnęła śmiechem głośnym, Śmiech udzielił i dzieciom.
Siostra burknęła gniewnie.
— Co się tak ryzasz? Myślisz, że tam jesteś, gdzieś była? Ruszaj po jadło!
Kasia zamilkła i wziąwszy naczynie, poszła, gdzie jej kazano. Ale spojrzawszy na podwiązanego chłopczynę, któremu nie kazano śmiać się, znów pocichu zachichotała.
Kilka razy podczas dnia wysuwała z koperty fotografię, aby na nią popatrzeć. Ale dopiero wieczorem, gdy pozostała sama z posługaczką w ich pokoiku, wyjęła całkiem z koperty fotografię. I długo, długo patrzyła, każden rozglądając szczegół i twarzy, i ubrania, i schodków ganku, i tych krzaków, na tle których rysowały się postacie fotografowanych.
Nie mogła nacieszyć się, patrząc na tę zblakłą, pożółkłą kartkę, widząc się na niej taką młodą, taką ładną, z kręcącemi się naokoło czoła włosami.
Nawet nie spostrzegła, gdy towarzyszka jej weszła do izdebki.
— Co to takiego, to on ci dał? — zapytała dobroduszna, tłusta posługaczka, pochylając się nad fotografią.
— Czy to ty jesteś?
— A któżby miał być — śmiejąc się, rzekła Kasia, patrząc, w twarz posługaczki. — A ten kto? To pewnie on sam? A to jego matka?
— Ciotka. A mnie tyś nie poznała?
— Gdzieby zaś. Nigdy w życiubym nie poznała. Całkiem inna twarz. Przecie to już z dziesięć lat temu.
— To nie lata, ale życie — rzekła Kasia, i wnet znikło jej ożywienie i wesołość. Twarz zachmurzyła się i głęboka bruzda zarysowała się między brwiami.
— Cóż, przecież miałaś życie lekkie.
— Lekkie — rzekła Kasia, zamykając oczy i kiwając głową. — Oj lekkie, od katorgi gorsze.
— Co znowu, dlaczego?
— Dlaczego? Od 8-ej wieczorem do 4-ej rano, i to dzień w dzień.
— Więc czemuż nie rzucają takiego życia?
— Chcą porzucić, ale trudno. Ale co tam mówić! — zawołała, zerwała się, rzuciła fotografię do szuflady w stoliku i przemocą wstrzymując łzy, wybiegła na korytarz, trzaskając drzwiami. Patrząc na fotografię, czuła się taką, jaką widziała się na obrazku, marzyła o tem, jak była szczęśliwą i jakby z nim szczęśliwą być mogła.
Słowa posługaczki przypomniały jej teraźniejszość. Przypomniały jej całą grozę tego życia, które wtenczas pojmowała choć mętnie, a nie pozwalała sobie pojąć i zrozumieć jasno. Teraz przypomniała sobie wszystkie te noce straszne, a osobliwie jedną zapustną noc. Przypomniała sobie, jak w dekoltowanej, czerwonej, jedwabnej sukni, pobryzganej winem, ze wstążką czerwoną w zwichrzonych włosach, zmęczona, oszołomiona, pijana, pożegnawszy gości około drugiej w nocy, przysiadła się do chudej, z twarzą pełną pryszczy akompaniatorki na fortepianie i skarżyła się na ciężki los i przykre życie. Chuda akompaniatorka również mówiła, że jej się takie życie i zarobek taki sprzykrzyły, zbrzydły, że chce to rzucić. Podeszła do nich przyjaciółka, Klara, i postanowiły wszystkie trzy razem wyrwać się z tego piekła. Miały się rozejść, wtem powstał hałas i gwar, przybyli pijani goście. Skrzypek zagrał ritournellę, akompaniatorka przegrała na fortepianie jakąś wesołą pieśń rosyjską w takt pierwszej figury kadryla. Mały pijany człeczek, we fraku i białym krawacie, pochwycił Kasię. Drugi jakiś brodaty tłuścioch, także wyfrakowany, złapał Klarę.
I kręcili się długo, skakali, tańczyli, krzyczeli i pili na zabój. I w ten sposób: rok, dwa, trzy.
A kto tego przyczyną? On! zawsze on! I nienawiść dawna odżyła, chciało jej się wymyślać, urągać, szydzić, czynić wyrzuty. Żałowała, że opuściła sposobność, aby raz jeszcze wypowiedzieć, że go zna, że mu nie ulegnie, że nie pozwoli, aby ją teraz na swoją rzecz wyzyskiwał moralnie, jak kiedyś z jej cnoty, z jej ciała skorzystał. Nie pozwoli, żeby teraz była ofiarą jego wspaniałomyślności. Zachciało jej się wódki... I wypiłaby wódki, choć dała słowo, że pić nie będzie. Ale tu wódki nigdzie dostać nie można było, chyba od felczera, a felczera bała się, bo zaczął ją napastować. A wszelki stosunek z mężczyznami był jej obecnie wstrętnym.
Posiedziawszy chwilę na ławce w kurytarzu, wróciła do izdebki i nie odpowiadając na pytania posługaczki, płakała długo, długo nad swojem życiem zmarnowanem, nad zagubioną, zatraconą dolą swoją.




XIII.

W Petersburgu Niechludow miał do załatwienia kilka interesów. Najpierw podać prośbę Hasłowej do senatu, dalej sprawę Teodozyi Biriukowej w komitecie próśb, następnie uwolnienie Szustowej, a nareszcie wyrobienie pozwolenia na zobaczenie się matki z synem uwięzionym w fortecy, o co prosiła go również Wiara Bogoduchowska.
Niechludow, poznawszy obecnie lepiej stosunki wiejskie, przyjrzawszy się tylu niedolom ludzkim, czuł wstręt do tego świata wyzyskującego na korzyść garści leniwców i rozpustników pracę i łzy milionów żyjących w trudzie ciężkim, a jeszcze cięższej niewoli i niedoli. Pogardzał życiem tych jednostek, życiem występnem i okrutnem.
A przecież do tego zaklętego koła ciągnęły go nazwy czajenia z przeszłości, ciągnęły związki rodzinne i towarzyskie, a co najważniejsze, że aby pomódz i Kasi i wszystkim, co cierpieli niewinnie, trzeba było prosić łaski i poparcia u ludzi tej sfery, których nietylko szanować nie mógł, ale na których oburzał się i pogardzał nimi.
W Petersburgu zajechał do ciotki swej hrabiny Czarskiej, żony byłego ministra, a tem samem trafił w samo serce arystokratycznego świata.
Nie było to przyjemnem, ale inaczej zrobić było niepodobna. Stojąc w hotelu, byłby obraził ciotkę.
Zresztą ciotka miała rozległe stosunki i mogła mu być wielce pożyteczną.
— Cuda o tobie słyszę — mówiła hrabina, częstując go kawą zaraz skoro przyjechał. — Vous pasez pour un Hovard. Opiekujesz się więźniami. Jeździsz po kryminałach. Starasz się o poprawę upadłych.
— Ależ ani myślę o tem!
— Cóż?... to bardzo dobrze. Tylko jest jakaś w tem romantyczna historya. Opowiadaj zaraz.
Niechludow opowiedział całe zajście z Kasią, wszystko jak było.
— Pamiętam. Helenka, Panie, świeć nad jej duszą, coś mi mówiła o tem. Podobno ciotki chciały cię żenić ze swoją wychowanką (hrabina nienawidziła ciotek z Panowa). To ona... Elle est encore jolie?
Ciocia Katarzyna Iwanowna była to 60-cio — letnia tęga, energiczna i gadatliwa kobieta. Wysoka, zaokrąglona, miała maleńkie czarne wąsiki. Niechludow bardzo ją lubił i od dzieciństwa wielbił jej wesołość i rzutkość.
— Ciociu kochana, to wszystko skończone. Chciałem jej dopomódz, bo skazana niewinnie, jam winien, że ją los taki spotkał. Dlatego czuję się w obowiązku zrobić wszystko, co potrafię.
— Ależ mnie mówiono, że się chcesz z nią ożenić.
— Jabym chciał, ale ona nie chce.
Katarzyna Iwanowna popatrzyła z podziwem na kuzyna. Wnet twarz jej zmieniła się i osiadł na niej wyraz zadowolenia.
— Ona mądrzejsza od ciebie. Ach, jakiś ty głupiec! I tybyś się z nią ożenił?
— Stanowczo!
— Po tem wszystkiem, czem ona była?
— Tembardziej. Wszak ja jestem tego powodem.
— Nie. Ty jesteś poprostu narwaniec. Ja cię dlatego tak kocham, żeś taki narwaniec. Ty przecież wiesz, jak to pasuje. Alinka ma znakomity przytułek Magdalenek. Byłam tam. Jakież one wstrętne! Myłam się, a nawet wzięłam kąpiel. Ale Alinka corps et âme tem zajęta. Więc tam oddamy i tę twoją. Jeżeli ją kto ma poprawić, to tylko Alina.
— Ależ ona skazana na katorgę. Ja po to przyjechałem, żeby wyrok zmienić. To moja pierwsza prośba do cioci.
— Otóż masz, gdzież ta sprawa będzie?
— W senacie.
— W senacie. To mój kuzynek Lewuszka w senacie. Ale on chyba w departamencie heroldyi. A z tych dzisiejszych nie znam nikogo. Wszystko to same śmiecie, albo Niemcy: Ge, Fe, De — tout l’alphabet — albo jakieś Iwanowy, Siemionowy, Nikityny, albo Iwaneńko, Simoneńko, Duraczeńko dla odmiany. Ale ja powiem mężowi. On ich zna wszystkich. Zaś ty mu wytłómaczysz, bo on mnie nigdy pojąć nie może. Cokolwiek mu powiadam, mówi, że mnie zupełnie nie rozumie. C’est un parti pris. Wszyscy rozumieją, tylko on nie rozumie!
W tej chwili lokaj w pończochach przyniósł list na tacy.
— Akurat od Alinki. Zobaczysz i Kiesewettera.
— Któż to jest Kiesewetter?
— Kiesewetter. Zobaczysz, kto to taki. On tak mówi, że najbardziej zatwardziali grzesznicy padają na kolana, płaczą i czynią żal za grzechy.
Hrabina Katarzyna Iwanowna, jakkolwiek wprost było to przeciwnem jej naturze i charakterowi, była zagorzałą stronniczką tej nauki, wedle której uznawano, że cała istota Chrystyanizmu zawarta jest w wierze w odkupienie.
Jeździła na zebrania, gdzie wygłaszano ową modną naonczas naukę, i zbierała u siebie wierzących. Nie zważając, że wedle tej nauki odrzucano wszelkie obrządki, obrazy i tajemnice wiary, hrabina we wszystkich pokojach, a nawet nad łóżkiem w sypialni, miała obrazy święte (ikony) i spełniała wszelkie obrzędy Kościoła, nie znajdując w tem żadnego przeciwieństwa.
— Żeby twoja Magdalena posłuchała Kiesewettera, zarazby się nawróciła. Bądźże wieczorem w domu koniecznie. Posłyszysz Kiesewettera. To zadziwiający człowiek, natchniony!
— Mało mnie to interesuje ma tante.
— Powiadam ci, bardzo zajmujące. Przyjedź koniecznie. Ale mów, co chcesz jeszcze odemnie. Videz votre soc.
— Mam jeszcze interes w fortecy.
— W fortecy? Mogę ci dać bilet do barona Kriegsmutha. C’est un trés-brove komme. Przecież ty go znasz. Kolega twojego ojca. Il donne dans le spiritisme. To bagatela. Dobry człowiek. Cóż ci tam potrzeba?
— Chciałbym prosić, żeby pozwolił zobaczyć się matce z synem, co tam jest uwięziony. Ale mnie mówiono, że to nie zależy od Kriegsmutha tylko od Czerwiańskiego.
— Czerwiańskiego nie lubię, ale to mąż Maryetty. Można ją poprosić, ona to dla mnie zrobi. Elle est tres gentille.
— Jeszcze muszę prosić za jedną kobietą. Siedzi, kilka miesięcy i nikt nie wie, za co.
— Sama musi najlepiej wiedzieć, za co. One bardzo dobrze wiedzą. Te krótko ostrzyżone wiedzą.
— Ja tam wiem tylko, że cierpią. Ciocia chrześcianka, wierzy w Ewangielię, a tak nie ma litości.
— To nic nie przeszkadza. Ewangelia Ewangelię, a czego nie lubię, to nie lubię. Gorzejby było, żebym udawała, że kocham nihilistów, a przedewszystkiem strzyżone nihilistki, kiedy ja ich nie znoszę.
— Dlaczegóż ich ciocia nie znosi?
— Po co lezą nie w swoje rzeczy. To nie kobiece sprawy.
— A Maryetta może się mieszać...
— Maryetta? Maryetta, Maryetta. A to Bóg wie kto. Pędziwiaterkiewicz i wszystkich nauczać rozumu pragną.
— Nie koniecznie uczyć, chcą poprostu pomagać ludowi.
— Wiedzą bez nich, komu pomagać trzeba a komu niepotrzeba.
— Ależ lud cierpi niedostatek. Dopiero co powróciłem ze wsi, czyż to się godzi, aby chłop pracował tak ciężko i przymierał głodem, a my żebyśmy mieli na wszelakie zbytki.
— A cóż ty chcesz, żebym ja robiła i nic nie jadła?
— Ja nie chcę, żeby ciocia nic nie jadła — rzekł, śmiejąc się, Niechludow — ale chcę, żeby wszyscy pracowali i wszyscy jedli.
Ciotka znów pochyliwszy czoło, patrzyła na niego z ciekawością.
Mon cher, vous finirez mal — rzekła.
— A to dla czego?
W tej chwili wszedł mąż hrabiny Czarskiej, były minister.
— Dymitr! jak się masz, kiedy przyjechałeś — rzekł, nadstawiając mu wygolony policzek.
Milcząc, pocałował żonę w czoło.
Non, il est impayable — rzekła hrabina, zwracając się do męża. — Każę mi iść prać do rzeki i jeść kartofle. Głupiec niesłychany, ale ty, kochanku, zrób dla niego wszystko, o co cię poprosi. Straszny narwaniec — rzekła. — Ale czyś słyszał? Mówią, że Kameńska tak zrozpaczona, że obawiają się o jej życie. Warto, żebyś pojechał do niej — rzekła do męża.
— Tak to okropne — rzekł mąż
— Idźcież, pogadajcie z sobą, bo muszę odpisać na listy.
Zaledwie Niechludow wyszedł do drugiego pokoju, kiedy zawołała na niego:
— Więc napisać do Maryetty?
— Bardzo proszę, kochana ciociu.
— Więc ja pozostawię en blanc, co ci potrzeba o tej ostrzyżonej, a ona każę swojemu mężowi zrobić. I on zrobi. Nie myśl, że ja jestem zła. Ja nie lubię tych twoich protégées, ale je ne leur veux pas de mal. Niech ich Pan Bóg ma w swej opiece. Idź już, idź. A wieczorem bądź w domu. Usłyszysz Kiesewettera. Pomodlimy się. I jeśli tylko nie będziesz się sprzeciwiał ça vous fera beaucoup de bien. Ja wiem. I ty i Helenka bardzoście to zaniedbali. Więc do zobaczenia.




XIV.

Hrabia Iwan Michajłowicz był dymisyonowanym ministrem i człowiekiem ustalonych zasad. Zasady zaś grafa Iwana zależały na tem, że jako ptak robakami się karmi, porosły jest pierzem i puchem i po powietrzu latać może, tak samo i on jako hrabia powinien jadać drogie potrawy, przyrządzone przez doskonale płatnych kucharzy, powinien nosić wytworną odzież, jeździć spokojnemi i chodnemi końmi, i wszystko to powinno być na jego rozkazy. Prócz tego, hrabia Iwan miał to niezachwiane przeświadczenie, że jeśli otrzymywać będzie ze skarbu państwa jak najwięcej i z najrozmaitszych dał pieniędzy, im więcej orderów jego pierś i wszelkie możliwe do zawieszania tych oznak honorowych miejsca przyozdobi, im częściej widywać się będzie z wysoko postawionemi osobami płci obojej, tem będzie lepiej dla niego i świata.
Wszystko zaś, po za obrębem tych dogmatów będące, nie miało dla grafa Iwana ani żadnego znaczenia, ani żadnego interesu. Mogło być tak, albo inaczej, to mu zupełnie wszystko jedno. Wedle zasad tej wiary, graf Iwan Michajłowicz żył i działał w Petersburgu lat czterdzieści, a po czterdziestu latach zasiadł w fotelu ministra. Przymioty dzięki, którym otrzymał hrabia tak wysokie dostojeństwo, były następujące.
1) Mógł jako tako pojmować sens przedstawionych mu papierów, i istotę praw i przepisów obowiązujących, potrafił również ladajako napisać przystępne dla jego średniego rozumienia referaty, i w tych wypracowaniach, zresztą nic niewartych, błędów ortograficznych nie popełniał.
Po drugie: Nadzwyczaj był postawny. Gdzie było tego potrzeba, mógł wyobrażać typ dumy, niedostępności i wielkości, a gdzie znów tego było potrzeba, potrafił być miłym i popularnym.
Po trzecie: Żadnych stałych zasad, przekonań nie posiadał, tak moralnych, jak i państwowych. Dlatego ze wszystkimi był w zgodzie, jeśli tego było potrzeba, a mógł być i w niezgodzie, jeśli tego wymagała sytuacya. Postępując w ten sposób, pilnie baczył, aby ton został zawsze utrzymanym, żeby nie było jawnych sprzeczności z samym sobą. Czy zaś te postępki były moralne, czy niemoralne, czy z tego wyniknie pomyślność i dobro, czy przeciwnie, olbrzymia szkoda dla Cesarstwa Wszechrosyi i całego świata, to mu było zupełnie wszystko jedno. Takie sprawy nic a nic go nie obchodziły.
Skoro został ministrem nietylko wszyscy, co od niego zależeli — a było takich ludzi mnóstwo — ale nawet osoby postronne i on sam, rzecz naturalna, żywili to przekonanie, że graf Iwan to dzielna głowa i wybitny mąż stanu.
Ale gdy nadeszły inne czasy, skoro nic nie zrobił, nic nie pokazał, nic nie zbudował, i siłą walki o byt, inni tyleż co i on warci, choć umiejący pisać papiery czynownicy, wysadzili go i musiał ze służby ustąpić, wtedy stało się jasnem, że graf Iwan nietylko nie jest mądrym, ale nawet bardzo ograniczonym i bez należytego wykształcenia człowiekiem, że jest przytem strasznie zarozumiałym, a głowa tępa, zdolna zaledwie wznieść się do poziomu artykułów, pomieszczanych we wstecznych dziennikach zachowawczych.
Okazało się, że niczem się nie różnił od równie ograniczonych, głupich, zacofanych i zarozumiałych czynowników, tych właśnie, co go podminowali i wysadzili. Nawet sam to zrozumiał doskonale, ale to nie zachwiało w niczem przekonania, że powinien każdego roku dostawać masę skarbowego grosza i coraz to nowe ordery.
Hrabia Iwan Michajłowicz wysłuchał Niechludowa tak samo, jak zwykł był słuchać raportów naczelnika kancelaryi, a wysłuchawszy powiedział, że mu da dwa listy. Jeden do senatora Wolfa w departamencie kasacyjnym.
— Różnie mówią o tym Wolfie, ale dans tous tes cas c’est un homme tres comme il faut — rzekł hrabia. On ma dla mnie pewne obowiązki i zrobi, co tylko możną.
Drugi list dal hrabia do osoby wpływowej w komitecie próśb. Sprawa Teodozyi Biriukowej bardzo zajęła hrabiego. Skoro Niechludow oświadczył, że chciał napisać o tem do osoby zajmującej wysokie stanowisko, hrabia rzekł, że jest to sprawa rzeczywiście wzruszająca i możnaby o tem przy sposobności opowiedzieć. Ale napewno obiecywać nie mógł. Niech prośba idzie drogą właściwą.
— A jeśli wydarzy się sposobność — rzekł, pomyślawszy chwilkę — jeśli zaproszą na petit comité, to może być, że powie.
Dostawszy oba bileciki od hrabiego i bilet do Marietty od ciotki, Niechludow udał się natychmiast do wskazanych osób.
Najpierw pojechał do Marietty.
Znał ją jeszcze podlotkiem, jako córkę niezamożnej arystokratycznej rodziny. Wiedział, że wyszła za karyerowicza, o którym słyszał wiele różnych rzeczy. Przykro mu było udawać się po protekcyę do człowieka, którego szanować nie mógł. Ale cóż było robić? Interes — interesem. Wpadał przytem mimowoli w nastrój tego świata, w jakim żył lat tyle. Czuł, że się do niego zastosowuje, i dziś rozmawiając rankiem z ciotką, już pozwalał sobie żartować z wielu poważnych rzeczy. Wogóle Petersburg wywierał na niego zwykły wpływ podniecający fizycznie, a przygnębiający moralnie.
— Wszystko tu tak porządnie i tak wygodnie urządzone, a następnie ludzie tak mało wymagający pod względem moralnym i obyczajowym, że życie wydaje się łatwem i przyjemnem.
Elegancki, czysty, doskonały dorożkarz, powiózł go pośród licznych ugrzecznionych, wytwornych policyantów, po gładkim, starannie polanym wodą bruku, śród wysokich, wspaniałych kamienic, aż do tego domu, gdzie mieszkała Mariette.
Przed podjazdem stał ekwipaż, zaprzężony parą angielskich koni w szorach, a na koźle siedział po angielsku przybrany woźnica bez wąsów, z podgolonemi faworytami, trzymając bicz wedle zasad sztuki, z miną dumną i pewną siebie, w liberyi sutej nad miarę.
Szwajcar, również prosto z igły wystrojony, otworzył drzwi do sieni, w której czekał jeszcze więcej strojny lokaj od spacerów ze wspaniałemi bokobrodami i dyżurny woźny w nowym mundurze.
— Generał nie przyjmuje, generałowa także. Właśnie w tej chwili wyjeżdżać raczy.
Niechludow oddał list od hrabiny i wydobywszy bilet, podszedł do stolika, na którym leżała książka do zapisywania wizytujących i zaczął pisać, jak żałuje, że nie zastał w domu, gdy wtem lokaj podszedł do schodów, szwajcar wybiegł na podjazd i krzyknął „podjeżdżać“, a woźny, wyprostowawszy się jak struna, skamieniał, przeprowadzając oczyma schodzącą szybko ze schodów, nie licującym z wysokiem dostojeństwem krokiem, niewielką i szczupłą dosyć panią.
Marietta miała na głowie duży kapelusz z piórem, czarną suknię, czarną zarzutkę, czarne nowe rękawiczki. Twarz zasłaniała woalką.
Zobaczywszy Niechludowa, podniosła woalkę, ukazując twarz bardzo sympatyczną, o dużych, błyszczących oczach, i pytająco spojrzała na niego.
— A, książę Dymitr Iwanowicz? — przemówiła wesołym, przyjemnym głosem. — Jabym jednak poznała księcia.
— Jakto, pani pamięta, jak się nazywam?
— Jakże, myśmy z siostrą kochały się w panu — rzekła już po francusku — ale jak się pan zmieniłeś! Jaka szkoda, że wyjeżdżam. Zresztą, wróćmy się — rzekła, zatrzymując się z pewnem wahaniem.
Spojrzała na zegar ścienny.
— Nie można. Jadę na pogrzeb Kameńskiego. Strasznie przygnębiona.
— Któż to jest Kameńska?
— Jakto, pan nie słyszałeś? Jej syn zginął w pojedynku. Strzelali się z Pozenem. Jedynak. Straszna rzecz. Matka w rozpaczy.
— Słyszałem o tem.
— Nie, lepiej pojadę. A pana proszę wieczorem, albo jutro. — I szybkim krokiem poszła ku drzwiom wchodowym.
— Dziś wieczorem nie mogę — rzekł, wychodząc z nią razem na ganek. — A mam interes do pani — mówił, patrząc na parę kasztanów, podjeżdżających pod ganek.
— Cóż takiego?
— Jest notatka o tem od cioci — rzekł Niechludow, podając wązką kopertę z dużym monogramem. — Z niej dowie się pani wszystkiego...
— Ja wiem. Hrabina myśli, że ja mam jakiś wpływ na męża w interesach. Myli się. Ja nic nie mogę i nie chcę się mieszać. Ale ma się rozumieć, dla hrabiny i dla pana zrobię ustępstwo od moich zasad. O cóż chodzi? — rzekła, drobną rączką starannie szukając kieszeni w sukni.
— Siedzi w twierdzy młoda dziewczyna, chora i nie wmieszana w sprawę.
— Jak jej nazwisko? — Szustowa. Lidya Szustowa. Jest w notatce.
— Dobrze. Spróbuję. — I siadła lekko do powozu, błyszczącego lakierami skrzydeł, i otworzyła parasolkę. Lokaj siadł na kozioł i kazał woźnicy ruszać. Powóz ruszył, ale ona dotknęła parasolką pleców woźnicy, i śliczne, na muskularnych nogach, anglezowane klacze, zginając piękne, ściągnięte munsztukami głowy, stanęły, przebierając niespokojnie nogami.
— A pan niech przychodzi, tylko proszę nie interesownie — rzekła z tym uśmiechem, którego moc dobrze znała, i jakby zakończywszy przedstawienie, spuściła zasłonę, t. j. zasunęła woalkę.
— No, jedźmy... — I znów trąciła parasolką woźnicę.
Niechludow uchylił kapelusza.
Kasztanowate pełnej krwi klacze, w lansadach zatętniły podkowami, a powóz potoczył się bystro, od czasu do czasu lekko podskakując na nowych gumach po nierównych miejscach kostkowego bruku.




XV.

Niechludow, przypominając sobie uśmiech Marietty, pokiwał głową.
— Ani się opatrzysz, jak znów wejdziesz w to życie — myślał.
Ułożywszy sobie plan jazdy, aby darmo drogi i czasu nie tracić, ruszył najpierw do senatu.
Wszedłszy do biura, zastał tam w pysznie urządzonym apartamencie olbrzymią ilość grzecznych i wyświeżonych czynowników.
Prośba Masłowej oddana była do przejrzenia i sprawdzenia temu samemu senatorowi Wolfowi, do którego miał list od wujaszka.
Tak poinformowali Niechludowa urzędnicy.
— Zaś posiedzenie senatu będzie miało miejsce jeszcze w bieżącym tygodniu. Więc nie wiadomo, czy przyjdzie kolej na sprawę Masłowej, ale jeśli poprosić, to będzie rozpoznawana w przyszłą środę.
Czekając na załatwienie formalności, Niechludow znów słyszał rozmowy o sprawie młodego Kameńskiego.
Rzecz się miała tak. Oficerowie jedli w handlu ostrygi i, jak zwykle przy tem, dużo pili. Jeden z nich wyraził się niekorzystnie o pułku, w którym służył Kameński. Kameński nazwał go kłamcą. Oficer uderzył Kameńskiego. Na drugi dzień strzelali się. Kameński dostał kulą w brzuch i w dwie godziny później umarł. Posen i sekundanci jego aresztowani, i siedzą na odwachu, ale ich za dwa tygodnie uwolnią.
Z kancelaryi senatu pojechał Niechludow do komitetu próśb, do wpływowego urzędnika, Worobjewa, zajmującego pyszny lokal w skarbowym domu. Szwajcar i lokaj oświadczyli, że widzieć się z baronem nie można, pomimo tego, że to są dni przyjęcia. Niechludow oddal list i pojechał do senatora Wolfa.
Wolf był po śniadaniu, i dla strawności, palił cygaro i przechadzał się po pokoju. Był to rzeczywiście człowiek tres comme il faut i dzięki temu przymiotowi zyskał stanowisko, dające mu 18 tysięcy rubli dochodu i urząd senatora. Uważał się nietylko za człowieka tres comme il faut, ale nadto za rycerza niepokalanej uczciwości i cnoty. Uczciwością nazywał to, że od osób prywatnych nie brał w cichości ducha łapówek. Zaś starać się o wszelkiego rodzaju dodatki na koszta podróży, przyjęcia, dzierżawy i t. p., uważał za rzecz zupełnie uczciwą. Również nie sądził, aby to było niemoralnem, że ograbił zakochaną w nim żonę z całego majątku. Przeciwnie, było to logicznem i rozsądnem urządzeniem domowych stosunków. Ognisko rodzinne składała żona, osóbka nic nie znacząca, jej krewna, której fortunę również zagrabił Wolf, sprzedawszy majątek i złożywszy pieniądze w banku na swoje imię, i cicha, zahukana, szpetna córka, prowadząca życie przykre i monotonne. Jedyną jej rozrywką był sport ewangelizmu, a tem samem zebrania u Alinę i hrabiny Katarzyny Czarskiej.
Syn zaś Wolfa, młodzian, któremu urosła bujna broda już w 15 roku, równocześnie z wyrośnięciem tej brody zaczął pić i łajdaczyć się na umór. Sport ten uprawiał do lat 20-tu, a ponieważ szkół nie skończył, zadawał się z szubrawcami i robił długi, więc ojciec go z domu wypędził. Zapłacił za niego najpierw 230 rubli długów, potem 600 rubli, ale powiedział, że to już po raz ostatni, że jeśli dalej tak postępować będzie, za drzwi z domu natychmiast wyrzuci. Synalek nietylko nie poprawił się, ale jeszcze zrobił 1,000 rubli długu i powiedział ojcu, że żyć w domu rodzicielskim, to prawdziwa męka i katorga. Wtedy Wolf kazał mu iść precz i oświadczył, że go za syna nie uważa. Od tej chwili Włodzimierz Wasilewicz udawał, że niema syna, i nikt w domu o tym synu wspomnieć nawet nie śmiał. Zaś Włodzimierz Wasilewicz sądził, że znakomicie domowe ognisko urządził.
Wolf z przyjaznym i nieco drwiącym uśmiechem (taki był jego obyczaj), zatrzymał się na środku pokoju, powitał Niechludowa i list przeczytał.
— Niech książę będzie łaskaw usiąść, a ja sobie chodzić będę — rzekł, włożywszy ręce w kieszenie kurtki, i stąpając w dalszym ciągu po podłodze dużego, w poważnym stylu urządzonego gabinetu. — Bardzo mi przyjemnie poznać księcia, a zarazem zrobić przysługę hrabiemu Iwanowi Michajłowiczowi — ciągnął dalej, wypuszczając wonny błękitny dym i ostrożnie odejmując od ust cygaro, aby nie strząsnąć popiołu.
— Pragnąłbym, aby sprawa sądzona była jak najprędzej, bo jeśli wypadnie jechać na Syberyę, to czem wcześniej, tem pora lepsza.
— Tak, tak. Pierwsze parostatki z Nowogrodu, wiem — rzekł Wolf z pobłażliwym uśmiechem i zawsze naprzód wiedząc, co do niego mówić chciano — Jak się nazywa podsądna?
— Masłowa.
Wolf podszedł do stołu i spojrzał na papier, leżący na kartonie ze sprawami.
— Masłowa? dobrze. Poproszę kolegów. Sprawa będzie wprowadzona w środę.
— Czy mogę zatelegrafować do mego adwokata?
— Masz pan adwokata? To zbyteczne. Ale jeśli pan sobie życzy, dlaczegóż...
— Powody do kasacyi mogą być niedostateczne. Ale z samej sprawy widać, że zaszło nieporozumienie.
— Bardzo być może, ale senat nie rozpatruje sprawy materyalnie — rzekł Wolf, patrząc poważnie na popiół cygara. — Senat patrzy na ogólne zastosowanie prawa i należyte zrozumienie jego treści.
— Zdaje mi się, że to wypadek wyjątkowy.
— Wiem, wiem. Wszystkie wypadki są wyjątkowe. Zrobimy, co potrzeba. To wszystko.
Popiół trzymał się jeszcze, lecz pękł z boku i groziło niebezpieczeństwo.
— A pan często bywasz w Petersburgu? — zapytał Wolf, trzymając tak cygaro, aby popiół nie zleciał.
Ale popiół zachwiał się, więc Wolf poniósł cygaro ostrożnie do popielniczki i popiół tamże obleciał.
— A jaki fatalny wypadek z Kameńskim... — rzekł. — Taki przyzwoity i dzielny człowiek. Jedynak. Niezwyczajne położenie matki — mówił, powtarzając słowo w słowo to, o czem gadał Petersburg cały.
— Dalej mówił nieco o hrabinie i o jej nowej skłonności do ewangielizmu.
Wolf nie potępiał, ani usprawiedliwiał tego nowego kierunku, bo mu to, jako człowiekowi comme il fant, wszystko było jedno. Więc zadzwonił.
Niechludow pożegnał go.
— Jeśli panu to nie przeszkodzi, proszę na obiad w środę. Dam panu odpowiedź stanowczą.
Było już późno, więc książę powrócił do ciotki.




XVI.

Hrabina obiadowała o 8-ej wieczorem i to w sposób dotąd jeszcze niepraktykowany. Potrawy stawiano na stole, i lokaje odchodzili natychmiast, a goście sami sobie posługiwali. Mężczyźni, rzecz naturalna, nie pozwalali na to, aby damy trudziły się, więc nakładali damom i sobie, jako płeć silna, nalewali w kieliszki i szklanki napoje. Skoro już jedną potrawę zjedzone, hrabina naciskała dzwonek elektryczny, lokaje wchodzili, zabierali półmiski, zmieniali nakrycie i przynosili potrawę następną. Obiad był wykwintny, wino także. W dużej, widnej kuchni gotował szef, Francuz, i dwóch pomocników w bieli.
Sześć osób siedziało za stołem. Hrabia, hrabina, syn ich, posępny oficer gwardyi, opierający łokieć na stole, Niechludow, lektorka francuzka i plenipotent hrabiego, świeżo ze wsi przybyły.
Rozmowa znów toczyła się o pojedynku Wszyscy uniewinniali Posena, broniącego honoru munduru. Tylko hrabina surowo osądziła zabójcę.
— Będzie pił i zabijał porządnych ludzi. Tego mu nigdy nie przebaczę.
— Tego ja nie rozumiem — rzekł hrabia.
— Ja wiem, że ty nigdy nie zrozumiesz tego, co ja mówię — rzekła hrabina, zwracając się do Niechludowa. — Wszyscy rozumieją, prócz męża. Mówię, że mi żal matki, i ja nie mogę zgodzić się na to, aby ktoś zabił i był z tego zadowolony.
Wtedy syn ujął się za Posenem i napadł na matkę, dowodząc jej w dość ordynarny sposób, że oficer nie mógł inaczej postąpić, boby go wypędzili z pułku.
Niechludow, jako były oficer, rozumiał, że w tem dowodzeniu była racya, ale mimowoli porównywał Posena z tym aresztantem, skazanym na katorgę za zabicie przeciwnika w bójce, którego widział w kryminale.
Opowiedział ten wypadek. Z początku hrabina zgodziła się na jego zdanie, ale później zamilkła. Niechludow zauważył, że uczynił coś niestosownego.
Wieczorem ustawiono w salonie krzesła, stół z karafką wody i fotel dla kaznodziei, i zaczęli przybywać goście na zebranie, na którem miał prorokować Kiesewetter.
Przed domem stały eleganckie karety. W sali zasiadły damy w jedwabiach, aksamitach i koronkach. Byli i mężczyźni wojskowi, cywilni, i kilkoro ludzi z gminu, dwóch stróżów, sklepikarz, lokaj i woźnica.
Kiessewetter, krępy, silny mężczyzna, mówił po angielsku, a młoda, szczupła dziewczynka w pince-nez szybko i dobrze tłómaczyła, co głosił.
Mówił o tem, że grzechy ludzkie są tak wielkie, a kara, jaka za nie czeka, tak straszna, że w oczekiwaniu takiej kaźni, żyć nie sposób.
— Pomyślcie o tem, kochani bracia i siostry, pomyślcie o sobie, o życiu waszem, o tem, co czynicie, jak postępujecie, jak rozgniewaliście miłosiernego Boga, na jakie męki wystawiacie Chrystusa, a pojmiecie, że nie ma dla was ratunku, nie ma przebaczenia, wszyscy skazani jesteście na zagładę. Straszny los, wieczne męki czekają was — mówił drżącym ze wzruszenia głosem. — Jak się ocalić? Bracia, jak unieść całą głowę z tej strasznej pożogi? Ten pożar ogarnął dom cały i niema żadnego ratunku, żadnego ocalenia, żadnej drogi wyjścia!...
Zamilkł, a łzy płynęły mu strumieniem po twarzy. Osiem lat z rzędu płakał w tem samem miejscu swego przemówienia. W pokoju dały się słyszeć łkania. Hrabina, oparta łokciami na mozaikowanym stoliku, skryła głowę w dłonie, a ramiona jej drgały.
Woźnica patrzył z podziwem, jakby kto najeżdżał na niego dyszlem, a on na bok nie umykał. Wielu siedziało w tej samej pozie, co hrabina Katarzyna Iwanowna. Córka Wolfa, bardzo podobna do ojca, w modnej sukni, klęczała, zasłoniwszy twarz dłońmi.
Orator odsłonił twarz, i uśmiech, jasny, jak słońce, rozjaśnił mu szanowne oblicze. Więc cichym, słodkim głosem mówić zaczął:
— A jednak jest ratunek, bracia najmilsi! Ratunek łatwy i radosny. Oto tym ratunkiem jest wylana za nas krew Syna Boga, jedynego Pana naszego, który oddał za nas na mękę siebie. Jego męka, jego krew zbawi nas.
— Bracia i siostry — ciągnął dalej, już płacząc — dziękujmy Bogu Najwyższemu, który poświęcił Syna Swego na odkupienie ludzkiego rodu. Święta krew Jego!
Niechludow nie mógł wytrzymać dłużej. Wstał pocichu i krzywiąc się, wyszedł na palcach do drugiego pokoju.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.



XVII.

Rano odwiedził Niechludow adwokata z Moskwy. Przyjechał on za swojemi interesami. Depesza minęła go w drodze. Dowiedziawszy się, kiedy będzie sądzoną sprawa Masłowej i kto sądzić będzie, uśmiechnął się.
— Wszystkie senatorskie typy — rzekł. — Wolf czynownik petersburski, Skoworodnikow biegły jurysta, Be prawnik praktyczny i najwięcej wart ze wszystkich. Na nim cała nadzieja. A jakże w komisyi próśb?
— Pojadę do Worobjewa — rzekł Niechludow.
— Doskonale, jedziemy razem.
W przedpokoju lokaj oddał karteczkę od Mariette:
„Pour vous faire plaisir (pisała) j’ai agitout a fait contre mes principes, et j’ai intercédé auprès de mon mari pour votre protégée. Il se trouve que cette personne peut être relà chée immédiatement. Mon mari a écrit au commandent. Vener donc bezinteresownie. Je vous attend. M.
Adwokat podwiózł Niechludowa do mieszkania barona.
Adjutant, zapytawszy o nazwisko, zameldował natychmiast. W drzwiach minął się Niechludow z zapłakaną kobietą w żałobie, z zapuszczonym czarnym woalem. W gabinecie siedział barczysty mężczyzna, rumiany, z białemi wąsami i brodą. Uśmiechał się dobrodusznie, witając Niechludowa.
— Bardzo rad jestem. Szczyciłem się przyjaźnią nieboszczki matki pańskiej. Znałem pana małym chłopczykiem, później oficerem.
Kiwał głową i dziwił się, gdy mu Niechludow opowiadał historyę Teodozyi.
— Tak, to wzruszające — rzekł. — Podałeś pan prośbę?
— Mam gotową, ale chciałem właśnie prosić szanownego pana o zwrócenie na to szczególnej uwagi.
— Doskonale pan zrobiłeś. Ja to przedstawię — rzekł z wyrazem niezwykłego współczucia. — Widać była dzieciakiem, mąż obszedł się z nią po grubiańsku. Tak, przedstawię, przedstawię.
— Hrabia Iwan Michajłowicz mówił, że chciał prosić.
Jeszcze Niechludow nie zdążył wymówić te słowa, kiedy twarz barona zmieniła się nagle.
— Zresztą, złóż pan prośbę w kancelaryi, ja zrobię wszystko, co mogę.
W tej chwili wszedł adjutant.
— Ta dama chce jeszcze parę słów powiedzieć.
— Ach, mon cher, co tu łez trzeba ocierać, aby tylko można. Robi się wszystko.
Weszła dama.
— Zapomniałam jeszcze, żeby nie pozwolono oddać mu córki... a on przecież na wszystko...
— Mówiłem pani, że zrobię.
— Baronie, na miłość Boską!... ratuj matkę!
Chwyciła go za rękę i całować zaczęła.
— Wszystko będzie zrobione.
Niechludow po wyjściu damy żegnać się zaczął.
— Zrobi się, trzeba porozumieć się z ministeryum sprawiedliwości.
Niechludow wyszedł do kancelaryi.
Osobą, od której w Petersburgu zależały losy więźniów, był stary generał, pochodzący z niemieckich baronów. Posiadał masę orderów, ale nosił tylko biały krzyż w pętlicy. Był sam wysłużonym, ale zarazem i mózg wypowiedział mu służbę. Był najpierw na Kaukazie, następnie w Królestwie Polskiem i jeszcze gdzieś, i za zasługi otrzymał miejsce, dające porządną kwaterę, dobrą pensyę i wysokie stanowisko. Wypełniał ściśle polecenia władzy wyższej i olbrzymią przywiązywał wagę do tych poleceń. Uważał przeto, że nic na świecie niema ważniejszego nad owe przepisy i rozporządzenia.
W chwili, kiedy Niechludow podjeżdżał do kwatery starego generała, zegar wieżowy wygrał kuranta „Kol sławen Boh” i wybiła druga godzina.
Stary generał siedział właśnie w salonie z młodym człowiekiem, artystą, bratem jednego z urzędników i kręcił na inkrustowanym stoliku spodek od filiżanki, pod którym leżał biały arkusz papieru z wypisanem abecadłem.
Cienkie, białe, delikatne palce artysty wsunięte były między chude, szorstkie, pomarszczone i skostniałe w stawach palce generała. Posuwały te zespolono ręce spodeczek po papierze, a spodek miał odpowiedzieć na pytanie, jak będą poznawać się duchy po śmierci.
W chwili, kiedy jeden z deńszczyków oddawał bilet Niechludowa, przez spodeczek przemawiała dusza Joanny d’Arc.
Joanna d’Arc już wypowiedziała słowa: — „będę poznawać się” — i to było zapisane.
Kiedy przyszedł deńszczyk, spodek zatrzymał się na literze p, później na literze o, następnie na s... i dalej nie chciał się poruszyć.
Generał, sądząc, że dalszy wyraz winien być po śmierci, ciągnął do litery m, artysta zaś wyobrażał sobie, że powinno być po świetle eterycznem, z duchów wychodzącem i ciągnął na w.
Generał zmarszczył się iż przerywają mu tak ważne zajęcie, i po minucie milczenia wziął bilet, nałożył pince-nez i syknąwszy z bólu, jaki go chwycił w krzyżu, wstał, pocierając ścierpnięte palce.
— Poproś do gabinetu.
— Generał pozwoli, że sam dokończę? Czuję natchnienie — rzekł artysta.
— Dobrze, kończ pan — odrzekł poważnie generał i miarowym, wolnym krokiem skierował się do gabinetu.
— Miło mi ujrzeć pana, — przemówił grubym głosem, wskazując uprzejmie krzesło Niechludowowi. — Dawno książę przyjechałeś do Petersburga?
— Niedawno.
— Księżna, matka pańska, jak się miewa?
— Matka moja umarła.
— Proszę darować, bardzo żałowałem. Syn mówił mi, że spotkał księcia.
Syn generała szedł tą samą drogą, co ojciec i szczycił się obowiązkami, jakie mu polecono.
— Służyłem z pańskim ojcem. Byliśmy sobie przyjaciółmi i kolegami. A pan w służbie?
— Nie służę.
Generał pochylił głowę.
— Mam prośbę do generała.
— Baarrdzo mi przyjemnie. — Czem służyć mogę?
— Jeśli moja prośba będzie niestosowna, bardzo przepraszam, ale muszę ją przedstawić.
— Cóż takiego.
— W więzieniu pańskiem znajduje się niejaki Hurkiewicz. Matka pragnie widzieć się z nim, a przynajmiej prosi, aby mogła posłać mu książki.
Generał nie pokazał po sobie ani zadowolenia, ani niezadowolenia, tylko przechylił głowę na bok i przymknął oczy, jakby się namyślał. Pytanie również nic go nie obchodziło, bo wiedział, że odpowie wedle obowiązujących przepisów. Odpoczywał sobie, o niczem nie myśląc.
— Widzi pan, to odemnie nie zależy — rzekł, wypocząwszy nieco. — Co do odwiedzin, jest najwyższe rozporządzenie, a co tam jest dozwolone, to się dozwala. Co się zaś tyczy książek, mamy własną bibliotekę i dają im takie książki, jakie przepisy dozwalają.
— Ależ on pragnie podręczników naukowych, chce pracować.
— Niech pan temu nie wierzy. — Generał zamilkł. — To nie dla pracy... A tak poprostu, aby zamieszanie robić, nieporządki.
— Przecież trzeba czemś zająć się w ich cięźkiem położeniu.
— Wiecznie się skarżą — zauważył generał. — My ich przecież znamy.
Mówił o nich w ogólności, jak o nowym, szczególnym gatunku ludzi.
A im robią takie udogodnienia, jakie rzadko spotka się w innych zakładach więziennych — dodał. I zaczął, jakby tlomacząc się, wyliczać szczegółowo wszelkie wygody, jakie mają zamknięci, z takiem przekonaniem, jakby głównym celem więzień było zapewnienie przyjemnego pobytu pod kluczem. — Prawda, że przedtem wiele było surowości, ale obecnie... utrzymanie mają znakomite. Dostają codziennie trzy potrawy i zawsze jedzą mięso, bitki albo kotlety. W niedzielę dodaje się czwarta potrawa — legomina. — Daj Panie Boże, żeby każdy rosyanin tak jadał! — Generał, jak wogóle starzy ludzi, skoro raz wpadł na ulubiony temat przytaczał cały szereg dowodów wielkich wymagań i niewdzięczności uwięzionych.
— Mają książki duchownej treści i stare gazety. Mamy całą bibliotekę odpowiednich książek. Ale nie chcą czytać. Z początku niby to ich interesuje, a później nowe książki zostają do połowy nierozcięte, a stare nawet nieotwierane zupełnie. Próbowaliśmy nawet (tu coś niby przypominającego uśmiech pojawiło się na twarzy generała) — próbowaliśmy naumyślnie włożyć papierek. I pozostał nietknięty. I pisać, także się nie wzbrania. Mają tabliczki szyfrowe i szyfer, mogą sobie pisać dla rozrywki. Co napisze, to może zetrzeć i znów pisać. I nie chcą pisać. Nie... oni prędko uspokajają się zupełnie. Z początku lękają się... a potem tyją i bardzo spokojni się robią — mówił generał.
Niechludow słuchał skrzeczącej mowy tej starej mumii, patrzył na skostniałe grube stawy palców, na przygasłe pod siwemi brwiami oczy, na te obwisłe, wygolone, opadające szczęki, podtrzymywane sztywnym kołnierzem munduru, na biały krzyż i pojął, że tłomaczyć cośkolwiek takiemu głupiemu trupowi niepodobna. Ale spróbował dowiedzieć się cokolwiek o aresztantce Szustowej, co do której zawiadomiono go, że zostanie zwolnioną.
— Szustowa? Szustowa... Nie pamiętam nazwiska. — Masa jest tego — rzekł, jakby obwiniając więźniów za takie przepełnienie. — Zadzwonił i kazał przywołać sekretarza.
Póki sekretarz nie nadszedł — generał namawiał Niechludowa, aby wstąpił do służby, bo uczciwych i szlachetnych ludzi szczególnie ojczyzna potrzebuje. Ja stary jestem, a służę dopóki siły pozwalają.
Sekretarz, szczupły, czarniawy, z niespokojnem, ale rozumnem spojrzeniem, zawiadomił, że Szustowa znajduje się w więzieniu, ale papiery dotąd nie przyszły.
— Jak otrzymujemy papiery, w tej chwili wyprawiamy. Nie przetrzymujemy, nie chodzi nam o ich miłą obecność tutaj — mówił znów, robiąc próbę filuternego uśmiechu, co mu wykrzywiało tylko twarz zgrzybiałą.
— Bywaj zdrów, kochany... miłuję cię, więc mówię: Nie wdawaj się z tymi ludźmi, co u nas siedzą. Niewinnych niema. A wszystko to ludzie zepsuci, bez zasad. My ich znamy — rzekł tonem, nie dozwalającym na powątpiewanie. A przedewszystkiem wstąp do służby. Cesarz potrzebuje uczciwych ludzi i ojczyzna także — dodał. A gdybym, tak ja, no i wszyscy; tak jak pan, nie służyli któż, by się został? My użalamy się na urządzenia społeczne... a nie chcemy pomagać rządowi...
Niechludow westchnął głęboko — ukłonił się nizko, uścisnął podaną mu łaskawie kościstą, dużą rękę i wyszedł z pokoju. Generał pokiwał głową z politowaniem i pocierając bolące krzyże, poszedł do salonu, gdzie malarz już napisał odpowiedź ducha Joanny d’Arc. Generał nałożył pince-nez i przeczytał:
— „Będą się poznawać wzajemnie po blasku, wychodzącym z eterycznego ciała.“
— A! — rzekł z zadowoleniem generał, zamykając oczy.
— Ale jakże poznają, jeśli blask u wszystkich będzie jednakowy? — zapytał i skrzyżowawszy palce, znów z artystą zasiadł do stolika.
Dorożkarz Niechludowa wyjechał z bramy.
— Nudno tutaj, panie, aż strach. Chciałem odjechać, nie doczekawszy się.
— Prawda, że nudno — rzekł Niechludow, oddychając pełną piersią i patrząc na sine obłoki, płynące po niebie, błyszczącą powierzchnię Newy, rozkołysaną biegiem płynących łodzi i parowców.




XVIII.

Nazajutrz miała być sprawa Masłowej i Niechludow pojechał do senatu. Spotkał się u wjazdu z adwokatem. Wszedłszy głównem wejściem na drugie piętro, adwokat, znający dobrze wszystkie przejścia, skierował się we drzwi na lewo, nad któremi był wypisany rok wprowadzenia ustawy sądowej. Zdjąwszy w pierwszym pokoju paltot, Fanarin, we fraku, w białym krawacie, dowiedziawszy się od szwajcara, że senatorowie już przybyli, wszedł z wesołą i pewną miną do następnego pokoju. W tym pokoju była duża szafa, stół i na lewo kręcone schody, po których schodził wyświeżony urzędnik w wice-mundurze i z teczką pod pachą. W pokoju tym zwracał na siebie uwagę patryarchalnego wyglądu staruszek, z długiemi, białemi włosami, w kurtce i popielatych spodniach, około którego za szczególnem uszanowaniem stało dwóch służących. W tej chwili Fanarin, zobaczywszy kolegę adwokata również we fraku i białym krawacie, rozpoczął z nim ożywioną rozmowę. Niechludow przypatrywał się obecnym.
Publiczności było około 15 tu osób, a w tej liczbie dwie panie. Jedna młoda w pince-nez, druga siwa. Obecna sprawa była o oszczerstwo w druku i zgromadziła więcej ciekawych, zwłaszcza ze świata dziennikarskiego.
Komisarz sądowy, rumiany, przystojny mężczyzna, we wspaniałym mundurze, z kartką w ręce, podszedł do Fanarina, a zapytawszy, w jakiej staje sprawie i dowiedziawszy się, że w Masłowej, coś zapisał i odszedł.
W tej chwili z szafy, wyszedł siwy staruszek, ale już nie w kurtce, lecz w błyszczącym od złota mundurze, który go czynił podobnym do ptaka. Ten mundur najwidoczniej żenował i samego staruszka, bo poszedł szybszym krokiem niż zwykle i znikł we drzwiach przeciwległych.
— To senator Be... najzacniejszy człowiek — rzekł Fanarin do Niechludowa i poznajomiwszy go z kolegą adwokatem, rozpowiadał o bardzo, wedle jego zdania, interesującej sprawie, która ma być obecnie sądzoną.
Jakoż zaczęła się ona wkrótce i wszyscy weszli do sali posiedzeń i znaleźli się za kratką, w miejscu przeznaczonem dla publiczności. Tylko petersburski adwokat podszedł naprzód i stanął na katedrze przed kratkami.
Sala senatu była mniejszą niż sala sądu okręgowego, i skromniej urządzona, tylko stół nie pokryty był zielonem suknem lecz malinowego koloru aksamitem, ze złotem oszyciem. Były również zwykłe oznaki miejsc sądowych, obraz i zwiercadło. Komisarz równie uroczyście wygłosił sakramentalne słowa: „sąd idzie”. Jak zwykle, powstali wszyscy, senatorowie weszli w mundurach, siedli na fotele z Wysokiem oparciem, poopierali się łokciami na stole, usiłując zachować postawę naturalną. Było czterech senatorów, Przewodniczący Nikitin, wygolony całkowicie, chudy, ze stalowego koloru oczyma, Wolf z zaciśniętemi ustami; małemi rączkami, przekładający akta sprawy; Skoworodnikow tłusty, ociężały, z centkowaną twarzą, uczony prawnik, i czwarty Be, wspomniany już patryarchalnej postaci staruszek. Razem z senatorami wszedł ober-sekretarz i zastępca nadprokuratora, średniego wzrostu, chudy i wygolony młody człowiek, ciemnej cery, z ponuremi, czarnemi oczyma.
Niechludow poznał w nim jednego z najmilszych towarzyszów czasów uniwersyteckich.
— Czy podprokurator nazywa się Selenin? — spytał adwokata.
— Tak, albo co?
— Ja go doskonale znam, bardzo dobry człowiek.
— I doskonały prokurator. Jego trzeba było poprosić — rzekł Fanarin.
— Zawsze on postąpi sprawiedliwie — rzekł Niechludow, pamiętając Selenina jako młodzieńca, pełnego szlachetnych uczuć i wysokich zalet charakteru.
— Teraz nie ma na to czasu — rzekł Fanarin i zaczął słuchać pilnie rozpoczętego sprawozdania.
Niechludow również zaczął słuchać, aby zrozumieć, o co chodzi, bo w sądzie okręgowym cała trudność oryentowania się zależała na tem, że zamiast o głównej rzeczy, ciągle była mowa o kwestyach pobocznych. Chodziło tu o artykuł, pomieszczony w dzienniku, w którym ujawniano szachrajstwo jakiegoś prezesa towarzystwa akcyjnego. Zdawało się, że zasadniczą kwestyą jest: czy prezes okradł swych akcyonaryuszów, i jak postąpić należało, aby kraść nie mógł. Ale o tem nie było mowy. Rozstrzygano, czy wydawca miał prawo pomieścić w piśmie felieton swego współpracownika i jakie popełnił przestępstwo, wydrukowawszy artykuł: czy dyfamacyę, czy oszczerstwo, i czy dyfamacya mieści w sobie oszczerstwo, lub też naodwrót oszczerstwo mieści w sobie dyfamacyę? I następnie o rzeczach dla ogółu niezrozumiałych, mianowicie o decyzyach i artykułach jakiegoś głównego departamentu.
Jedno tylko zrozumiał Niechludow, że chociaż Wolf zapewniał go wczoraj, że senat nie może wchodzić w materyalny rozbiór sprawy, jednak objaśniał sprawę stronnie i żądał uchylenia wyroku izby sądowej. Zaś Selenin, który znał prezesa towarzystwa jako człowieka brudnego w sprawach pieniężnych, wypadkiem dowiedział się, że Wolf parę dni temu był u niego na wspaniałym obiedzie. Więc chociaż obecnie Wolf bardzo oględnie, ale jednak stronnie przedstawił sprawę, Selenin rozgorączkował się i zbyt nerwowo wypowiedział swe zdanie. Przemówienie to najwidoczniej obraziło Wolfa, bo czerwieniał, wzdrygał się, czynił milczące gesty podziwu, i nareszcie w niezmiernie poważnym i obrażonym nastroju wyszedł do sali narad.
— Pan adwokat z jaką sprawą? — zapytał komisarz, skoro wyszli senatorowie.
— Już mówiłem panu. Sprawa Masłowej.
— Tak, sprawa będzie sądzona zaraz. Ale...
— Cóż takiego? — zapytał adwokat.
— Sprawa miała być sądzona bez udziału stron interesowanych, panowie senatorowie nie wiem, czy wyjdą przed ogłoszeniem wyroku. Zresztą, ja powiem.
— To znaczy, że co?
— Ja zamelduję — i komisarz coś zanotował na kartce.
Senatorowie rzeczywiście myśleli ogłosić wyrok, po załatwieniu innych spraw przy herbacie i papierosach już w sali narad.




XIX.

Skoro tylko senatorowie siedli za stołem obrad, Wolf zaczął bardzo żywo przedstawiać motywy, wedle których sprawa kwalifikowała się do kasacyi.
Przewodniczący, zwykle człowiek nieużyty, dziś szczególnie był źle usposobionym. Słuchając sprawy, podczas sesyi już sobie wytworzył o niej zdanie, i obecnie siedział, nie słuchając Wolfa, pogrążony w swoich myślach. Myśli zaś jego krążyły koło tego, co napisał wczoraj w pamiętnikach swoich z powodu mianowania Welianowa, a nie jego właśnie, na ważne stanowisko, o czem zdawien dawna marzył i czego pragnął. Przewodniczący Nikityn był najzupełniej przekonany, że ocena urzędników pierwszych dwóch klas, z którymi miał podczas służby swej stosunki, że ocena taka stanowi niezmiernie ważny materyał historyczny. Wczoraj właśnie napisał cały rozdział, w którym wychłostał porządnie pewnych czynowników pierwszej i drugiej klasy zato, że mu przeszkodzili ocalić Ruś świętą od zagłady. W rzeczywistości zaś chłosta owa była zato tylko, że ci czynownicy przeszkodzili mu brać większą pensyę niż dotąd pobierał, i myślał obecnie, jak dla potomnych wszystkie te okoliczności zyskają zupełnie inne i nowe oświetlenie.
— Tak, ma się rozumieć — rzekł zupełnie bezmyślnie do Wolfa, nic nie wiedząc, co wogóle tenże mówił i czego pragnie. Be zaś słuchał Wolfa z twarzą zadumaną, rysując girlandę na papierze przed nim leżącym. Be był liberałem najczystszej wody. Chował święcie tradycye z 60-go roku i jeśli zrobił kiedy jakie odstępstwo od bezstronności absolutnej, to tylko na rzecz wolnomyślności. Więc w obecnym wypadku, prócz tego, że ów operator akcyjny podający skargę o potwarz, był brudną osobistością, Be dlatego był za oddaleniem skargi, że obwinienie dziennikarza o potwarz jest ograniczeniem swobody prasy.
Gdy Wolf skończył swoje wywody, Be ze smutkiem, bo przykro mu było dowodzić takich jasnych rzeczy, nie skończywszy rysować girlandy, łagodnym, sympatycznym głosem poprostu i przekonywająco wykazał bezpodstawność skargi, i pochyliwszy głowę z białemi włosami, kończył rysować girlandę.
Skoworodnikow, siedząc naprzeciw Wolfa, przez cały czas zgarniał grubemi palcami brodę i wąsy w usta. Jak tylko senator Be skończył mówić, Skoworodnikow przestał gryźć brodę i głośnym, skrzypiącym głosem wypowiedział, że nie zważając na to, iż prezes akcyjnego towarzystwa jest łotrem, on byłby za kasacyą wyroku, gdyby do tego były dostatecznie usprawiedliwione powody prawne, ale ponieważ ich nie ma, przeto przyłącza się do zdania Iwana Siemionowicza (Be). I powiedziawszy to, radował się w cichości z tej szpilki, jaką wsadził w bok Wolfowi. Przewodniczący przyłączył się do zdania Skoworodnikowa i sprawa została odrzuconą.
Wolf był niezadowolony w szczególności z tego, że przyłapano go na stronnem traktowaniu sprawy. Ale udając, że mu to wszystko jedno, wziął do ręki akta, dotyczące sprawy Masłowej, i zaczął je przeglądać. Senatorzy przez ten czas zadzwonili, kazali sobie podać herbatę, i rozmawiali o wypadku, jaki obecnie, równie jak pojedynek Kameńskiego, zajmował cały Petersburg.
Komisarz sądowy zawiadomił o życzeniu adwokata i Niechludowa, aby ci przy sądzeniu sprawy Masłowej mogli być obecni.
— Sprawa niniejsza, to romantyczna historya — rzekł Wolf, i opowiedział wszystko, co pamiętał o stosunkach Niechludowa z Masłową.
Pomówiwszy nieco o tem senatorowie, dopalili papierosy, wypili herbatę, wyszli do sali posiedzeń, ogłosili wyrok co do poprzedniej sprawy i przystąpili do sprawy Masłowej. Wolf bardzo szczegółowo swoim cienkim głosem przedstawił skargę Masłowej o zniesienie wyroku, i znów niezupełnie bezstronnie i z widoczną chęcią skasowania wyroku sądowego.
— Czy pan życzysz sobie powiedzieć coś jeszcze? — spytał przewodniczący Fanarina.
Fanarin powstał i podając naprzód wydatną, szeroką pierś z białym gorsem koszuli, z zadziwiającą pewnością i biegłością słowa, wykazał w sześciu punktach odstąpienie sądu od rzeczywistego pojmowania prawa. Prócz tego, dotknął w krótkości samej istoty sprawy i wołającej o pomstę do nieba niesprawiedliwości wyroku. Ton krótkiego, ale dobitnego przemówienia Fanarina był tego rodzaju, że przeprasza zato, iż nalega, że panowie senatorowie w swej mądrości i przenikliwości prawnej lepiej niż on pojmują sprawę, ale czyni to jedynie dlatego, że tak go czynić zmusza podjęty obowiązek zawodowy.
Po przemowie Fanarina zdawało się, że nie ma najmniejszej wątpliwości, iż senat zmieni wyrok sądowy. Skończywszy przemówienie, Fanarin uśmiechnął się zwycięzko.
Patrząc na swego adwokata i widząc jego uśmiech, Niechludow był przekonany, że sprawa wygrana.
Ale spojrzawszy na senatorów, zrozumiał, iż Fanarin uśmiechał się i tryumfował sam jeden tylko. Senatorowie i podprokurator nie śmieli się, nie święcili godów, ale wyglądali jak ludzie znudzeni i mówiący najwyraźniej:
— Słuchaliśmy tu już nieraz takich, a wszystko figę warte!
Najwidoczniej zadowoleni byli wtenczas, kiedy adwokat skończył, i już nie zatrzymywał nikogo bez potrzeby. Zaraz po skończeniu przemówienia adwokata przewodniczący zwrócił się do prokuratora.
Selenin krótko, ale jasno i stanowczo oświadczył się za pozostawieniem wyroku bez zmiany, znajdując, iż powody do kasacyi są bezpodstawne.
Potem senatorowie wyszli naradzić się. Głosy podzieliły się. Wolf był za kasacyą. Be, zrozumiawszy rzecz, gorąco także obstawał przy kasacyi, przedstawiając żywo kolegom obraz sądu i niezrozumienie rzeczy przez przysięgłych, jak to najzupełniej prawdziwie i słusznie pojmował i ocenił. Nikityn, zawsze będący za surowością i ścisłem trzymaniem się litery prawa, wyraził zdanie przeciwne.
Wszystko zależało od głosu Skoworodnikowa. Ale i jego głos dołączył się do odmowy, a to głównie dlatego, że postanowienie Niechludowa zaślubienia dziewczyny, w imię zasad moralnych, było szczególnie Skoworodnikowi wstrętnem. Był on materyalistą i darwinistą, i uważał wszelkie przejawy oderwanej etyki, albo, co jeszcze gorzej, religijności, nietylko jako wstrętną głupotę, ale jako osobistą obrazę samego siebie. Cały ten zachód z dziewczyną upadłą i obecność w senacie broniącego ją znakomitego adwokata i samego Niechludowa, wszystko to uważał jako rzecz głupią. Więc pakował sobie brodę w usta i krzywiąc się, udawał, że nic nie wie o całej sprawie, a sądzi, że powody do kasacyi są niewystarczające. I dlatego zgadza się z prezydującym, żeby skargi nie uwzględnić. I skargę większością głosów odrzucono.




XX.

— Straszna rzecz — mówił Niechludow, wychodząc do poczekalni z adwokatem, porządkującym swoją teczkę. — W sprawie jasnej jak dzień czepiają się formy i odmawiają. Straszna rzecz!
— Sprawę sąd popsuł — rzekł adwokat. — I Selenin był za odrzuceniem, to okropne!
— Cóż teraz będziemy robić?
— Pójdziemy do łaski Najwyższej. Podaj pan prośbę, skoro jesteś tutaj. Ja panu napiszę.
W tej chwili maleńki Wolf w mundurze z gwiazdami wyszedł do sali przyjęć i zbliżył się do Niechludowa.
— Co robić, kochany książę! Nie było dostatecznych powodów — rzekł, ściskając ramiona i zamykając oczy.
I poszedł, gdzie miał jakiś interes.
Za Wolfem wyszedł i Selenin, dowiedziawszy się od senatorów, że jego stary przyjaciel Niechludow jest tutaj.
— Nie myślałem nigdy, że cię spotkam tutaj — rzekł, podchodząc do Niechludowa i śmiejąc się ustami, choć oczy jego zachowywały wyraz smutku. Nie wiedziałem, że bawisz w Petersburgu.
— Ja znów nie wiedziałem, żeś został nadprokuratorem.
— Podprokuratorem — poprawił Selenin. — Cóż tu porabiasz w senacie? — rzekł, patrząc smętnie i z wyrazem zmęczenia w twarz dawnego przyjaciela. Żeś przyjechał do Petersburga, słyszałem, ale zkąd tu się znalazłeś.
— Tu? Szukałem sprawiedliwości, chciałem uwolnić niewinnie skazaną kobietę.
— Jaką kobietę?
— Sprawę przed chwilą sądzono.
— A! sprawa Masłowej... Skarga zupełnie bez podstawy prawnej.
— Nie chodzi tu o skargę, ale o kobietę, która cierpi niezasłużenie.
Selenin westchnął.
— Bardzo być może... — rzekł — ale...
— To nie jest „może“, ale bez najmniejszej wątpliwości.
— Zkądże ty wiesz o tem?
— Bo byłem przysięgłym i wiem, jaki błąd popełniliśmy.
Selenin zamyślił się.
— Trzeba było natychmiast to przedstawić.
— Ja zawiadomiłem.
— Trzeba było zapisać do protokułu. Gdyby to było zamieszczone w skardze o kasacyę...
Selenin, zapracowany i mało udzielający się w towarzystwach, nic nie wiedział o znanej powszechnie historyi Niechludowa. Niechludow znów, zauważywszy jego nieświadomość, postanowił, że nie należy nic mówić o swych stosunkach z oskarżoną.
— Przecież i obecnie to było jasne, że wyrok wydany nie ma sensu.
— Senat orzeknąć w ten sposób niema prawa. Gdyby senat uchylał wyroki sądów na podstawie swoich zapatrywań, to zamiast potwierdzać wymiar sprawiedliwości, raczejby go utrudniał i znosił, nie mówiąc o tem, że wyroki sędziów przysięgłych straciłyby zupełnie swoją ważność.
— Ja wiem to tylko, że kobieta niewinna, i ostatnia nadzieja uwolnienia jej od niezasłużonej kary stracona. Wyższa instancya potwierdziła spełnioną niesprawiedliwość.
— Wyższa instancya nie mogła rozpatrywać szczegółowo tej sprawy — rzekł Selenin, przymrużając oczy. — Musiałeś stanąć u ciotki — rzekł, chcąc zmienić przedmiot rozmowy. — Hrabina zapraszała mnie wczoraj razem z tobą na konferencyę przejezdnego kaznodziei.
— Ach, byłem i uciekłem ztamtąd z obrzydzeniem — rzekł Niechludow, zły na to, że Selenin odchodzi od rzeczy.
— Dlaczegóż z obrzydzeniem? Zawsze to jest przejaw religijnego, choć może jednostronnego sekciarskiego uczucia.
— To takie dzikie, takie bezsensowne — rzekł Niechludow.
— Tak znów nie... Źle tylko, że my zbyt powierzchownie znamy naukę naszego Kościoła, że za jakieś rzeczy nowe przyjmujemy zasadnicze dogmaty naszej wiary.
Niechludow popatrzył z podziwem na Selenina.
Selenin nie spuścił oczu, w których, prócz smutku, była pewna nieżyczliwość.
— Zresztą pomówimy o tem potem. Idę natychmiast — rzekł, zwracając się grzecznie do nadchodzącego komisarza.
— Trzeba koniecznie, żebyśmy się z sobą zeszli. Tylko czy cię zastanę? Ja zawsze jestem w domu o godzinie siódmej, na obiedzie, Nadieżdińska — i powiedział numer domu. — Wiele wody upłynęło od tego czasu — rzekł, odchodząc i uśmiechając się ustami tylko.
— Będę u ciebie, jeśli zdołam — rzekł Niechludow, czując, że niegdyś tak blizki i tak kochany przez niego człowiek, po tak krótkiej rozmowie, stał mu się obcym, dalekim, niezrozumiałym, jeśli nie wrogim.




XXI.

Niechludow znał Selenina jeszcze ze studenckich czasów. Był to doskonały kolega, zdolny, uczciwy i szlachetny chłopiec. Zawsze wytworny, urodziwy, uczył się doskonale, biorąc bez trudu złote medale i nagrody za wypracowania piśmienne.
Jako cel w życiu, postawił sobie pracę dla społeczeństwa.
I umyślił, że najlepiej spełni to zadanie w rządowej służbie, zaraz więc po skończeniu kursów wstąpił na służbę do drugiego wydziału, który zajmował się układaniem praw i przepisów obowiązujących. Nie znalazłszy jednak tam odpowiedniego pola dla swych zdolności i dążeń, przeszedł do senatu. Ale i tu nie znalazł wewnętrznego zadowolenia ze swej pracy. Podczas służby krewni wystarali się, iż go zrobiono kamerjunkrem. Musiał przeto w haftowanym mundurze jeździć z podziękowaniem do rozmaitych osobistości.
Tem więcej czuł obecnie, że służba nie jest tem, o czem marzył, ale nie mógł odmówić przyjęcia zaszczytnej godności, aby nie obrazić protektorów, którzy myśleli, że go tem wielce uszczęśliwią. Z drugiej znów strony ów urząd pochlebiał mu nieco. Mógł w zwierciadle podziwiać swoją własną osobę w złocistym mundurze i cieszyć się poważaniem tych, co ów urząd cenili, jako wysokie dostojeństwo.
Toż samo stało się i z małżeństwem. Wybrali mu świetną partyę. Znów zgodzić się musiał na wybór, bo najpierw zrobiłby despekt pannie, która chciała wyjść za niego, a następnie obraziłby ludzi, układających to małżeństwo. Zresztą ożenienie się z młodą, przyjemną i bogatą panną pochlebiało jego próżności.
Ale małżeństwo okazało się jeszcze więcej nie tem, o czem marzył, aniżeli służba i urząd dworski.
Po pierwszem dziecku żona ani chciała myśleć o tem, żeby było więcej dzieci. Zaczęła prowadzić wesołe życie, światowe, w czem i on, chcąc nie chcąc, uczestniczyć musiał. Choć takie życie było męką i dla młodej pani i dla męża, dźwigała ten krzyż ceremonii i etykietalnej niewoli.
Wszelkie usiłowania Selenina rozbijały się, niby o mur kamienny, o jej upór, a podtrzymywali ten upór i uprzedzenie wszyscy krewni i znajomi, dowodząc, że tak właśnie jest dobrze, i tak, a nie inaczej, żyć trzeba.
Córeczka, o długich złocistych lokach, była istotką zupełnie obcą dla ojca i wychowywana zupełnie inaczej, niż pragnął. Między małżonkami nastąpił zupełny rozbrat, nie pojmowali się wzajemnie. I wrzała cicha, skrywana przed obcymi walka domowa, czyniąc to rodzinne życie dla Selenina nad miarę ciężkiem.
Więc i to rodzinne ognisko, i służba, i urząd dworski, wszystko to nie było tem, czego pragnął. Więc gryzł się i martwił. Toż samo odczuł, zobaczywszy dawnego przyjaciela i Niechludow.
Obiecując sobie wzajemnie, że się koniecznie zobaczą, nie szukali się jednak wzajemnie. I nie zobaczyli się tym razem w Petersburgu.




XXII.

Wyszedłszy z senatu, Niechludow poszedł razem z adwokatem pieszo. Kareta adwokata podążała zwolna za nimi. Adwokat opowiadał ciekawe ploteczki miejscowe, jak utrzymanka jakiegoś tam dygnitarza zrobiła miliony na giełdzie, jak ktoś inny sprzedał żonę, a drugi ją kupił, następnie o łajdactwach i szelmostwach różnych dostojników, co powinniby gnić w kryminale, a zasiadają na krzesłach prezydyalnych w różnych instytucyach. Opowiadania te, których zapas był, ma się rozumieć, niewyczerpany, niezmierną adwokatowi sprawiały przyjemność, bo wykazywały jak najdowodniej, że środki, jakich on używał do robienia fortuny, były poprostu niewinne i szlachetne w porównaniu z tym procederem, jaki uprawiali dostojnicy i działacze petersburcy. Więc zdziwił się niepomału, gdy Niechludow, nie dosłuchawszy opowiadania, pożegnał się z nim, siadł do dorożki i pojechał do domu.
Było mu przykro z powodu odmowy w senacie, przykro z przyczyny ciężkiej doli niewinnie cierpiącej kobiety, a jeszcze przykrzej od tej zgnilizny i zła, o jakich z lubością opowiadał adwokat. A co więcej, bolał go ten chłodny, odpychający, nieżyczliwy wzrok, tak miłego niegdyś, dobrego, otwartego, szlachetnego Selenina.
Powróciwszy do domu, zastał złożony u szwajcara bilet od matki Szustowej. Prócz najszczerszych podziękowań, za ocalenie córki, w bilecie tym dołączona była prośba, aby Niechludow raczył choć na chwilę przyjechać do ich mieszkania na Wasilewskim. Niechaj się nie obawia uroczystych podziękowań, nikt go tem utrudzać nie będzie, a poprostu córka pragnie koniecznie widzieć się z nim, bo ma ważny interes.
Plany Niechludowa tak były pokrzyżowane, że wątpił, czy uda mu się zrobić cośkolwiek z tego w Petersburgu, co będąc w Moskwie zamierzał. Dobył jednak z teki papiery i zaczął przeglądać, ale w tej chwili wszedł lokaj hrabiny i poprosił go na herbatę. Włożył przeto napowrót papiery do teczki i poszedł na górę do ciotki. Idąc, spojrzał przez okno i zobaczył parę rasowych kasztanów Marietty. I nagle poczuł się wesołym, a nawet śmiać mu się zachciało. Marietta, w kapeluszu i w jasnej różnych kolorów sukni, siedziała obok hrabiny z filiżanką herbaty i szczebiotała wesoło, błyskając pięknemi, śmiejącemi się oczyma. W chwili, kiedy Niechludow wchodził, Marietta powiedziała coś tak śmiesznego, a zarazem niecenzuralnego, że dobroduszna z wąsikami hrabina aż trzęsła się, zanosząc od śmiechu, a Marietta z osobliwym mischievous wyrazem twarzy, skłoniwszy na bok głowę i skrzywiwszy śmiejące się usta, patrzyła na towarzyszkę.
— Zgubisz mnie — mówiła Katarzyna Iwanowna, kaszląc.
Niechludow, przywitawszy się, usiadł obok nich. I zaledwie pomyślał o tem, jak pustą jest Marietta, gdy ona, jakby przeczuwając to, a chcąc mu się przypodobać, w jednej chwili zmieniła i wyraz twarzy, i przedmiot rozmowy, i nastrój umysłu. Wnet stała się poważną, niezadowoloną z życia, dążącą do czegoś nieujętego. Słowem, odgadła nastrój duszy Niechludowa i bezwiednie przystosowała się do niego.
Zapytała go, czy załatwił interesy. Opowiedział o tem, jak źle poszło w senacie, i o spotkaniu się z Seleninem.
— Czysta dusza! Chevalier sans peur et sans reproche. Szlachetny charakter — mówiły obie damy, powtarzając zwykłe miano, jakiem w towarzystwie Selenina darzono.
— A któż jest jego żona?
Żona? Trudno powiedzieć. Poprostu nie rozumie go.
— Więc i on był za odmową? — zapytała ze szczerem współczuciem. — To okropne... Jakżeż mi jej żal — rzekła, wzdychając.
Niechludow zachmurzył się i zaczął mówić o Szustowej, więzionej w twierdzy, i wypuszczonej na wolność za jego staraniem. Podziękował Marietce za łaskawe wstawienie się do męża i chciał mówić, jak cała ta rodzina cierpiała dlatego, że nikt nie ujął się za nią, ale Marietta nie dała mu skończyć, sama wyrażając swoje w tym względzie oburzenie.
Hrabina widziała, że Marietta kokietuje kuzyna i to ją bawiło.
— Wiesz co, pojedz jutro wieczorem do Aliny — rzekła do Niechludowa. — Będzie tam Kisewetter. I ty przyjedź, Marietko.
— Zauważył cię — rzekła do kuzyna. — Opowiedziałam mu, coś do mnie mówił, i uważa to jako pomyślny objaw, że spełnisz Słowo Chrystusowe. Powiedz mu, Marietko, żeby przyjechał, i przyjedź sama.
— Ja, proszę hrabiny, nie mam żadnego prawa dyktować księciu, jak ma postąpić, albo udzielać jakiej rady — rzekła Marietta, patrząc na Niechludowa i tem spojrzeniem dając mu poznać, że zgadza się zupełnie z nim co do zapatrywań na słowa hrabiny i na ewangelizm w ogólności. — Zresztą, ja nie bardzo lubię... hrabina wie...
— Ty wszystko robisz nawywrót, po swojemu.
— Po swojemu? Ja wierzę, jak zwykła prosta kobieta — rzekła, uśmiechając się. — A po trzecie... jadę jutro na przedstawienie francuskiego teatru.
— Ach, prawda. A czyś widział tę... jak ją zowią? — rzekła hrabina.
Marietta podpowiedziała jej nazwisko znakomitej aktorki.
— Jedź, jedź... koniecznie... to pyszna rzecz!...
— Więc kogo pierwej oglądać: aktorkę, czy kaznodzieję ma tante? — spytał, uśmiechając się, Niechludow.
— No, no, tylko nie łap mnie za słówka! Ja myślę, że najpierw kaznodzieję, a potem aktorkę, bo inaczej straci się cały smak do kazania.
— Nie! Zacząć najpierw od francuskiego teatru, a potem uczynić akt skruchy — wtrąciła Mariette.
— Proszę nie brać mnie na fundusz! Kaznodzieja kaznodzieją, a teatr teatrem. Żeby dostąpić zbawienia, niekoniecznie trzeba mieć twarz wydłużoną na dwa łokcie i beczeć. Trzeba wierzyć, a wtenczas wesołą będzie dusza.
— Ciocia lepiej, niż kaznodzieja, nauki prawi.
— A pan wie — rzekła Marietta, zamyślając się. — Pan jutro przyjedzie do mojej loży w teatrze.
— Obawiam się, czy będę mógł.
Rozmowę przerwał lokaj, anonsując jakiegoś gościa.
Był to sekretarz Towarzystwa dobroczynności, którego hrabina była przewodniczącą.
— Ah, to nudziara nad nudziarze! Przyjmę go w salonie. Daj mu, Marietto, herbaty — rzekła, wychodząc szybko kołyszącym się krokiem do salonu.
Mariette zdjęła rękawiczkę, ukazując białą, pokrytą pierścionkami rękę.
— Nalać herbaty? — rzekła, biorąc srebrny czajnik, stojący nad zapalonym spirytusem i odsuwając wysoko rękaw.
Twarz jej przyoblekła się w powagę i smutek.
— Mnie strasznie, strasznie przykro, że ludzie, których zdanie i sąd cenię, sądzą mnie wedle tego położenia, w jakiem się znajduję obecnie.
Zdawało się, że w jej słowach ostatnich czuć łzy. I choć te słowa nie wyrażały nic nadzwyczajnego, dla Niechludowa, wydały się niezwykle głębokie, rzewne i dobre. Tak magnetycznie pociągał go dziwny blask oczu tej młodej, pięknej, wytwornie ubranej kobiety.
Niechludow patrzył na nią, milcząc i nie mógł od niej oderwać oczu.
— Pan myśli, że ja nie rozumiem pana i tego wszystkiego, co się w panu dzieje? To, co pan uczyniłeś, widzą wszyscy c’est secret de de polichinéle. Ja się tem zachwycam i najzupełniej godzę się z panem.
— Niema się czem zachwycać, tak mało zrobiłem dotąd.
— Wszystko mi jedno. Ja rozumiem uczucia pańskie. No, dobrze, dobrze, nie mówmy więcej o tem — rzekła spostrzegłszy na twarzy jego wyraz niezadowolenia. — Ale ja pojmuję, że ujrzawszy cierpienia ludzkie i wszystko to, co się w więzieniach dzieje, tę ludzką obojętność, okrucieństwo, brak serca. Pojmuję, że można temu poświęcić życie... i jabym poświęciła. A każden ma swoją dolę na świecie.
— Czyż pani jest niezadowolona ze swego losu?
— Ja? — rzekła zdziwiona, że może ktoś pytać o to. — Muszę być zadowolona i jestem zadowolona. Ale jest robak, co się budzi.
— Nie trzeba mu dać zasnąć, trzeba wierzyć i słuchać tego głosu — rzekł Niechludow, zupełnie uwierzywszy jej grze, wybornie udanej.
I niejednokrotnie ze wstydem wspominał później tę rozmowę, wspominał nie tyle kłamliwe, ale tak udane, przystosowane do jego nastroju słowa. I widział twarz tę tak uważną, tak mile zasłuchaną w jego opowieść o okropnościach, o wrażeniu, jakiego na wsi doznawał.
Gdy powróciła hrabina, rozmawiali z sobą nietylko jako dawni, ale szczerzy przyjaciele, pojmujący, rozumiejący się śród tłumu, który ich nie pojmuje i nie rozumie. Mówili o gwałtach silnych świata tego, o cierpieniach biednych i uciśnionych, o nędzy ludu, a śród tego ich oczy, przy dźwięku słów rozmowy patrzyły na siebie, jakby pytając: „możesz mnie kochać?” i otrzymywały odpowiedź: „mogę.” A jakiś pociąg fizyczny, przyjmując dziwne, niespodziewane, tęczowe kształty, ciągnął ich wzajemnie, jak magnes żelazo, jak dwa powinowate ciała ku sobie.
Odjeżdżając rzekła, że zawsze gotowa uczynić dla niego wszystko, co może, prosiła, aby przyjechał jutro choć na chwilkę do teatru, że jeszcze chce z nim pomówić o jednej bardzo ważnej sprawie.
— Kiedy ja znów pana zobaczę? — rzekła z westchnieniem i zaczęła wkładać ostrożnie rękawiczkę na zdobną pierścionkami rękę. — Więc niech pan powie, że pan przyjedzie.
Niechludow przyrzekł solennie, że przyjedzie.
Tej nocy, kiedy kładąc się spać, zagasił świecę w swym pokoju, długo nie mógł zasnąć. Kiedy sobie przypomniał Masłową, wyrok senatu i to, że, bądź co bądź, postanowił jechać z nią na Sybir, kiedy wspomniał o zrzeczeniu się prawa do ziemi, to jako odpowiedź przedstawiała mu się twarz Marietty, jej westchnienia, jej spojrzenie, gdy wymawiała słowa: „kiedyż ja jeszcze pana zobaczę,” jej uśmiech, to wszystko przedstawiało mu się tak żywo i wyraźnie, jakby ją widział, i sam się uśmiechał.
— Czy ja dobrze uczynię, jadąc na Syberyę? Czy dobrze zrobię, pozbawiając się majątku? — zapytał sam siebie.
I odpowiedzi na takie pytania, w jasną noc petersburską, przenikającą do wnętrza pokoju przez sztory nie szczelnie zapuszczone, były nieokreślone.
Wszystko mieszało mu się w głowie. Nikły dawne nastroje i dawny bieg myśli.
— A jeśli ja to wszystko tylko wymyśliłem sobie, a nie będę miał mocy żyć tem i jeśli zwątpię o tem, że postąpiłem dobrze?
Tak dumał, a nie mogąc odpowiedzi znaleźć, doznał uczucia takiego smutku i zwątpienia, jakiego już dawno nie doświadczał, i zasnął ciężkim snem, jakim zasypiał po grubej przegranej w karty.




XXIII.

Nazajutrz, obudziwszy się, uczuł, jakby coś złego uczynił wczoraj.
Zaczął sobie przypominać, ale nie uczynił nic złego. Były tylko złe myśli, że postanowienie ożenienia się z Kasią, oddania ziemi chłopom, to wszystko nieziszczalne marzenia, że to wszystko sztuczne, że tego nie zniesie i należy tak żyć, jak żył dotąd. A złe myśli są nieraz gorsze, niż złe postępki. Zły postępek naprowadza na złą drogę, a złe myśli ciągną i ciągle utrzymują na tej złej drodze.
I zadziwił się Niechludow myślami własnemi. Wydało mu się, że jest, jak człowiek rozespany, który, rozbudzony, pragnie jeśli nie spać, to jeszcze poleżeć, jeszcze pozostać w pościeli, choć wie, że wstać trzeba, że czekają ważne i przyjemne sprawy.
Tego dnia przyjechał na wyspę Wasilewską, aby się zobaczyć z Szustową. Mieszkanie było na drugiem piętrze. Niechludow, idąc za wskazówką stróża, poszedł przez schody gospodarcze i wszedł do kuchni gorącej i pełnej woni gotujących się potraw.
Kobieta już niemłoda stała przy blasze, w fartuchu, okularach i zawinąwszy rękawy, mieszała coś w dymiącym się rondlu.
— Co pan ma za interes? — spytała ostro, patrząc ponad okularami na wchodzącego.
Jeszcze Niechludow nie zdążył wymienić nazwiska, gdy twarz kobiety przybrała wyraz przestraszony nieco i radosny.
— Ach, książę! — zawołała, obcierając ręce o fartuch. — Czemuż pan poszedł przez kuchenne schody? Dobroczyńczo nasz! Ja jestem jej matka. Wybawicielu nasz — mówiła, chwytając Niechludowa za rękę, pragnąc ją pocałować. — Siostra mnie tak prosiła. Jest u nas. Tędy proszę, tędy — mówiła Szustowa, prowadząc Niechludowa przez wązkie drzwi i ciemny korytarz i po drodze poprawiając to uniesioną suknię, to włosy.
— Siostra moja, Korniłowa, książę może słyszał, także była zamieszana. Bardzo rozumna kobieta!
Otworzywszy drzwi z korytarza, Szustowa wprowadziła księcia do niewielkiego pokoiku, gdzie koło stołu na małej sofce siedziała średniego wzrostu, dosyć pełna, młoda dziewczyna, w płóciennym w paski kaftaniku, z bujnemi, kędzierzawemi blond włosami, które okalały jej matowo-białą okrągłą twarzyczkę. Naprzeciw niej siedział pochylony naprzód, w wyszywanej małorosyjskiej koszuli, młody człowiek, z czarnemi wąsikami i bródką. Oboje byli tak zajęci rozmową, że dopiero wtenczas spostrzegli Niechludowa, gdy już wszedł do pokoju.
— Lida... książę Niechludow... — przemówiła matka. — Ten właśnie...
Blada dziewczyna drgnęła nerwowo, poprawiając wymykające się z za ucha pasmo włosów i zwracając wystraszone, duże, szare oczy na wchodzącego.
— To pani jesteś tą niebezpieczną kobieta, za którą wstawiała się Wiara Efremowna — rzekł z uśmiechem Niechludow, podając rękę.
— Tak, to ja jestem — odrzekła Lidya i uśmiechnęła się dobrym, dziecinnym uśmiechem, ukazując prześliczne, białe zęby. — Ciocia pragnęła koniecznie widzieć się z panem. Ciociu! — zawołała przyjemnym, łagodnym głosem, zwracając się do drzwi bocznych.
— Wiara Efremowna była niezmiernie zmartwiona aresztowaniem pani — rzekł Niechludow.
— Proszę księcia siadać tu, albo lepiej tu — mówiła Lidya, wskazując na miękkie, plecione ze słomy krzesło, z którego przed chwilą wstał młody człowiek.
— Mój brat przyrodni, Zacharów — rzekła, zauważywszy spojrzenie, jakim obrzucił młodego człowieka Niechludow.
Młody człowiek, uśmiechając się również dobrodusznie, przywitał gościa, a kiedy Niechludow siadł na słomianem krześle, wziął drugie krzesło z pod okna i usiadł obok. Z drugiego pokoju wyszedł szesnastoletni gimnazista, blondyn i milcząc, zajął miejsce pod oknem.
— Wiara Efremowna jest wielką przyjaciółką cioci, a ja prawie, że jej nie znam — rzekła Lidya.
W tej chwili z drugiego pokoju wyszła w białym kaftaniku, przepasanym paskiem skórzanym, kobieta o bardzo przyjemnej i inteligentnej twarzy.
— Witam księcia, serdeczne dzięki, żeś książę przyjechał — rzekła, siadając na sofce obok Lidyi. — Jakże się miewa Wieroczka? Pan ją widziałeś? Jakże, biedaczka, godzi się z obecnem położeniem?
— Nie skarży się, mówi, że ma iście olimpijski spokój.
— Ach, Wieroczka, poznaję ją — uśmiechając się i kiwając głową, przemówiła ciotka. — Trzeba ją poznać. To niepospolita osobistość. Nic dla siebie, wszystko dla drugich.
— Ona nic dla siebie nie żądała, kłopotała się tylko siostrzenicą pani. Najwięcej cierpiała na tem, że, jak utrzymywała, bez przyczyny była uwięzioną.
— Rzeczywiście odpokutowała za mnie.
— Ależ nie, ciociu — rzekła Lidya. — Jabym przecież i tak wzięła papiery.
— Pozwól, ale ja lepiej wiem od ciebie. Widzi pan — rzekła, zwracając się do Niechludowa — pewna osoba prosiła mnie, aby na czas jakiś przechować jej papiery. Ja nie miałam mieszkania i odniosłam do Ludki. Trzeba trafu, że tejże nocy zrobiono u niej rewizyę, wzięli ją i papiery. No i trzymali do tej pory, chcieli, aby powiedziała, kto jej te papiery doręczył.
— A ja nie powiedziałam — odrzekła dziewczyna, nerwowo pociągając pasmo włosów, które nic jej nie zawadzało.
— Nie mówię przecież, żeś powiedziała — przemówiła ciotka.
— Jeżeli aresztowali Mitina, to nie przezemnie — rzekła Lidya, czerwieniąc się i niespokojnie oglądając się dokoła.
— Nie mów o tem, Ludko — odezwała się matka.
— Dlaczegóż? Ja właśnie chce powiedzieć — rzekła Lidya, już nie śmiejąc się, lecz rumieniąc i nie poprawiając, ale okręcając na palcu pasmo włosów i ciągle oglądając się dokoła.
— Co było wczoraj, jak zaczęłaś opowiadać o tem?
— Nic... Niech mama pozwoli. Ja nie powiedziałam, przeciwnie, milczałam tylko. Kiedy mnie badał dwa razy i pytał o ciocię i o Mitina, nie powiedziałam nic, i oświadczyłam mu, że nic nie odpowiem. Wtenczas ten Petrow zaczął mnie przekonywać: „Wszystko, co mi pani powie, nikomu zaszkodzić nie może, a przeciwnie. Jak pani powie prawdę, to pani oswobodzi niewinnych.” A ja mimo to odpowiedziałam, że nic nie powiem. Wtedy on mówi: „Dobrze, niech pani nic nie mówi, a tylko niech pani nie przeczy temu, co ja powiem.” I zaczął wymieniać i wymienił Mitina.
— Nie mów tego — rzekła ciotka.
— Ciociu, niech ciocia nie przeszkadza! I nie przestając, ciągnęła się ciągle za pasmo włosów i oglądała wokoło niespokojnie. — I niech sobie pan wyobrazi nazajutrz zawiadamiają mnie przez pukanie w ścianę, że Mitina aresztowano. Więc myślę sobie — wydałam. I tak mnie to zaczęło trapić, tak zaczęło mordować, że małom co zmysłów nie straciła.
— I okazało się, że zupełnie nie z twojej przyczyny wzięto go — rzekła ciotka.
— Tak... ale ja o tem nie wiedziałam. Myślę i ciągle myślę — zdradziłam go. Chodzę, chodzę od ściany do ściany i nie mogę nie myśleć. Myślę... zdradziłam. Położę się, okryję głowę i coś mi szepcze do ucha — wydałaś! wydałaś! Mitina wydałaś! Mitina wydałaś! Wiem, że to halucyanacya, a nie mogę nie słuchać.
— Chcę zasnąć, sen odbiega. Chcę nie myśleć, także nie mogę.
— To tak okropne! — mówiła Lidya, niepokojąc się coraz więcej i motając na palec pasmo włosów, i znów odwijając, i ciągle patrząc na wszystkie strony.
— Lidziu, uspokój się — mówiła matka, dotykając się ramienia dziewczyny.
Ale Lidka nie mogła się powstrzymać.
— To dlatego takie straszne — zaczęła — ale nie dokończywszy, załkała — zerwała się z sofki i zawadziwszy o krzesło, wybiegła z pokoju. Matka poszła za nią, ale powróciła wkrótce, mówiąc, że Lidka rozstroiła się bardzo i już się nie pokaże.
— I za co zwichnięte życie to młode? — rzekła ciotka. Mnie bolesne to tem więcej, że sama byłam mimowolną przyczyną.
— Z pomocą Boską poprawi się na wsi, na świeżem powietrzu — odeślemy ją do ojca.
— Żeby nie książę, zginęłaby całkowicie — rzekła ciotka.
— Dzięki serdeczne panu. Chciałam zaś pana widzieć dlatego, żeby poprosić o oddanie listu Wierze Efremownie — rzekła, dostając list z kieszeni.
— List niezapieczętowany, może pan przeczytać i podrzeć, albo oddać, co pan będzie uważał za zgodne z pańskiemi przekonaniami. W liście nic niema kompromitującego.
Niechludow wziął list i obiecawszy oddać go, wstał, pożegnał się i wyszedł na ulicę.
List, nie czytając, zalepił i postanowił oddać, jak tego żądano.




XXIV

Niechludow byłby wyjechał tegoż dnia wieczorem, ale obiecał Mariette być w jej loży w teatrze. Więc trzeba było dotrzymać danego słowa, tak się przynajmniej sam przed sobą tłomaczył.
Prócz chęci zobaczenia raz jeszcze Marietty, pragnął zobaczyć jeszcze ten świat, tak mu swojski dawniej, a tak obcy dzisiaj.
— Czy mogę oprzeć się tej pokusie? — myślał niezupełnie szczerze — Spróbuję po raz ostatni.
Ubrawszy się we frak, pojechał na drugi akt komedyi „Dame aux camélias“, gdzie przejeżdżająca artystka jeszcze raz na inny sposób pokazywała, jak umierają suchotnice.
Teatr był przepełniony. Niechludowowi z uszanowaniem pokazano lożę Marietty, bo widać znaczną jest figura, co o taką rzecz pyta.
W korytarzu stał lokaj w liberyi i jako znajomemu panu, pokłonił się i drzwi otworzył.
Loże przeciwległe, rozciągające się długiem półkolem, i rzędy krzeseł, w których siwe, szpakowate, łyse, fryzowane i pomadowane głowy mieściły się gęsto pomięszane z sobą, wszystko to skierowane było na scenę, gdzie w jedwabiach i koronkach jakaś chuda aktorka skręcała się w dziwny sposób, wygłaszając z patosem jakiś nienaturalny monolog. Ktoś syknął, usłyszawszy otwieranie drzwi, i prąd chłodnego i ogrzanego powietrza musnął twarz Niechludowa.
W loży siedziała Marietta i jakaś nieznajoma dama w czerwonej narzutce i dwóch mężczyzn: generał, mąż Marietty, przystojny wysoki, z poważną, spokojną niby maska, garbonosą twarzą, i wydatną, po wojskowemu pod watowaną piersią, i drugi, blondyn, łysy człowiek, z wygolonym podbródkiem i brodą, między wspaniałemi faworytami. Marietta, sama pełna wdzięku, delikatna, wytworna, decolte, z piękną szyją i muskularnemi łopatkami pochyło zniżającemi się od samej prawie szyi. Na połączeniu między szyją, a plecami, czerniało maleńkie znamię. — Obejrzała się natychmiast i wskazując Niechludowowi wachlarzem miejsce po za sobą, uśmiechnęła się wdzięcznie i zalotnie, tym uśmiechem, który (tak się przynajmniej księciu zdawało) obiecywał bardzo wiele. Mąż ze spokojem spojrzał na Niechludowa i skłonił głowę. Było widać w tem spojrzeniu, które zamienił z żoną, że on jest jedynym posiadaczem i władcą tej właśnie urodziwej żony.
Gdy skończył się monolog, teatr zahuczał od oklasków. Marietta wstała i podtrzymując szeleszczącą jedwabną spódnicę, przeszła w głąb loży i poznajomiła męża z Niechludowym.
Generał, nie przestając uśmiechać się oczyma, rzekł, że mu niezmiernie przyjemnie, i spokojnie z godnością zamilknął.
— Muszę niezadługo jechać, ale przyrzekłem pani — rzekł Niechludow, zwracając się do Marietty.
— Jeśli pan mnie widzieć nie pragnął, to zobaczył pan znakomitą artystkę — odrzekła w odpowiedzi na treść słów jego Marietta. — Prawda jak znakomitą była w ostatniej scenie — przemówiła, zwracając się do męża.
Mąż skłonił głową potakująco.
— To mnie mało wzrusza — rzekł Niechludow. — Widziałem tyle prawdziwych tragedyj.
— Siadaj pan i opowiedz.
Mąż przysłuchiwał się i uśmiechał ironicznie oczyma.
— Byłem u kobiety, która tak długo była więziona. Zupełnie rozstrojona istota.
— To ta kobieta, o której ci mówiłam — rzekła Marietta do męża.
— Bardzo byłem szczęśliwy, że można było ją uwolnić — przemówił spokojnie, kiwając głową i całkiem ironicznie, jak się wydało Niechludowi, uśmiechając pod wąsem. — Ale ja pójdę zapalić papierosa.
Niechludow siedział, czekając, rychło mu Marietta coś takiego powie, co miała powiedzieć. Ale nic mu nie powiedziała, tylko żartowała i opowiadała o granej sztuce, która, jak sądziła, powinna szczególnie wzruszyć Niechludowa.
Niechludow widział, że chciała mu pokazać się w całym blasku balowej toalety, chciała mu pokazać tę szyję, biust i plecy z małym pieprzykiem, więc mu było i przyjemnie i nieswojo zarazem.
Ta osłona wdzięków, co przedtem kryła te czary, teraz była zdjętą i mógł widzieć dobrze, co się pod nią znajduje. Patrząc na Mariettę, podziwiał ją, ale poznał, że to wytrawna kłamczyni, że ona żyje z mężem robiącym karyerę, a to, co mówiła wczoraj, to fałsz... a pragnie tylko, nie wiedząc dlaczego, aby ją pokochano.
Więc go to pociągało i odpychało zarazem.
Chciał już kilkakrotnie oddalić się, brał za kapelusz, ale zostawał jeszcze. Nareszcie, gdy mąż z zapachem tytoniowego dymu na wąsach, powrócił do loży i protekcyonalnie, ale niechętnie spojrzał na Niechludowa, niby go nie poznając, książę nie dając, aby się drzwi zamknęły, wyszedł na korytarz i odnalazłszy palto, wyszedł z teatru.
Kiedy Newskim prospektem powracał do domu, spostrzegł przed sobą wysoką, bardzo pięknie zbudowaną kobietę, ubraną bardzo elegancko.
Wszyscy przechodnie oglądali się na nią. Niechludow również mijając, spojrzał jej w oczy. Twarz widocznie podmalowana była piękną i kobieta uśmiechnęła się do Niechludwa, błysnąwszy nań oczyma. I rzecz dziwna, w tej chwili przyszła mu na myśl Marietta. Doznał tego samego uczucia, i pociągu, i wstydu, jak i w teatrze. Minąwszy pospiesznie kobietę, rozgniewany na siebie, skręcił na Morską, i zaczął przechadzać się tam i na powrót, dziwiąc tem stojącego na posterunku milicyanta.
— I tamta w teatrze uśmiechnęła się do mnie, gdy wszedłem — myślał. — Ta tylko różnica, iż ta druga z ulicy mówi jasno i prosto. Tamta zaś udaje, że nie o tem myśli, a żyje śród innego świata, innych podniosłych uczuć. A w gruncie rzeczy sens tenże sam. Tu z ulicy — mówi prawdę — tamta kłamie.
Niechludow wspomniał na stosunek z żoną prezesa i zawstydził się tem wspomnieniem.
— Wstrętnem jest to ludzkie zwierzę — myślal — ale jeśli patrzysz na tę zwierzęcość bez osłony, to z duchowego punktu życia swojego, możesz nią gardzić. Upadłeś, albo oparłeś się, zostajesz zawsze tem, czem byłeś. Ale kiedy to zwierzę kryje się pod rzekomo estetyczną i poetyczną formą i pragnie czci dla siebie, wtedy czyniąc Bogiem to zwierzę, przepadasz w niem, roztapiasz się, nie. rozeznając już złego od dobrego. Wtedy to straszne.
A jak ta noc nie niosła z sobą uspokajającej ciemności i ciszy, lecz panowało jakieś dziwne półświatło, niewiadomo z jakiego źródła pochodzące tak w duszy Niechludowa nie było ciemni nieświadomości, dającej spokój bez wiedzy. Wszystko było jasne. Jasnem było, że to, co świat uznaje za dobre i potrzebne, że to wszystko nic nie warte, i ten przepych kryje tylko przestępstwa stare, wszystkim wspólne, nietylko bezkarne, ale tryumfujące, otoczone i zdobne tym przepychem, na jaki stać zwyrodnioną myśl ludzką.
Niechludow chciał zapomnieć o tem, nie widzieć tego, ale nie mógł. Choć nie widział źródła tego światła, przy którem to wszystko oglądał, choć nie wiedział źródła tego światła zalewającego Petersburg i choć to światło było mgliste, smutne i nienaturalne, nie mógł zaprzeczyć, że w tem oświetleniu, było w tej chwili i coś takiego, co miało i wesele i trwogę.
Powróciwszy do Moskwy, Niechludow najpierw pojechał do szpitala więziennego, aby zawiadomić Masłową o przegranej sprawie w senacie, i że trzeba jej się przygotować na transport do Syberyi.
Na prośbę, podaną na imię Najwyższe, mało można było liczyć. Zresztą nawet myśleć o tem nie pragnął, zajęty wyjazdem na Sybir i przyszłem życiem śród zesłańców i katorżników. Nie przedstawiał sobie, jakby to wszystko wyglądało, gdyby Masłową uwolniono.
Szwajcar więzienny, ujrzawszy Niechludowa, oznajmił mu natychmiast, że Masłowej już niema w szpitalu.
— Gdzież jest?
— Znów powróciła do więzienia.
— Dlaczegóż ją tam odesłano?
— To już taki naród, wasza książęca mość — rzekł szwajcar, uśmiechając się pogardliwie. — Zawiązała konszachty z felczerem, więc starszy lekarz oddalił ją.
Niechludow nigdy nie sądził, że go losy Masłowej tak obchodzą. Wiadomość taka wprost go oszołomiła. Uczuł takie wrażenie, jakby go spotkało wielkie nieszczęście. Było mu bardzo przykro. Przedewszystkiem wstyd wielki.
Śmieszną była radość z jej poprawy. Cała chęć odrzucenia jego ofiary, gniew, łzy, to prosta farsa przewrotnej i znikczemniałej kobiety, która pragnęła go wyzyskać. Zdawało mu się, że ostatnim razem dostrzegł te przejawy bezwzględnego upadku, jakie okazały się tak jawnie obecnie.
Wszystko to błysnęło mu w głowie, gdy bezmyślnie kładł kapelusz i wychodził ze szpitala.
— Co teraz robić? Czy mnie ona co obowiązuje? czy mnie z nią cokolwiek łączy? Czy nie mam rozwiązanych całkowicie rąk wobec takiego postępowania?
Ale zastanowiwszy się głębiej, uznał, że jej nie ukarze, jak sądził, ale raczej samego siebie.
I zatrwożył się tą myślą.
— Nie! To, co się stało, nie może zmienić mego postępowania. Niech robi co chce, niech postępuje tak, jak wypada z jej obecnego nastroju. Konszachty z felczerem, tak, konszachty takie, to jej rzecz... A mojem zadaniem postępować tak, jak nakazuje sumienie.
— Sumienie zaś moje żąda, abym odkupił grzech, żebym się poświęcił, ożenił z nią, choćby fikcyjnie tylko, i poszedł za nią tam, gdzie ona pójdzie.
I wyrzekł te słowa z uporem zaciętym, a wyszedłszy ze szpitala pewnym krokiem, podążył do bramy więziennej. Podszedłszy do bramy, poprosił dyżurnego, aby zawiadomił intendenta o tem, że pragnie zobaczyć Masłową. Dyżurny znał Niechludowa, przeto jako znajomemu zakomunikował wiadomość, że dawny intendent wziął dymisyę, a na miejsce jego przybył nowy, bardzo surowy naczelnik.
— Ogromna teraz surowość, nieszczęście — mówił dozorca. — Naczelnik jest teraz tu, zaraz dadzą znać...
Rzeczywiście intendent był w więzieniu i zaraz wyszedł do Niechludowa. Nowy intendent był wysoki, kościsty, z wydatnemi policzkami, powolny w ruchach i posępny.
— Odwiedziny dozwolone są w dnie oznaczone w sali ogólnej — rzekł, nie patrząc na Niechludowa.
— Ale ja muszę dać do podpisu prośbę na imię Najwyższe.
— Może pan mnie ją oddać.
— Chciałbym osobiście widzieć się z aresztantką. Zawsze mi pozwalano.
— Tak było przedtem — rzekł intendent, spojrzawszy przelotnie na Niechludowa.
— Mam pozwolenie od gubernatora — rzekł tenże, wyjmując pugilares.
— Proszę dać — nie patrząc w oczy, rzekł intendent, i przeczytawszy uważnie podany papier, przemówił: — Proszę pofatygować się do kantoru.
W kantorze nie było nikogo. Intendent siadł przy stole i zaczął przeglądać papiery, zamierzając widocznie być obecnym przy rozmowie. Skoro Niechludow zapytał, czy można widzieć się z Bogoduchowską, odpowiedział krótko, że nie można.
— Odwiedziny z politycznymi nie są dozwolone — odrzekł i znów zagłębił się w papiery.
Mając w kieszeni list do Bogoduchowskiej, uczuł się winnym, zamysły jego przeniknięto i zniweczono.
Skoro Masłowa weszła do biura, intendent podniósł głowę i nie patrząc na Masłową i Niechludowa, rzekł: „proszę państwa” i dalej przeglądał papiery.
Masłowa ubrana była, jak poprzednio, w biały kaftan, spódnicę i chustkę. Podszedłszy do Niechludowa i zobaczywszy twarz jego chłodną i gniewną, zaczerwieniła się i skubiąc palcami brzeg kaftana, spuściła oczy.
To pomieszanie było dla Niechludowa potwierdzeniem prawdy słów szwajcara.
Niechludow chciał zachować się wobec niej jak poprzednio, ale nie mógł tego uczynić, nie mógł nawet podać jej ręki, tak była mu wstrętną.
— Przywiozłem pani złą wiadomość — rzekł, nie patrząc na nią i nie podnosząc ręki. — W senacie odmówiono.
— Wiedziałam o tem — rzekła dziwnym głosem, jakby dech zapierało jej w piersi.
Przedtem Niechludow, byłby zapytał dlaczego mówi, że wiedziała, obecnie spojrzał na nią tylko, oczy jej były łez pełne.
Ale go to nie wzruszyło, lecz rozgniewało jeszcze więcej.
Intendent wstał i zaczął chodzić tam i napowrót po pokoju.
Pomimo wstrętu, jaki teraz odczuwał dla Masłowej, uważał jednak Niechludow za stosowne wyrazić żal z powodu odmowy senatu.
— Niech pani nadziei nie traci. Prośba do cesarza może mieć dobry skutek... i spodziewam się, że...
— Ja nic o tem nie myślę... — rzekła ona, patrząc żałośnie na niego skośnemi, załzawionemi oczyma.
— A o czem pani myślisz?
— Pan był w szpitalu i pewnie panu powiedzieli o mnie?
— Więc co? To już pani rzecz — chmurnie rzekł Niechludow.
Przygasłe uczucie obrażonej miłości własnej odżyło z nową siłą, skoro wspomniała o szpitalu.
— On, człowiek światowy, za którego wyjść każda panna uważałaby za szczęście, chciał zostać mężem tej oto kobiety, a ona nie mogła wytrzymać i zawiązała stosunki z felczerem — myślał, patrząc z nienawiścią w jej oczy.
— Proszę podpisać prośbę — rzekł, i wydobywszy z kieszeni dużą kopertę, położył ją na stole. Obtarła oczy końcem chustki i usiadła, zapytując, gdzie i co pisać.
Wskazał jej miejsce i objaśnił, co ma napisać, a gdy siadła za stołem, poprawiając lewą ręką rękaw kaftana, stał nad nią, patrząc w milczeniu na zgięty nad stołem grzbiet, lekko od czasu do czasu wzdrygający się od powstrzymywanych łkań, a w duszy jego wiodło walkę złe i dobre, godność obrażona i żal do tej oto cierpiącej. I drugie to uczucie zwyciężyło.
Więc i sam winnym się uczuł i pożałował...
Podpisawszy prośbę i obtarłszy zawalany atramentem palec o spódnicę, wstała i spojrzała na niego.
— Co się ma stać i coby się stało, ja mojego postanowienia zmienić nie chcę — rzekł Niechludow.
Sama myśl, że jej przebacza, zwiększała jeszcze uczucie żalu i delikatności dla niej. Chciał ją pocieszyć.
— Co mówiłem — zrobię. Gdziekolwiek wyślą panią — będę z tobą.
— Daremnie... — przerwała mu szybko z niezwykłem ożywieniem.
— Proszę przypomnieć sobie, co potrzeba na drogę.
— Zdaje się, że nic nadzwyczajnego. Dziękuję serdecznie.
Intendent zbliżył się ku nim i Niechludow, nie czekając na jego uwagę, pożegnał się i wyszedł.
I w duszy jego zagościła bezbrzeżna radość.
— Niechaj robi, co chce, niech postępuje jak najgorzej — myślał — ja ją kocham nie dla siebie, ale dla Boga i dla niej.
A owe konszachty z felczerem zależały na tem, że Masłowa, poszedłszy do apteki po ziółka pektoralne, spotkała się w aptece z felczerem.
Już oddawna zaczepiał ją bezustanku. Więc kiedy w aptece pochwycił ją w ramiona, odepchnęła tego brzydala z twarzą pełną pryszczy, tak silnie, że potoczył się na szafę i rozbił dwa słoiki, stojące na półce. Właśnie w tej chwili przechodził korytarzem starszy lekarz i posłyszał brzęk tłuczonego szkła. Zobaczywszy wybiegającą rozczerwienioną Masłową, krzyknął na nią:
— No, kochanku, jeśli ty tu będziesz figle stroić, to ja cię nauczę. Co to takiego? — rzekł, zwracając się do felczera i patrząc na niego groźnie.
Felczer zaczął tłómaczyć się z uśmiechem. Doktór nie dosluchał do końca tłómaczenia i poszedł do oddziału. Ale tego samego dnia zażądał od intendenta, aby przysłali na miejsce Masłowej przyzwoitszą posługaczkę. To wypędzenie było tem dla Masłowej przykrzejsze, że po ostatniej rozmowie z Niechludowem wstrętne jej dawne z mężczyznami stosunki, stały się jeszcze więcej odstręczającemi. Że nawet wągrowaty felczer czuł się upoważnionym nastawać na nią, było jej nad miarę bolesnem. Chciała się przed Niechludowem wytłómaczyć, ale czując, że to może być daremnem, że może jeszcze więcej utwierdzi go w przekonaniu o swej winie, zamilkła, łzy ją ścisnęły za gardło i nic nie rzekła.
Choć tłómaczyła sobie, że go nienawidzi, jednak bezwiednie pokochała go jak dawniej. Robiła, co żądał, przestała pić, palić, porzuciła zalotność i poszła za posługaczkę do szpitala. Wszystko to czyniła dlatego, aby uczynić zadość jego życzeniom.
Odmawiając mu ciągle zgody na małżeństwo, czyniła to w tem przekonaniu, że takie małżeństwo szczęścia nie przyniesie. Ale było dla niej bolesnem, że on sądzi i myśli o niej źle, że nie widzi tej zmiany, jaka się dokonała w jej duszy. To właśnie, że on myśli coś złego o tem, co zrobiła w szpitalu, było dla niej stokroć przykrzejsze, niż wiadomość, że skazaną została ostatecznie na ciężkie roboty.




XXV.

Zajęcia swoje rozdzielił obecnie Niechludow na trzy działy.
Pierwszą rzeczą było podanie prośby na imię Najwyższe, poparcie tej prośby, a następnie przygotowanie się do drogi na Syberyę.
Drugą sprawę stanowiło urządzenie majątków ziemskich. W Panowie ziemia została wydzierżawioną chłopom, z wypłacaniem dochodu przeznaczonego na ich potrzeby. Ale trzeba było rzecz całą załatwić prawnie, podpisać warunki kontraktu. We wsi Kuźmińskiej dochód miał sam pobierać, ale trzeba było oznaczyć terminy i określić, wiele ma być dochodu dla niego, a wiele dla włościan. Z powodu jazdy na Syberyę nie mógł pozbawić się tego dochodu, choć go w połowie zmniejszył.
Trzecią sprawą była pomoc aresztantom, którzy coraz częściej zwracali się do niego.
Z początku starał się polepszyć ich los, ale wkrótce zaczęło zgłaszać się takie mnóstwo, że zrobić cośkolwiek było niepodobieństwem.
Więc w umyśle Niechludowa powstało czwarte pytanie, a mianowicie, zkąd się wzięła ta taka szczególna instytucya, jak sąd kryminalny, wynikiem której był kryminał i więźniowie, z którymi się zaznajomił. I wogóle, co znaczą te wszystkie więzienia, zaczynając od Petro-Pawłowskiej twierdzy aż do Sachalina, gdzie jęczy tyle setek, tyle tysięcy ofiar tak zadziwiającego, tak niepojętego kodeksu karnego i wszelakich ustaw i postanowień karnych.
Z osobistych stosunków z więźniami, z opowiadań adwokata, więziennego popa, nareszcie z list uwięzionych, jakie miewał w ręce. Niechludow przyszedł do przekonania, że więźniowie, respective przestępcy, dzielą się na pięć rozmaitych kategoryj.
Do pierwszej należą ludzie zupełnie niewinni, jak mniemany podpalacz Meńszow, lub trucicielka Masłowa. Ci, wedle słów popa, stanowili siedem procent na sto.
Drugą kategoryą są ludzie, spełniający występek w stanie anormalnym, po pijanemu, pod wpływem zazdrości, w gniewie i t. p., to jest w takich warunkach, w jakich sądzący tych zbrodniarzy samiby zbrodnię popełnili.
Trzecią kategoryę stanowią ci, którzy wedle ich pojęcia popełniali zwykle, wedle ich mniemania zupełnie dobre uczynki, ale uczynki, które wedle pojęć ludzi obcych, prawa piszących, uważają się jako występek. Do tych należą sprzedający potajemnie wódkę, kontrabandziści, ci, którzy rwą trawę i chwasty, zbierający leżaninę w lasach rządowych i dworskich. Do nich zaliczyć także należy trudniących się rozbojem kaukazkich górali.
Do czwartej kategoryi należą ludzie, stojący pod względem moralnym wyżej od ogólnego poziomu swojego społeczeństwa. Procent takich ludzi, broniących swej niezależności, lub osądzonych za stawianie oporu władzy, był bardzo wysoki.
Piątą kategoryę stanowili ci, wobec których więcej daleko zawiniło społeczeństwo, niż oni wobec tegoż społeczeństwa. Są to ludzie, żyjący w warunkach, które ich koniecznie wiodą do występku. Do takich należy wielu złodziei i zabójców. Należy przyłączyć do nich i tych ludzi zepsutych i nierządnych, których nowa szkoła zalicza do typu przestępców, a istnienie ich śród społeczeństwa ma głównie usprawiedliwiać potrzebę karnego prawa i samej kary.
Wybitnym przedstawicielem takiego typu był recydywista złodziej, Ochotin, syn nieprawy prostytutki, wychowaniec domu noclegowego do lat 30, nie znający uczciwych ludzi i w młodości już wciągnięty do szajki złodziejów. Ten rzezimieszek posiadał niezwykły dowcip, którym sobie jednał sympatyę towarzyszów. Prosił Niechludowa o wstawiennictwo, a w tejże samej chwili kpił i z samego siebie, i z sędziów, i z więzienia, i ze wszystkich praw nietylko kryminalnych, ale i Boskich.
Drugim typem był ładny chłopiec, Fedotow, herszt bandy rozbójników, który zamordował i ograbił jakiegoś starego urzędnika.
Był synem chłopa. Ojcu jego zagrabiono nieprawnie chatę, następnie służył w wojsku i tam karany był zato, że zakochał się w kochance oficera. Natura namiętna, człowiek pragnący, bądź co bądź, używać rozkoszy. I ludzi innych nie znał, tylko takich, jak on sam, i nie słyszał nigdy, aby był jakiś inny cel w życiu, niż użycie.
Obaj ci przestępcy byli naturami bogatemi, ale zaniedbani i zwyrodnieni, jak jakieś zapomniane, zdziczałe drzewa.
Napotkał w więzieniu jednego włóczęgę i jedną kobietę, budzących odrazę wprost dzikością i okrucieństwem. Ale i tych nie można było uznać za wybitne typy włoskiej szkoły, ale raczej za ludzi niemiłych i wstrętnych, jakich się widuje w świecie we frakach, epoletach i koronkach.
Dlaczego więc jedni z tych ludzi siedzieli w twierdzach, a drudzy chodzili po świecie swobodnie, dlaczego jedni mieli prawo sądzić i karać drugich — to było czwartą kwestyą, nad której rozwiązaniem trudził się Niechludow.
Z początku zaczął szukać odpowiedzi w uczonych księgach i kupił wszystko, co traktowało o tej materyi.
Więc Lombroso i Gazofolo, więc Ferry i List, i Mandsley, i Tard. Przeczytał te prace uważnie. Ale czem dłużej czytał, tem więcej musiał się rozczarować. Nauka, zamiast na proste pytania dawać proste i jasne odpowiedzi, dawała mu tysiące przebiegłych i podstępnych nowych zapytań, mających wprawdzie związek z prawem karnem, ale nie taki, na jaki szukał odpowiedzi.
Zapytywał, dlaczego i jakiem prawem jedni ludzie zamknęli drugich, męczą, zsyłają, ćwiczą i zabijają, kiedy sami nie są lepsi, a nawet gorsi od tych, których biją, więżą i mordują?
A odpowiadano mu na te kwestye: Czy człowiek posiada wolną wolę, czy jej nie posiada? Czy można, zmierzywszy czaszkę ludzką, uznać danego osobnika za typ występny, czy nie można? Jaką rolę gra dziedziczność w zbrodni? Czy niemoralność jest wrodzoną, czy nabytą? Czem jest wogóle moralność? Co to jest obłąkanie? Na czem zależy zwyrodnienie? Co to jest temperament? Jak wpływają na przestępstwa pożywienie, gburowatość, naśladownictwo, hipnotyzm, namiętność? Co to jest społeczeństwo? Jakie są obowiązki społeczne? i t. d.
Tego rodzaju rozprawy przypominały Niechludowowi ucznia, którego spotkał powracającego ze szkoły.
— Czy nauczyłeś się już deklinacyi? — zapytał go.
— O, jak jeszcze, umiem doskonale!
— Więc odmieniaj mi przez liczby i przypadki „łapa.“
— A jaka łapa, czy psia łapa? — z przebiegłą miną zapytał chłopiec.
Takie same odpowiedzi w formie zapytań znajdował Niechludow w księgach uczonych na jedno zasadnicze pytanie, jakie pragnął rozwiązać.
Było tam wiele rozumnych, ciekawych, interesujących rzeczy, ale nie było odpowiedzi, na jakiej zasadzie jedni drugich gniotą i karzą?
Nietylko, że nie było odpowiedzi, ale wszystko dążyło do tego, aby uprawnić karę, której konieczność została uznaną, jako aksyjomat niewzruszony.
Niechludow czytał wiele, ale urywkami, i brak odpowiedzi przypisywał powierzchownemu badaniu, spodziewając się znaleźć tę odpowiedź w przyszłości. Więc nie wierzył w słuszność tej odpowiedzi, która w ostatnich czasach coraz częściej stawała, jako problemat do rozwiązania.




XXVI.

Wysyłka partyi, w której miała iść i Masłowa, wyznaczona była na dzień 5 czerwca. Tegoż samego dnia zamyślał pojechać za tą partyą Niechludow.
W wigilię tegoż dnia przyjechała do miasta siostra Niechludowa razem z mężem, aby się z bratem pożegnać. Starsza od niego o lat dziesięć. Wychowywał się pod jej wpływem. Kochała go bardzo, gdy był małym chłopcem. Później przed zamąźpójściem byli oboje jakby wiekiem równi. Ona liczyła lat 25, on 15.
Kochała się w przyjacielu brata, nieboszczyku, Michasiu Irtenjewie. Kochali oboje Michasia i sami kochali się bardzo. A byli oboje szlachetni i pojęcia ich były jednakie.
Zmieniła się później natura: jego zepsuło życie, ją małżeństwo z człowiekiem, którego pokochała zmysłami. Człowiek ten nietylko nie dorastał jej pod względem pojęć, ale wogóle wszelkie szlachetne porywy i poglądy były mu obce. Uważał je poprostu jako objaw egoizmu, jako chęć wywyższenia się nad drugich.
Rogoziński był człowiekiem bez nazwiska i majątku? Ale był to człowiek sprytny, zręczny służalec, umiejętnie lawirujący między liberalizmem i kierunkami zachowawczemi. Szedł za tym prądem, któren mu rokował pewniejsze korzyści, i miał coś w sobie, co mu jednało łaski kobiet. Więc zrobił świetną karyerę w sądownictwie. Już, jako człowiek nie pierwszej młodości, poznał Niechludowych za granicą, rozkochał w sobie Natalkę, pannę już podówczas doletnią i ożenił się z nią nawet wbrew woli matki, która ten związek uważała jako mezalians. Niechludow, choć starał się to ukrywać, ale nienawidził szwagra. Antypatycznym był dla niego swoją pospolitością, a szczególniej nienawidził go za siostrę, która mogła tak egoistycznie, tak zmysłowo, tak namiętnie pokochać tę marną osobistość i aby dogodzić mężowi, starała się zagłuszyć w sobie to wszystko, co było w niej podniosłem, szlachetnem i dobrem.
Niechludow nie mógł myśleć bez wstrętu, że jego ukochana Natalka jest żoną tego obrosłego, łysego, świecącego opasłą twarzą i zarozumiałego idyoty. Nawet nie mógł ukryć wstrętu dla jego dzieci.
Ile razy dowiedział się, że Natalka znów ma zostać matką, tyle razy doznawał dziwnego uczucia i jakby ubolewania nad tem, ze oto znów zaraziła się czemś brzydkiem od tego obcego im i wstrętnego osobnika.
Rogozińscy przyjechali sami, bez dzieci, a mieli ich dwoje: synka i córeczkę. Zajęli lokal w pierwszorzędnym hotelu. Natalka pojechała do dawnego mieszkania matki, ale, nieznalazłszy tam brata, dowiedziała się od gospodyni, że zamieszkał w chambres garnies, i udała się tam niezwłocznie.
Brudny służący, w ciemnym, oświetlonym lampką korytarzu, oświadczył, że księcia niema w domu. Natalka zapragnęła wejść do mieszkania brata, aby mu zostawić kartkę. Numerowy zaprowadził ją.
Wszedłszy do dwóch małych pokoików, pani Natalia przepatrzyła je z uwagą. Wszędzie znalazła znany jej porządek i czystość, i niezmierną skromność urządzenia. Poznała znajomy przycisk z bronzowym pieskiem, systematycznie ułożone teki, papiery i przybory do pisania, tomy „Ustawy Karnej, ” angielską książkę Henryka George’a, francuską Tarde’a, z założonym w nią dużym nożem ze słoniowej kości.
Siadłszy za stołem, skreśliła parę słów z prośbą, aby zaraz do nich przyszedł, i kręcąc głową z podziwu nad tem, co ujrzała, powróciła do hotelu.
Interesowały obecnie Natalię Iwanownę dwie sprawy. Najpierw małżeństwo z Kasią, o którem wiedziała, boć o tem mówili wszyscy, a następnie o darowiźnie ziemi chłopom, równie wszystkim wiadomej. A czyn ten uważała jako rzecz polityczną i niebezpieczną.
Małżeństwo z Kasią podobało się Natalii Iwanownej. Poznawała w tem siebie i brata, z tych chwil dawnych, szczęśliwych, dobrych, ale zarazem chwytał ją lęk, czy brat znajdzie szczęście w tem małżeństwie? Małżeństwo z taką straszną kobietą! To ostatnie uczucie brało górę i chciała koniecznie użyć w tem swego wpływu, choć z góry była przekonaną, że to przyjdzie z trudnością.
Darowizna ziemi więcej obchodziła jej męża. Uważał on podobne postępowanie jako pozbawione wszelkiej podstawy logicznej, wprost wybryk, dumy samolubstwa, samochwalstwa, jako chęć błyśnięcia oryginalnością przed światem, żądzą wyróżnienia się i rozgłosu.
— Jakiż to sens oddawać ziemię chłopom, za opłatą dla nich samych? Czyż nie lepiej było sprzedać im przez Bank włościański — mówił — toby miało jakąś logikę. Wogóle taki postępek znamionował jakieś zboczenie umysłowe.
Więc w cichości przemyśliwał o niepoczytalności, opiece i t. p. Przeto żądał od żony, aby naseryo pomówiła z bratem o tak dziwnym z jego strony zamiaru.




XXVII.

Powróciwszy do domu i znalazłszy kartkę od siostry, Niechludow natychmiast pojechał do niej.
Było to już wieczorem. Ignacy Nikiforowicz spał w drugim pokoju, a Natalia sama jedna powitała brata. Ubrana była w czarną jedwabną suknię do stanu, z pąsową wstążką na szyi, włosy miała trefione i przyczesane wedle mody. Widocznie chciała wydać się młodszą dla męża, który był równy jej wiekiem.
Ujrzawszy brata, zerwała się szybko i szeleszcząc jedwabną suknią, podbiegła na jego spotkanie. Ucałowali się serdecznie, z uśmiechem patrząc na siebie. Nastąpiła ta prosta, serdeczna wymiana spojrzeń, po której nastąpiły wyrazy już nie tak proste, serdeczne i szczere. Nie widzieli się od śmierci matki, — Utyłaś i odmłodniałaś — rzekł brat.
Jej twarz rozjaśniła się z zadowolenia.
— A ty zmizerniałeś.
— Jakże tam twój mąż się miewa?
— Wypoczywa teraz, całą noc nie spał.
Wiele byłoby o tem do pomówienia, ale usta milczały.
— Byłam u ciebie.
— Wiem o tem. Wyjechałem z domu. Pusto mi i smutno. Nic mi nie potrzeba, więc zabierz, moja droga, wszystkie rzeczy.
— Powiedziała mi to Agrafina. Byłam w mieszkaniu matki. Bardzo ci jestem wdzięczna. Ale...
Lokaj hotelowy przyniósł zastawę do herbaty.
Zamilkli, czekając, rychło służący nakryje.
Natalia podeszła do stołu i milcząc, zasypała herbatę.
Niechludow również milczał.
— Dymitrze, ja wiem wszystko — rzekła Natalka, patrząc na niego.
— Bardzo jestem kontent, że wiesz o tem.
— Czy ty masz to przekonanie, że poprawisz ją po takiem życiu?
Siedział naprzeciw niej i słuchał z uwagą, aby należycie odpowiedzieć.
— Ja nie chcę jej poprawiać, ale siebie poprawić pragnę.
Natalka westchnęła.
— Są na to inne sposoby, oprócz małżeństwa.
— Ja myślę, że to droga najlepsza. Zresztą wejdę w ten świat, w jakim mogę być prawdziwie pożytecznym.
— Ja nie sądzę — rzekła Natalka — abyś mógł być szczęśliwym.
— Nie o moje szczęście chodzi.
— Ale jeżeli ona ma serce, nie może również być szczęśliwą, nie może tego nawet pragnąć.
— Ona też nie pragnie.
— Rozumiem, ale przecież życie...
— Życie?
— Życie ma inne wymagania, inne potrzeby.
— Życie nic nie wymaga... tylko, abyśmy czynili, co należy — rzekł Niechludow, patrząc w jej twarz piękną jeszcze, choć pokrytą drobnemi zmarszczkami koło ust i oczu.
— Nie rozumiem — rzekła z westchnieniem.
— Biedna, kochana! Dlaczegóż tak się zmieniła — myślał, wspominając ową Natalkę taką, jaką była przed ślubem, i czując pełną wspomnień młodych miłość dla niej, miłość braterską, czułą, na dnie serca złożoną.
W tej chwili wyszedł z drugiego pokoju Ignacy Nikiforowicz. Wyszedł, trzymając głowę zadartą, uśmiechnięty, lekkim krokiem, błyskając okularami, łysiną i czarną brodą.
— Witajcie, witajcie — mówił, akcentując wyraziście każde słowo.
Panowali sobie zawsze, mimo starań, aby przejść na „ty.” Podali sobie ręce, a Ignacy Nikiforowicz lekko usiadł w krześle.
— Nie przeszkadzam państwu?
— Nie, nie. Nie ukrywam przed nikim, co myślę i czynię.
Skoro Niechludow spojrzał na tę wstrętną gębę, zobaczył kosmate ręce, usłyszał ten głos z protekcyonalnym i zarozumiałym tonem, w tej chwili łagodny jego nastrój gdzieś zniknął.
— Mówiliśmy o jego postanowieniu. Nalać ci? — rzekła, biorąc imbryk.
— Przepraszam, jakież to postanowienie?
— Jechać na Syberyę z tą partyą aresztantów, gdzie znajduje się kobieta, wobec której przewiniłem — rzekł Niechludow.
— Słyszałem, że nietylko po to, aby odprowadzić, ale i więcej...
— Tak... i ożenić się, jeśli tylko ona zechce.
— Więc aż tak? Jeśli jednak nie, będzie to przykre, chciałbym usłyszeć motywy, gdyż zupełnie tego nie pojmuję.
— Motywy takie, że ta kobieta... że pierwszy krok w jej życiu...
Niechludow zły był na siebie, że nie może znaleźć odpowiedniego wyrażenia.
— Motywy takie, że ja jestem winien, a ona została ukarana.
— Jeżeli ponosi karę, to widocznie zawiniła.
— Ależ ona jest zupełnie bez winy.
I Niechludow z całkiem zbytecznem uniesieniem opowiedział całą sprawę.
— Tak, to jest niedbalstwo przewodniczącego, a następnie źle obmyślona odpowiedź przysięgłych. Ale na to jest apelacya do senatu.
— Senat odmówił.
— Odmówił? Więc nie było usprawiedliwionych powodów do kasacyi — rzekł Ignacy Nikiforowicz z tem przekonaniem, że sprawiedliwość jest wynikiem orzeczeń sądowych. — Senat nie może rozpatrywać spraw materyalnie. Jeśli coś rzeczywiście jest pomyłką sądu, należy podać prośbę na imię Najwyższe.
— Podana, ale niema pewności dobrego skutku. Zarządzą rewizyę w ministeryum, ministeryum odniesie się z zapytaniem do senatu, senat powtórzy swoją decyzyę. I, jak zwykle, niewinny będzie ukaranym.
— Po pierwsze, ministeryum nie będzie pytać senatu — z pobłażliwym uśmiechem rzekł Ignacy Nikiforowicz — ale zażąda aktów sprawy z sądu i jeśli znajdzie pomyłkę, to wyda decyzyę w tej mierze. Powtóre, niewinni nigdy, albo w rzadkich wyjątkach podlegają karze. A karze się winnych. — z uśmiechem zadowolenia z samego siebie mówił Ignacy Nikiforowicz.
— A ja sądzę przeciwnie. Jestem nawet najwewnętrzniej przekonany, że większą część ludzi, sądy sądzą niesprawiedliwie — rzekł z tajoną złością Niechludow.
— Jakim-że to sposobem?
— Niewinni tak, jak ta oto kobieta, jak inni, są skazani za podpalenie, za zabójstwo i t. p. Przecież poznałem ich w więzieniu i znam doskonale wszelkie szczegóły.
— Naturalnie, człowiek mylić się może. Czyny ludzkie nigdy doskonałemi być nie mogą.
— Zresztą wielu jest takich, co nie pojmują i nie wiedzą, co jest legalnem, a co nielegalnem.
— Przepraszam pana, ale to błędne zapatrywanie. Każdy złodziej wie, że kraść nie wolno.
— Darujesz pan, ale nie wie. Mówię mu: nie kradnij, a on widzi, że fabrykanci kradną i wyzyskują jego pracę, zatrzymują zapłatę, że czynownicy kradną bezustannie, że...
— To już anarchizm — rzekł spokojnie Ignacy Nikiforowicz, określając w ten sposób słowa swego szwagra.
— Ja nie wiem, jak się to nazywa, ale mówię o tem, co jest. Chłop wie, że czynowniki go kradną. Wie, że my, wielcy właściciele, posiadamy ziemię, która powinna być wspólną własnością, a kiedy z tej ziemi zabiera gałęzie na opał, to wsadzają go do kryminału i przekonywają, że on właśnie jest złodziejem.
— Nie rozumiem, a choćbym rozumiał, nie mogę się zgodzić. Ziemia musi być czyjąś własnością. Jeśli ją pan chcesz rozdzielić — ciągnął dalej, uważając Niechludowa za socyalistę, który pragnie równego podziału bogactwa i że właśnie to jest zasadą socyalizmu, a zasada ta jest głupią i łatwo ją obalić — i rozdzielisz w równej części, to nazajutrz znów przejdzie w ręce pracowitszych i wyżej uzdolnionych.
— Nikt nie myśli dzielić ziemi po równości. Ziemia nie może być własnością niczyją, nie może być przedmiotem kupna, sprzedaży, ani dzierżawy.
— Prawo własności jest rzeczą przyrodzoną. Bez prawa własności uprawa ziemi nie przedstawia żadnego interesu. Zniesienie prawa własności jest zwrotem do dziczyzny — wygłosił stanowczo szwagier Ignacy.
— Przeciwnie. Wtenczas dopiero ziemia nie będzie leżeć odłogiem, jak obecnie.
— Dymitrze Iwanowiczu, przecie to absolutny brak logiki! Czyż można w czasach dzisiejszych marzyć o zniesieniu własności? To pańska dawniejsza utopia. Ale pozwól pan, że poprostu rzeknę. — Tu szwagier Ignacy zbladł i głos mu zadrżał, widocznie ta sprawa obchodziła go blizko. — Ja radziłbym panu dobrze namyślić się, aniżeli pan przystąpisz do praktycznego zastosowania swoich teoryj.
— Pan mówisz o moich interesach osobistych?
— Tak. Sądzę, że zajmujemy, pewne stanowisko, że mamy pewne obowiązki, które wypływają z tego właśnie stanowiska. Że powinniśmy podtrzymywać te warunki bytu, w jakich zrodziliśmy się, jakie w spuściźnie otrzymaliśmy po przodkach i przekazać winniśmy potomkom.
— Ja uważam, jako mój obowiązek.
— Pozwól pan skończyć. Ja nie przemawiam w imieniu swojem, ani moich dzieci. Byt moich dzieci zapewniony, a ja zapracować potrafię tyle, że nam wystarczy, a sądzę, że dzieci biedy nie zaznają. Więc nie chodzi tu o moje osobiste sprawy, ale nie godzę się na zasadę. Więc radziłbym panu pomyśleć więcej, przeczytać...
— Pan pozwoli, że o sobie sam zadecyduję, co mam robić i co czytać — rzekł Niechludow blady ze wzruszenia.
I czując, że mu stygną ręce, że nie może panować nad sobą, zamilkł i zaczął pić herbatę.
— Jak się mają dzieci twoje? — zapytał siostry, uspokoiwszy się nieco.
Siostra opowiadała o dzieciach, że zostały pod opieką babki, i rada, że spór z mężem zakończył się, zaczęła mówić, jak dzieci bawią się w podróżnych, tak samo, jak on niegdyś bawił się trzema lalkami, z czarnym Arabem i z lalką, która się nazywała Francuzką.
— Patrzaj, ty to pamiętasz?
— Wystaw sobie, one bawią się tak samo.
I chcąc rozmowę zwrócić na inny przedmiot, zaczęła mówić o nieszczęściu Kameńskiej, która syna jedynaka straciła w pojedynku.
Ignacy Nikiforowicz nie pochwalał tego, iż zabójstwo w pojedynku wyklucza się z szeregu przestępstw kryminalnych. Ztąd znów wywiązał się spór, który do niczego nie doprowadził, dyskutujący nie wypowiedzieli, co pragnęli wypowiedzieć i zostali przy wręcz przeciwnych poglądach.
Ignacy Nikiforowicz czuł, że Niechludow potępia całą jego działalność i chciał przekonać go o tem, że niema racyi.
Niechludow przeciwnie, złościł się, że ten ograniczony człowiek wtrąca się do jego interesów osobistych, i uważa za mądre, logiczne i uprawnione to wszystko, co jest nieuczciwem i pozbawionem zdrowego sensu. Ta zarozumiałość drażniła go nadzwyczajnie.
— Jakżeby sąd postąpił w takim razie?
— Zasądziłby jednego z pojedynkujących do katorgi, jako zwyczajnego zabójcę.
— I nacóżby się to przydało?
— Sprawiedliwość zostałaby wymierzoną.
— Alboż to sprawiedliwość jest celem sądowej działalności?
— Więc cóż innego?
— Podtrzymywanie interesów kastowych. Sąd jest tylko wygodnem narzędziem utrzymania obecnego stanu rzeczy.
— To zupełnie nowy pogląd — ze spokojnym uśmiechem rzekł Ignacy Nikiforowicz. — Zwykle przypisujemy sądowi zupełnie inne stanowisko i znaczenie.
— To w teoryi tylko, w praktyce ja widziałem inaczej. Sąd pragnie utrzymać obecny stan społeczeństwa, więc ściga i kara tych, co stają wyżej przeciętnego poziomu społecznego i chcą ogół podnieść do siebie, jak i tych, co stają niżej przeciętnego poziomu.
— Nie zgadzam się na zdanie, iż przestępcy są karani za to, że wyżej stoją od ogółu moralnie. Po większej części to odskoki społeczne, równie zwyrodnione, tylko nieco inaczej, niż owe typy występne, które pan uważa za stojące niżej moralnie od drugich.
— Znam ludzi daleko więcej wartych, niż ich sędziowie.
Ale Ignacy Nikiforowicz, nieprzywykły aby mu przerywano, ciągnął dalej:
— Nie mogę zgodzić się na to, aby sąd ja ko zadanie swoje uważał utrzymanie istniejącego porządku rzeczy. Sąd szuka swoich celów poprawy obyczajów.
— Dobra poprawa w kryminałach — wtrącił Niechludow.
— Albo w celach usunięcia — upornie ciągnął dalej Ignacy Nikiforowicz — w celach usunięcia zepsutych i zezwierzęconych ludzi, którzy zagrażają bytowi społeczeństwa.
— Sąd ani jednego, ani drugiego nie czyni. Społeczeństwo niema na to środków.
— Niby jak? Zupełnie tego nie rozumiem — rzekł, zmuszając się do uśmiechu Ignacy. — Rozumiem tylko dwa rodzaje kary, które są usprawiedliwione, kary, jakie praktykowały się dawniej, a są niemi kara cielesna i kara śmierci. Ale te z chwilą złagodnienia obyczajów coraz więcej wychodzą z użycia.
— Rzecz nowa i zadziwiająca, a szczególniej dlatego, że to pan mówisz.
— Pojmuję, że trzeba dać poznać ból człowiekowi, który innym ból sprawia, żeby nadal nie czynił tego drugim, co jemu uczyniono. Pojmuję także, że można ściąć głowę człowiekowi szkodliwemu dla społeczeństwa. Obie te kary mają swoją słuszność. Ale jakiż w tem sens, żeby człowieka zdemoralizowanego, rozpuszczonego przez próżniactwo i złe przykłady, zamykać w wieży, w warunkach takiegoż samego legalnego i wprost obowiązującego, przymusowego próżniactwa i w towarzystwie ludzi zepsutych do gruntu? Albo pocóż wieźć kosztem rządu, kosztem co najmniej 500 rubli, z guberni Tulskiej do Irkuckiej, albo z Kurskiej do...
— Jednak ludzie obawiają się tych podróży rządowym kosztem. I gdyby nie było zsyłki i kryminałów, nie siedzielibyśmy tu obaj spokojnie, jak siedzimy obecnie.
— Turma nie daje bezpieczeństwa drugim. Zbóje nie siedzą tam wieczyście, wypuszczają ich na wolność. Tam ludzi nie zepsutych jeszcze całkowicie psuje do reszty próżniactwo, zły przykład i obcowanie z prawdziwymi wyrzutkami społeczeństwa.
— Pan sądzi, że obecny system więzienny winien być inaczej zorganizowany?
— Poprawić tego systemu niepodobna. Więzienie ulepszone kosztowałoby drożej, wyniosłoby więcej, niż wydajemy na oświatę ludu, i stałoby się nowym ciężarem społecznym.
— Więc cóż, zabijać? Albo, jak radził pewien mąż stanu, wykluwać oczy? — rzekł Ignacy Nikiforowicz, uśmiechając się zwycięzko.
— To byłoby okrutnem, ale celowem. Co zaś teraz się robi, jest okrutnem, a do niczego nie prowadzi.
— Ja przecież biorę w tem udział — rzekł, blednąc, Ignacy Nikiforowicz.
— To już pańska rzecz. A ja tego nie pojmuję.
— Sądzę, że pan wielu rzeczy nierozumie — rzekł drżącym głosem Ignacy Nikiforowicz.
— Widziałem w sądzie, jak prokurator wszelkiemi sposobami chciał zgubić chłopca, co w każdym człowieku uczciwym mógł tylko współczucie budzić.
— Rzuciłbym służbę, mając podobne przekonanie — rzekł Ignacy Nikiforowicz i wstał z krzesła.
Niechludow zobaczył szczególny blask pod okularami szwagra. Rzeczywiście, były to łzy obrażonej godności własnej. Podszedł do okna, przetarł okulary, a następnie chustką obtarł oczy. Powróciwszy na sofkę, zapalił cygaro i już ani słowa się nie odezwał.
Niechludowowi było przykro, że tak zmartwił i szwagra i siostrę, a to tem więcej, że nazajutrz wyjeżdżał i więcej się już z nimi nie zobaczy. Więc zmieszany nieco pożegnał się i pojechał do siebie.
— Być może, iż miałem racyę w tem, co dowodziłem. Zresztą, nie przekonał mnie w niczem. Ale trzeba było mówić inaczej. Niewiele się odmieniłem, jeśli mogłem tak mścić się i ubliżyć szwagrowi, i zmartwić biedną Natalkę...
Tak myślał, układając się do snu, Niechludow.




XXVIII.

Partya, w której szła Masłowa, wyjeżdżała ze stacyi o 3-ej godzinie po południu. Aby być obecnym przy wyjściu aresztantów z więzienia i towarzyszyć im aż do samej kolei, Niechludow zamierzał przybyć do więzienia przed dwunastą.
Układając rzeczy i papiery, wzrok Niechludowa padł na znajdujący się tam dziennik, przeczytał więc niektóre ustępy i przejrzał raz jeszcze ostatnie kartki, napisane jeszcze przed wyjazdem do Petersburga. Między innemi stało:
„Kasia nie przyjmuje mojej ofiary, chce się sama poświęcić dla mnie. Ona zawiniła, ale i jam zawinił. Raduje mnie ta wewnętrzna zmiana, jaka w niej teraz zachodzi, tak mi się przynajmniej zdaje. Boję się, nie śmiem wierzyć, ale coś się w niej dzieje.”
Kilka wierszy dalej było:
„Przeżyłem dni ciężkie, a potem i dni radosne. Przekonałem się, że ona, Kasia, w szpitalu źle się prowadziła. I zrobiło mi się smutno na świecie i ciężko, ach jak ciężko i źle. Mówiłem z nią, a słowa moje były pełne nienawiści i pogardy dla niej, gdy nagle zaszło coś dziwnego, wspomniałem na moje własne postępowanie, czy jest bez zarzutu, czy ja nie popełniam tych samych błędów, które wytykam Kasi, i zrobiło mi się jej żal, uczułem pogardę dla siebie i z tem uczuciem było mi bardzo dobrze. Żebyśmy tylko zawsze w podobnych chwilach uznawali nasze własne błędy, na świecie byłoby lepiej.“
Na ostatniej kartce widniało:
„Byłem u Kasi w złem usposobieniu, i zły dla niej, pozostało nam obojgu przykre uczucie, ciężkie i przygnębiające. Cóż na to zrobić? Od jutra zacznę nowe życie, inne. Żegnaj mi tamto dawne. Dużo zebrało się wrażeń, ale nie mogę sobie jeszcze wszystkiego ułożyć.“
Nazajutrz obudziwszy się, pierwszą myślą Niechludowa było rozpamiętywanie o zajściu, jakie miał ze swoim szwagrem.
— Tak wyjechać nie można — pomyślał — trzeba jeszcze tam wpaść, zajrzeć.
Lecz spojrzawszy na zegarek, uznał, że teraz już jest za późno i że trzeba się śpieszyć, ażeby się nie spóźnić na wyjście partyi. Spakował się śpiesznie i posłał rzeczy wprost na dworzec, pod opiekę szwajcara i Tarasa, męża Fiedosi, który miał mu towarzyszyć w podróży. Niechludow wsiadł w pierwszą lepszą dorożkę i kazał się wieźć przed więzienie. Aresztancki pociąg wychodził o dwie godziny wcześniej przed pocztowym, którym miał jechać Niechludow, dlatego też zapłacił rachunki w hotelu, bo nie miał już zamiaru wracać.




XXIX.

Dzień był upalny, prawdziwy lipcowy. Nie ostygłe podczas dusznej nocy kamienie uliczne i dachy domów ziały ogniem. Wiatru prawie że nie było, a jeśli się zerwał, to przynosił całe tumany gryzącego piasku, oraz niemiły zapach olejnej farby. Ludzie po chodnikach snuli się ociężale, wyszukując miejsc zacienionych przez kamienice. Tylko czarni, ogorzali chłopi kamieniarze, w łapciach, siedzieli pośrodku ulicy, stukając ciężkiemi młotami po głazach, układanych na gorący piasek. Stójkowi, w szarych kitlach z pomarańczowemi sznurkami od rewolwerów, stali znużeni pośrodku ulic, tylko wózki przekupniów, osłonięte z jednej strony płótnem, przesuwały się w górę i w dół ulicy, a konie, oganiając się od much, pobrzękiwały janczarami.
Kiedy Niechludow zajechał przed więzienie, partya jeszcze nie wyruszyła, i w więzieniu panowało ciągle, począwszy od godziny 4-tej zrana, niezwykłe ożywienie i ruch, z powodu wyprawiania i przyjmowania nowych aresztantów.
Do wyjeżdżającej partyi należało 623 mężczyzn i 64 kobiety; trzeba więc było sprawdzić tożsamość osoby każdego, odebrać ze szpitala chorych i osłabionych i oddać ich pod straż oddziału prowadzącego. Nowy dozorca, dwaj jego pomocnicy, doktór, felczer, konwojowy oficer i pisarz, siedzieli na dworze, w cieniu, przy stole wystawionym z kancelaryi, pełnym najrozmaitszych papierów. Wywoływali po jednemu stojących opodal aresztantów i obejrzawszy bacznie każdego, zapisywali do księgi.
Promienie słoneczne zalewały potokiem światła do połowy stół kancelaryjny. Robił się upał nie do zniesienia i duszno od oddechów całej gromady więźniów, obok stojących.
— Cóż to, nie będzie końca tej robocie? — mówił, zaciągając się papierosem, wysoki, barczysty, z krótkiemi rękawami, czerwony na twarzy, naczelnik oddziału. — Zamęczymy się. Zkądżeście ich tyle nabrali? Dużo tam jeszcze?
Pisarz odpowiedział pośpiesznie:
— Jeszcze dwudziestu czterech, a prócz tego kobiety.
— No, cóż stoicie, podchodzić... — krzyknął dozorca na cisnących się jeden za drugim, niesprawdzonych jeszcze aresztantów.
Aresztanci już od trzech godzin stali rzędem w pełnem słońcu, czekając na swoją kolej.
Ruch ten cały odbywał się w obrębie więzienia, nazewnątrz zaś, przy bramie, jak zwykle, stała warta, ze dwadzieścia wozów pod rzeczy aresztantów i dla chorych i osłabionych. Na rogu zaś gromadka krewnych i przyjaciół, oczekujących na wyjście aresztantów, żeby ich raz jeszcze ujrzeć i, jeśli można, porozmawiać.
Do tej gromadki przyłączył się Niechludow.
Stał, czekając, godzinę blizko, poczem za bramą dał się słyszeć szczęk kajdanów, odgłos licznych kroków, głosy komendy, pokaszliwanie i gwar przytłumionych ludzkich głosów.
Trwało to około pięciu minut, przez ten czas dozorcy wchodzili i wychodzili.
Wreszcie usłyszano komendę.
Brama otworzyła się z trzaskiem, szczęk kajdan zrobił się wyraźniejszy, na ulicę wyszła straż z karabinami, i robiąc zwyczajny, znany im dobrze manewr, rozstawiła się przed bramą w prawidłowe, szerokie półkole. Gdy już stanęli na stanowiskach, dała się słyszeć powtórna komenda, i parami zaczęli wychodzić aresztanci. Wszyscy byli w szarych, płaskich czapkach na ogolonych głowach, z workami na plecach, powłócząc skutemi nogami i machając jedną swobodną ręką, drugą podtrzymywali sobie worki na plecach. Najpierw szli mężczyźni katorżni, wszyscy w jednakowych szarych spodniach i kaftanach z numerami na grzbiecie. Wszyscy młodzi, starzy, chudzi, tłuści, bladzi, czarni, wąsaci, brodaci, bez zarostu, Rosyanie, Tatarzy, żydzi, wychodzili, brzęcząc kajdanami i machając silnie ręką, jakby zabierali się iść gdzieś bardzo daleko. Lecz uszedłszy z 10 kroków, zatrzymywali się pokornie i rozstawiali rzędami po czterech, jedni za drugimi. Wślad za nimi podążyli niezwłocznie ludzie o ogolonych głowach, bez kajdan na nogach, lecz skuci za ręce po dwóch, również w szarej odzieży. To byli zesłańcy. Wychodzili szybko i ustawiali się także po czterech w rząd. A potem szły kobiety, w tym samym porządku, najpierw katorżne, w więziennych, szarych kaftanach i chustkach, dalej kobiety skazane na zesłanie i towarzyszące dobrowolnie więźniom w mieszczańskiem i wiejskiem ubraniu. Niektóre kobiety niosły maleńkie dzieci przy piersi.
Między kobietami szły starsze dzieci: chłopcy i dziewczęta. Dzieci te, jak źrebięta w tabunie, plątały się między aresztantkami. Mężczyźni ustawiali się w milczeniu, pokasłując tylko od czasu do czasu, lub czyniąc swoje postronne uwagi. Między kobietami panował gwar nieustający.
Niechludowowi zdawało się, że poznał Masłową, gdy wychodziła z bramy; lecz potem znikła mu gdzieś w tłumie, i widział tylko zbitą, szarą gromadę istot, pozbawionych ludzkiego wyglądu, z dziećmi i workami na plecach.
Nie zważając na to, że wszystkich aresztantów liczono już w więzieniu, dozorcy zaczęli jeszcze raz przeliczać, sprawdzając z poprzedniemi rachunkami. Liczenie trwało długo, a to dlatego, że niektórzy aresztanci przechodzili z miejsca na miejsce i mieszali rachunki.
Straż wymyślała na aresztantów, którzy cofali się pokornie, i liczenie odbywało się po raz wtóry. Gdy już wszystkich przeliczono, naczelny oficer coś zakomenderował i w tłumie powstało zamieszanie. Słabsi mężczyźni, kobiety i dzieci rzucili się ku podwodom i zaczęli układać tam swoje worki, a potem sami siedli na nich. Wgramoliły się i usadowiły na wozach kobiety z krzyczącemi niemowlętami, kłócąc się o miejsca, dzieci, a wreszcie i aresztanci o chmurnem obliczu.
Kilku aresztantów, zdjąwszy czapki, podeszło do konwojowego oficera, prosząc go o coś widocznie.
Potem dowiedział się Niechludow, że prosili o podwody. Niechludow widział, jak oficer milczał, nie patrzył nawet na proszących, tylko zaciągał się cygaretką, i jak potem zamierzył się swoją krótką ręką na jednego z proszących aresztantów, i jak ten, wtuliwszy swą biedną, ogoloną głowę w ramiona, jakby oczekując uderzenia, odskoczył od niego.
— Ja cię tak nauczę, że popamiętasz ruski miesiąc. Dojdziesz piechotą! — krzyknął oficer.
Jednego tylko, słabego, chwiejącego się starca, w kajdanach, puszczono na podwody. Niechludow widział, jak starzec, zdjąwszy płaską, szarą czapkę, przeżegnał się i ruszył ku podwodom, i jak potem długo nie mógł wleźć na wóz, bo ciężkie kajdany przeszkadzały mu podnieść schorowane nogi, i jak siedząca już na teledze baba pomogła mu przy wsiadaniu, podając rękę.
Gdy już podwody napełniły się workami i na workach usadowili się więźniowie, konwojowy oficer zdjął kaszkiet, otarł chustką uznojone czoło, łysinę i czerwoną, grubą szyję i przeżegnał się.
— Partya! marsz! — zakomenderował.
Żołnierze brzęknęli bronią, aresztanci pozdejmowali czapki, i niektórzy lewą ręką zaczęli się żegnać, woźnice coś zakrzyczeli, odpowiedzieli im aresztanci, między kobietami powstał gwar, i partya, otoczona wokoło żołnierzami w białych kitlach, ruszyła z miejsca, podnosząc tumany pyłu.
Na czele szli żołnierze, za nimi, brzęcząc łańcuchami, kajdaniarze, po czterech w rzędzie, dalej zesłańcy, potem osiedleńcy, skuci po dwóch za ręce, następnie kobiety. Na końcu zaś jechały podwody, obładowane workami i chorymi aresztantami; na jednym wozie siedziała wysoko, kobieta owinięta w chustkę, płacząc i szlochając głośno.




XXX

Korowód był tak długi, że kiedy pierwsze szeregi znikły już z oczu, podwody obładowane chorymi zaledwie ruszyły z miejsca.
Gdy podwody ruszyły, Niechludow siadł w czekającą na niego dorożkę i kazał woźnicy wyprzedzić partyę, aby przekonać się, czy nie ma znajomych aresztantów między mężczyznami, a potem, skoro znajdzie śród kobiet Masłową, spytać ją, czy otrzymała posłane dla niej rzeczy.
Upał był coraz większy. Wiatru ani na lekarstwo, a kurz, czyniony tysiącem nóg, unosił się, jak szary obłok nad aresztantami idącymi środkiem ulicy. Szli raźnym krokiem i leniwa dorożkarska szkapina, ledwie że mogła ich wyprzedzić. Rzędem jedne za drugiemi szły te dziwne, straszne istoty, dźwigając się na tysiącu nóg jednakowo obutych i odzianych, i w takt kroków wymachując śmiało jedną, wolną jeszcze ręką. Było ich tak wielu i tak byli do siebie podobni i w tak dziwnem znajdowali się położeniu względem Nichludowa, iż zdawało mu się chwilami, że to nie ludzie, tylko jakieś inne, dziwne i straszne istoty. To wrażenie przeszło, gdy ujrzał w tłumie katorżnych, aresztanta-zabójcę Fiedorowa i pośród zesłanych zabawnego komika Ochotina, i jeszcze jednego brodiagę, który się obrócił do niego. Prawie wszyscy aresztanci oglądali się na wymijającą ich dorożkę i na wpatrującego się w nich pana. Fiedorów zadarł głowę do góry na znak, że poznał Niechludowa, Ochotin mrugnął oczami. Lecz ani jeden, ani drugi, nie ukłonili się, myśląc widocznie, że to jest wzbronionem. Zrównawszy się z kobietami, Niechludow rozpoznał w jednej chwili Masłową. Szła w drugim rzędzie. Z brzegu, przebierając krótkiemi nogami, szła zmęczona i czerwona, o czarnych oczach kobieta, zatknąwszy kaftan za pas; była to Choroszawka. Następnie szła brzemienna kobieta, ledwie powłócząc nogami; trzecia była Masłowa. Niosła worek na plecach i patrzyła prosto przed siebie. Twarz jej wyrażała spokój i jakąś stanowczość. Czwarta z rzędu za nią szła równo, prosto, ładna kobieta, w krótkim kaftanie i krzyżówce, podwiązanej po babsku, była to Fiedosia. Niechludow wysiadł z dorożki i podszedł do idących kobiet, chcąc zapytać się Masłowej, czy dostała posłane rzeczy, i jak się czuje obecnie, lecz konwojowy podoficer, idący z tej strony, spostrzegł zaraz zbliżającego się i podbiegł ku niemu.
— Nie wolno, panie, podchodzić tak blizko partyi, to wzbronione — krzyczał, podbiegając.
Atoli zbliżywszy się, poznał Niechludowa (bo w więzieniu wszyscy go już znali), i salutując mu na powitanie, powiedział:
— Teraz nie można! Na dworcu to można będzie, ale tutaj wzbronione. Ruszaj! marsz! — krzyknął na aresztantów, i prostując się, nie zważając na upał, podbiegł kłusem na swoje stanowisko, błyszcząc w słońcu nowemi butami.
Niechludow zawrócił się na trotuar i dając rozkaz dorożce, aby jechała za nim, podążył piechotą za partyą. Gdziekolwiek przechodzili aresztanci, wszędzie zwracali na siebie uwagę, wywołując zmieszane uczucie strachu i żalu. Przejeżdżający, wychylali się z powozów i przeprowadzali ciekawym wzrokiem aresztantów, dopóki ci nie znikli im z oczu. Piesi zatrzymywali się i zdziwieni i przerażeni patrzyli na złowrogie zjawisko.
Niektórzy podchodzili, ofiarowując jałmużnę. Jałmużnę tę przyjmowali konwojowi oficerowie. Niektórzy znów, jakby zahypnotyzowani, szli za partyą, a potem zatrzymywali się i kiwając smutnie głowami, przeprowadzali wzrokiem nieszczęśliwych. Z dziedzińców, z bram, przywołując jedni drugich, wybiegali i wychylali się z okien coraz to nowi ludzie, i w milczeniu i smutku patrzyli na złowrogi korowód.
Na zbiegu ulic party a przeszkodziła przejazdowi bogatego powozu. Na koźle siedział tęgi kuczer, o dużej świecącej twarzy, z rzędem guzików na plecach. W powozie, w siedzeniu na poduszkach, siedzieli mąż z żoną: żona szczupła i blada, w jasnym kapeluszu, z jaskrawą parasolką, i mąż w jasnym cylindrze i letnim paltocie. Naprzeciw nich, na przedniej ławeczce siedziały ich dzieci: śliczna, świeża jak kwiatek, dziewczynka, w płaszczu z jasnych jak len włosów, także z jasną parasolką, i ośmioletni chłopczyk, o długiej cienkiej szyjce i sterczących chudych kościach, w marynarskiej czapce z długiemi wstążkami. Ojciec surowo napominał kuczera zato, że nie wyprzedził i nie objechał partyi, a matka niecierpliwie krzywiła się i marszczyła, zakrywając się od słońca i kurzu parasolką, nasuniętą aż na twarz. Przysadzisty kuczer nachmurzył się, wysłuchując ostrych napomnień pana, który sam mu kazał jechać tą ulicą, i z całym wysiłkiem wstrzymywał młode karę konie, co gorączkowały się i chciały lecieć.
Strażnik miejski rad był z całej duszy usłużyć bogatemu właścicielowi powozu i przepuścić go, ale czuł, że w tym pochodzie było coś groźnego i złowróżbnego, to coś, czego nie można naruszać nawet dla bogatych panów z powozu.
Przyłożył tylko rękę do czapki na znak szacunku przed bogactwem i patrzył surowo na aresztantów, jakby gotowym był w każdej chwili bronić od napaści siedzących w powozie. Powóz musiał czekać, aż cały korowód przejdzie, i ruszył dopiero wtedy, gdy przejechała, dudniąc po bruku, ostatnia podwoda, wyładowana workami i siedzącemi na nich aresztantkami. Jedna z nich, ta płacząca, która się już uspokoiła, ujrzawszy bogaty powóz, zaczęła znów szlochać i spazmować.
Dopiero wtedy kuczer wstrząsnął lekko lejcami i wronę rysaki, dzwoniąc podkowami po bruku, uniosły lekko podskakujący powóz na resorach w stronę zamiejskich willi, gdzie jechali odpocząć i weselić się mąż, żona, oraz dziewczynę czka i chłopiec z cienką szyjką i sterczącemi z pod kołnierza łopatkami.
Ani ojciec, ani matka, nie dawali dzieciom żadnych objaśnień co do smutnego pochodu, jaki widzieli przed chwilą. Tak, że dzieci były zmuszone same rozwiązać owo zagadnienie spowodowane niezwykłem zjawiskiem.
Dziewczynka, spostrzegłszy wyraz twarzy matki, rozwiązała pytanie tak, że to byli jacyś ludzie inni, zupełnie inni, niż jej rodzice i znajomi, że to byli ludzie źli i że z nimi należało tak, a nie inaczej postąpić. I dlatego dziewczyneczce zrobiło się straszno, i kontenta była, gdy ludzie ci znikli jej z oczu.
Ale śledzący szeregi aresztantów chłopczyk z długą, cienką szyjką, rozwiązał pytanie inaczej. Wierzył święcie i niezłomnie, wiarą idącą wprost od Boga, że ci ludzie, to byli tacy sami ludzie, jak i on, i jak wszyscy ludzie na święcie, i że tym ludziom ktoś nie wiadomo za co robił krzywdę, taką krzywdę, jakiej nie należało robić nikomu, i chłopczykowi zrobiło się ich żal, i uczuwał wstyd przed tymi ludźmi, co zakuci w kajdany, z ogolonemi głowami szli, przed tymi, co ich w te kajdany okuli. I dlatego usta dziecka zaczęły drżeć, coraz bardziej i bardziej, i robił coraz większe wysiłki, aby nie zapłakać, myśląc, że płakać w takich okolicznościach, to wstyd wielki.




XXXI.

Niechludow szedł równie szparkim krokiem jak i aresztanci, ale chociaż był lekko ubrany i miał na sobie letni paltot, zrobiło mu się gorąco straszliwie, a szczególniej duszno od pyłu i spokojnego, gorącego powietrza, co zda się zatrzymało i zamarło w ulicach miasta. Przeszedłszy tak jedną czwartą wiorsty, siadł w dorożkę i kazał się wieźć naprzód, ale wpośrodku ulicy, w pełnem słońcu, było jeszcze goręcej. Usiłował zebrać myśli o wczorajszem przemówieniu się ze szwagrem swoim, ale teraz myśli te nie nurtowały go tak, jak przedtem rano. Przesłoniły je jakoby inne, nowe wrażenia, wywołane pochodem więźniów. Głównie zaś dlatego, że było tak gorąco. Koło parku, w cieniu drzew, stali dwaj mali uczniowie-realiści i zdjąwszy czapki, przyglądali się klęczącemu przed nimi roznosicielowi lodów. Jeden z chłopców widocznie już się nasycił i oblizywał rogową łyżeczkę, drugi oczekiwał niecierpliwie na kubeczek, w który przekupień nakładał mu coś żółtego.
— Gdzieby tu można napić się czegośkolwiek? — spytał Niechludow dorożkarza, uczuwając nagłe pragnienie.
— Zaraz tutaj będzie traktyernia — odpowiedział dorożkarz, i skręciwszy na rogu, podwiózł Niechludowa pod zajazd z wielkim szyldem.
Tłusty właściciel w koszuli stał za kontuarem, i nie mając nic do roboty, ziewał, zaś dwaj kiedyś może czysto ubrani posługacze, bezczynnie stojący przy słupach, z ciekawością przyglądali się niezwykłemu gościowi i ofiarowali swoje usługi.
Niechludow poprosił o selcerską wodę i siadł zdala od okna, przy małym stoliczku, nakrytym brudną ceratą.
Dwaj mężczyźni siedzieli przy stole, na którym stały przybory do herbaty i butelka z białego szkła. Ocierali z czoła pot, rozmawiając i wyliczając coś zgodnie.
Jeden z nich był brunetem łysym, z takim samym krążkiem czarnych włosów na głowie, jak Ignacy Nikoforowicz. To znów nasunęło Niechludowowi na myśl wczorajszą rozmowę ze szwagrem i chęć widzenia się z siostrą i z nim, przed odjazdem jeszcze.
— Ledwie, że zdążę wpaść przed wyjazdem — pomyślał. — Lepiej napiszę list.
I poprosił o ćwiartkę papieru, kopertę i markę. Popijając zimną sodową wodę, jął obmyślać, co w liście napisze. Lecz myśli jego rozproszyły się i w żaden sposób nie mógł ułożyć przyzwoitego listu.
„Kochana Natalko, nie mogę wyjechać pod przykrem wrażeniem wczorajszej mojej rozmowy z Ignacym Nikiforowiczem...“ — zaczął. — A co dalej? Przepraszać go, za to, com wczoraj powiedział? Powiedziałem to, com myślał. Może pomyśli, że zmieniłem zdanie. A przytem to wtrącanie się, do moich spraw osobistych... Nie, nie mogę!
I uczuł znów nienawiść do tego obcego, zarozumiałego, nie rozumiejącego go zupełnie człowieka. Niechludow list nieskończony włożył do kieszeni i zapłaciwszy rachunek, wyszedł na ulicę i pojechał za partyą aresztancką.
Upał wzmagał się coraz bardziej. Ściany i kamienie dyszały rozpalonem powietrzem. Niechludow poczuł coś w rodzaju oparzenia, gdy gołą ręką dotknął się lakierowanego skrzydła dorożki.
Koń szedł kłusa, stukając podkowami po nierównym bruku; dorożkarz drzemał bezustannie, kiwając się na koźle. Niechludow zaś siedział, bezmyślnie patrząc przed siebie. Na zakręcie ulicy, naprzeciw bramy wielkiego domu, stała gromadka ludzi i straż z karabinem. Niechludow zatrzymał dorożkarza.
— Co się stało? — zapytał stróża.
— Coś tam z aresztantem.
Niechludow wysiadł z dorożki i podszedł do skupionej gromadki ludzi, na nierównych kamieniach, koło chodnika, z głową niżej od nóg położoną, leżał niemłody aresztant, z rudą brodą, o twarzy czerwonej z długim, spłaszczonym nosem, w szarym kaftanie i spodniach. Leżał na wznak, rozkrzyżowawszy ręce, pokryte piegami, wysoką piersią wstrząsał dreszcz konwulsyjny, a oczy krwią nabiegłe, patrzyły w niebo szeroko rozwartą źrenicą.
Nad nim stali: nachmurzony strażnik, roznosiciel, pocztylion, jakiś urzędniczyna, stara kobieta z parasolką i krótko ostrzyżony chłopczyna z pustym koszykiem.
— Osłabło to, zbiedniało w zamku, a teraz prowadzą ich w samo najgorsze piekło — wygłosił urzędnik, zwracając się do Niechludowa.
— Wymrze to — mówiła płaczliwym głosem stara kobieta z parasolką.
— Trzeba mu rozwiązać koszulę — radził pocztylion.
Strażnik drżącemi, tłustemi palcami, zaczął niezgrabnie rozwiązywać tasiemki na czerwonej, nabrzmiałej szyi. Był widocznie zmieszany i poruszony tem, co zaszło, uważał jednak za konieczne zwrócić się do zebranej gromadki ciekawych.
— Czego tu stoicie? I tak gorąco — zasłaniacie jeszcze od wiatru.
— Doktór powinien dawać świadectwa. Słabych powinni zostawiać. A to, popędzili ledwie żywego — mówił urzędnik, chełpiąc się jakoby swoją znajomością praw urzędowych.
Strażnik rozwiązał wreszcie tasiemki od koszuli, wyprostował się i obejrzał.
— Rozejdźcie się — mówię. — To nie wasza rzecz, cóż to nie widzieliście, czy co? — mówił, zwracając się do Niechludowa, lecz nie wyczytawszy w jego wzroku potwierdzenia słów swoich, zwrócił się do konwojowego żołnierza.
Ale żołnierz stał opodal, oglądając się gapiowato i był zupełnie obojętny na to, co za plecami jego robił strażnik.
— Ale, ale, nie nasza to sprawa, a ludzi morzyć głodem to wasza sprawa?
— Aresztant, aresztantem, ale zawsze taki człowiek, jak i każdy — mówiono w tłumie. Połóżcie mu głowę wyżej i dajcie mu pić — ozwał się Niechludow.
— Poszli już po wodę — odrzekł strażnik i wziąwszy aresztanta pod pachę, z trudem przewlókł go trochę wyżej.
— Cóż to za tłum? — dał się słyszeć nagle głos groźny rozkazujący i do stojącej gromadki zbliżył się szybkim krokiem nadzorca przytułku, w niezwykle czystym, błyszczącem kitlu i w jeszcze bardziej błyszczących wysokich butach. — Rozejdźcie się. — Niczego się tu nie doczekacie! — krzyknął na tłum, nie wiedząc jeszcze, dlaczego ten tłum zebrał się tutaj.
Gdy podszedł bliżej i ujrzał umierającego aresztanta, pokiwał tylko głową, jakby oczekiwał tego samego, i zwrócił się do strażnika.
— Coż tam?
Strażnik odpowiedział, że szła partya i aresztant upadł, a konwojowy oficer kazał go tu zostawić.
— No cóż, trzeba go do cyrkułu odwieźć. — Dorożka!
— Stróż poleciał, sprowadzi — odparł strażnik, salutując.
Urzędnik zaczął coś mówić o niezwykłym upale.
— To twoja rzecz. — Co? — Ruszaj w swoją drogę — przemówił nadzorca i surowo nań spojrzał, a urzędniczyna zamilkł odrazu.
— Trzeba mu dać pić — rzekł Niechludow.
Nadzorca spojrzał groźnie na Niechludowa, ale nic nie powiedział. Gdy jednak stróż przyniósł nieco wody w kwarcie, kazał strażnikowi, aby napoił aresztanta. Strażnik uniósł nieco opadłą w tył głowę i pospiesznie wlał mu wody w usta, ale aresztant nie przyjmował już nic. Woda spływała po brodzie, mocząc na piersiach kaftan i brudną, pasiastą koszulę.
— Wylej mu na głowę! — zakomenderował nadzorca, i strażnik zdjąwszy płaską czapkę, wylał wodę na rude, kędzierzawe, włosy i na gołą czaszkę.
Oczy aresztanta, patrzące z przerażeniem w górę, otworzyły się jeszcze szerzej, ale nie polepszyło mu się nic. Po twarzy ściekały brudne smugi wody z kurzem, ale usta łapały bezustannie powietrze i całem ciałem wstrząsał dreszcz konwulsyjny.
— A to co za jeden? Brać go — zwrócił się nadzorca do strażnika, wskazując na dorożkarza Niechludowa. — Dawaj! Hej! Ty!
— Zajęty — odparł chmurno, nie podnosząc oczu dorożkarz.
— To mój furman — powiedział Niechludow — ale proszę go wziąć. Ja zapłacę — dodał, zwracając się do dorożkarza.
— No, czegóż stoicie? — krzyknął nadzorca. — Brać go!
— Nie trzeba, wielmożny panie, ja go i tak powiozę — rzekł strażnik, sadowiąc się przy umierającym i chwytając go silnem ramieniem w pół. Żołnierz podniósł nogi aresztanta obuto w łapcie i wsunął je pod kozioł.
Nadzorca obejrzał się, a ujrzawszy na szosie płaską czapkę więźnia, podniósł ją i włożył na opadającą w tył, mokrą głowę.
— Marsz! — zakomenderował.
Dorożkarz obrócił się ze złością, pokiwał głową i za żołnierzem konwojowym zawrócił do więzienia.
Strażnik, siedzący z aresztantem, podtrzymywał bezustannie kiwające się bezwładnie ciało. Żołnierz, idący obok, poprawiał nogi. Niechludow udał się za nimi.




XXXII.

Mijając gmach straży ogniowej, dorożka wjechała w podwórze od strony cyrkułu policyjnego i zatrzymała się przy podjeździe.
Na podwórze strażnicy, zakasawszy rękawy, rozmawiali głośno, śmiejąc się, i myli jakieś drągi.
Jak tylko dorożka zatrzymała się, kilku strażników podbiegło i pochwyciwszy ciało aresztanta pod pachy i za nogi, zdjęli go ze skrzypiącej pod nim dorożki.
Strażnik co przywiózł aresztanta, wysiadłszy z dorożki, machał i rozcierał zdrętwiałą rękę, a potem zdjął czapkę i przeżegnał się. Umarłego wnieśli w drzwi i po schodach na górę. Niechludow poszedł za nimi. W niedużej, brudnej izbie, gdzie wniesiono umarłego; stały 4 tapczany. Na dwóch siedzieli dwaj chorzy, w szlafrokach: jeden skrzywiony z obwiązaną szyją, drugi — suchotnik. Dwa tapczany były wolne. Na jednym z nich położyli aresztanta.
Mały człowieczek z błyszczącemi oczyma i wznoszący bezustannie brwi ku górze, w bieliźnie tylko i skarpetkach, szybkim drobnym krokiem podszedł do zwłok aresztanta i zaśmiał się głośno. Był to waryat, przebywający w przytułku.
— Oho! chcą mnie przestraszyć — ozwał się. Tylko, że im się to nie uda, oho!
W ślad za strażnikami, niosącymi zmarłego, weszli rewirowy i felczer.
Felczer podszedł do umarłego, potrząsnął pokrytą piegami, giętką, ale już martwo-bladą rękę aresztanta, potrzymał ją chwilę, a potem puścił. — Ręka opadła bezwładnie na piersi zmarłego.
— No, już gotów — wygłosił felczer, kiwnąwszy głową, ale, widocznie dla formy — rozpiął mokrą, szarą koszulę aresztanta i odgarnąwszy za ucho swe kędzierzawe włosy, przyłożył je do wysokich, wzdętych piersi aresztanta. Wszyscy milczeli. Felczer wyprostował się, kiwnął głową i poruszył palcem najpierw jedną, a potem drugą powiekę, nad szeroko rozwartemi niebieskiemi oczyma zmarłego.
— Nie przestraszycie mnie, nie przestraszycie! — wołał waryat, plując przez cały czas w kierunku felczera.
— Cóż? — spytał rewirowy.
— Ha, no cóż? — powtórzył felczer. — Trzeba go wziąć do trupiarni.
— Zobaczcie-no, naprawdę? — spytał.
— Już, można się było przekonać — odparł felczer, przykrywając mimowoli rozkrytą pierś zmarłego. Jeszcze trzeba zawołać Macieja Iwa —nowicza, niech on zobaczy! — Pietrow, zejdźno — rzekł felczer i odszedł od ciała.
— Zanieście do trupiarni — powiedział rewirowy. — A ty przyjdź do kancelaryi zaraz, podpisz się — dorzucił, zwracając się do konwojowego żołnierza, co nie opuszczał aresztanta ani na chwilę.
— Słucham — odparł żołnierz.
Strażnicy podjęli trupa i ponieśli znów na dół po schodach. Niechludow chciał iść za nimi, ale zatrzymał go waryat.
— Pan nie w zmowie, co? — To daj mi papierosa — ozwał się.
Niechludow wydostał papierośnicę i podał mu. Waryat, ruszając bezustannie brwiami, zaczął szybko opowiadać, jak go tu męczą, i prześladują. Wszyscy zmówili się przeciwko mnie i przez swoje medyumy męczą, straszą.
— Wybacz mi pan — przerwał Niechludow i nie dosłuchawszy końca historyi, wyszedł na podwórze, aby się dowiedzieć, gdzie zaniesiono umarłego.
Strażnicy z noszami przeszli już całe podwórze i wchodzili do sieni. Niechludow chciał podejść do nich, lecz nadzorca zatrzymał go.
— Czego pan potrzebuje.
— Niczego — odparł Niechludow.
— Niczego! — To niech pan sobie idzie.
Niechludow zawrócił się i poszedł do dorożkarza. Dorożkarz drzemał, siedząc na koźle. Niechludow zbudził go i kazał jechać w stronę stacyi.
Atoli nie ujechał jeszcze i stu kroków, gdy spotkał telegę, eskortowaną przez konwojowego żołnierza z karabinem, na której leżał inny, widocznie już umarły aresztant. Aresztant leżał na wznak na teledze i ogolona głowa z czarną bródką do połowy nosa była przykryta szarą płaską czapką, która za każdem poruszeniem telegi trzęsła się i podskakiwała. Woźnica, w grubych butach, prowadził konia. Na końcu szedł stójkowy. Niechludow potrząsnął za ramią swego dorożkarza.
— Co oni wyrabiają! — przemówił dorożkarz, zatrzymując konia.
Niechludow zeszedł z dorożki i udał się za telegą przechodząc znów, koło gmachu straży ogniowej i wszedł na podwórze cyrkułu policyjnego.
Na podwórzu strażacy ukończyli już mycie drągów, miejsce ich zajął wysoki, kościsty brandmajster z niebieskiemi wypustkami i włożywszy ręce w kieszenie, spoglądał gniewnie na bułanego tęgiego ogiera, którego strażak oprowadzał przed nim. Ogier utykał na przednią nogę i brandmajster mówił coś ze złością, do stojącego obok weterynarza.
Nadzorca stał opodal. Ujrzawszy drugiego trupa, zwrócił się do stójkowego:
— Gdzieście go znaleźli? — spytał, kiwając głową z niezadowoleniem.
— Na Starej Garbatowskiej — odparł stójkowy.
— Aresztant? — spytał brandmajster.
— Tak jest.
— Już drugi — rzekł nadzorca.
— To ładne porządki! — To ludzie! — przemówił brandmajster i zwróciwszy się do strażaka, oprowadzającego kulawego konia — krzyknął, ze złością: — A ciebie, szelmo, nauczę, jak kaleczyć konie, co warte więcej od ciebie, ośle jeden.
Trupa, tak jak i pierwszym razem, wzięli strażnicy i zanieśli do izby szpitalnej. Niechludow, jak zahypnotyzowany, poszedł za nimi.
— Czego tu? — spytał go stójkowy.
Nie odrzekł nic, tylko szedł tam, gdzie niesiono zmarłego.
Waryat, siedzący na tapczanie, palii chciwie papierosa, którego mu dał Niechludow.
— A! — wrócił się pan — powiedział i zachichotał głośno. — Spostrzegłszy trupa, nachmurzył się.
— Znowu — rzekł. — Zawzięli się. Ale jam nie dziecko, co? Prawda? — i uśmiechając się zagadkowo, spojrzał na Niechludowa.
Ale Niechludow patrzył na trupa, którego teraz nikt nie zasłaniał; twarz jego, zakryta przedtem czapką, była całkiem odsłonięta. O ile tamten aresztant był brzydki i wstrętny, o tyle ten był piękny, tak z twarzy, jak i budowy całego ciała. Był to mężczyzna w pełnym rozkwicie sił. Nie zważając na zeszpeconą, ogoloną do połowy głowę, jasne czoło, wzniesione nad czarnemi, szklistemi już teraz oczyma, było piękne, i nos nieco garbaty i wąsy czarne, niewielkie. Siniejące już wargi, złożone miał jakby do uśmiechu, niewielka broda okrywała dolną część twarzy i na ogolonej stronie głowy uwydatniało się ładne ucho. Wyraz twarzy miał spokojny, poważny, a zarazem dobry. Na wyrazistej twarzy wyryte były ślady jakiejś wewnętrznej, duchowej walki. Po cienkich kościach u rąk i nóg, skutych w kajdany, oraz po silnem i proporcyonalnem związaniu wszystkich członków, znać było, jak młodem, silnem i pięknem musiało być to ciało, i w swoim rodzaju zapewne bardziej doskonałe, niżeli bułany ogier, za okulawienie którego gniewał się tak brandmajster. A przecież tego człowieka zamęczono i nie tylko, że nikt go nie żałował, jako niewinnie stracone życie młode i do roboty zdolne, ale jedynem uczuciem, jakie wywołała we wszystkich otaczających śmierć jego, było to uczucie niezadowolenia z kłopotów, jakie przedstawiała konieczność uchronienia jego ciała od rozkładu. Do izby szpitalnej weszli doktór i felczer. Doktór był-to krępy, dobrze zbudowany mężczyzna, w czeczunczowej marynarce i takich-że samych spodniach, które doskonale uwydatniały muskularne uda. Rewirowy był to mały, tłusty człowieczek, o okrągłej, czerwonej twarzy, która robiła się jeszcze okrąglejsza, przezto, że miał zwyczaj wydymać policzki i wypuszczać powietrze, sapiąc. Doktór siedział na tapczanie przy umarłym i tak jak felczer, poruszał rękami trupa, posłuchał serce i wstał, obciągając spodnie.
— Już lepszym trupem nikt być nie może.
Rewirowy nabrał w usta powietrza i wydął policzki.
— Z jakiego więzienia? — zwrócił się z zapytniem do konwojowego żołnierza.
Żołnierz objaśnił go i zwrócił uwagę na kajdany, które należało zdjąć z umarłego.
— Każę się zdjąć, chwała Bogu, kowale są — odparł rewirowy i znów nadąwszy policzki, zwrócił ku drzwiom, sapiąc.
— Dlaczego oni tak umierają? — spytał Niechludow lekarza.
Lekarz popatrzył na niego uważnie przez okulary.
— Dlaczego? Ha! Umierają od porażenia słonecznego. Cóż pan chce, całą zimę siedzą bez ruchu. Potem pędzą ich po słońcu w samo południe, w taki skwar, jak dziś. Idą całą gromadą, przepływu powietrza żadnego i... następuje porażenie.
— Pocóż ich ganiają po takim upale?
— A, to proszę się ich zapytać. A pan kto jesteś?
— Ja, przechodzeń.
— Aaa!... Moje uszanowanie, ja pana objaśnić nie umiem — odezwał się doktór i obciągnąwszy gwałtownym ruchem spodnie, zwrócił się do tapczanów z chorymi.
— Ńo, jak się miewasz? — spytał bladego, skrzywionego człowieczynę, z obwiązaną szyją.
Waryat zaś siedział na swoim tapczanie i paląc papierosa, spluwał raz po raz w ślad za doktorem.
Niechludow zszedł na dół, na podwórze, koło koni straży ogniowej, i minąwszy naczelnika w bramie, w błyszczącym kasku, zbudził drzemiącego dorożkarza, siadł i kazał się wieźć na stacyę.




XXXIII.

Gdy Niechludow przyjechał na stacyę, wszyscy aresztanci siedzieli już w wagonach za okratowanemi oknami. Na platformie stała gromadka ludzi odprowadzających, lecz nie puszczano ich do wagonów. Konwojowa straż była czemś mocno zajęta.
W drodze z więzienia do stacyi padło i umarło z porażenia słonecznego, prócz tych dwóch, których widział Niechludow, jeszcze trzech aresztantów. Jednego odstawiono tam, gdzie i dwóch poprzednich, do najbliższego cyrkułu, a dwaj umarli już tu na stacyi[2].
Konwojowi zakłopotani byli nie tem, że pod ich strażą umarło pięciu ludzi, którzy mogli byli żyć jeszcze. To ich nie obchodziło zupełnie, lecz obchodziło ich głównie to, co podług prawa trzeba było działać w tym wypadku: to jest umieścić gdzieś ciała zmarłych, zdać ich rzeczy i papiery, oraz wykreślić ich z listy aresztantów, jadących do Niżnego, a to było bardzo kłopotliwe i męczące, zwłaszcza w taki upał.
Konwojowa straż była tem zajęta i dlatego nie puszczano do wagonów Niechludowa, oraz innych proszących dopóki wszystko nie zostało załatwione. W końcu jednak Niechludowa puścili, bo wsunął coś w rękę konwojowemu podoficerowi. Podoficer przepuścił Niechludowa, prosząc go tylko, aby rozmówił się prędko i odszedł, bo obawiał się dowódcy.
Wagonów było 18 i wszystkie, prócz wagonu dla naczelników, były poprostu nabite i natłoczone aresztantami.
Przechodząc pod oknami wagonów, Niechludow przysłuchiwał się rozmowom, prowadzonym wewnątrz. We wszystkich wagonach słychać było szczęk kajdan, zgiełk, rozmowy, bezmyślne kłótnie, lecz nigdzie nie mówiono tego, czego oczekiwał Niechludow, a mianowicie, nie wspominano zmarłych towarzyszów. Rozmowy tyczyły się bardziej worków, wody do picia i wyboru miejsca.
Przechodząc, Niechludow zajrzał do okna jednego z wagonów i ujrzał straż, jak, stojąc pośrodku, zdejmowała aresztantom okowy z rąk. Aresztanci ci przeciągali zbolałe ramiona, a jeden z konwojowych dozorców otwierał kluczem zamki w okowach i zdejmował je. Drugi zbierał okowy.
Przeszedłszy wagony męzkie, Niechludow podszedł do kobiecych. W drugim z rzędu dał się słyszeć miarowy jęk kobiecy i wyrzekania: „O, o, o! Boże! O! Boże!”
Niechludow przeszedł mimo i według wskazówek konwojowego zbliżył się do okna trzeciego z rzędu wagonu. Z okna tego wionął na niego żar, z potem ludzkim zmieszany i dały się słyszeć piskliwe, głośne kobiece głosy. Na wszystkich ławkach siedziały czerwone, spotniałe kobiety w kaftanach i sprzeczały się głośno.
Ukazanie się Niechludowa za kratą zwróciło ogólną uwagę. Bliżej siedzące zamilkły, zwróciwszy się do niego. Masłowa w kaftaniku tylko i bez chustki siedziała u okna w głębi. Bliżej nieco siedziała jasna i uśmiechnięta Teodozya. Poznawszy Niechludowa, trąciła Maslową i ręką wskazała jej okno.
Masłowa wstała pośpiesznie, narzuciła na czarne włosy krzyżówkę i z zarumienioną, uśmiechniętą twarzą podeszła do okna i oparła się o kratę.
— Gorąco — przemówiła, uśmiechając się radośnie.
— Otrzymała pani rzeczy?
— Otrzymałam i dziękuję.
— Nie potrzebuje pani czego? — spytał Niechludow, czując, że z wagonu bucha gorąco, jak z rozpalonego pieca.
— Nic nie potrzebuję, dziękuję panu.
— Żeby można się było napić czego — odezwała się Fiedosia.
— A tak, żeby można się napić — potwierdziła Masłowa.
— A tu nie macie wody?
— Owszem, wstawili trochę, ale już wypiłyśmy.
— Zaraz będzie — rzekł Niechludow — poproszę konwojowego żołnierza. — A teraz już do Niżnego nie zobaczymy się.
— Alboż pan jedzie? — jakby nie wiedząc o tem, pytała Masłowa, spojrzawszy radośnie na Niechludowa.
— Jadę następnym pociągiem.
Masłowa nie odrzekła nic, tylko westchnęła głęboko.
— Panie, czy to prawda, że zamęczyli dwunastu aresztantów? — pytała grubym, tubalnym głosem stara aresztantka.
Była to Korabiowa.
— Nie słyszałem, żeby dwunastu. Widziałem tylko dwóch — odparł Niechludow.
— Powiadają, że dwunastu. A im nic za to nie będzie?
— A z kobiet żadna nie zachorowała?
— Baby, to twarde sztuki — objaśniła inna, drobnej postawy aresztantka — tylko jedna myśli rodzić. Ot, zapłakuje się — mówiła, wskazując na sąsiedni wagon, zkąd dochodziły ciągłe jęki.
— Pan się pyta, czy nam czego nie potrzeba? — odezwała się Maslowa, starając się ukryć uśmiech radosny — możnaby może zostawić tu tę kobietę, męczy się to, biedota. Powiedziałby pan dowódcy.
— Dobrze, powiem.
— A, jeszcze ona chciałaby męża swego zobaczyć — dodała, wskazując oczami na uśmiechniętą Teodozyę. Wszak prawda, że jedzie z panem.
— Panie, nie wolno rozmawiać — dał się słyszeć głos konwojowego podoficera. To był inny nie ten, który wpuścił Niechludowa.
Niechludow zawrócił się i poszedł szukać naczelnika, żeby wstawić się za słabą kobietą i przepuścić Tarasa, ale długo nie mógł nikogo odnaleźć i wogóle dopytać się cośkolwiek od straży konwojowej.
Wszyscy byli w ruchu: jedni gdzieś prowadzili jakiegoś aresztanta, drudzy zakupywali prowizyę na dłuższą podróż i rozmieszczali rzeczy po wagonach, trzeci zaś usługiwali damie, jadącej z konwojowym oficerem, i niechętnie odpowiadali na zapytania Niechludowa.
Niechludow dojrzał konwojowego oficera już po drugim dzwonku. Oficer, odgarniając krótką ręką obwisłe w dół wąsy, wymyślał za coś feldfebla.
— Czego pan potrzebuje? — spytał Niechludowa.
— Tam w wagonie jakaś kobieta rodzi, myślę, że trzebaby...
— No, to niech rodzi. To będzie wiadomo — odparł oficer, idąc do swego wagonu machając raźnie krótkiemi rękami.
Wtem nadszedł konduktor z gwizdawką w ręce; dał się słyszeć ostatni dzwonek, gwizd, płacz i lament między odprowadzającymi, oraz między kobietami.
Niechludow stał przy Tarasie na platformie i patrzył, jak jedne za drugiemi wlokły się leniwo wagony, z okratowanemi oknami i widniejącemi wewnątrz ogolonemi głowami mężczyzn. Potem przesunął się pierwszy żeński wagon, w oknach którego widać było głowy aresztantek w krzyżówkach, potem drugi wagon, zkąd dochodziły ciągłe, bezustanne jęki chorej kobiety, wreszcie wagon, gdzie jechała Masłowa. Razem z innemi kobietami stała przy oknie i patrząc na Niechludowa, uśmiechała się żałośnie.




XXXIV.

Do odejścia pasażerskiego pociągu pozostawało jeszcze dwie godziny.
Niechludow w pierwszej chwili chciał skorzystać z tego i wpaść choć na chwilkę do siostry, lecz teraz po wrażeniach z całego rana, uczuł się tak wzburzonym i zmęczonym, że siadł na pierwszej lepszej kanapie w sali pierwszej klasy, a czując senność niezwykłą, położył się na bok, podsunął rękę pod głowę i zasnął.
Zbudził go lokaj we fraku, ze znaczkiem na klapie i serwetą w ręce.
— Wielmożny panie, wielmożny panie, czy to nie pan jest książę Niechludow? Jakaś pani szuka pana.
Niechludow zerwał się na równe nogi, przecierając oczy, przypomniał sobie, gdzie się znajduje i to wszystko, co widział dziś rano.
Stanęły mu w pamięci: pochód więźniów, trupy, wagony z zakratowanemi oknami i zamknięte w nich kobiety, z których jedna męczy się bez pomocy i opieki, a druga uśmiecha się do niego żałośnie z za kraty.
W rzeczywistości jednak było coś zupełnie innego: przed nim opodal stał stół wielki, zastawiony butelkami, wazami, kandelabrami i naczyniami, naokoło snuli się wyfrakowani lokaje, w głębi sali przed szafą z koszami owoców i butelek stał bufetowy, a przed nim widać było plecy podróżnych, cisnących się do bufetu.
W chwili, gdy Niechludow uniósł się na kanapie i wytrzeźwiał nieco ze snu, zauważył, że pasażerowie przypatrują się czemuś ciekawie, spoglądając raz po raz w drzwi. Zwrócił się więc w tę stronę i ujrzał, jak wnoszono na fotelu do sali jakąś damę, otuloną pledem. Na przodzie niósł fotel lokaj, którego fizyonomia była już Niechludowowi znana. Drugi szedł szwajcar w liberyjnej czapce, równie znajomy. Tuż za krzesłem szła elegancka panna służąca w fartuszku i niosła jakieś okrągłe zawiniątko w skórzanym futerale, oraz parasolki. Dalej szedł książę Korczagin, w podróżnej czapce, wyciągając czerwoną, apoplektyczną szyję. Za nim szli: Missi, Misza jej brat przyrodni, i dobry znajomy Niechludowa dyplomata Osten, o długiej szyi i zawsze w różowym humorze. Szedł, prawiąc widocznie jakieś żarty uśmiechającej się Missi. Na końcu podążał doktór, chmurny, paląc papierosa.
Korczaginy przejeżdżali widocznie ze swego podmiejskiego majątku do dóbr siostry księcia, leżących w pobliżu linii kolejowej Niżegorodzkiej.
Pochód tragarzy, panny służącej i doktora skierował się do damskiej poczekalni, zwracając powszechną uwagę i budząc ciekawość. Stary zaś książę siadł przy stole i skinąwszy na lokaja, zaczął mu dawać jakieś wskazówki i polecenia. Missi i Osten chcieli również zająć miejsce przy stole, lecz ujrzawszy w drzwiach znajomą damę, podeszli do niej, aby się przywitać.
Znajomą tą była Natalia Iwanowna. Wchodziła do sali w towarzystwie Agrafiny, rozglądając się na wszystkie strony.
Niemal jednocześnie spostrzegła i Missi i brata. Podeszła więc najpierw do Missi, kiwnąwszy tylko głową przyjaźnie, a uściskawszy młodą pannę, zwróciła się natychmiast do Niechludowa:
— No, wreszcie znalazłam cię — rzekła.
Niechludow wstał, przywitał się z Missi, Miszą i Ostenem i przystanął na chwilę, rozmawiając. Missi zdążyła opowiedzieć mu o strasznym pożarze, który zniszczył im dom na wsi, i teraz muszą jechać na lato do cioci.
Osten wtrącił jakąś zabawną anegdotkę â propos pożarów. Niechludow, nie zwracając uwagi na to, co mówił Osten, zwrócił się do siostry: — Jakżem rad, żeś przyjechała.
— Dawno już tu jestem — odparła. — Przyjechałyśmy razem z Agrafiną — dodała, wskazując mu Agrafinę, w kapeluszu i waterprofie, która zdaleka tylko, nieco zażenowana z godnością, skinęła mu głową.
— Szukałyśmy cię wszędzie.
— A ja zdrzemnąłem się. Bardzom rad, żeś przyjechała — powtórzył znów Niechludow. Nawet list do ciebie pisać zacząłem.
— Nie może być? — spytała nieco zatrwożona. — O co?
Missi i towarzyszący jej panowie, zauważywszy, że między bratem a siostrą zawiązuje się poufna rozmowa, odsunęli się na stronę.
Niechludow z siostrą siedzieli na aksamitnej kanapie pod oknem przy czyichś rzeczach, pledzie i kartonowych pudełkach.
— Ja wiedziałam, byłam pewną — rzekła siostra, żeś ty nie miał zamiaru... Ty wiesz przecież...
Łzy zabłysły w jej oczach i dotknęła zlekka jego ręki. Dziwna delikatność i subtelność była zawarta w tych paru słowach i w ruchu ręki, i to wzruszyło Niechludowa. Bo widział, że prócz miłości dla męża, która teraz zawładnęła całem jej życiem, jego bratnia miłość jest jej również drogą i kochaną, więc każda rozterka między nimi przynosi jej niepokój i ból.
— Bóg ci zapłać, dziękuję ci! Ach, co ja widziałem dziś rano — przemówił, przypomniawszy sobie zmarłego aresztanta. — Wiesz? dwaj aresztanci zabici.
— Jakto, zabici?
— A, tak, zabici. Pędzono ich w taki upał i dwóch umarło od porażenia słonecznego.
— Nie może być? Jakto? Teraz? Zaraz?
— Tak, teraz. Widziałem trupy na własne oczy.
— Jakto, zabici? Któż ich zabijał? — spytała Natalia Iwanowna.
— Zabili ci, którzy ich prowadzili — odparł z rozdrażnieniem w glosie Niechludow, czując, że siostra zapatruje się na to wszystko oczami swego męża.
— Ach, mój Boże! — odezwała się Agrafina, podchodząc bliżej do rozmawiających.
— Tak, my nie mamy najmniejszego pojęcia o tem, co wyrabiają z tymi nieszczęśliwymi, a o tem trzeba wiedzieć, powinno się wiedzieć — dodał Niechludow, patrząc na starego księcia, który siedział przy stole i zasłoniwszy się serwetką, popijał kruszon.
— Niechludow! — zawołał nagle; — chcesz może ochłodzić się czemśkolwiek? Na drogę zrobi ci to doskonale.
Niechludow podziękował mu i odwrócił się.
— Cóż ty myślisz robić? — przeciągając rozmowę, spytała Natalia Iwanowna.
— To, co będę mógł. Ja sam nie wiem, ale czuję, że coś muszę zrobić. I co będę mógł, to zrobię.
— Tak, tak, ja to pojmuję doskonale. No, a z tym — rzekła, i uśmiechając się, wskazała oczami Korczagina — wszystko już skończone?
— Ja myślę, że wszystko i to bez żadnego żalu z obu stron.
— Szkoda. Ja osobiście żałuję. Lubię ją bardzo. No, ale widocznie tak być musi. Ale po co ty jednak zawiązujesz sobie życie? — dorzuciła nieśmiało. — Po co ty jedziesz, co?
— Jadę dlatego, że to mój obowiązek, tak postąpić trzeba — odparł Niechludow surowo i chłodno, jakby chcąc jak najprędzej skończyć tę rozmowę.
Ale w jednej chwili pożałował słów ostrych i żal mu się zrobiło siostry.
— Dlaczegóżbym nie miał jej powiedzieć tego wszystkiego, co czuję? Niech słyszy nawet Agrafina — pomyślał, spojrzawszy na starą klucznicę.
Obecność Agrafiny podbudziła w nim jeszcze bardziej chęć zwierzenia się siostrze.
— Ty mówisz o moim zamiarze ożenienia się z Kasią. Tak, widzisz, ja tak postanowiłem uczynić, ale ona mi stanowczo odmówiła — i głos mu zadrżał tak, jak drżał zawsze, gdy mówił o tej sprawie. — Nie chce przyjąć mojej ofiary, lecz sama poświęca się dla mnie, ale ja nie mogę, nie powinienem korzystać z tej ofiary. I oto jadę w ślad za nią i będę zawsze tam, gdzie ją powiozą i zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby choć w części ulżyć jej niedoli.
Natalia Iwanowna nie odrzekła nic. Agrafina Pietrowna patrzyła pytająco na nią, kiwając głową.
W tej chwili z damskiego pokoju wyszedł znów pochód tryumfalny. Tenże sam piękny kamerdyner Filip i szwajcar nieśli księżnę panią. Księżna zatrzymała niosących, skinęła na Niechludowa i z trudem podała mu białą, zdobną w pierścienie rękę, oczekując, prawie ze strachem, silnego schacke hand’u.
Epouvantable! — rzekła, mając na myśli upał. Ce climat me tue.
I wtrąciwszy słów parę o okropnościach ruskiego klimatu i zaprosiwszy Niechludowa, aby kiedy do nich przyjechał, dała znak ręką niosącym.
— Więc tak, napewno pan przyjedzie? — rzekła, gdy ruszyli, zwracając ku Niechludowowi swoją długą twarz.
Niechludow wyszedł na peron. Pochód księżnej zwrócił się na prawo ku wagonom pierwszej klasy. Niechludow zaś z tragarzem, niosącym rzeczy, i Tarasem, dźwigającym worki, zwrócił się na lewo.
— Oto mój towarzysz — oznajmił Niechludow siostrze, wskazując na Tarasa, którego historyę znała już z opowiadania.
— Jakto, jedziesz trzecią klasą? — spytała Natalia Iwanowna, gdy Niechludow zatrzymał się przed wagonem trzeciej klasy, a tragarz z rzeczami i Taras weszli do wnętrza.
— Tak, wygodniej mi, ze względu na Tarasa, jesteśmy przynajmniej razem. Ale, ale — dodał — dotychczas nie rozdałem jeszcze w Kuźmińskiem ziemi chłopom, tak, że w razie mojej śmierci, dzieci twoje dziedziczą.
— Dymitrze, nie mów tak, przestań.
— Jeżeli nawet rozdam, to mogę ci tylko oznajmić, że resztę ziemi w każdym razie odziedziczą twoje dzieci, ponieważ wątpię bardzo, czy się kiedykolwiek ożenię. A jeśli nawet to kiedy nastąpi, to... dzieci chyba nie będę miał... tak, więc...
— Dymitrze, proszę cię, nie mów tak — mówiła Natalia Iwanowna, ale Niechludow zauważył, że słowa te sprawiają jej radość, której ukryć nie mogła.
Przed wagonem pierwszej klasy stała jeszcze gromadka ciekawych, patrząc na przedział, gdzie wniesiono księżnę Korczaginę. Reszta publiczności była już w wagonach. Zapóźnieni pasażerowie, śpiesząc się, stąpali głośno po deskach peronu, konduktorzy zatrzaskiwali drzwiczki, nagląc maruderów do pośpiechu, a odprowadzających do wyjścia z wagonów.
Niechludow wszedł do gorącego, dusznego wagonu, i zaraz wyszedł na platformę.
Natalia Iwanowna stała przed wagonem w modnym kapeluszu i modnej, szykownej pelerynce, mając obok siebie Agrafinę, i widocznem było, że szukała przedmiotu do rozmowy, lecz znaleźć nie mogła. Nie mogła nawet powiedzieć écrivez, dlatego, że dawniej jeszcze z bratem wyśmiewali się zawsze z tego banalnego frazesu żegnających. Rozmowa o interesach pieniężnych przerwała nastrój serdeczny, jaki był między nimi. Czuli oboje, że są teraz dla siebie zupełnie obcy, do tego stopnia, że Natalia Iwanowna była rada bardzo, gdy pociąg już ruszył, i można było tylko, kiwając przyjaźnie głową powtarzać „dowidzenia, Dymitrze, dowidzenia.“ Lecz skoro tylko wagon zniknął jej z oczu, zaczęła rozmyślać nad tem, jak powtórzy mężowi swoją rozmowę z bratem i twarz jej pod wpływem tych rozmyślać przybrała wyraz poważny i zakłopotany.
I Niechludowowi, bez względu na to, że najserdeczniej był usposobiony dla siostry i nic przed nią nie ukrywał, było mu w jej towarzystwie nieswojo jakoś i ciężko, i jak najprędzej chciał zostać sam. Czuł dobrze, że dla niego niema już tej dawnej Natalki, która kiedyś była mu tak blizką, a istnieje tylko inna, obca dlań, niewolnica swego męża, niemiłego mu człowieka. Przekonał się o tem wtedy, gdy twarz jej ożywiła się na wspomnienie tych rzeczy, które zajmowały jej męża, to jest oddania ziemi chłopom i sukcesyi. I zrobiło mu się smutno.




XXXV.

Gorąco w wagonie III klasy, rozpalonym przez promienie słoneczne, było tak nieznośne, że Niechludow pozostał na platformie, nie mając odwagi wejść do wnętrza. Ale i tu było duszno, tak, że Niechludow odetchnął pełną piersią dopiero wtedy, gdy pociąg wydostał się z pomiędzy domów i owionął go świeży prąd powietrza.
— Tak, zabili — powtórzył sobie w myśli słowa, wypowiedziane siostrze.
I w umyśle jego z pomiędzy wszystkich wrażeń dnia dzisiejszego wynurzył się obraz jeden. Ta cudna, martwa głowa drugiego aresztanta i uśmiechnięte usta, i surowy wyraz czoła, i kształtne, niewielkie ucho, uwydatniające się poniżej skroni.
— A co najstraszniejsze, to to — pomyślał — że jego zabili, ale nikt nie wie, kto go zabił. A przecież zabili. Poprowadzili go, jak wszystkich więźniów, wedle rozporządzenia Maslennikowa.
— Maslennikow pewno wydał rozkaz zwykły i podpisał się z tym idyotycznym zakrętasem, na papierze opatrzonym pieczęciami i, naturalnie, że nie poczuwa się do winy żadnej. Jeszcze mniej winnym jest tu doktór więzienny, dający świadectwa aresztantom. Spełnił dokładnie swoją powinność, oddzielił chorych i słabszych, lecz nie mógł przewidzieć ani spiekoty, ani tego, że poprowadzą ich późno i taką wielką gromadą.
Nadzorca? No nadzorca spełnił rozkaz obowiązujący, aby tego a tego dnia wyprawić oznaczoną liczbę katorżnych, zesłańców i kobiet.
Oficer, prowadzący oddział, także niewinny, jego czynność polegała na tem, ażeby przyjąć pewną ilość aresztantów i odstawić ich na miejsce w porządku. Prowadził oddział jak zwykle, lecz nie mógł przewidzieć, że tak silni mężczyźni, jak ci dwaj, których widział Niechludow, nie wytrzymają pochodu i padną nieżywi na drodze. Nikt tu niewinien, a jednak ludzie zabici, i to zabici przez tych samych ludzi niewinnych ich śmierci.
— A to nastąpiło dlatego — myślał Niechludow — że wszyscy ci gubernatorzy, nadzorcy, rewirowi, stójkowi, mieli na myśli nie ludzi i ich potrzeby, lecz spełnienie obowiązków służby, i to ostatnie stawiali wyżej od obowiązków ludzkich względem bliźnich. To jest główna przyczyna złego — myślał Niechludow.
I tak się zadumał, że nie zauważył, jak się pogoda zmieniła: słońce skryło się za obłoki, a od zachodu nadciągała ciężka, jasno-szara chmura, hen na krańcach horyzontu, nad polami i lasami, widniały już skośne smugi deszczu.
Od chmury ciągnął świeży podmuch wiatru.
Od czasu do czasu błyskawica przeleciała i znikła, a z łoskotem pędzących wagonów łączył się głuchy pomruk burzy. Chmura nadciągała coraz bliżej i bliżej, długie, skośne krople deszczu, gnane wichrem, zaczęły padać i na platformę i na paltot Niechludowa. Przeszedł więc na drugą stronę i wdychał pełną piersią świeże powietrze, przesiąknięte zapachem zbóż i ziół i ziemi, spragnionej deszczu. Patrzył na sady, lasy, na złote pola pszeniczne, na zielone jeszcze zagony owsa, i czarne bruzdy, wśród ciemno-zielonych, kwitnących kartofli. Dokoła wszystko się ożywiło: zieleń stała się zieleńsza, pola bardziej płowe i złote, a ziemia jakaś czarniejsza i świeższa.
— Jeszcze, jeszcze — mówił Niechludow, radując się rozkoszą, jaką uczuwają pola, lasy i ogrody pod ożywczym deszczem.
Ulewa trwała krótko. Chmura częścią opadła, częścią zaś przeleciała dalej, gnana wichrem, na mokrą ziemię padały drobne, ostatnie już krople deszczu. Słońce wyjrzało z za chmur, dokoła zabłysło i poweselało wszystko, a na wschodzie jaśniała świetlana, barwna i liliowa tęcza.
— O czemże ja myślałem — spytał sam siebie Niechludow, gdy już się wszystko wokoło uspokoiło i pociąg wjechał między dwa wysokie kamienne wały.
— Aha, prawda, myślałem, że wszyscy ci ludzie: nadzorca, straż, służba, po większej części ludzie dobrzy, stali się złymi.
Przypomniał sobie obojętność Maslennikowa, gdy mu opowiadał o nadużyciach, jakie mają miejsce w więzieniu, surowość nadzorcy, okrucieństwo oficera, pełniącego straż nad oddziałem, który nie puszczał więźniów słabych na podwody i nie wzruszył się nawet cierpieniem słabej, chorej kobiety. Serca tych ludzi są tak niedostępne dla uczucia miłości względem bliźniego, jak niedostępna jest kropla ożywczego deszczu dla zabrukowanej ziemi — myślał Niechludow, patrząc na wybrukowany różnobarwnemi głazami wał kolejowy, po którym woda deszczowa spływała w dół cienkiemi strumieniami.
— Zapewne, że to jest bardzo praktycznie wykładać boki nasypów kamieniami, lecz smutno patrzeć na ziemię jałową i pustą, któraby mogła rodzić zboża, zioła, krzewy, drzewa, jak ta, co widnieje wyżej, ponad nasypami. Tak samo bywa i z ludźmi — myślał Niechludow — a to zależy od tego, iż ludzie wogóle myślą, że są w życiu okoliczności, w których z człowiekiem nie należy obchodzić się po ludzku, z miłością, ale w rzeczywistości, takie położenia, takie okoliczności miejsca nie mają i mieć nie mogą.
Bez serca i bez miłości obchodzić się można z przedmiotem martwym: można rąbać drzewo, wypalać cegłę, kuć żelazo bez miłości, ale z ludźmi bez miłości postępować nie należy, tak jak nie można obchodzić się z pszczołami bez należytych ostrożności. Taka to już właściwość pszczół. Jeśli nie zachowujesz ostrożności, zaszkodzisz im i sobie. Tak samo bywa z ludźmi. I nie może być inaczej, bo miłość wzajemna między ludźmi jest podstawą, osnową życia ludzkiego. Prawda, że człowiek nie może przymusić się do kochania, jak nie może przymusić się do pracy; ale z tego nie wypływa, że z ludźmi obchodzić się można bez miłości, a zwłaszcza, jeśli się czegośkolwiek od nich wymaga. Jeśli nie czujesz w głębi serca miłości względem bliźniego, to siedź cicho — myślał Niechludow, stosując to do siebie — zajmuj się swoją osobą, rzeczami obojętnemi, czem chcesz wreszcie, byle nie ludźmi. Tak jak jeść można z pożytkiem dla zdrowia tylko wtedy, gdy się jeść chce, tak samo i z ludźmi można postępować, i postępować dobrze, tylko wtedy, gdy się ich kocha. Pozwól sobie tylko na podobne wybryki, na podobne postępowanie, jak np. wczoraj ze swoim szwagrem. Niemasz granic dla okrucieństwa i zwierzęcości ludzi względem ludzi, tak jak miałeś dowody tego dziś, i niemasz granic dla własnych cierpień, czego dowiodło ci całe życie. Tak, tak, to jest tak — myślał Niechludow.
— To dobre, bardzo dobre! — powtarzał sobie w myśli, i czuł jakąś świeżość i pogodę w duszy, jak człowiek, który rozwiązał trudną zagadkę życiową, a wokoło na świecie było jasno, słonecznie i świeżo.




XXXVI

Wagon, w którym jechał Niechludow, był do połowy natłoczony pasażerami. Byli tam włościanie, rzemieślnicy, majstrzy fabryczni, rzeźnicy, żydzi, kobiety, żony robotników, był i żołnierz, i dwie panie. Jedna z nich młoda jeszcze, druga zaś już starawa, z bransoletkami na pulchnej, obnażonej ręce. Wreszcie pan jakiś z gwiazdką na czarnej czapce. Wszyscy wogóle już się usadowili na miejscach i siedzieli spokojnie, niektórzy gryźli pestki słonecznika, inni palili papierosy, inni znowuż rozmawiali z ożywieniem.
Taras, uszczęśliwiony, siedział na prawo od wejścia, zachowując miejsce dla Niechludowa i rozmawiając żywo z jakimś silnym, muskularnym mężczyzną w sukiennej marynarce, który, jak się potem okazało, był ogrodnikiem i jechał na nowe miejsce. Nie dochodząc do Tarasa, Niechludow zatrzymał się obok staruszka o miłej powierzchowności, z białą jak mleko brodą, w nankinowem ubraniu, który rozmawiał z młodą wiejską kobietą. Za nim siedziała ośmioletnia dziewczynka, która siedząc na wysokiej ławce, nie dostawała nogami do ziemi. Dziecko miało na sobie nowy kaftaniczek, a jasne, konopiate włosy, miała zaplecione w kusy warkoczyk i bezustannie gryzła w zębach ziarnka słonecznika.
Staruszek, spojrzawszy na Niechludowa, przesiadł się nieco dalej na ławkę i odgarniając połę surduta, przemówił grzecznie:
— Proszę, niech pan siada.
Niechludow podziękował i siadł na wskazane mu miejsce. Jak tylko Niechludow usiadł, kobieta rozpoczęła nanowo przerwane opowiadanie. Opowiadała o tem, jak ją w mieście przyjął mąż, od którego właśnie teraz wracała.
— Jak w ostatki byłam, to dopiero teraz znów mogłam się wybrać z pomocą Bożą — mówiła. — A teraz, jak Pan Bóg da, to dopiero na Boże Narodzenie.
— A to bardzo dobrze — ozwał się staruszek, oglądając się na Niechludowa — bo to człowiek młody w mieście łatwo może się rozbałamucić.
— O nie, kochani wy moi, nie, on nie taki. On o takich głupstwach nie myśli. Pieniądze wszystkie do domu odsyła. A dziewusze był rad prawdziwie, nie można inaczej powiedzieć — ciągnęła dalej, uśmiechając się.
Dziewczynka, gryząc pestki, potwierdzała to wszystko, co matka mówiła, patrząc wielkiemi, rozumnemi oczami to na staruszka, to na Niechludowa.
— Ha, jak taki rozsądny, to i lepiej — prawił stary. — A czy tem się nie zajmuje? — dodał, ukazując oczami parę: męża i żonę, widocznie robotników, siedzących opodal, na drugiej stronie korytarza. Robotnik przechyliwszy w tył głowę, przyłożył do ust butelkę pełną wódki i pociągał trunek chciwie, żona trzymając w ręce torbę, zkąd była wyjęta flaszka, patrzyła z czułością na męża.
— Nie, mój nie pije i nie pali — powiedziała kobieta, sąsiadka staruszka, podchwytując sposobność, aby raz jeszcze męża pochwalić. — Tacy ludzie, moiściewy, na kamieniu się nie rodzą. Ale on taki już był od małego — dodała, zwracając się do Niechludowa.
— To i co jeszcze może być lepszego? — powtórzył staruszek, patrząc na pijącego robotnika.
Robotnik, pociągnąwszy dobrze z butelki, podał ją żonie.
Żona wzięła butelkę z rąk jego i śmiejąc się i kiwając głową, przyłożyła ją do ust. On zaś, poczuwszy na sobie wzrok starego i Niechludowa, zwrócił się ku nim:
— Cóż panie? Cóż pijemy? Jak pracujemy, to nikt nie widzi. Ale jak pijemy, to wszyscy widzą. Zapracowałem, to piję, a i żonie funduję. Cóż? Ha?
— A tak, tak — odparł Niechludow, nie wiedząc, co ma powiedzieć.
— Ha, co, prawda, to prawda, panie? Moja żona, to zuch baba. Ja tam z niej kontent, ona mnie będzie kiedyś żałować. Tak powiadam, co Marcycha, hę?
— Na, masz, weź. Nie będę pić więcej — mówiła żona, oddając mu butelkę. — I co tu gadać, byle co, aby gadać — napominała męża.
— Ot co — prawił dalej robotnik — póki dobra, to dobra, a jak czasem zaskrzypi, to niczem koło u wozu. Tak powiadam, Marcycha, co?
Marcycha, śmiejąc się, pijackim ruchem machnęła ręką.
— Gadaj sobie...
— Ot widzisz, dobra to, niby dobra, ale do czasu, a potem coś jej strzeli do głowy... Prawdę mówię, co? Wy mnie, panie, przebaczcie... Ot, podpiłem sobie, ta i cóż robić... — rzekł robotnik i zaczął się układać do snu, położywszy głowę na kolanach uśmiechniętej żony.
Niechludow posiedział jeszcze czas jakiś ze staruszkiem, który mu opowiedział historyę swojego życia, że przez 53 lata był zdunem, a ile w życiu swoim pieców nastawiał, to i zrachowaćby nie można, ale teraz chciałby odpocząć, a nie ma gdzie. Ot, wraca z miasta, gdzie zostawił dzieci, a teraz jedzie do swoich na wieś, Niechludow wysłuchał opowiadań staruszka, a potem wstał i podszedł do Tarasa.
— Może pan siądzie. My worek między siebie weźmiemy — ozwał się grzecznie ogrodnik, siedzący naprzeciw Tarasa.
— W ciasnocie, ale w zgodzie — odezwał się uśmiechnięty Taras, przeciągając śpiewnie i muskularnemi rękami podniósł jak piórko swój dwupudowy worek i postawił go pod oknem. — Miejsca jest dosyć, a to i postawić można, albo pod ławkę wsunąć. — I spokój — prawił dobrodusznie.
Taras zwykł mówić o sobie, że dopóki nie zaleje robaka, to gadać nie może, bo od wódki, to i rozum przychodzi i jest o czem gadać. I rzeczywiście, w stanie trzeźwym Taras był bardziej milczący, gdy jednak wypił, co zdarzało się dość rzadko i tylko w nadzwyczajnych okolicznościach, stawał się nadzwyczaj gadatliwym. Wtedy mówił dużo i dobrze, z wielką prostotą, prawdą, a głównie z dobrocią, i dobroć ta malowała się w jego niebieskich, poczciwych oczach i w przyjaznym uśmiechu.
W takiem usposobieniu znajdował się i dzisiaj. Zbliżenie się Niechludowa przerwało mu wątek opowiadania. Lecz ułożywszy worek, usadowił się na dawnem miejscu, położył silne spracowane ręce na kolanach i patrząc prosto w oczy sąsiadowi, ciągnął dalej swe opowiadanie. Opowiadał nowemu znajomemu ze wszystkiemi szczegółami historyę swej żony, za co ją zsyłają i dlaczego on jedzie za nią na Sybir.
Niechludow nie znał bliższych szczegółów, tyczących się tej sprawy, przysłuchiwał się więc więc opowiadaniu z całą ciekawością. Taras doszedł był już do tego miejsca, jak nastąpiło otrucie i w rodzinie spostrzegli się, że sprawczynią tego była Fiedosia.




XXXVII.

— Ja o swojej biedzie, o swojej zgryzocie opowiadam — ozwał się Taras, zwróciwszy się przyjacielsko do Niechludowa. — Ot, znalazłem człowieka poczciwego, ta i rozgadaliśmy się, i opowiadam mu, wszystko jak i co było.
— Tak, tak, dobrze — odparł Niechludow.
— No i bracie mój, takim sposobem wszystka prawda na wierzch wyszła. Wzięła matka te kluski i „idę” — powiada — „do strażnika pójdę“ — powiada. A ojciec to niby mój, sprawiedliwy człowiek. „Pogódźcie się“ — powiada, do matki niby — „kobieta młoda, dziecko prawie, sama nie wiedziała, co robi, ta i przebaczyć jej trzeba. Może się opamięta”. Ale starucha słuchać nawet tego nie chciała. „Póki ją trzymać będziemy, to nas tu wszystkich wygubi, wytraci“ — powiada. Ubrała się, kochani wy moi, i gwałtem do strażnika i do strażnika ziemskiego niby.
— No a wy, cóż na to wszystko? — spytał ogrodnik.
— A ja, kochani wy moi, ledwie żyw leżę, dyszę i mdłości mnie targają. Całkiem mi się wszystko we wnętrzu przewróciło i nic mówić nie mogę. Zaraz też ojciec zaprzągł do telegi, posadził w półkoszki i do śledczego Fiedosię powiózł. A ona, kochani my moi, jak od samego początku, tak i teraz przyznała się przed śledczym do wszystkiego, i jak i co było opowiedziała. I zkąd arszeniku wzięła, i jak kluski zagniotła. „A nacóżeś ty to wszystko robiła?” — powiada. — „A dlatego, że go nienawidzę, że aż strach. Lepiej wolę na Sybir iść, niż z nim żyć” — niby ze mną — uśmiechając się, objaśniał Taras. — Znaczy się, że do wszystkiego się przyznała. No, tak niema co, tylko na zamek ją trza oddać. Ojciec sam wrócił i tyle. A tu żniwa za pasem, roboty huk, a w chałupie tylko jedna baba, niby moja matka, a i ta już stara. Tak my myśleli, myśleli, ta i wymyślili, czy nie możnaby jej wziąć za poręczeniem. Pojechał ojciec do jednego naczelnika, nie udało się, ta i pojechał do drugiego. Takich naczelników objechał coś chyba z pięciu. Myślimy wreszcie, już nic nie pomoże, niech tam będzie, co chce, aż tu nawinął się jakiś człowiek, niby urzędnik. Taki ci cwany, że po świecie szukać. „Dawaj — powiada — piąć rubli, to zrobię jak na leży”. Zgodziliśmy się na trzy ruble. Cóż miałem robić, dałem. Jak napisał on ten papier — przeciągnął Taras — to powiadam wam, wyjechał odrazu. Ja wtedy, bracie kochany, już podźwignąłem się, i sam pojechałem po nią do miasta. Przyjechałem ja, kochani wy moi, do miasta. Zaraz kobyłę na podwórze wprowadziłem, a sam papier w rękę i na zamek idę. „Czego tu chcesz?“ — A tak i tak powiadam, kobieta moja tu u was jest zamknięta. „A papier masz?” — pytają. — Podałem im papier. Spojrzał i powiada: — „Poczekaj trochę“. — Przysiadłem se na ławce i czekam, a tu słonko już zaczęło spoczywać. Wychodzi naczelnik: „Ty — powiada — Wagrussow?“ — A ja sam. — „To dobrze“ — powiada. Zaraz drzwi otworzyli. Wyprowadzili ją w swojem odzieniu, jak się należy. Cóż, pójdziemy? — „A ty piechotą?“ — Nie, końmi. Przyszliśmy na podwórze, gdzie na popas założyłem kobyle, wiązkę siana, co się ostało, włożyłem na wóz i jazda. Pojechaliśmy. Ale i ona nic nie gada, i ja nic nie gadam. Dopiero, jak już podjeżdżaliśmy do chałupy, spytała się: — „Cóż tam, matka żyje?“ — A ja powiadam: żyje. — „A ojciec żyje?“ — A żyje. — „Przebacz mi — powiada — Taras, moją głupotę. Ja sama nie wiedziałam, co robię”. A ja na to: Co tu długo gadać, jam ci dawno już przebaczył.
I niceśmy więcej nie rzekli. Przyjechaliśmy do domu, a ona matce buch do nóg. A matka powiada: — „Niech ci Bóg przebaczy!“ A ojciec pozdrowił ją i mówi: — „Co tam stare wspominać. Żyjmy sobie razem, a dobrze. Teraz — powiada — czas gorący, trza się spieszyć. Żyto Pan Bóg dał tęgie, że i kosą nic nie poradzisz, wyległo jak ława, trza sierpami wyżąć, ot jutro weźmiesz sierp i pójdziecie żąć z Tarasem“.
I od tej pory, kochani wy moi, wzięła się do roboty. A tak jej się robota w rękach paliła, że aż dziw było patrzeć. Mieliśmy wtedy trzy dziesięciny w dzierżawie, a Bóg dopuścił, że i żyto i owies urodziły się, jak za dobrych czasów. Ja, bywało koszę, a ona wiąże, a jak nie, to oboje żniemy.
Ja do roboty ciekawy, nic w rękach długo nie potrzymam, a ona jeszcze ciekawsza, a nie spocznie na chwilę. Nie ma co gadać, baba chwacka i młoda. A na robotę taka się chciwa zrobiła, że aż ją trza było powstrzymywać. Przyjdziemy, bywało, do domu, ręczyska bolą, że trudno palcem ruszyć, każdy chce spocząć, a ona i nie odetchnie, jeno leci do stodoły, a na jutro powrósła gotowe, aby wiązać. Co jej się stało, dziw!
— No i cóż, ciebie nawidziła? — spytał ogrodnik.
— Co tu długo gadać, tak się do mnie przyczepiła, jak rzypie. Co ja se pomyślę, to ona już wie. Matka nawet, co wiadomo, że trochę zła i gderliwa, a i ta powiada: „Naszą Fiedosię odmienili, całkiem inna baba, niby ta sama, a nie ta”. Raz pamiętam, jedziemy sobie we dwoje na wozie po snopki. A ja się jej spytałem: Jakże ty, Fiedosiu, mogłaś to zrobić, co ci do głowy przyszło? — „A tak se myślałam, że nie chcę z tobą siedzieć. Lepiej, myślę, umrzeć, a nie ostanę”. — No, a teraz? — pytam. — „A teraz tyś mi milszy nad wszystko, ty serdeńko moje!“ — Taras zatrzymał się i uśmiechając się radośnie, pokiwał głową.
Tylko co wróciliśmy z pola, zawiozłem jeno snopek, żeby na powrósła namoczyć; przyjeżdżam do chaty — ciągnął dalej, przemilczawszy chwilę — patrzę, a tu powiestka do sądu. A myśmy już zapomnieli, o co nas mają sądzić.
— To nic innego, tylko zły — ozwał się ogrodnik — a czy to sam człowiek może swoją własną duszę zgubić. To tak, jak niby u nas, jeden... — i ogrodnik zaczął coś opowiadać, ale pociąg zwalniał biegu i wjechał na stacyę.
— A to już i stacya — przerwał — chodźmy się czegoś napić.
Rozmowa się urwała i Niechludow wyszedł za ogrodnikiem na mokre deski platformy.




XXXVIII.

Z wagonu jeszcze Niechludow zauważył, że na podwórzu stacyi stało kilka bogatych pojazdów, zaprzężonych w czwórki i trójki, rosłych, tęgich koni, które stały niespokojnie, pobrzękując janczarami u zaprzęgów. Wyszedłszy na mokre deski peronu, Niechludow ujrzał gromadkę ludzi przed wagonem pierwszej klasy, z pomiędzy których wyróżniała się wysoka, tęga dama w kapeluszu z piórami i waterpoofie, oraz młody człowiek wysoki, z cienkiemi łydkami, w cyklistowskim kostyumie, obok zaś pies dog, w bogatej obroży. Za nimi stali lokaje z płaszczami i parasolkami, nieco dalej zaś kuczer, który również wyszedł powitać jaśnie państwa. Od całej tej gromadki, zacząwszy od tęgiej damy, a skończywszy na kuczerze, podtrzymującym długie poły płaszcza, wiał zbytek i dobrobyt. Wszyscy byli tędzy, syci i gładcy. Na wszystkich odzież jaśniała nowością. Wokoło gromadki utworzyło się prawie natychmiast koło ludzi ciekawych i płaszczących się przed bogactwem. Naczelnik stacyi w czerwonej czapce, żandarm, chuda panna w rosyjskim kostyumie, stale przez lato asystująca każdemu przyjazdowi pociągów, telegrafista, oraz pasażerowie, kobiety i mężczyźni.
W młodym człowieku z psem, Niechludow poznał gimnazistę, młodego Korczagina. Otyła dama była to siostra księżnej, do której właśnie jechali Korczaginy. Nadkonduktor z błyszczącemi galonami otworzył drzwiczki wagonu i na znak uszanowania trzymał je przez cały czas, jak Filip i tragarz w białym fartuchu wynosili bladą księżnę, ostrożnie, na składanem, podróżnem krześle.
Siostry przywitały się, posypały się zapytania w języku francuskim, w kwestyi, czem księżna pojedzie: karetą, czy powozem, i pochód ruszył dalej, zamykany przez elegancką pannę służącą z paczkami i parasolkami, zmierzając ku drzwiom stacyi.
Niechludow nie chciał się spotykać z tem całem towarzystwom, ażeby nie żegnać się po raz drugi, zatrzymał się więc nie dochodząc do drzwi dworca i czekając, aż przejdzie cale towarzystwo. Księżna z synem, Missi, doktór i panna służąca podążyli spiesznie pierwsi, zaś stary książę z siostrą żony został się nieco za nimi i Niechludow, nie podchodząc blizko, słyszał tylko pojedyńcze zdania z rozmowy, prowadzonej po francusku. Jedno z tych zdań, wypowiedziane przez księcia, jak to często bywa, utkwiło w pamięci Niechludowa, ze wszystkiemi intonacyami i dźwiękami głosu:
Oh, il est du vrai grand monde, du vrai grand monde — mówił o kimś książę swoim dobitnym, pewnym głosem, i w towarzystwie siostry, przeprowadzony przez konduktorów, wszedł w drzwi stacyi.
W tejże samej chwili z za rogu dworca wyszła cała gromada robotników w łapciach i półszubkach, z workami na plecach. Robotnicy, stąpając cicho i drobno, podeszli do pierwszego z brzegu wagonu i chcieli wejść do wnętrza, lecz byli zaraz odpędzeni przez konduktora. Nie zatrzymując się, robotnicy podążyli śpiesznie, następując sobie na nogi, do drugiego wagonu i zaczęli się czepiać drzwi i poręczy, aby wejść prędzej. Konduktor, stojący w drzwiach stacyi, zobaczywszy ich zamiary, krzyknął surowo. Robotnicy opuścili wagon pośpiesznie i znów drobnemi krokami posunęli się dalej do następnego wagonu, to jest do tego, gdzie siedział Niechludow. Konduktor krzyknął na nich raz jeszcze. Zatrzymali się niepewni, chcąc się cofnąć i nie wiedząc, co czynić, ale Niechludow oznajmił im, że miejsca w wagonie jest dosyć i że mogą pozostać. Usłuchali go, a on wszedł za nimi. Robotnicy zaczęli już rozmieszczać swe rzeczy, ale jegomość z kokardą i obie damy, uważając ich towarzystwo za ujmę osobistej godności, zaczęli się temu sprzeciwiać i wyganiać ich z wagonu. Robotników było ze dwudziestu, między nimi starzy i młodzi jeszcze zupełnie, o zmęczonych, ogorzałych twarzach. Wszyscy posłusznie i pokornie pozdejmowali worki z ławek i poszli dalej przez wagon, gotowi nawet iść na krańce świata, byleby módz gdzieś wypocząć i wyprostować zmęczone członki.
Gdzie się pchacie, do dyabła! Siadajcie tu! — krzyknął na nich konduktor.
Voilàencore des nouvelles — przemówiła młodsza dama, pewna zupełnie, że dobrym francuskim akcentem zwróci na siebie uwagę Niechludowa. Druga zaś dama w bransoletach krzywiła się bezustannie, zasłaniając nos chustką, i wtrąciła coś o przyjemności siedzenia w tak pachnącym sąsiedztwie.
Ogrodnik, rozmawiający z Tarasem, siedział był nie na swojem miejscu, a teraz poszedł odszukać rzeczy, tak więc koło i na przeciwko Tarasa, zrobiło się trzy wolne miejsca. Trzech robotników zajęło ławkę; gdy Niechludow zbliżył się, jego pańska odzież tak ich zmieszała, że powstali z miejsc, chcąc się usunąć, ale Niechludow poprosił, aby zostali, a sam siadł na poręczy ławki.




XXXIX.

Jeden z robotników, stary już człowiek, z niepewnością i strachem spojrzał na młodego chłopca. Zdziwiło ich to niepomiernie, że Niechludow, zamiast im wymyślać, jak to zwyle czynili panowie, ustąpił swojego miejsca i pozwolił pozostać. Dlatego też patrzyli nań z nieufnością, myśląc, że z tej uprzejmości może wypaść dla nich coś niedobrego. Widząc jednak, że niemasz tu żadnego podstępu i że Niechludow rozmawiał swobodnie z Tarasem, uspokoili się, kazali małemu usiąść na worku, prosząc, aby Niechludow zajął swe miejsce. Z początku stary robotnik, siedzący naprzeciw Niechludowa, drżąc cały, cofał ze strachem nogi, obute w zabłocone łapcie, aby przypadkiem nie trącić lub nie powalać pana. Powoli jednak rozgadał się na dobre i uderzał ręką raz po raz w kolana Niechludowa, chcąc zwrócić jego uwagę.
Opowiadał mu o swoich sprawach, o robocie na torfowych błotach, zkąd właśnie wszyscy teraz wracali. Przebyli tam dwa miesiące i wracają do domu, każdy wiezie swój zarobek dziesięć rubli, bo część pieniędzy dana była z góry przy zgodzie. A pracować trzeba było od rana do wieczora, a cały czas po kolana stojąc w błocie, jeno dwie godziny wypoczynku w południe na obiad.
— Kto niezwyczajny, to mu trudno wytrzymać — prawił stary — ja także przebiedowałem dosyć.
Stary opowiadał dalej, że już dwadzieścia osiem lat chodzi na robotę i cały swój zarobek oddawał do domu, najpierw ojcu, potem starszemu bratu, a teraz krewniakowi, co rządzi gospodarstwem. Z zarobionych rocznie pięćdziesięciu, czy sześćdziesięciu rubli dla siebie dostaje dwa, czy trzy ruble na tytoń i na zapałki.
— Czasem to z tych pieniędzy wódki trochę napije się człowiek, ale to już moja wina, człowiek grzeszny jest — mówił, uśmiechając się.
Opowiadał jeszcze, jak kobiety za nich w domu odrabiają, i jak rządca przed odjazdem uraczył ich wódką, z pół wiadra chyba było wszystkiego, wreszcie zaś napomknął, że jeden z nich nie wytrzymał roboty i umarł, a drugiego wiozą chorego. Chory, o którym wspomniał robotnik, siedział w tym samym wagonie, wcisnąwszy się w najciemniejszy kąt. Byłto młody chłopiec, o ziemistej, bladej cerze, z sinemi wargami. Widocznie gnębiła go febra. Niechludow podszedł do niego, ale chłopiec spojrzał na niego tak nieufnem i trwożnem spojrzeniem, że Niechludow, nie chcąc go niepokoić zapytaniami, cofnął się. Zwrócił się jednak do starego i kazał mu kupić chinny dla chłopca i w tym celu napisał receptę do apteki. Chciał nawet ofiarować pieniądze na lekarstwo, ale stary nie zgodził się na to — mówiąc, że zapłaci ze swoich.
— Dużo człowiek świata zwiedził, ale jeszcze takich panów nie widział. — Różne widać są pany na świecie — zakończył stary, zwracając się do Tarasa.
„Tak, to zupełnie inny, nieznany świat” — myślał Niechluow, patrząc na te suche, muskularne członki, na grubą odzież i na łagodne, ogorzałe, zmęczone lica robotników; czuł, że znajduje się pośród innych, zupełnie nowych ludzi, którzy posiadają, swoje kłopoty, zajęcia, troski i radości, i te wszystkie ogólne ludzkie uczucia, właściwe każdemu z nas.
— Oto jest, le vrai grand monde — myślał Niechludow, przypominając sobie zdanie, wypowiedziane przez księcia Korczagina i cały ten wielki, rozkoszny świat Korczaginych, ze wszystkiemi małostkami i śmiesznościami.
I uczuwał w duszy radość i wesele wielkie, jak podróżnik, co odkrył jakiś świat nieznany, a czarów pełny i cudny.




CZĘŚĆ TRZECIA.



I.

Partya, z którą szła Masłowa, przybyła około 5,000 wiorst. Do Permy, wzdłuż kolei żelaznych i statkami, szła Kasia ze zwyczajnymi przestępcami.
W Permie dopiero udało się Niechludowi przenieść ją do oddziału politycznych. Uczynił to za radą Bogoduchowskiej, która sama z tą partyą odbywała drogę.
Dla Masłowej przyjazd do Permy był bardzo przykrym moralnie, a fizycznie uciążliwym. Fizycznie męczyły ją: ciasnota, brud i wstrętne robactwo, nie dające chwili spokoju. Ale gorzej od robactwa dręczyli ją wstrętni kryminaliści. Zmieniali się oni na każdym etapie, lecz wszyscy, jak owe robactwo, byli wyuzdani, dokuczliwi, wstrętni i chwili spokoju jej nie dawali.
Między aresztantami i aresztantkami, dozorcami i konwojowymi, panował tak straszny cynizm, że każda, a zwłaszcza młoda kobieta, wciąż musiała się mieć na baczności. Uroda Kasi, znana wszystkim jej przeszłość, czyniły ją szczególnie ponętną i pożądaną. To też opór z jej strony uważała ta banda, zgniła moralnie, za osobistą zniewagę i mścili się na niej przygodni towarzysze, wpadając w coraz większą zaciekłość. Obecność Teodozyi i Tarasa łagodziła nieco jej położenie. Dowiedziawszy się o prześladowaniu żony, Taras postanowił otoczyć ją opieką i bronić od napastników. Zażądał przeto, aby sam był uważany za aresztowanego na co przystano. Więc od Niżniego Nowogrodu, szedł już z więźniami, jako aresztant.
Przejście do oddziału politycznych wpłynęło na położenie Masłowej dodatnio pod każdym względem. Pomijając już, że politycznym więźniom dawano lepszą strawę i większe wygody, że się obchodzono z nimi mniej brutalnie, Masłowa zyskała i to, że skończyły się prześladowania mężczyzn, że żyć mogła spokojniej, bo nie przypominano jej na każdym kroku tej przeszłości, o której tak gorąco zapomnieć pragnęła. A co najważniejsza, poznała kilku ludzi, którzy wywarli na nią wpływ stanowczy.
Na etapach dozwolono Masłowej pozostawać z politycznemi, ale jako zdrowa fizycznie, iść musiała razem ze zwyczajnymi przestępcami. Doszła w ten sposób do Tomska. Z nią razem odbywało drogę pieszo dwoje politycznych: Marya Pawlowna Szczutina, ta sama piękna dziewczyna, z wypukłemi sarniemi oczami, która na Niechludowa wywarła silne wrażenie podczas rozmowy w więzieniu z Bogoduchowską, i niejaki Simonson, zesłany do okręgu Jakuckiego, ten sam czarny, młody człowiek, z głęboko osadzonemi pod wystającem czołem oczyma. I jego też zauważył Niechludow, w poczekalni więziennej. Marya Pawłowna szła piechotą, ustąpiła bowiem swego miejsca na wozie jakiejś chorej, ciężarnej przestępczyni. Simonson zaś szedł pieszo, bo uważał korzystanie z przywilejów klasowych za niesprawiedliwość. Troje tych ludzi oddzieliło się od innych politycznych, wyjeżdżających nieco później na wozach. Wychodzili zwykle wczesnym rankiem, razem ze zwyczajnymi przestępcami. Tak było też i na ostatnim etapie przed wielkiem miastem, gdzie nowy konwojowy oficer przyjmował partyę.
Wrześniowy ranek był ponury, zimny i mglisty. Deszcz padał ze śniegiem i dął mroźny wiatr. Cała partya, złożona z 400 mężczyzn i 50 kobiet, zgromadziła się na dziedzińcu. Ludzie stali około konwojowego, rozdającego starszym dwudniowe strawne, drudzy kupowali prowizyę od wpuszczonych na dziedziniec przekupek. Głosy aresztantów, kupujących i liczących pieniądze zlewały się z piskliwym gwarem przekupek.
Kasia i Marya Pawłowna, w grubych butach i półkożuszkach, z chustkami na głowach, wyszły z izby na dziedziniec i skierowały się ku przekupkom. Przekupki, zwrócone plecami do wiatru, siedziały pod słupami przy północnej ścianie, wychwalając na wyścigi swój towar. Miały do wyboru: chleb pszenny, łapszę, kaszę, wątrobę, mięso, jaja, mleko; jedna przyniosła nawet pokrajane, pieczone prosię.
Simonson, w gumowej marynarce i kaloszach, przymocowanych sznurkami naokoło włóczkowych pończoch (jako wegeteryanin, nie używał skóry zwierząt), był też na dziedzińcu. Czekał na wyjście partyi; stał przed gankiem i zapisywał sobie nowe spostrzeżenia w notesiku. A pisał co następuje:
„Gdyby bakterya obserwowała i badała paznokieć człowieka, zaliczyłaby go do nieorganicznych utworów. I my, badając skorupę ziemską, orzekliśmy, że jest wytworem nieorganicznym. Sąd to fałszywy.”
Masłowa kupiła jajek, pęk obwarzanków, świeżego pszennego chleba i wkładała to wszystko do worka, a Marya Pawłowna płaciła przekupkom.
Wśród aresztantów powstał ruch niezwykły. Wszystko umilkło i ludzie stanęli szeregami. Oficer wyszedł, wydając ostatnie przed wyruszeniem rozporządzenia.
Odbywało się wszystko w zwykłym porządku. Liczono ludzi, oglądano kajdany, czy całe, skuwano idących w kajdankach parami. Wtem zagrzmiał rozkazujący, pełen gniewu, głos oficera i rozległ się płacz dziecka. Umilkło wszystko na chwilę, potem przebiegło głuche szemranie po tłumie.
Marya Pawłnwna i Kasia podążyły ku miejscu, zkąd dochodziły głośne krzyki.




II.

Zbliżywszy się do owego miejsca, ujrzały następującą scenę. Oficer, tęgi, barczysty mężczyzna, z długiemi, jasnemi wąsami klął, a twarz mu gniewem pałała. Przed nim, trzymając na rękach owiniętą w płachtę małą, przeraźliwie krzyczącą dziewczynkę, stal wysoki, chudy aresztant, z ogoloną do połowy głową.
— Nauczę ja ciebie rezonowania. Babom oddasz! Nakładaj!
Oficer chciał, aby kryminaliście aresztantowi, skazanemu na zesłanie, nałożono kajdanki. Odbył on całą drogę, niosąc dziecko na ręku. Dziecko pozostało mu po żonie, która na tyfus w Tomsku umarła.
Oficer był w złym humorze, rozdrażniało go tłómaczenie aresztanta, że w kajdankach dziecka nieść nie może.
Naprzeciwko aresztanta stał żołnierz konwojowy i drugi aresztant, krępy, czarnobrody, w kajdanach na rękach, spoglądał ponuro z podełba na oficera i czekał, aby go skuto z drugim więźniem, z tym właśnie, który niósł dziewczynkę. Oficer powtórzył konwojowemu rozkaz zabrania dziecka. Wśród aresztantów wzmagał się z każdą chwilą szmer głuchy.
— Od Tomska tak szli, a nie nakładali — odezwał się jakich ochrypły głos w ostatnich szeregach.
— Nie szczenię przecież, tylko dziecko.
— A gdzież podzieje dziewczynkę?
— Takiego i prawa niema — odezwał się znów ktoś.
— A to co? — wrzasnął, jakby żądłem ukłóty oficer i rzucił się w tłum. — Kto to powiedział, ty, ty?
— Wszyscy mówią. Bo... — odparł nizki aresztant o szerokiej twarzy.
— Bunty!? Ja wam pokażę bunty! Brać mi dziecko!
Tłum zamilkł.
Dziewczynkę, krzyczącą w niebogłosy, wyrwał z rąk ojca jeden konwojowy, a drugi zaczął nakładać kajdanki aresztantowi, nadstawiającemu pokornie rękę.
— Do bab odnieść — wrzasnął oficer do konwojowego, poprawiając na sobie pas od szpady.
Dziecko wszelkiemi siłami starało się wydobyć rączyny z pod płachty, twarzyczkę miało krwią nabiegłą i zanosiło się od krzyku.
Z tłumu wyszła Marya Pawłowna i zbliżyła się do konwojowego:
— Panie oficerze, proszę, pozwólcie mi ponieść dziecko.
— A ty co za jedna?
— Ja, polityczna.
Ładna twarz Maryi Pawłownej, jej piękne, wypukłe oczy, podziałały widocznie na oficera (on już ją podczas przyjęcia zauważył).
Milcząc, spojrzał na nią, jakby się nad czemś zastanawiał.
— Wszystko mi tam jedno — burknął groźnie. — Nieście, jeśli się wam podoba. Łatwo się wam nad niemi litować. A ucieknie, to kto mą odpowiadać?
— A jakżeżby uciekał z dzieckiem? — zapytała Marya Pawłowna.
— Nie mam czasu rozmawiać. Zabierajcie sobie dziecko, jeżeli chcecie.
— Mam oddać? — spytał konwojowy.
— Oddaj.
— Chodź do mnie — mówiła Marya Pawłowna, starając się przynęcić dziecko do siebie.
— Lecz maleństwo rwało się z rąk konwojowego w stronę ojca, krzyczało i nie chciało iść do Maryi Pawłownej.
— Pozwól, Maryo Pawłowno, ono pójdzie do mnie — powiedziała Masłowa, wyjmując obwarzanek z worka.
Dziewczynka znała Masłową. Zobaczywszy jej twarz i obwarzanek, poszła do niej.
Ucichło wszystko. Otworzono bramę, partya wyszła i stanęła szeregami. Konwojowi znów przeliczyli aresztantów, ułożyli powiązane worki i usadowili chorych.
Masłowa z dziewczynką na ręce stała z kobietami przy Teodozyi. Simonson śledził bacznie całe zajście. Następnie pewnym krokiem podszedł do oficera, który wydawał ostatnie polecenia i miał już wsiadać do bryczki.
— Postąpiłeś źle, panie oficerze — rzekł Simonson.
— Proszę iść na miejsce i nie wtrącać się do spraw, nie należących do pana.
— Przeciwnie, mam obowiązek powiedzieć ci, panie oficerze, żeś źle postąpił — odrzekł Simonson i oczy jego z pod krzaczastych brwi uporczywie spoglądały w twarz oficera.
— Gotowe? W drogę, partya! — wrzasnął oficer, nie zwracając uwagi na Simonsona. Chwycił za ramię żołnierza, siedzącego na koźle, i wskoczył do bryczki.
Partya ruszyła i rozwinąwszy się, jak
wstęga, wyszła na błotnisty, bity gościniec, okopany po bokach rowami. Droga szła wgłąb wysokiego, gęstego, ciemnego boru.




III.

Po nadużyciach i rozpuście w ciągu ostatnich sześciu lat, spędzonych w mieście, i po dwumiesięcznym pobycie w więzieniu ze zbrodniarzami, wydawało się Kasi życie z politycznymi bardzo piękne, pomimo ciężkich warunków, w jakich się znajdowała. Dwadzieścia do trzydziestowiorstowe pochody pieszo, przy dobrem pożywieniu i jednodniowym odpoczynku po dwudniowym marszu, wzmocniły ją fizycznie. Obcowanie zaś z nowymi towarzyszami ukazało jej takie nowe widnokręgi pojęć, o jakich dotąd nie miała wyobrażenia.
Kasia zachwycała się nowemi towarzyszkami, a najbardziej piękną Maryą Pawiowną. I nietylko się nią zachwycała, ale ją pokochała miłością, pełną uwielbienia i szacunku. W zdumienie wprawiała ją ta urodziwa dziewczyna, córka z generalskiego domu, mówiąca trzema językami, a żyjąca jak prosta robotnica. Wszystko, co jej przysyłał bogaty brat, oddawała ubogim. Obuwie i odzież jej nietylko że były proste, ale biedne. Na swoją powierzchowność nie zwracała najmniejszej uwagi. Ten ostatni rys, ten zupełny brak kokieteryi, szczególnie dziwił i czarował Masłową.
Kasia wiedziała, że Marya Pawłowna była świadomą swej urody, wiedziała, że ta świadomość robi jej przyjemność, lecz wrażenie, które wywierała na mężczyzn, nie cieszyło jej zupełnie. Lękała się tego wrażenia, a miłość mężczyzny budziła w niej strach i odrazę Koledzy wygnania wiedzieli o tem. Jeżeli nawet mieli dla niej sympatyę głębszą, nigdy zdradzać tego nie śmieli. Traktowali ją jako kolegę, współwygnańca. Nieznajomi jednak zaczepiali ją często. Ale Maryę Pawłowną broniła wtedy jej nadzwyczajna fizyczna siła, z której była bardzo dumną.
— Pewnego razu — opowiadała ze śmiechem — zaczepił mnie jakiś jegomość na ulicy i nie chciał odstąpić. Ale go tak silnie odepchnęłam, że się zląkł i uciekł. Opowiadała, że od dzieciństwa, życie wielkopańskie budziło w niej odrazę. Lubiła życie ludzi prostych, i ustawicznie bywała łajaną za przesiadywanie w kuchni, stajni i garderobie, zamiast w salonie.
— Z kucharkami i stangretami było mi wesoło, z naszemi paniami nudziłam się. Gdy zaczęłam zastanawiać się i pojmować życie, zrozumiałam, że to życie nasze było lichem. Nie miałam matki, ojca nie kochałam. W 19 roku życia uciekłam z domu z koleżanką i poszłam, jako wyrobnica, do fabryki.
Po wyjściu z fabryki Marya Pawłowna mieszkała w mieście. Tam ją aresztowano i skazano do ciężkich robót. Marya Pawłowna nigdy sama nie opowiadała o tem, ale Kasia dowiedziała się, że Marya do ciężkich robót skazaną została za cudzą winę, którą wzięła na siebie.
Od chwili, w której Kasia poznała Maryę Pawłowną, widziała, że gdziekolwiek się ta kobieta znajdowała, w jakichby nie była warunkach, nigdy nie myślała o sobie. Jej troską jedyną było służenie innym, pomaganie im, o ile sił starczyło. Jeden z jej obecnych towarzyszy, Nowodworow, mawiał żartem, że panna uprawia sport miłosierdzia.
I było to prawdą. Jak dla myśliwego tropienie zwierzyny, tak dla Maryi było życia celem szukanie sposobu służenia innym. I sport ten przeszedł w przyzwyczajenie, stał się treścią jej istnienia. A wszystko robiła z taką prostotą i naturalnością, że ci co ją znali, przestali już to cenić, i wręcz uważali za powinność.
Gdy Masłową przyłączono do politycznych, Marya Pawłowna poczuła do niej wstręt i obrzydzenie. Kasia widziała to, lecz widziała także, iż Marya, Pawłowna przemogła się i była dla niej wyjątkowo dobrą i miłą. Dobroć i pieszczota tej niezwykłej istoty rozczulały Masłową. Całą duszą przylgnęła do Maryi Pawłowny, oddała się jej cała, bezwiednie przejmowała się jej sposobem myślenia, bezwiednie we wszystkiem ją naśladowała. Ta wierna miłość wzruszyła Maryę Pawłownę. I ona też pokochała Kasię.
A zbliżył jeszcze te dwie kobiety do siebie ów wstręt, który miały do miłości zmysłowej. Jedna znienawidziła tę miłość, bo poznała całą jej ohydę, druga ją nienawidziła, bo jej nie znała, bo patrzyła na nią, jak na coś niezrozumiałego, a zarazem wstrętnego, uwłaczającego ludzkiej godności.




IV.

Wpływ Maryi Pawłowny był jedynym wpływem, któremu ulegała Kasia. Był on wynikiem tej miłości dla Maryi Pawłowny, jaką chowała w swem sercu. Drugim — był wpływ Simonsona. Ten wpływ pochodził znów z miłości Simonsona dla Maryi.
Życie i działalność wszystkich ludzi warunkują się w części ich własnemi myślami, w części myślami innych ludzi. I na tem właśnie, o ile ludzie w życiu kierują się własnemi lub cudzemi myślami, polega jedna z głównych pomiędzy nimi różnic. Jedni, a tych jest większość znaczna, czynią ze swych myśli zabawę umysłową. Obchodzą się z rozumem, jak z kołem maszyny, z którego zdjęto pas przenośny. W czynach swych ulegają cudzym myślom, obyczajom tradycyi, prawu. Inni przeciwnie, uważają myśli swe jako sprężyny całej swej działalności, idą za głosem własnego rozumu, ulegają mu. Rzadko kiedy, i tylko po głębokiej krytycznej rozwadze, przyjmują cudze postanowienia.
Takim właśnie człowiekiem był Simonson. Sprawdzał wszystko, decydował rozumem i co raz postanowił, wykonywał.
Jeszcze w gimnazyum orzekł, że jego ojciec, były urzędnik intendentury, doszedł do majątku drogą nieuczciwą. Oświadczył ojcu, że majątek trzeba zwrócić ludowi. Ojciec go, rzecz naturalna, nie usłuchał, a w dodatku zwymyślał, Simonson opuścił dom rodzicielski, przestał korzystać z ojcowskich pieniędzy. Zawyrokował, że na świecie wszystko złe jest owocem ciemnoty ludu. Po ukończeniu uniwersytetu zbliżył się do przyjaciół ludu — został wiejskim nauczycielem. Uczniom swoim i wieśniakom śmiało głosił to, co uważał za sprawiedliwe, a obalał to, co mu się wydawało fałszem.
Aresztowano go i osądzono.
Podczas sądu oświadczył, że sędziowie nie mają prawa go sądzić i powiedział to publicznie. A ponieważ sędziowie nie zgodzili się na pogląd taki i dalej go sądzili, postanowił nie odpowiadać i milczeniem zbywał wszystkie pytania. Zesłano go do guberni Archangielskiej. Tam ułożył sobie nowe wyznanie wiary — nową religię, na której zasadach oparł całą swoją działalność. A myślą przewodnią tej nauki było, że na świecie wszystko żyje, że nic martwego niema, nic nieorganicznego, że istnieją tylko części wielkiego ciała organicznego, że człowieka zadanie zatem, jako cząstki olbrzymiego organizmu, jest podtrzymywanie życia tego organizmu i wszystkich jego żyjących części. Niszczyć życie — było występkiem w jego oczach. Był wrogiem kary śmierci, wojny, każdego zabójstwa, popełnionego nietylko na człowieku, lecz i na zwierzęciu.
Co do małżeństwa, wyrobił sobie też własną teoryę, a mianowicie: że rozmnażanie ludzi jest tylko spełnianiem niższej funkcyi człowieka, wyższą zaś jest służenie już istniejącym żywym istotom.
Istnienie fagocytów we krwi uważał za potwierdzenie tej myśli. Ludzie nieżonaci, według niego, są takiemiż fagocytami, których zadaniem jest niesienie pomocy słabym, chorym częściom organizmu. I takiem życiem żył od chwili, w której to postanowił, chociaż dawniej, jako młody człowiek, żył inaczej. Uważał siebie i Maryę Pawłownę za fagocytów świata[3]. Miłość jego dla Masłowej nie sprzeciwiała się tej teoryi, kochał bowiem platonicznie. Uważał, że miłość taka nie przeszkadza ochronnej fagocytowej działalności, przeciwnie, ożywia i podnosi ją.
I nietylko sprawy duchowe rozwiązywał po swojemu.
Z większością kwestyj praktycznych postępował tak samo. Urobił sobie teorye dla wszyskich spraw praktycznych: miał prawidła hygieniczne dotyczące godzin pracy, odpoczynku, według pewnego porządku odżywiał się, ubierał, palił w piecu, oświetlał pokój i t. d.
Jednocześnie w stosunku z ludźmi był Simonson nadzwyczajnie skromnym i nieśmiałym. Tylko, jeżeli raz co postanowił, nie cofnął się nigdy.
I wywarł ten człowiek stanowczy wpływ na Kasię tem, że ją pokochał. Instynkt kobiety wtajemniczył ją wkrótce w siłę tego uczucia. Świadomość zaś miłości, którą obudziła w sercu tak niezwykłego człowieka, podnosiła Kasię w jej własnych oczach. Przez wspaniałomyślność i przez pamięć tego, co było niegdyś, Niechludow zaproponował jej małżeństwo. Simonson zaś kochał ją taką, jaką była teraz, i kochał poprostu dlatego, że kochał. A w dodatku czuła Kasia, że w oczach Simonsona była kobietą niezwykłą, różną niż wszystkie inne, posiadającą wysokie moralne zalety i cnoty. Jakie cnoty on w niej widział, nie zdawała sobie Kasia z tego sprawy. Ale w każdym razie, aby go nie oszukiwać, chciała posiąść wszystkie, w jej pojęciu, wysokie cnoty. A to pragnienie, ta dążność, czyniły ją coraz lepszą i doskonalszą.
Zaczęło się to jeszcze w więzieniu. Już wtedy, podczas chwil na odwiedziny politycznych więźniów przeznaczonych, zauważyła Kasia, że z pod wypukłego czoła i zwichrzonych brwi uporczywie patrzyły na nią rozumne, poczciwe, ciemno-szafirowe oczy tego człowieka. Nie uszło jej uwagi, że był to człowiek niezwykły, że nie tak jak drudzy na nią spoglądał i dostrzegała też mimowoli to dziwne połączenie w jednej twarzy wyrazu surowości, jakie czyniły sterczące włosy i najeżone brwi, z jakąś dziecinną dobrocią i niewinnością, zawartą w jasnem spojrzeniu. Zobaczyła go znów w Tomsku, kiedy ją przeprowadzano do politycznych. Słowa jednego do siebie nie rzekli, ale w spojrzeniu ich było wyznanie tego, co dla obojga było tak ważnem. Nigdy nie prowadzili z sobą poufnych rozmów, lecz czuła Kasia, że kiedy on mówił w jej obecności, to zwracał się do niej i mówił dla niej, wyszukując wyrażeń jak najzrozumialszych.
Najwięcej zaś zbliżyli się od owej chwili, kiedy i on poszedł pieszo ze zwyczajnymi przestępcami.




V.

W czasie pochodu od Niżnego do Permu widział Niechludow Kasię tylko dwa razy. Raz w Niżnim, zanim posadzono aresztantów do barży, zaciągniętej siecią, drugi raz w więziennej kancelaryi, w Permie. Za pierwszym i za drugim razem wydała mu się skrytą i nieżyczliwą. Na pytania, czy jej dobrze, czy nie potrzebuje czego, odpowiadała wymijająco, niespokojnie, z tem dawnem, jak mu się zdawało, uczuciem nieprzychylnem, wyrzutów pełnem. Ten ponury nastrój, jaki wyrobił się w Kasi wskutek ustawicznych napaści mężczyzn, był dla Niechludowa bolesnym. Lękał się też, aby ciężkie, demoralizujące warunki, w których się znajdowała Kasia podczas przejazdu, nie rozbudziły w niej wewnętrznej rozterki, rozpaczy, tego stanu duszy, podczas którego oburzała się na niego, zaczynała palić tytoń, pić wódkę, szukając w tom zapomnienia. W niczem nie mógł jej pomódz, gdyż podczas pierwszej połowy podróży nie miał sposobu widzieć się z nią ani razu. Dopiero po przeprowadzeniu Kasi do politycznych, przekonał się Niechludow, że jego obawy były płonne. Co więcej, za każdem widzeniem się z nią sprawdzał coraz wyraźniej krystalizującą się w niej wewnętrzną przemianę duchową, której tak bardzo pragnął. Przy pierwszem widzeniu się w Tomsku ujrzał ją taką, jaką była przed wyjazdem. Nie zasępiła się, nie strwożyła, dziękując mu za wszystko, co dla niej zrobił, a zwłaszcza za to, że ją zbliżył z ludźmi, z którymi teraz żyła.
Po dwóch miesiącach etapowego życia odbiła się ta wewnętrzna przemiana i w jej powierzchowności. Kasia schudła, opaliła się, jakby postarzała. Około ust i na skroniach ukazały się zmarszczki, nie układała już włosów na czole, ale podwiązywała głowę chustką. Dawnej kokieteryi nie było ani w ubraniu, ani w uczesaniu, ani w ułożeniu. I ta dokonana i dalej wciąż postępująca przemiana napełniała radością serce Niechludowa. Czuł dla niej coś, czego nie doznawał dawniej. Uczucie to nie miało nic wspólnego z pierwszem poetycznem uniesieniem, a tembardziej z tą zmysłową miłością, którą ją pokochał później; nie miało ono też nic wspólnego z uczuciem spełnionego obowiązku, z tą decyzyą, skoro po odbytym sądzie postanowił ją poślubić. Było to poprostu uczucie litości, to samo dobre uczucie, jakie ozwało się po raz pierwszy w jego sercu, skoro ją zobaczył w więzieniu. Objawiło mu się ono z nową siłą po powrocie Kasi do więzienia ze szpitala, gdzie miały mieć miejsce owe stosunki z felczerem. Okazało się później, jak posądzenia te były niesłuszne. Uczucie było to samo, z tą różnicą, że wtedy było chwilowem, teraz zaś stałem. O czemkolwiek myślał, cokolwiek robił, ogólny nastrój jego duszy wyrażał się w tem właśnie uczuciu litości i tkliwości. I ogarniało ono nie tylko Kasię, ale wszystkich ludzi.
Zdawało się, że uczucie to otworzyło w duszy Niechludowa nowe zdroje miłości, której nie było w niej przedtem, i że ta miłość rozlewała się, jak woda kryniczna, na wszystkich ludzi, jakich spotykał obecnie.
Podczas całej podróży był Niechludow w tym podniosłym nastroju. Zrobił się uważnym, współczującym dla wszystkich, dla jamszczyka, dla żołnierza konwojowego, dla naczelnika więzienia i dla gubernatora, z którym miał do czynienia.
Wtedy to, po odkomenderowaniu Masłowej do politycznych więźniów, poznał się z nimi i Niechludow; najpierw w Ekaterynburgu, gdzie mieszkali wszyscy w jednej wspólnej izbie; następnie w drodze poznał tych pięciu mężczyzn i cztery kobiety, do których przyłączono Masłową.
Po bliższej z nimi znajomości przekonał się Niechludow, że nie byli to ani wielcy zbrodniarze, za jakich uważało ich wielu, ani też nadzwyczajni bohaterowie, za jakich uchodzili wśród swej partyi. Byli to zwyczajni ludzie, między którymi, jak wszędzie, znajdowali się dobrzy, źli i mierni. Byli między niemi tacy, którymi kierowały egoizm i ambicya; większość ulegała uczuciu dobrze znanemu Niechludowowi w czasie wojny, t. j. żądzy poznania niebezpieczeństwa. Boć niepewność życia, oczekiwanie walki, rozkosz wystawiania piersi na niebezpieczeństwa, toć uczucie godne każdej dzielnej młodzieńczej duszy.
Poznawszy ich bliżej, przekonał się Niechludow, że ludzie to byli, jak i wszyscy inni, z tą różnicą, że jeżeli który przerósł przeciętny poziom zwykłych zjadaczy chleba, przerósł go o wiele, jeżeli zaś nie dorósł do przeciętnego poziomu, był też o wiele od ogółu mierniejszym. Były to często jednostki kłamliwe, pozujące, zarozumiałe i aroganckie, tak, że dla wielu swych nowych znajomych był Niechludow obojętnym, kilku zaś szczerze pokochał.
Przywiązał się szczególnie do niejakiego Krylcewa, młodego suchotnika, który z partyą Kasi szedł do katorgi. Poznali się w Ekaterynburgu, potem widział go Niechludow kilka razy i rozmawiał z nim. Kiedyś, w lecie, na etapie, po dwudniowej wędrówce w czasie odpoczynku spędził z nim prawie cały dzień.
Rozgadawszy się, opowiedział mu Krylcew swoją historyę. Krótka to była ta historya. Ojciec Krylcewa, bogaty obywatel z guberni południowych, odumarł go dzieckiem jeszcze. Był jedynakiem i wychowywała go matka. Uczył się dobrze i w gimnazyum, i uniwersytecie, który ukończył z odznaczeniem ze stopniem kandydata wydziału matematycznego. Proponowano mu, aby pozostał przy uniwersytecie i wyjechał za granicę na koszt rządu. Ale nie mógł się na to zdecydować. Poznał młodą dziewczynę, którą pokochał. Marzył o żeniaczce i o pracy na roli. Pragnął wszystkiego, a na nic się jakoś nie decydował. W tym czasie zażądali od niego uniwersyteccy koledzy pieniędzy na sprawę społeczną. Wiedział, co to była za sprawa, lecz wtedy nie interesował się tem zupełnie. Pieniądze dał przez poczucie koleżeństwa i nie chcąc uchodzić za tchórza. Ci, co wzięli pieniądze, byli aresztowani. Znaleziono kartkę, z której się dowiedziano, że pieniędzy dostarczył Krylcew. Aresztowano i jego. Poprowadzono go najprzód do cyrkułu, potem do więzienia.
Gdy go wypuszczono, jeździł do Petersburga, do Kijowa, zagranicę i do Odessy. Zdradził go człowiek, któremu zaufał bezgranicznie. Aresztowali go, osądzili, w więzieniu trzymali dwa lata i skazali na karę śmierci, ale tę karę zamieniono na dożywotnią katorgę.
W więzieniu zachorował na suchoty i teraz, w obecnych warunkach, pozostało mu ledwo kilka miesięcy życia. Doskonale wiedział o tem.




VI.

Tego samego dnia, kiedy przy wyjściu z etapu konwojowy oficer miał z powodu dziecka zajście z aresztantami, nocował Niechludow w zajeździe. Późno się obudził, pisał długo listy do miasta gubernialnego, tak, że z zajazdu wyjechał później, niż zwykle. Partyi nie dopędził, lecz już o zmroku zajechał do wsi, gdzie był półetap.
Osuszywszy się w zajeździe, utrzymywanym przez niemłodą, otyłą kobietę, z niezwykle tłustą, białą szyją, napił się Niechludow herbaty, w czystej izbie, zawieszonej niezmierną ilością ikonów i obrazów, i pośpieszył na dziedziniec etapowy do oficera, aby wyjednać sobie pozwolenia widzenia się z Kasią.
Na sześciu poprzednich etapach, chociaż się oficerowie zmieniali, nie dopuszczano Niechludowa do pomieszczenia etapowego tak, że już Kasi nie widział od tygodnia. Spodziewano się przyjazdu wysokiej więziennej figury i podwojono surowość. Teraz urzędnik już przyjechał, do etapów nie zajrzał i Niechludow miał nadzieję, że świeży konwojowy oficer pozwoli mu zobaczyć Kasię.
Gospodyni zaproponowała mu bryczkę, aby pojechał do etapu, na drugi koniec wsi. Ale Niechludow wołał iść piechotą.
Młody chłopak, robotnik, barczysty, zuch, w ogromnych, świeżo pachnącym dziegciem wysmarowanych butach, zgodził się go przeprowadzić.
Gęsta mgła okryła ziemię i było tak ciemno, że jak tylko chłopak wyprzedził go o parę kroków, w miejscach, gdzie nie było świateł w oknach, Niechludow nic nie widział. Słyszał tylko plusk butów po lepkiem i gęstem błocie. Tak przeszli plac cerkiewny, długą ulicę z jasno oświetlonemi oknami i wyszli na drugi koniec wsi, gdzie panowała ciemnica absolutna.
Wkrótce na tle tej ciemnicy ujrzał Niechludow majaczejące we mgle światła etapowych latarni. Z każdą chwilą stawały się owe czerwone plamy większe i wyraźniejsze. Ukazały się słupy ogrodzenia, czarna, poruszająca się postać żołnierza na warcie, w pasy pomalowany słup i budka. Żołnierz zawołał zwykle: „kto idzie?” a dowiedziawszy się, że nie swoi, był tak surowym, że nawet nie pozwolił zaczekać przy ogrodzeniu. Przewodnik Niechludowa nie uląkł się surowości żołnierza.
— Cóżeś ty, bratku, taki gniewliwy — odezwał się chłopak. — Idź, zawołaj starszego, a my zaczekamy.
Żołnierz nie odpowiedział nic, tylko krzyknął coś przy furtce i stanął, przyglądając się uporczywie chłopakowi, który kijem oczyszczał z lepkiego błota buty Niechludowa.
Za słupami ogrodzenia słychać było gwar męzkich i kobiecych głosów. Po kilku minutach zgrzytnęło żelazo, furtka się otworzyła i w ciemności, przy świetle latarni, ukazał się starszy, w narzuconym na ramiona szynelu.
— Czego potrzeba? — zapytał.
Niechludow oddał mu kartkę, w której prosił o przyjęcie go w sprawie osobistej. Starszego prosił, aby doręczył kartkę oficerowi.
Starszy nie był tak surowym, jak żołnierz na warcie, ale za to ciekawszym. Chciał się koniecznie dowiedzieć, dlaczego Niechludow potrzebuje widzieć oficera. Czuł łapówkę i nie chciał jej stracić. Niechludow odrzekł, że to osobista sprawa, że podziękuje i prosił o zaniesienie kartki. Starszy wziął ją, głową kiwnął i poszedł. Po kilku minutach furtka znów zgrzytnęła. Zaczęły wychodzić kobiety z koszykami, kobiałkami, dzbankami i workami. Rozmawiały głośno w miejscowem sybirskiem narzeczu. Przeszły próg furtki. Wszystkie ubrane były nie po wiejsku, ale po miejsku: w paltach i futerkach, spódnice miały wysoko zakasane, głowy podwiązane chustkami.
Ciekawie oglądały Niechludowa i jego przewodnika, na których padało światło latarni. Jedna, uradowana widocznie przybyciem barczystego chłopa, powitała go sybirskim komplementem:
— A ty, dyable, co tu robisz?
— Przyprowadziłem przyjezdnego — odpowiedział chłopak. — A ty coś nosiła?
— Mleczywo, jutro kazali wrócić.
— A nocować nie kazali?
— A, żeby cię jasny piorun trzasnął — zawołała, śmiejąc się kobieta. — Chodź z nami na wieś, przeprowadź nas, nie pożałujesz.
Przewodnik powiedział jej znów coś takiego, co pobudziło do śmiechu nietylko kobiety, ale i żołnierza na warcie, i zwrócił się do Niechludowa.
— Cóż, może traficie napowrót sami? Nie zabłądzicie?
— Znajdę, znajdę. — Gdy dojdziecie do cerkwi, za dwupiętrowym domem to drugi dom na prawo. A tu macie kijek — rzekł, podając Niechludowowi ogromny, dłuższy od człowieka kij, z którym przyszedł.
Zakłapały olbrzymie buty i chłopak znikł w ciemności razem z kobietami.
Głos jego, przerywany glosami kobiet, dolatywał jeszcze przez mgłę, gdy znów zaskrzypiały wrota i ukazał się starszy, wołając Niechludowa do oficera.




VII.

Półetap urządzony był tak, jak wszystkie etapy i półetapy syberyjskie, w dziedzińcu, ogrodzonym zaostrzonemi, drewnianemi żerdziami. Domów mieszkalnych, parterowych było trzy. W jednym, największym, pomieszczono aresztantów, w drugim konwojową komendę, w trzecim zaś oficera i kancelaryę. W oknach wszystkich trzech domów, jak zwykle, paliły się światła, łudząc pozorem, że wewnątrz jest ciepło, wygodnie, przytulnie i dobrze.
Przed gankiem paliły się latarnie i wzdłuż ścian pięć zapalonych latarni oświetlało dziedziniec. Po kładce przeprowadził podoficer Niechludowa do najmniejszego domku Po trzech schodach wszedł na ganek i wprowadził go do przedpokoju, oświetlonego lampką i napełnionego kopciem i czadem. Przy piecu stał żołnierz w grubej koszuli, halsztuku, czarnych spodniach, w jednym bucie z żółtą cholewą.
Pochylony nad samowarem, rozdmuchiwał w nim węgle drugim butem.
Gdy zobaczył Niechludowa, zostawił samowar, zdjął z gwoździa na ścianie szynel i poszedł do pokoju.
— Przyszedł, wielmożny panie.
— Więc proś go — rzekł jakiś głos gniewliwy.
— Wejdźcie — powiedział żołnierz i wrócił do samowaru.
W drugim pokoju paliła się wisząca lampa. Na stole stały jeszcze resztki obiadu i dwie butelki. Przy stole siedział oficer, w obcisłej kurtce austryackiej, przylegającej do pleców i szerokich piersi. Twarz miał czerwoną i długie, jasne wąsy.
W ciepłym pokoju unosiły się kłęby dymu i czuć było mocne, lichego gatunku perfumy. Oficer, zobaczywszy wchodzącego Niechludowa, uniósł się z krzesła i obrzucił go drwiącem, podejrzliwem spojrzeniem.
— Czego pan sobie życzy? — i nie czekając odpowiedzi, wrzasnął: — Bernawo, samowar! Cóż, kiedy będzie?
— Zaraz.
— Dam ja ci zaraz, popamiętasz! — zawołał oficer z pałającemi oczyma.
— Niosę już — krzyknął żołnierz i wszedł z samowarem.
Niechludow zaczekał, póki żołnierz nie postawił samowaru, a oficer wodził za nim swemi małemi, złośliwemi oczami, jakby szukając miejsca, gdzieby uderzyć.
Kiedy samowar był postawiony, oficer zaparzył herbatę, następnie z czworograniastego kuferka wyjął butelkę koniaku i suche angielskie biszkopty.
— Czem mogę panu służyć?
— Pragnę zobaczyć się z jedną aresztantką — powiedział, nie siadając Niechludow.
— Polityczna? Prawo nie dozwala — odparł oficer.
— Kobieta ta nie jest polityczną, przestępczynią.
— Bądź pan łaskaw usiąść — zapraszał oficer.
Niechludow usiadł.
— Ale wyższa władza na skutek mojej prośby pozwoliła jej iść z politycznymi.
— A wiem już — przerwał oficer. — Ta nizka, brunetka. Cóż. Można. Pali pan? — podsunął pudełko z papierosami i nalał ostrożnie dwie szklanki herbaty i jedną podał Niechludowowi.
— Proszę pana.
— Dziękuję. Chciałbym się zobaczyć.
— Noc długa. Zdążysz pan, każę ją przyprowadzić.
— A czy nie mógłbym ja sam pójść do izby?
— Do politycznych? Prawo nie pozwala.
— Mnie już kilka razy wpuszczali. Jeżeli się obawiają, abym im czego nie dał, mogę to przecież uczynić przez nią.
— Co to, to nie, Ja zrewiduję — rzekł oficer i zaśmiał się jakimś przykrym śmiechem.
— To zrewidujcie mnie.
— Nie, bez tego się obejdzie — powiedział oficer, przysuwając do szklanki Niechludowa otwartą butelkę. — Pozwoli pan? Nie. Jak się panu podoba. Żyjesz tu w tej Syberyi i cieszy cię widok wykształconego człowieka. Nasza służba nie wesoła, wiadomo panu. A jeżeli człowiek przyzwyczajony do czego innego, to bywa ciężko. Mówią o nas ogólnie, te konwojowy oficer musi być człowiekiem ordynarnym, niewykształconym, a nie pomyślą, te ten człowiek może do czego innego był stworzonym.
W Niechludowie budziły odrazę czerwona twarz oficera, jego pierścień, perfumy, a zwłaszcza niemiły śmiech. Lecz teraz, jak podczas całej podróży, był w tem poważnem, współczującem usposobieniu, które nie pozwalało mu lekkomyślnie i pogardliwie sądzić człowieka. Uważał, że z każdym musi rozmawiać się szczerze, tak przynajmniej pojmował obecnie swój stosunek dla drugich. Oficera wysłuchał, zrozumiał nastrój jego duszy i poważnie rzekł:
— W waszem położeniu, panie oficerze, można znaleźć pociechę, łagodząc ludzkie cierpienia.
— Jakież to są te ich cierpienia? Wszak to już naród taki.
— Alboż to szczególny naród? Taki, jak wszyscy. Są wśród nich i niewinni.
— Ma się rozumieć, bywa różnie, ma się rozumieć. Litujesz się. Drudzy nie pofolgują w niczem; ja, jak mogę, staram się im ulżyć. Sam wolę cierpieć, byle ich obronić. Drudzy za byle co przepisami karzą, ja się lituję. Pozwoli pan? Bardzo proszę — i nalał Niechludowowi drugą szklankę herbaty. — A czem ona jest, ta kobieta, którą pan pragniesz widzieć? — zapytał.
— Jest to nieszczęśliwa. Niesprawiedliwie oskarżyli ją o otrucie, a to bardzo dobra kobieta — powiedział Niechludow.
Oficer pokiwał głową.
— Bywa i to. W Kazaniu, powiem panu, była jedna, nazywała się Emma, pochodzenia węgierskiego, a oczy, prawdziwie perskie — mówił dalej, i nie mógł nie uśmiechnąć się na to wspomnienie. — Szyk miała taki, te choć hrabina...
Niechludow przerwał mowę oficera i wrócił do pierwotnego tematu.
— A ja sądzę, że pan możesz polepszyć położenie takich ludzi, dopóki oni znajdują się pod pańską władzą. I nie wątpię, że tak postępując, znalazłbyś pan nieskończenie wiele zadawalnia — mówił Niechludow i starał się wymawiać jak najwyraźniej, tak, jak się mówi do cudzoziemców i małych dzieci.
Oficer patrzył na Niechludowa błyszczącemi oczami, czekając z wyraźną niecierpliwością, kiedy skończy, aby wrócić do Węgierki z perskiemi oczami; widocznie stanęła mu żywo w pamięci i pochłonęła całą jego uwagę.
— Rzeczywiście, tak być może. Ja ich żałuję. Ale chciałem panu o tej Emmie opowiedzieć, co ona zrobiła.
— To mnie nie zajmuje — przerwał Niechludow. — Szczerze panu powiem. Dawniej i ja byłem inny. Dziś nienawidzę takiego stosunku do kobiet.
Oficer spojrzał z przerażeniem na Niechludowa.
— Czy nie pozwoli pan jeszcze herbaty?
— Nie — dziękuję.
— Bernow — zawołał oficer — zaprowadź pana do Pokatowa, powiedz, niech wpuszczą do izby politycznych. Może się tam zostać do sprawdzenia.




VIII.

W towarzystwie ordynansa wyszedł Niechludow znów na dziedziniec, skąpo oświetlony czerwono palącemi się latarniami.
— Dokąd? — zapytał towarzysza Niechludowa, konwojowy, którego spotkali.
— Do osobnej, numer 5-ty.
— Nie przejdziesz tędy, zamknięte. Trzeba iść przez ganek.
— A dlaczegóż zamknięte?
— Zamknął starszy, sam poszedł na wieś.
— No, to chodźmy tędy. — Żołnierz poprowadził Niechludowa na drugi ganek i przeszedł po deskach do drugiego wejścia. Na dziedzińcu już słychać było gwar głosów i ten hałas wewnątrz, podobny do ruchu pszczół w ulu. Gdy się Niechludow zbliżył i skoro otworzono drzwi, hałas się wzmógł i krzyczące, wymyślające, śmiejące się głosy zlały się w jeden dźwięk. Słychać było przelewający się brzęk łańcuchów i Niechludowa zaleciał ów znajomy, ciężki etapowy zaduch.
Oba te wrażenia: szmer głosów, brzęk łańcuchów z jednej strony, z drugiej ten straszny zaduch, w duszy Niechludowa zlewały się zawsze w jedno uczucie moralnych mdłości, przechodzących w mdłości fizyczne. Oba wrażenia zlewały się, potęgując się wzajemnie.
W sieni etapu stał olbrzymi, cuchnący kubeł, tak zwana „Parasza.“ Sień prowadziła na korytarz, z którego były wejścia do celi więziennych. Pierwsza izba była dla familijnych, druga dla nieżonatych. W końcu korytarza znajdowały się dwie małe izby, przeznaczone dla politycznych.
W etapie, zbudowanym dla 150 osób, a mieszczącym 450, było tak ciasno, że aresztanci, nie mając miejsca, przepełniali korytarze. Jedni siedzieli lub leżeli na podłodze, drudzy chodzili tam i napowrót z pustemi lub wrzątkiem napełnionemi imbrykami. Był tam i Taras. Zobaczył Niechludowa, dopędził go i pozdrowił uprzejmie. Poczciwa jego twarz była zeszpecona sińcami na nosie i pod oczami.
— Co ci się przytrafiło? — zapytał go Niechludow.
— Taka wydarzyła się sprawa — odrzekł Taras, uśmiechając się.
— Wciąż się biją — tłómaczył pogardliwie konwojowy.
— O babę — dorzucił, idący za nimi aresztant. — Ze ślepym Teodorem pobili się.
— A jak tam Teodozya? — zapytał Niechludow.
— Zdrowa — wrzątek jej oto niosę — powiedział Taras i poszedł do izby familijnej.
Niechludow zajrzał do drzwi.
W izbie pełno było mężczyzn i kobiet; leżeli na narach i pod narami. W powietrzu, nasyconem parą schnącego, mokrego ubrania, rozlegał się nieustający krzyk kobiecych głosów.
Następne drzwi prowadziły do izby nieżonatych. Było tam jeszcze więcej ludzi. Hałaśliwy tłum aresztantów w mokrych ubraniach tłoczył się we drzwiach i u wejścia na korytarz. Dzielili się czemś lub obradowali. Konwojowy tłumaczył Niechludowowi, że to starosta wypłacał majdańszczykowi pieniądze pobrane naprzód, lub przegrane w loteryjne bilety, porobione z kart. Na widok podoficera i obcego przybysza, ci, co bliżej stali, umilkli i obrzucili przechodzących podejrzliwem spojrzeniem. Wśród dzielących zauważył Niechludow znajomego katorżnika Fedorowa i wstrętnego, ospowatego brodiagę bez nosa, o którym wiedziano, że podczas ucieczki do tajgi zabił towarzysza i żywił się jego mięsem. Brodiaga stał na korytarzu, w mokrym chałacie, narzuconym na ramiona, i wyzywająco patrzył na Niechludowa, nie usuwając mu się z drogi. Niechludow go ominął.
Widok taki nie był nowym dla niego. Nieraz już w ciągu tych trzech miesięcy widział tych samych 400 przestępców, widział ich w różnych położeniach: i wieczorami w upalnej porze roku, i wśród obłoków kurzu, jakie tworzyły wlekące się za nogami łańcuchy kajdan. Widywał ich w drodze, i na odwachach, i w ciepłe dnie na etapowych dziedzińcach, gdzie odbywały się nieraz wstrętne sceny. A jednak za każdym razem, gdy do nich wchodził i czuł, jak teraz, ich wzrok na siebie zwrócony, dręczyło go ciężkie poczucie wstydu i świadomość swojej względem nich winy. A cierpiał tembardziej, że do tego wstydu i poczucia winy przyłączały się nieprzezwyciężona obawa i odraza.
Wiedział, że w położeniu, w którem postawiono tych ludzi, oni innymi być nie mogą, a pomimo tego nie był w stanie pokonać wstrętu, jakim go przejmowali.
— Ot takim pokurczom to dobrze na święcie — krzyknął ktoś w chwili, gdy Niechludow podchodził do drzwi gdzie była izba dla „politycznych.” Słowa te wyrzucał z gardła jakiś pijacki ochrypły głos, a towarzyszyło im grubiańskie, przekleństwo.
Rozległ się śmiech, złośliwy, szyderczy — i jeszcze potok cały wykrzykników plugawych.




IX.

Podoficer, towarzyszący Niechludowowi, powiedział mu, gdy minęli izbę nieżonatych, że go tu zostawi, a wróci przed sprawdzeniem, i oddalił się. Ledwo wyszedł, zbliżył się do Niechludowa jakiś z aresztantów. Szedł prędko i podtrzymywał swe kajdany. Stanął tak blizko, że Niechludow poczuł ciężki, kwaśny odór jego oddechu. Aresztant mówił tajemniczym szeptem:
— Ratuj, panie. Chłopaka zupełnie odurzyli. Na przyjęciu dziś już się nazwał Karmanowym. Ratuj, panie, my nie możemy, zabiją — mówił aresztant, oglądając się niespokojnie i szybko się oddalił.
A sprawa była taka: Katorżny Karmanow namówił podobnego do niego z powierzchowności chłopaka, skazanego na osiedlenie, aby się z nim zamienił, to jest, aby on, Karmanow, poszedł na osiedlenie, a chłopak na jego miejsce w katorgę.
Niechludow już wiedział o tej sprawie, bo mu o niej mówił przed tygodniem ten sam aresztant. Kiwnął głową na znak, że zrozumiał i że zrobi, co będzie mógł. Nie oglądając się, poszedł dalej.
Tego aresztanta poznał Niechludow w Ekaterynburgu; wtedy prosił, aby za wstawieniem się Niechludowa pozwolono żonie iść za nim. Postępek aresztanta zdziwił go. Był to człowiek lat 30, wzrostu średniego, o najpospolitszej twarzy. Szedł do ciężkich robót za usiłowanie kradzieży i zabójstwa. Nazywał się Makar Dziewkin. Dziwną bardzo była jego zbrodnia. Popełnił ją, jak sam opowiedział Niechludowowi, nie on, ale jego „nieczysty”. Do ojca Makarego zajechał podróżny i za 2 ruble najął bryczkę do wsi, odległej o 40 wiorst. Makaremu zaraz kazał ojciec odwieźć podróżnego. Makary zaprzągł konie, ubrał się i zaczął pić herbatę z podróżnym. Podróżny opowiedział przy herbacie, że jedzie na swój ślub i że wiezie z sobą 500 rubli, uzbieranych w Moskwie. Posłyszawszy to, wyszedł Makary na dziedziniec i włożył siekierę do sanek, pod słomę. — I sam nie wiem, po co zabierałem siekierę — opowiadał. — Bierz — mówi, do mnie — siekierę. — Ja i wziąłem. Siedli my i pojechali. Jedziemy — nic. O siekierze zapomniałem. Dojeżdżamy już do wsi. Zostało jakich 6 wiorst. Z bocznej drogi na gościniec szedł trakt główny pod górę. Zsiadłem, idę za saniami. A on mi szepce: — Cóż się namyślasz? Wjedziesz na górę, na gościńcu ludzie, a tam i wieś. Robić, to zaraz. Czekać niema na co. — Nachyliłem się, niby to słomę poprawiam, a siekiera jakby sama wskoczyła mi do ręki. Obejrzał się podróżny. — Co ty — mówi. — Zamachnąłem się, chciałem uderzyć. A on, człowiek chwacki, wyskoczył z sanek, złapał mnie za rękę. — Co, ty — mówi — złodzieju, robisz? Rzucił mnie na śnieg. Ja się nie szamotałem, poddałem się. Skrępował mi ręce i wrzucił do sanek. Zawiózł prosto do urzędu. Posadzili mnie do zamku. Sądzili. Ludzie wydali sąd przychylny, że dobry człowiek, że złego nic nie zauważyli. Gospodarze, u których mieszkał, też się życzliwie odzywali o nim. — Ale abłakata (adwokata) nie było za co nająć — mówił Makary — i dlatego skazali na cztery lata.
I teraz oto ten sam człowiek, aby ocalić rodaka, wiedząc, że naraża swe życie, wydaje Niechludowowi aresztancką tajemnicę; gdyby się tylko o tem dowiedzieli, bezwątpieniaby go udusili.




X.

Pomieszczenie politycznych składało się z dwóch izdebek z drzwiami, prowadzącemi na odgrodzoną część korytarza. W tej odgrodzonej części korytarza spostrzegł Niechludow Simonsona. Miał na sobie gumową marynarkę i trzymał w ręku sosnowe polano. Siedział przykucnięty przed płachtą rozwieszoną przed palącem się ogniskiem w piecu. Dostrzegł Niechludowa, ale nie wstał, tylko zwrócił ku niemu oczy i podał mu rękę.
— Cieszę się, żeś pan przyszedł — rzekł. — Muszę się z panem rozmówić — i znacząco spojrzał Niechludowowi prosto w oczy.
— O czem? — spytał Niechludow.
— Później. Teraz jestem zajęty.
I nachylił się nad piecem, w którym palił według własnej swej teoryi, mającej zapobiegać najmniejszej nawet utracie cieplika.
Niechludow miał już wejść do pierwszych drzwi, gdy z drugich wyszła pochylona Kasia z miotłą w ręku, którą zgarniała w stronę pieca stos śmieci i kurzu. Ubrana była w biały kaftanik i pończochy. Spódnicę za pas miała założoną, a biała chustka na głowie, nasunięta aż na brwi, chroniła ją od kurzu. Wyprostowała się, zobaczywszy Niechludowa, położyła miotłę i ręce wytarła o spódnicę. Ożywiona, z rumieńcem na twarzy, stanęła przed nim.
— Zamiatasz izbę? — rzekł, podając jej rękę.
— Dawne moje zajęcie — powiedziała i uśmiechnęła się. — A brud tu taki, że trudno sobie wyobrazić. Oj, mieliśmy też robotę z tym porządkiem, ręce ustały!
— Cóż, pled już wysechł? — zapytała, zwracając się do Simonsona.
— Prawie — odparł Simonson, patrząc na Kasię jakimś dziwnym wzrokiem, który zastanowił Niechludowa.
— Wrócę po pled i przyniosę nasze szuby — rzekła Kasia. — A nasi wszyscy są tutaj — mówiła do Niechludowa, pokazując mu pierwsze drzwi. Sama zaś poszła do dalszej izby.
Niechludow otworzył drzwi i wszedł do niewielkiej izdebki, słabo oświetlonej małą blaszaną lampką, nizko postawioną na narach.
W izbie było zimno, czuć w niej było świeżo umieciony kurz, wilgoć i tytoń. Blaszana lampka rzucała jasne światło na tych, co byli bliżej, ale nary nikły w pomroce i drżące cienie przesuwały się po ścianach.
W niewielkiej izbie zebrali się wszyscy, oprócz dwóch mężczyzn, zarządzających gospodarstwem. Ci poszli po gorącą wodę i prowizyę.
Niechludow dojrzał dawną swoją znajomą, Wierę Efremowną, z jej wielkiemi, wystraszonemi oczyma i nabrzmiałą żyłą na czole. Wychudła i zżółkła jeszcze więcej. Ubrana była w szary kaftan, a włosy miała krótko ostrzyżone. Przed nią na rozłożonej gazecie leżał tytoń i gilzy. Zajęta była robieniem papierosów.
Była tu także jedna z najsympatyczniejszych dla Niechludowa polityczna wygnanka, Emilia Rancewa. Zarządzała gospodarstwem kobiecem i umiała nadać temu zajęciu wdzięk starania i uprzejmości. Siedziała przy lampie z zakasanemi rękawami nad pięknemi, opalonemi rękoma i zgrabnie przecierała i ustawiała szklanki i kubki na ręczniku, rozesłanym na narach. Rancewa była to młoda, dość przystojna kobieta z wyrazem rozumu i słodyczy w twarzy, a twarz ta posiadała dar szczególny. Gdy się uśmiechała, cała jej twarz, opromieniona uśmiechem, odrazu robiła się ładną, ożywioną, czarującą. Takim uśmiechem spotkała teraz Niechludowa.
— A myśmy myśleli, żeś pan już pojechał do Rosyi — powiedziała.
W ciemnym dalszym kącie izby siedziała Marya Pawłowna. Zajęta była małą jasnowłosą dziewczynką, szczebioczącą bez przerwy dźwięcznym, dziecinnym głosikiem.
— Jakto dobrze, żeś pan przyszedł. Czyś pan widział Kasię? — zapytała Niechludowa. — A ot jakiego gościa my tu mamy — i wskazała ręką na dziecko.
Był też i Anatol Krylcew. Wychudły i blady, podwinąwszy pod siebie nogi, obute w wojłokowe walonki, siedział zgarbiony i drżący, wtuliwszy się w kąt izby. Ręce chował w rękawy półkożuszka i zgorączkowanemi, pałającemi oczyma patrzył na Niechludowa. Niechludow chciał iść do niego, ale po prawej stronie drzwi siedział, przerzucając coś w worku i rozmawiając z ładną uśmiechniętą Grancową, kędzierzawy, rudawy mężczyzna w okularach i gumowej marynarce. Nazywał się Nowodworow; Niechludow pośpieszył przywitać go. Pilno mu było to uczynić, bo w całej tej politycznej partyi on jeden był mu niesympatycznym. Nowodworow przez okulary błysnął na Niechludowa niebieskiemi swemi oczyma i zasępiwszy się, podał mu rękę.
— Cóż, czy przyjemna podróż? — zapytał z widoczną ironią.
— Tak, jest wiele rzeczy zajmujących — odparł Niechludow, udając, że nie rozumie ironii i bierze pytanie za prostą uprzejmość. Zbliżył się do Krylcewa.
Niechludow udał obojętność, lecz w głębi duszy zachowanie się Nowodworowa było dla niego przykrem. Te słowa przekorne, ta widoczna chęć zrobienia niemi przykrości, zatruły błogi nastrój jego duszy. Opanował go smutek i przygnębienie.
— Cóż, jak tam zdrowie? — powiedział, ściskając zimną, drżącą rękę Krylcewa.
— Tak sobie, nie mogę się rozgrzać, bardzo przemokłem — mówił Krylcow, chowając prędko rękę w rękaw półkożuszka. — A tu psie zimno. Okna powybijane — rzekł, ukazując brakujące szyby po za kratami. — Czemuś pan tak długo nie przychodził?
— Nie wpuszczali. Ostrzy naczelnicy. Dzisiaj dopiero udobruchał się oficer.
— Rzeczywiście, udobruchał się — powiedział Krylcew. — Zapytaj pan Mani, co wyprawiał rano.
Marya Pawłowna, nie wstając z miejsca, opowiedziała ranną scenę z dziewczynką przy wyjściu z etapu.
— Uważam, że powinniśmy temu zbiorowo zaprotestować — odezwała się Wiera Efremowna głosem stanowczym, lecz patrząc wahająco i lękliwie na obecnych. — Włodzimierz już zaprotestował, ale to nie wystarcza.
— Co za protest? — przerwał z wyrazem nieukontentowania Krylcew.
Zachowanie się przesadzone i nienaturalne Wiery Efremowny drażniło go widocznie oddawna.
— Czyś pan widział Kasię? — zwrócił się do Niechludowa. — Wciąż pracuje, sprząta. Uporządkowała naszą męzką izbę, teraz sprząta kobiecą. Ale pcheł to już nie wymiecie. Na śmierć zagryzą. A Mania co tam robi? — zapytał, patrząc w stronę, gdzie była Marya Pawłowna.
— Czeszę swoją przybraną córkę — rzekła Rancewa.
— A robactwa nie rozpuści na nas? — spytał Krylcew.
— Nie, nie, ja to robię porządnie. Ona już czyściutka teraz. Weź ją — zwróciła się do Rancowej. — Ja pójdę pomódz Kasi i przyniosę pled Krylcewowi.
Rancowa wzięła dziewczynkę i tuliła do siebie z macierzyńską czułością jej białe, pulchne rączki. Posadziła ją na swych kolanach i dała kawałek cukru.
Marya Pawłowna wyszła, a po chwili do izby weszło dwóch ludzi z gorącą wodą i prowiantami.




XI.

Jeden z nich był średniego wzrostu, szczupły młody człowiek, w pół kożuszku i wysokich butach. Chód miał lekki i szybki. Niósł dwa dymiące imbryki z gorącą wodą, a pod pachą trzymał chleb, owinięty w płachtę.
— A! książę! Nareszcie pokazałeś się — powiedział, stawiając imbryk między filiżankami i podając chleb Rancowej. — Wybornych rzeczy nakupiliśmy — mówił dalej. Następnie zdjął kożuszek i rzucił go w kąt nary. — Marceli kupił mleka, jaj, kołaczy. Będzie prawdziwa uczta dzisiaj. A Kiriłowna robi wciąż estetykę i porządek — ciągnął dalej, patrząc z uśmiechem na Rancową. — Możebyś teraz zaparzyła herbatę?
Cała powierzchowność tego człowieka, jego ruchy, głos, spojrzenie zdradzały odwagę i wesołość. Drugi był też średniego wzrostu, kościsty, z mocno rozwiniętemi policzkowemi kośćmi na szarej twarzy. Oczy miał piękne, zielonawe, szeroko rozstawione, wargi wązkie. Robił wrażenie człowieka ponurego i smutnego. Ubrany był w szare palto, buty i kalosze. Przyniósł dwa garnki i dwie kobiałki, postawił wszystko przed Rancową i ukłonił się Niechludowowi szyją, ażeby, kłaniając się, patrzeć na niego. Potem niechętnie podał mu swą spoconą ręką i zaczął wyjmować z worka prowizyę.
Ci dwaj polityczni przestępcy należeli do ludu. Pierwszy, Nabatow, był chłopem, drugi, Marceli Kondratiew, robotnikiem fabrycznym. Marceli dostał się do ruchu już jako dojrzały 35-cio letni człowiek, Nabatow zaś, mając lat 18. Dzięki wybitnym zdolnościom, przeszedł Nabatpw z wiejskiej szkółki do gimnazyum. Utrzymywał się cały czas z lekcyj, skończył gimnazyum ze złotym medalem, lecz nie zapisał się do uniwersytetu, bo jeszcze w 7-ej klasie postanowił wrócić do ludu, z którego wyszedł, aby oświecać swych pokrzywdzonych braci. Zamiar ten wykonał. Z początku został pisarzem w dużej wsi, ale wkrótce go aresztowano. Pierwszy raz trzymano go 8 miesięcy w więzieniu i wypuszczono, zostawiając pod tajnym nadzorem. Oswobodziwszy się, pojechał do innej wsi, w innej guberni. Znów go zaaresztowali i przetrzymali w więzieniu rok i trzy miesiące.
Po drugiem aresztowaniu zesłano go do guberni Permskiej. Ztamtąd uciekł. Złapali go znów i wysłali do gub. Archangielskiej. Tam przesiedział siedem miesięcy i został skazany na osiedlenie w okręgu Jakuckim. Połowę młodzieńczego wieku spędził zatem w więzieniach i na wygnaniu. Wędrówki te atoli nie rozgoryczyły go, nic osłabiły energii, a raczej podnieciły ją. Był to człowiek ruchliwy, zdrów, odżywiał się znakomicie, zawsze był jednakowo czynny, wesoły i odważny. Nigdy nie żałował tego, co raz zrobił, nie badał dalekiej przyszłości, a cały zasób rozumu, sprytu i praktyki życiowej stosował do spraw bieżących. Kiedy był wolny, pracował dla tego celu, który sobie wytknął, a mianowicie! oświecenice zjednoczenie przedewszystkiem rolnego ludu; kiedy tracił wolność, pracował z równą energią i praktycznością nad stosunkami ze światem zewnętrznym i nad najlepszem urządzeniem życia w danych warunkach, nie dla siebie, lecz dla swego kółka. Był to przedewszystkiem człowiek stworzony do zbiorowej roboty. Sam dla siebie nie potrzebował, zdawało się niczego, zadawalniał się prawie niczem, ale dla stowarzyszenia swego żądał wiele i mógł wykonywać każdą pracę fizyczną i umysłową, nie opuszczając rąk, nie jedząc i nie śpiąc. Jako chłop był pracowity, bystry, zręczny w pracy, wstrzemięźliwy i bez przymusu uprzejmy i uważny, nietylko względem uczuć, ale i względem poglądów ludzkich.
Żyła jeszcze stara jego matka, niepiśmienna, zabobonna chłopka owdowiała. Nabatow jej dopomagał, a kiedy bywał wolny, odwiedzał ją. Podczas pobytu w domu wchodził w szczegóły jej życia, pomagał jej w pracy i nie zrywał stosunków z dawnymi towarzyszami, synami chłopów. Palił z nimi tiutiuń w psiej nóżce, bił się na kułaki i rozmawiał. Był zdania, że nie należy zmieniać podstawowych form życia ludu, nie zgadzał się w tem z Nowodworowym i jego zwolennikiem, Marcelim Kondratiewym.
— Nie należy burzyć całego gmachu, lecz zmienić tylko wewnętrzne urządzenie tego wspaniałego, trwałego, ogromnego, gorąco przez niego ukochanego starego budynku, w którym dusza i obyczaj ludu mieszka.
I pod względem religijnym był typowym chłopem: nie zastanawiał się nigdy nad pytaniami metafizycznemi, nad początkiem wszystkich początków i pozagrobowem życiem. Dia niego, jak dla Arago, Bóg był hypotezą, której niezbędności w sprawach życia nie zaznał dotychczas. Obojętnem mu było, jak powstał świat, a darwinizm, tak ważny dla jego współtowarzyszów, dla niego był zabawką myśli.
Nie zajmowało go pytanie o powstaniu świata, bo stało mu wiecznie na oczach pytanie: jak najlepiej żyć na świecie. Nie myślał też nigdy o przyszłem życiu, nosząc na dnie duszy odziedziczoną po przodkach wiarę, spokojną, mocną, wspólną wszystkim rolnikom, że, jeżeli w państwie zwierzęcem i roślinnem nic się nie kończy, a podlega ciągłej przemianie form, nawóz przechodzi w ziarno, ziarno w kłos, kijanka w żabę, żołądź w dąb, to nie ginie i człowiek, lecz wciąż się przemienia.
Wierzył w to i dlatego odważnie, wesoło nawet patrzył śmierci w oczy i mężnie znosił cierpienia, które do niej prowadzą. Ale mówić o tem nie umiał i nie lubił. Kochał pracę, zajmował się zawsze sprawami praktycznemi i na te tory prowadził też swoich towarzyszy.




XII.

Drugim aresztantem z ludu w tej partyi był Marceli Kondratiew, typ odmiennego gatunku. Od 15-go roku życia pracował w fabryce i pił, aby stłumić w sobie głuche poczucie krzywdy. Świadomość krzywdy obudziła się po raz pierwszy w jego duszy, kiedy ich, gdy dziećmi byli, zaprowadzono na choinkę, urządzoną przez żonę fabrykanta. Jemu i towarzyszom podawano kopiejkową fujarkę, jabłko, pozłacany orzech i rodzynki, a dzieciom fabrykanta zabawki, które mu się wydały darem wróżki i kosztowały, jak się dowiedział później, przeszło 60 rubli.
Kiedy miał lat 20, przybyła do fabryki młodą dziewczyna z inteligencyi. Zauważyła niezwykle zdolności Kondratiewa, zaczęła mu dawać książki, artykuły, tlómaczyć mu jego położenie, przyczyny, które je wywołały, i środki, jakiemi można polepszyć. Zobaczył jasno możliwość wyrwania siebie i innych z tego położenia, lecz nie pojmował dokładnie, jakim sposobem nauka urzeczywistnić może jego ideały. Ale wierzył, że ponieważ nauka ukazała mu niesprawiedliwość, to tę niesprawiedliwość usunąć można. Nauka w dodatku podniosła go we własnem rozumieniu, wywyższyła nad innych. Wtedy porzucił palenie i picie, poświęcił nauce cały czas wolny, od pracy, a czasu tego, pełniąc obowiązki magazyniera, miał dosyć.
Dziewczyna uczyła go i zdumiona była niepospolitą łatwością, z jaką pochłaniał wszelkiego rodzaju wiadomości. W ciągu dwóch lat przeszedł algebrę, geometryę, historyę, której się oddawał ze szczególnem zamiłowaniem, przeczytał całą literaturę krytyczną, piękną, a zwłaszcza socyalistyczną. Dziewczynę zaaresztowali, a z nią razem i Kondratiewa. Osadzili go w więzieniu, następnie zesłali do guberni Wołogodzkiej. Tam poznał Nowodworowa, przeczytał moc książek, wszystko zapamiętał i jeszcze bardziej utrwalił się w swych poglądach. Z wygnania uciekł, zaaresztowali go znów, skazując na nowe wygnanie i pozbawienie praw.
Mając naturę ascety, zadawalniał się byle czem, i jak każdy od dzieciństwa do pracy wdrożony człowiek, mógł fizycznie pracować dużo, zręcznie i bez zmęczenia. Cenił jednak nadewszystko godziny odpoczynku, aby się dalej kształcić w więzieniach i na etapach. Obecnie czytał pierwszy tom Marksa i ze szczególną troskliwością, jak skarb najdroższy, chował książkę do worka.
W obejściu ze wszystkimi towarzyszami był obojętny i powściągliwy, z wyjątkiem jednego Nowodworowa, którego kochał bardzo i zdanie jego o każdej rzeczy uważał za prawdę niezaprzeczoną.
Kobiety uważał jako zawadę, w każdej poważnej sprawie miał dla nich wysokie lekceważenie i pogardę. Ale litował się nad Masłową, był dla niej dobry, bo w niej widział dowód wyzysku klas niższych przez wyższe. Dla tej samej przyczyny nie lubił Niechludowa, rozmawiał z nim mało, nie ściskał jego dłoni, zaledwie pozwalał mu uścisnąć swoją wyciągniętą rękę.




XIII.

Piec się wypalił i rozgrzał, herbata była zaparzona, nalana do szklanek i kubków, zabielona mlekiem. Wydobyto obwarzanki, świeży chleb żytni i pszenny, jaja na twardo, cielęcą główkę i nóżki. Przysunęli się wszyscy do miejsca na narach, zastępujących stół, jedli, pili i rozmawiali.
Rancewa siedziała na pudle, rozlewała herbatę, a kolo niej skupili się wszyscy, wyjąwszy Krylcewa. Ten zdjął mokry kożuszek, owinął się pledem i pozostał na swem miejscu, rozmawiając z Niechludowem.
Po zimnie i deszczu w drodze, nieporządkach i brudzie, które tu znaleźli, po zachodzie, aby doprowadzić izbę do jakiegoś możliwego ładu, wieczerza i gorąca herbata rozweseliły wszystkich. Nastrój ogólny był wesoły i wyborny. A głośne tupanie za ścianą, krzyki, klątwy zbrodniarzy, przypominające im warunki ich życia, wszystko potęgowało jeszcze błogie uczucie wytchnienia. Jak na wyspie wśród morza, ludzie ci czuli, te przez chwilę chociaż nie zaleje ich fala codziennych cierpień i upokorzeń, z których składało się ich życie, i byli w podnieconym nastroju. Rozmawiali o wszystkiem, tylko nie o swem położeniu i nie o tem, co ich oczekiwało. W dodatku, jak to zwykle bywa, gdy konieczność i brutalna siła złączą młodych mężczyzn z młodemi kobietami, jak właśnie złączono tych ludzi, powstały między nimi harmonijne i nieharmonijne, najrozmaiciej układające się sercowe skłonności. Byli oni prawie wszyscy zakochani. Nowodworow kochał się w ładnej, uśmiechniętej Grabiec. Grabiec była to młoda, przystojna studentka; nie zastanawiała się wiele nad zadaniami życia i polityką się nie interesowała, ale ulegała wpływowi czasu. Żyjąc w kółkach koleżeńskich, mimowoli została skompromitowaną, a następnie zesłaną. Przedtem podobanie się mężczyznom uważała jako główny cel życia. Toż samo powtarzało się podczas badań, w więzieniu i na wygnaniu. Teraz, w drodze, pocieszała się tem, że Nowodworow w niej gustował i sama się w nim zakochała. Wiera Efremowna, kochliwa bardzo, a nie obudzająca uczucia, oczekiwała wciąż miłości i kochała się to w Nowodworowie, to w Nabatowie. Coś w rodzaju miłości czuł Krylcew dla Maryi Pawłowny. Kochał ją tak, jak mężczyzna kobiety kochać może, ale znając jej poglądy na miłość, zręcznie ukrywał swe uczucie pod pozorem przyjaźni i wdzięczności za czułą opiekę, którą go otaczała. Rancewę i Nabatowa łączyły nader skomplikowane stosunki serdeczne. O ile Marya Pawłowna była zupełnie niewinną dziewczyną, o tyle Rancewa była uczciwą kobietą, wierną swemu mężowi.
Jako 16-letnia gimnazyalistka zakochała się w Rancewie, studencie petersburskiego uniwersytetu, a mając lat 19 wyszła za niego, kiedy był jeszcze studentem; na czwartym kursie męża jej, wplątanego w jakąś uniwersytecką sprawę, wysłano z Petersburga. Porzuciła więc i ona kursa lekarskie, na które uczęszczała, i pojechała za mężem. Gdyby ten mąż nie był w jej mniemaniu najlepszym i najrozumniejszym z ludzi, nie byłaby go pokochała, a gdyby go nie pokochała, nie byłaby za niego wyszła. Ale raz pokochawszy i poślubiwszy najlepszego i najrozumniejszego na ziemi człowieka, pojmowała życie i cel życia tak, jak je pojmował ów najlepszy i najrozumniejszy z ludzi. Umiała doskonale dowieść, że istniejące warunki są niemożliwe, że obowiązkiem każdego człowieka jest walczyć z niemi i stworzyć ustrój społeczny, w którym by się jednostka swobodnie mogła rozwijać i t. d. 1 jej się zdawało, że to ona tak myśli i czuje, w rzeczy zaś samej myślała i czuła, jak jej mąż myślał i czuł, dążyła jedynie do zupełnej z nim zgody, do zlania swej duszy z duszą męża i tylko w tem jednem znajdowała moralne zadowolenie.
Srodze cierpiała nad rozłączeniem swojem tak z mężem, jak i dzieckiem, które jej matka zabrała do siebie. Ale rozłąkę znosiła spokojnie i mężnie, bo wiedziała, że krzyż ten dźwiga dla męża i dla tej niewątpliwie dobrej sprawy, której on służy. Myślą była zawsze z mężem i jak dawniej nie kochała nikogo, tak i teraz nikogo, oprócz męża, kochać nie mogła. Wzruszenie jednak i obawy budziła w niej szczera, czysta miłość Nabatowa. Człowiek tak dzielny i uczciwy, przyjaciel jej męża, obchodził się z nią jak z siostrą, lecz w stosunku do niej przebijało się coś więcej i to coś przerażało ich i opromieniało zarazem jaśniejszym błyskiem obecne ciężkie życie.
Dwoje tylko nie było w tem kółku zakochanych: Marya Pawłowna i Kondratiew.




XIV.

Po kolacyi i wspólnej herbacie pragnął Niechludow rozmówić się, jak zwykle na osobności, z Kasią. Tymczasem siedział obok Krylcewa i gawędził z nim. Opowiedział mu postępek Makara i historyę jego zbrodni. Krylcew słuchał uważnie z utkwionemi w Niechludowa błyszczącemi oczyma.
— Tak, odezwał się nagle. — Myślę często, że oto idziemy razem, obok siebie, razem z kim? z nimi — tymi samymi ludźmi, za których idziemy. A tymczasem nietylko nie znamy ich, ale nie chcemy ich poznać. A oni gorzej jeszcze, nienawidzą nas, uważają nas za swoich wrogów. To okropne.
— Niema w tem nic okropnego — wtrącił Nowodworow — przysłuchujący się rozmowie. Masy są zawsze brutalne i nierozwinięte — ciągnął swym drżącym głosem.
W tej samej chwili w przyległej izbie rozległy się krzyki, wrzaski, walenie w ścianę, brzęk kajdan. Bili kogoś i ten ktoś krzyczał: karauł!
— Otóż macie ich, te bydlęta. Jakież mogą być stosunki między nimi a nami — powiedział spokojnie Nowodworow.
— Nazywasz ich bydłem. A wiesz o jakim czynie opowiadał przed chwilą Niechludow — mówił Krylcew z rozdrażnieniem i opowiedział czyn Makarego, narażającego życie w sprawie rodaka. To nie bydle — to bohater.
— Sentymentalizm — ironicznie odezwał się Nowodworow. — My uczuć tych ludzi, pobudek ich czynów zrozumieć nie możemy. Ty w danym wypadku widzisz wspaniałomyślność, a może to tylko zawiść względem owego katorżnika.
— Że ty też nigdy nie chcesz widzieć nic dobrego w drugich — zawołała, nagle ożywiając się, Marya Pawłowna. — Mówiąc nawiasem, miała zwyczaj wszystkich przez „ty” traktować.
— Niepodobna widzieć tego, czego niema.
— Niema? Jak to? Jeżeli człowiek naraża się na straszną śmierć.
— Uważam — mówił Nowodworow — że dla przeprowadzenia naszej sprawy, pierwszym powinno być warunkiem (Kondratiew, który czytał przy lampie, położył książkę i uważnie słuchał słów mistrza) nie bujać po obłokach, lecz patrzeć na rzeczy przez pryzmat rzeczywistości. Robić wszystko dla mas ludu, a od nich, nie spodziewać się niczego. Tłum jest przedmiotem naszej działalności, lecz nie może zostać naszym współpracownikiem, dopóki jest inercyjnym, jak obecnie — mówił Nowodworow tonem profesorskim. — I dlatego też złudzeniem jest spodziewać się pomocy tłumu, zanim nie będzie faktem dokonanym proces rozwoju, tego rozwoju, do którego my go przysposabiamy.
— Jaki proces rozwoju? — zaczął Krylcew z gorączkowym rumieńcem na twarzy. — Głosimy, żeśmy wrogami samowoli, a czyż to nie najstraszniejsza samowola?
— Gwałtu tu nie ma najmniejszego — spokojnie odpowiedział Nowodworow. — Ja mówię tylko, że znam drogę, po której stąpać powinien lud, i mogę mu wskazać tę drogę.
— ha jakiejże to zasadzie opierasz przekonanie, że droga, przez ciebie wskazana, jest prawdziwą? Czyż to nie ten sam despotyzm, który zrodził inkwizycyę i mordy wielkiej rewolucyi. Wszak i tamci poznali na zasadzie badań wiedzy jedyną prawdziwą drogę.
— Że oni się mylili, nie racya, ażebym i ja się mylił. A potem, wielka zachodzi różnica pomiędzy bajaniem, a danemi ścisłej nauki ekonomiki społecznej.
Głos Nowodworowa rozbrzmiewał w całej izbie. On jeden mówił, wszyscy milczeli.
— Zawsze się sprzeczają — odezwała się Marya Pawłowna, gdy Nowodworow na chwilę umilkł.
— A pani zdanie jakie? — zagadnął Niechludow Maryę Pawłownę.
— Sądzę, że racyę ma Anatol. Niema się prawa narzucać ludowi naszych poglądów.
— Dziwne pojęcie o naszych celach — powiedział Nowodworow, umilkł i z gniewem zapalił papierosa.
— Nie mogę z nimi mówić — wyszeptał Krylcew i zamilkł.
— I daleko lepiej nie mówić — powiedział Niechludow.




XV.

Chociaż Nowodworowa szanowali wszyscy polityczni przestępcy, chociaż posiadał dużo wiedzy i uchodził za bardzo rozumnego, Niechludow zaliczał go do rzędu tych działaczy, których moralne zalety nie dosięgały średniego poziomu, stał zatem o wiele niżej, niż ten poziom przeciętny wymaga. Umysł ten nie był z sobą w zgodzie; nie można było odnaleźć w nim należytego zrównoważenia. Brało górę nad wiedzą istotną zbyt wysokie rozumienie o sobie.
Był to człowiek zupełnie odmiennego duchowego ustroju, niż Simonson. Simonson był jednym z tych ludzi (o przeważającym męzkim charakteru), których czyny wypływają z działalności ich myśli, pracą własnej myśli są postanawiane.
Nowodworow należał zaś do rzędu ludzi o przeważającym kobiecym duchowym ustroju, u których działalność myśli jest skierowana w części ku celom przez uczucie wytkniętym, w części dąży do usprawiedliwienia czynów, wywołanych uczuciem.
Cała działalność Nowodworowa, chociaż ją umiał wymownie tłómaczyć, wydawała się Niechludowowi opartą na próżności i na chęci górowania nad innymi. Z początku, ponieważ posiadał zdolność przyswajania sobie pięknych myśli i wypowiadania ich dokładnie, w szkołach, gdzie zdolność ta wysoce jest cenną (gimnazya, uniwersytet, stopień magistra), zdobywał laury pierwszeństwa i czuł się zadowolonym. Po otrzymaniu dyplomu, gdy przestał się uczyć i skończyło się pierwszeństwo, Nowodworow odrazu, w celu zdobycia popularności w innej sferze, odstąpił od swych przekonań i z postępowego został czerwonym. A że charakter jego był nacechowany zupełnym brakiem zasad moralnych i estetycznych, wywołujących wątpliwości i wahania, zajął wkrótce stanowisko wodza partyi. Stanowisko takie dogadzało jego miłości własnej. Gdy raz obrał kierunek, nie wątpił i nie wahał się nigdy. Miał przekonanie, że jest nieomylnym. Dla niego wszystko było proste, jasne, niewątpliwe. Zważywszy ciasnotę i jednostronność jego poglądów, rzeczywiście było wszystko proste i jasne. Trzeba było tylko, jak mówił, być logicznym. Jego zarozumiałość była tak wielką, że mogła tylko albo odpychać od niego ludzi, lub ich pokonywać, a że działał w kółku ludzi bardzo młodych, którzy w jego zarozumiałości widzieli mądrość i głębokość myśli, większość mu ulegała i Nowodworow cieszył się wielkiem powodzeniem.
Towarzysze szanowali go za śmiałość i stanowczość, ale go nie kochali. On też nikogo nie kochał. Każda wybitna osobistość była dla niego współzawodnikiem. Obdarłby z rozumu i ze zdolności wszystkich innych ludzi, byle oni nie przeszkadzali jego osobistym pragnieniom przodownictwa.
Uprzejmym bywał dla tych jedynie, co się przed nim korzyli. Dlatego był uprzejmym w drodze dla Kondratiewa, dla Klary Efremowny i dla ładnej Grabiec, bo obie się w nim kochały. Dla zasady był zwolennikiem kwestyi kobiecej, w głębi swej duszy uważał wszystkie kobiety za głupie i marne. Wyjątek stanowiły te tylko, w których się często sentymentalnie kochał, jak teraz w Grabcownej; wtedy były to kobiety niepospolite, których zalety on jeden potrafił ocenić.
Kwestya stosunku jednej płci do drugiej wydawała mu się równie prostą, jak każda inna, prostą i jasną, najzupełniej rozwiązaną uznaniem wolnej miłości.
Miał jedną żonę fikcyjną, drugą rzeczywistą, którą opuścił, przekonawszy się, że niema między nimi prawdziwej miłości, i teraz zamierzał wstąpić w związki wolnego małżeństwa z Grabiec.
Niechludowym pogardzał, bo, jak mówił, postępowanie Niechlndowa z Masłową było pozą, głównie zaś zato, że ośmielał się Niechludow sądzić istniejący porządek i środki polepszenia go, nie ściśle według Nowodworowa, lecz nawet jakoś po swojemu, po książęcemu, a tem samem głupio.
Niechludow wiedział o tych uczuciach Nowodworowa dla siebie i czuł, ku wielkiemu swemu zmartwieniu, że pomimo uczuciowego nastroju, w którym się znajdował podczas podróży, płacił pięknem za nadobne Nowodworowi i nie był w stanie pokonać silnej niechęci do tego niesympatycznego człowieka.




XVI.

W sąsiedniej izbie rozległy się głosy nadzorców i wszedł starszy z dwoma konwojowymi. Było to sprawdzanie. Starszy policzył wszystkich, pokazując każdego palcem. Gdy przyszła kolej na Niechludowa, powiedział poufale:
— No, książę, po sprawdzeniu pozostać nie wolno. Trzeba iść. — Wiedział Niechludow, do czego to zmierza, zbliżył się i wsunął mówiącemu przygotowane trzy ruble do ręki.
— I cóż z panem począć! Zostań się pan! — odrzekł zadowolony.
Starszy zamierzał wychodzić, gdy wszedł drugi podoficer, a za nim wysoki, chudy aresztant z podbitem okiem i rzadką bródką.
— Ja o dziewczynkę — powiedział aresztant.
— A, tatulo przyszedł! — zawołał dźwięczny dziecinny głosik i jasnowłosa główka ukazała się za Maryą Pawłowną, która z Rancową i Kasią szyły dla małej nowe ubranie z podarowanej przez Rancową spódnicy.
— Ja, córuś, ja — rzekł pieszczotliwie Burowkin.
— Jej tu dobrze — powiedziała Marya Pawłowna, z boleścią wpatrując się w twarz Burowkina. — Zostawcie ją tu.
— Panie szyją nową łapoć[4] dla mnie — mówiła dziewczynka, pokazując ojcu robotę Rancowej. — Ładna, kolorowa — szczebiotało dziecko.
— Czy chcesz z nami nocować? — zapytała Rancowa, pieszcząc dziewczynkę.
— Chcę. I tatula chcę.
Uśmiech opromienił twarz Rancowej.
— Tatulo nie może tu zostać — powiedziała. — Zostawcie ją — zwróciła się do ojca.
— Niechaj zostanie — rzekł starszy, zatrzymując się we drzwiach i wyszedł z podoficerem.
Jak tylko wyszli wojskowi, zbliżył się Nabatow do Burowkina i dotykając jego ramienia, powiedział:
— A czy to prawda, bracie, że u was Kormanow chce się zamienić?
Dobroduszna, łagodna twarz Burowkina, wnet posmutniała i oczy zaszły mu jakąś mgłą.
— Nie słyszeliśmy. Wątpię — odpowiedział.
I nie zmieniając smutnego wyrazu twarzy, dodał:
— A więc, Aksieńko, króluj tu z paniami — i prędko wyszedł.
— Wie o wszystkiem, prawdą jest, że się zamieniają — mówił Nabatow. — Cóż pan zrobisz?
— Powiem władzom w mieście. Znam jednego i drugiego — odpowiedział Niechludow.
Wszyscy milczeli z obawy nowej kłótni.
Simonson, który uporczywie milczał i leżał na narach z założonemi nad głową rękoma, teraz wstał pośpiesznie, ostrożnie minął siedzących. i zbliżył się do Niechludowa.
— Czy może mnie pan teraz wysłuchać?
— Ma się rozumieć — powiedział Niechludow i wstał, żeby pójść za nim.
Kasia spojrzała na wstającego Niechludowa, zarumieniła się i niedowierzająco jakoś pokiwała głową.
— Interes mam do pana następujący — zaczął Simonson, gdy wyszli razem z Niechludowem na korytarz. Szmer w izbie przestępców i krzyki ich głośne było słychać na korytarzu. Niechludow skrzywił się, Simonsonowi było to wszystko jedno.
— Znając stosunek pański do Katarzyny Michajłowny — zaczął, patrząc uważnie swojemi poczciwemi oczami prosto w twarz Niechludowa — uważam sobie za obowiązek — mówił dalej, lecz musiał się zatrzymać, bo przy samych drzwiach dwa głosy krzyczały razem, sprzeczając się o coś.
— Mówię ci, bałwanie, nie moje — wrzeszczał jeden głos.
— Ażebyś się udławił! — chrapliwie krzyczał drugi.
Marya Pawłowna ukazała się na korytarzu.
— Przecież tu niepodobna rozmawiać. Przejdźcie tam — jedna Wieroczka tam jest. — I poszła naprzód do drzwi sąsiedniej, oddzielnej izdebki, przeznaczonej teraz dla politycznych przestępczyń. Na narach, z zakrytą głową, leżała Wiera Efremowna.
— Cierpi strasznie na migrenę, położyła się, śpi i nie słyszy, a ja sobie pójdę — powiedziała Marya Pawłowna.
— Przeciwnie, zostań się — rzekł Simonson. — Ja sekretów nie mam, a tembardziej przed tobą.
— A więc dobrze.
I Marya Pawłowna, kołysząc się, jak to czynią dzieci, całem ciałem z boku na bok, sadowiła się tym ruchem głębiej na narach i zamierzając słuchać, patrzyła hen w jakąś dal swojemi pięknemi sarniemi oczyma.
— Mam taki interes do pana — powtórzył Simonson. — Znając pański stosunek do Katarzyny Michajłowny, uważam za swój obowiązek uprzedzić pana o moim do niej stosunku.
— Cóż takiego? — zapytał Niechludow, podziwiając mimowoli prostotę i szczerość, z jaką mówił do niego Simonson.
— Chciałbym się ożenić z Katarzyną Michajłowną.
— A to dziwna rzecz! — zawołała Marya Pawłowna, patrząc na Simonsona.
— I postanowiłem prosić ją, aby została moją żoną — mówił dalej Simonson.
— Cóż ja tu zrobić mogę? To zależy od niej — rzekł Niechludow.
— Tak, ale ona nie zdecyduje tego bez pana.
— Dlaczego?
— Dlatego, że dopóki nie zostanie rozwiązana kwestya stosunku pana do niej, ona wyboru niema.
— Dla mnie ta kwestya jest stanowczo postanowioną. Pragnąłem spełnić mój obowiązek i ulżyć jej doli, ale bynajmniej nie pragnę krępować ją w czemkolwiek.
— Ona nie pragnie ofiary z pańskiej strony...
— Tu niema żadnej ofiary.
— A ja wiem, że jej postanowienie jest nieodwołalne.
— A zatem, nie mam nic do powiedzenia — rzekł Niechludow.
— Katarzyna pragnie, abyś i pan to sam zrozumiał i zgodził się na to.
— Czyż mogę zgodzić się na co innego? Powinienem postąpić tak, jak mi nakazuje obowiązek. Jedno, co mogę powiedzieć, to to, że ja nie rozporządzam sobą, lecz ona może uczynić, co zechce.
Simonson milczał i namyślił się.
— Dobrze, ja jej to powiem. Nie myśl pan, żem zakochany, kocham ją, jak się kocha człowieka dobrego, niezwykłego, człowieka, który wiele przecierpiał. Ja od niej nie żądam niczego, ale serdecznie chcę jej dopomódz w niedoli...
Niechludowa zdziwiło, że głos Simonsona drżał.
— Ulżyć jej położeniu — mówił Simonson. — Jeżeli ona nie chciała przyjąć pańskiej pomocy, może przyjmie moją. Gdyby się zgodziła, poprosiłbym, aby mnie posłano tam, gdzie ona będzie.
Cztery lata — nie wieczność. Jabym mieszkał przy niej i mógłbym może być jej pomocnym.
I znów się zatrzymał mocno wzruszony.
— Cóż ja mogę powiedzieć — odparł Niechludow. — Cieszę się, że Kasia znalazła takiego, jak pan, człowieka, co pragnie jej losy dzielić.
— Tego właśnie potrzebowałem — zawołał Simonson. — Chciałem się dowiedzieć, czy kochając ją, pragnąc jej dobra, uważasz pan, że małżeństwo ze mną będzie dla niej rzeczą dobrą.
— Nie wątpię o tem — rzekł Niechludow z głębokiem przekonaniem.
— O nią jedną tylko chodzi. Ja pragnę, aby ta pokrzywdzona dusza odpoczęła — mówił Simonson, patrząc na Niechludowa z taką iście dziecięcą czułością, jakiej niktby się nie domyśla! w tym napozór ponurym i obojętnym człowieku.
Simonson wstał, wziął Niechludowa za rękę, zbliżył do niego twarz swoją, uśmiechnął się nieśmiało i pocałował go.
— Ja jej to powiem — powiedział i wyszedł.




XVII.

— A co — mówiła Marya Pawłowna — zakochany, kompletnie zakochany. Tego to się nie spodziewałam, ażeby Włodzimierz Simonson zakochał się takiem głupiem, chłopięcem kochaniem. Dziwne to i smutne — zakończyła.
— A Kasia? Jak pani sądzisz, jak ona patrzy na to? — spytał Niechludow.
— Ona? — Marya Pawłowna zamyśliła się, szukając widocznie najdokładniejszej odpowiedzi na pytanie. — Ona? Widzi pan, ona, pomimo swej przeszłości, ma grunt moralny zacny i czysty, wrażenia subtelne, odczuwa uczucie drugich. Ona kocha pana, kocha bardzo i jest szczęśliwą, że może chociaż tę jedyną oddać przysługę, aby nie krępować pana sobą. Małżeństwo z panem byłoby dla niej strasznym upadkiem, gorszym od wszystkich poprzednich, i ona nigdy się na to nie zgodzi. A z tem wszystkiem niepokoi ją obecność pana tutaj.
— Więc mam oddalić się, odjechać? — zapytał Niechludow.
Miły, dziecięcy uśmiech, zawitał na twarzy Maryi Pawłowny.
— Może trochę i tak! — rzekła.
— Jakto, trochę tak, nie rozumiem dobrze.
— Skłamałam, ale chciałam panu o niej powiedzieć, że ona zdaje sobie z pewnością sprawę z tej dziwacznej i nienaturalnie wyegzaltowanej miłości Simonsona. Schlebia jej ta miłość i lęka się jej. Pan wiesz, ja w tych sprawach doświadczenia nie mam, ale mi się zdaje, że u niego jest to najpospolitsze, chociaż zamaskowane męzkie uczucie. Mówi, że ta miłość podnieca jego energię i że to miłość platoniczna. Ale to wiem, że jeżeli to miłość wyłącznie idealna, to jednak na dnie jej musi spoczywać zmysłowość i brutalność, jak u Nowodworowa z Lubą.
Marya Pawłowna odbiegła od przedmiotu, porwana ulubionym tematem swych rozmyślań.
— Cóż mam robić? — spytał Niechludow.
— Myślę, że trzeba stanowczo rozmówić się z Kasią. Najlepiej wszystko postawić jasno. Pomów pan z nią otwarcie, zawołam ją. Dobrze? — powiedziała Marya Pawłowna.
— I owszem — odrzekł Niechludow, i Marya Pawłowna wyszła.
Dziwne uczucie opanowało Niechludowa, gdy został sam w małej izdebce, słuchając cichego oddechu Wiery Efremowny, przerywanego od czasu do czasu jakimś jękiem i gwałtowną niemilknącą wrzawą, jaką czynili przestępcy po za drzwiami.
Słowa Simonsona zwalniały księcia z nałożonych na siebie zobowiązań, z obowiązku, który w chwilach upadku ducha wydawał mu się ciężkim i strasznym. A jednak, nietylko, że mu coś przykrość sprawiało, ale coś go zabolało w głębi duszy.
W uczuciu Niechludowa było i to, że z chwilą propozycyi Simonsona znikała wyłączność jego postępku, malała w jego własnych i cudzych oczach ofiara, którą zamierzał spełnić. Jeżeli taki dobry człowiek, niczem z Kasią nie związany, chciał los swój połączyć z jej losem, to ofiara Niechludowa nie była znów tak wielką. Być może, przyłączyło się do innych uczuć i poziome uczucie zazdrości. Przyzwyczaił się już do miłości Kasinej, nie mógł zrozumieć, aby ona kogo innego pokochać mogła. Burzył się plan cały, sypał w gruzy tak mozolnie stawiany gmach wspólnego pożycia i szczęścia. Postanowił przecież żyć obok niej, dopóki karę odbywać będzie. Jeśliby ona wyszła za Simonsona, jego obecność staje się zbyteczną. Więc znów musiałby tworzyć nowy plan życia dla siebie. To rzecz nowa i niespodziewana. Nie zdążył określić jeszcze swych uczuć, gdy przez otwarte drzwi doleciał go jeszcze głośniejszy krzyk aresztantów (coś nadzwyczajnego działo się dziś u nich) i do izby weszła Kasia.
Zbliżyła się do niego szybko.
— Marya Pawłowna przysłała mnie tu — powiedziała, stając przy nim.
— Tak, chciałbym pomówić. Ale proszę usiąść. Włodzimierz Iwanowicz mówił ze mną.
Kasia usiadła, złożyła ręce na kolanach i wydawała się spokojną. Ale usłyszawszy wymówione nazwisko Simonsona, oblała się szkarłatem.
— Cóż on panu mówił? — spytała.
— Powiedział mi, że pragnie żenić się z tobą.
Twarz jej ściągnęła się kurczowo z wyrazem głębokiego cierpienia, nie odpowiadała jednak nic, tylko spuściła oczy.
— Prosił o moje zezwolenie lub radę. Powiedziałem, że wszystko zależy od ciebie, żeś ty powinna zdecydować.
— Ja? Dlaczego? Po co? — i spojrzała Kasia w oczy Niechludowa tym dziwnym, pytającym wzrokiem, który na niego tak zawsze silnie działał.
W milczeniu patrzyli na siebie chwilę. I spojrzenie to dużo im wzajemnie powiedziało.
— Musisz zdecydować się — powtórzył Niechludow.
— Co mam postanawiać? Wszystko dawno postanowione. Nie, to pan powinieneś zdecydować, czy zgadzasz się na życzenie Włodzimierza Iwanowicza, czy nie? — rzekła posępnie Kasia.
— Bardzo dobrze. A jeśli cię ułaskawią?
— Daj mi pan pokój. Niema nawet o czem mówić.
To rzekłszy, wstała i wyszła.




XVIII.

Skoro Niechludow, wyszedłszy za Kasią powrócił do izby, gdzie znajdowali się mężczyźni, panowało tam wielkie wzburzenie. Nabatow, który wszędzie chodził, wszystko śledził i ze wszystkimi zawiązywał stosunki, przyniósł nader poważne wiadomości. Na ścianie znalazł kilka słów, skreślonych ręką politycznego przestępcy, Petlina, skazanego do ciężkich robót Wszyscy byli przekonani, że Petlin oddawna już znajduje się na miejscu, a tu okazało się, że niedawno z innymi, zwykłymi przestępcami przechodził tąż samą drogą.
Napis głosił co następuje:
„Dnia 17-go sierpnia wyprowadzono mnie ze zwykłymi przestępcami. Niewierow był ze mną i powiesił się w Kazaniu, w domu obłąkanych. Ja jestem zdrów, mam odwagę i nadzieję, że wszystko będzie dobrze.”
Wszyscy zastanawiali się nad położeniem Petlina i starali dociec przyczyny samobójstwa Niewierowa.
Krylcew milczał z wyrazem skupienia w twarzy, a jego nieruchome, błyszczące oczy patrzyły przed siebie.
— Mąż mi mówił, że Niewierow i dawniej miewał widzenia — powiedziała Rancewa.
— Tak, poeta, marzyciel, tacy ludzie nie wytrzymują samotności w więzieniu — rzekł Nowodworow. — Ja, gdy bywałem skazany na odosobnienie, nie pozwalałem bujać wyobraźni i systematycznie czas rozkładałem na różne zajęcia. Dlatego też zawsze zwycięzko wytrzymywałem samotność.
— A dlaczegóżby nie wytrzymać? Ja często cieszyłem się, gdy mnie zamykali — wesoło powiedział Nabatow, pragnąc widocznie rozpędzić ponury nastrój ogólny. — W innych warunkach wszystkiego się człowiek obawia i sam się naraża i innych wplącze i sprawę pokpi, a jak wsadzą do kozy, kończy się odpowiedzialność, odpocząć można. Siedzisz sobie i palisz papierosa.
— Czyś ty go dobrze znał? — spytała Marya Pawłowna niespokojnie, wpatrując się w twarz Krylcowa, która się nagle zmieniła i wyciągnęła.
— Niewierow marzyciel? — zaczął Krylcew takim ochrypłym i urywanym głosem, jakby przedtem długo krzyczał lub śpiewał.
Rumieńce wystąpiły mu na twarz, chwycił go silny napad kaszlu i krew rzuciła się ustami.
Nabatow pobiegł po śnieg, Marya Pawłowna przyniosła waleryanowe krople i podawała choremu, lecz on, zamknąwszy oczy, odpychał lekarstwo białą, wychudzoną ręką i oddychał ciężko i prędko.
Gdy śnieg i zimna woda uspokoiły chorego, ułożono go do snu na tapczanie.
Niechludow pożegnał się ze wszystkimi i wyszedł z podoficerem, który już dawno na niego oczekiwał.
Aresztanci już się uspokoili, większość spała. Chociaż w izbach leżeli na narach i pod narami i w przejściach, wszyscy jednak pomieścić się nie mogli. Część leżała na korytarzu z workami pod głową, przykryta wilgotnemi płaszczami.
W izbach i korytarzu słychać było chrapanie, westchnienia, jęki i mowę przez sen. Wszędzie leżały zwartą gromadą ciała ludzkie, płaszczami pokryte. Nie spało tylko kilku ludzi w izbie kawalerskiej. Siedzieli oni w kącie przy dopalającej się świecy, ale wnet zgasili światło, zobaczywszy żołnierza.
Na korytarzu, w blizkości lampy, siedział jakiś nagi starzec i szukał w koszuli robactwa. Ciężkie powietrze w pomieszczeniu politycznych wydawało się czystem w porównaniu z cuchnącym zaduchem, jakim tu trzeba było oddychać. Kopcąca lampa ukazywała się jakby z po za mgły; złapać dech było trudno. Żeby przejść przez korytarz, nie depcząc, lub nie potrącając nogą śpiących, trzeba było upatrywać puste miejsce i stąpnąwszy, szukać miejsca do następnego kroku.
Troje ludzi, którzy widocznie i na korytarzu już nie znaleźli kąta wolnego, ułożyli się w sieni przy samym cuchnącym, przez szpary wylewającym się kuble paraszki. Jeden był starzec głupkowaty, którego Niechludow często widywał na etapach. Drugi — chłopiec 10-letni, ułożył się między dwoma aresztantami, i z ręką pod głową spał na nodze jednego z towarzyszów noclegu.
Wyszedłszy za wrota, Niechludow zatrzymał się, wyprostował, aby odetchnąć pełną piersią i długo chwytał mroźny oddech, aby pozbyć się wrażenia zaduchu i zgnilizny.




XIX.

Gwiazdy błyszczały na niebie. Po stwardniałej, miejscami tylko jeszcze nie zamarzłej błotnistej drodze wrócił Niechludow do swego zajazdu, i zapukał w okno. Barczysty, bosy robotnik otworzył mu drzwi i wpuścił do sieni. Z sieni na prawo rozlegało się w czeladnej izbie głośne chrapanie jamszczyków. Na dworze, przed drzwiami słychać było, jak liczne konie pociągowe chrupały owies.
Drzwi na lewo prowadziły do gościnnego pokoju. W gościnnym pokoju czuć było zapach piołunu i potu; za przepierzeniem czyjeś potężne płuca równomiernie chrapały i paliła się czerwona szklana lampka przed obrazami.
Niechludow rozebrał się, rozesłał pled na ceratowej kanapie, następnie położył poduszkę skórzaną i wyciągnął zmęczone członki, myśląc o tem, co dziś widział i słyszał.
Pomimo, że dzisiejsza rozmowa z Simonsonem i Kasią była i niespodziewaną dla niego, i ważną, myśl jego nie zatrzymywała się na tem. Jego stosunek do tego wypadku był tak skomplikowany i nieokreślony, że nie chciał się nad nim zastanawiać. Ale tem żywiej przypominał sobie obraz tych nieszczęśliwych, którzy się dusili w strasznem powietrzu na korytarzach, tuż obok kubła z nieczystością. A szczególniej nie schodził mu z oczu ów chłopczyna z niewinną twarzyczką, z opartą głową o nogę katorżnika.
Kiedy Niechludow się obudził, jamszczyki już dawno wyjechali. Gospodyni wypiła herbatę, i ocierając chustką spoconą tłustą szyję, przyszła powiedzieć, że etapowy żołnierz przyniósł list.
List był od Maryi Pawłownej. Donosiła, że choroba Krylcewa okazała się poważniejszą, niż sądzili. „Była chwila, żeśmy go chcieli zostawić i zostać przy nim, ale nie pozwolono. Powieziemy go dalej, lecz lękamy się wszystkiego. Niech pan to zrobi, ażeby w mieście, jeżeli go zostawią, pozwolono przy nim zostać komukolwiek z pomiędzy nas. Jeżeli w tym celu potrzeba, żebym za niego wyszła, uczynię to bez wahania.”
Niechludow wysłał chłopaka na stacyę po konie i zaczął się prędko pakować. Nie wypił jeszcze drugiej szklanki herbaty, gdy już pocztowa trójka, dzwoniąc dzwonkami i turkocząc kołami po grudzie, jakby po bruku, zatrzymała się przed gankiem.
Zapłaciwszy rachunek grubej gospodyni, Niechludow wyszedł prędko, siadł na bryczkę i kazał jechać spiesznie, aby dopędzić partyę. Niedaleko za wrotami przędzalni zrównał się już z pełnemi worków i chorych wozami, które się trzęsły po grudzie i głęboko wyżłobionej, zamarzniętej kolei.
Oficera nie było. Pojechał naprzód. Żołnierze, widocznie pod dobrą datą, wesoło rozmawiając, szli z tyłu za wozami i po bokach drogi. Kibitek było dużo. W pierwszych siedziało na każdej kibitce po sześciu chorych, zwykłych kryminalistów. Na dalszych mieścili się trójkami więźniowie polityczni. Na pierwszej siedzieli Nowodworow, Grabcowa i Kondratjew; na następnej: Rancewa, Nabatow i owa chora, zreumatyzmowana, której Marya Pawłowna ustąpiła miejsca. Na trzeciej, na sianie i poduszkach, leżał Krylcew. Na drążku, obok niego siedziała Marya Pawłowna.
Niechludow zatrzymał jamszczyka obok jadącej kibitki i poszedł do Krylcewa. Pijany konwojowy machał ręką na Niechludowa, ale ten, nie zważając na niego, zbliżył się do kibitki i trzymając się poręczy, szedł razem obok. Krylcew, w kożuchu i futrzanej czapce, z ustami zawiązanemi chustką, wydawał się jeszcze więcej chudym i bledszym. Prześliczne oczy wydawały się obecnie osobliwie wielkie i błyszczące. Zlekka podrzucany trzęsącym się wozem, nie spuszczając oczu, patrzył na Niechludowa, i na zapytanie, jak się czuje, zamknął oczy i z gniewem pokiwał głową. Całą widać siłę zużywał na to, aby wytrzymywać trzęsącą jazdę.
Marya Pawłowna siedziała po drugiej stronie wozu. Z Niechludowem zamieniła tylko wymowne spojrzenie, wyrażające cały jej niepokój o Krylcewa, a potem natychmiast zaczęła mówić głosem wesołym.
— Ruszyło oficera sumienie — mówiła głośno, aby ją Niechludow śród turkotu mógł dosłyszeć. — Zdjęli kajdany Burowkinowi. Sam niesie dziewczynkę. Idą z nimi Kasia i Simonson, a za mnie poszła Wieroczka.
— Krylcew powiedział coś, czego dosłyszeć nie można było, pokazując na Maryę Pawłownę i zachmurzywszy się, wstrzymując widocznie kaszel, pokiwał głową.
Niechludow pochylił się nad nim. Wtedy Krylcew odsunął z ust chustkę i wyszeptał:
— Teraz mi daleko lepiej. Oby się tylko nie przeziębić.
Niechludow twierdząco kiwnął głową. Spojrzeli po sobie z Maryą Pawłowną.
— A cóż problemat trzech ciał — szepnął jeszcze Krylcew i z trudem uśmiechnął się boleśnie. — Trudne rozwiązanie?
Niechludow nie zrozumiał; Marya Pawłowna wytłomaczyła mu, że to sławne matematyczne zagadnienie, o określeniu stosunku do siebie trzech ciał: słońca, księżyca i ziemi, i że Krylcew żartem zrobił to samo porównanie, skreślając wzajemny stosunek Kasi, Niechludowa i Simonsona. Krylcew kiwnął głową, że Marya Pawłowna dobrze żart jego wytłomaczyła.
— Rozwiązanie nie do mnie należy — odparł Niechludow.
— Czyś pan odebrał mój? list — spytała Marya Pawłowna. — Uczynisz to pan?
— Z największą pewnością — odrzekł Niechludow, a dostrzegając niezadowolenie w twarzy Krylcewa — wrócił do swej kibitki, usiadł na skrzydle i trzymając się drążka, aby mniej trząść się po grudzie, zaczął mijać wyciągniętą na jaką wiorstę partyę przestępców w szarych szynelach, kożuszkach, wlokących za sobą kajdany w pojedynkę, albo skutych wedle przepisu parami. Po drugiej stronie drogi poznał niebieską chustkę Kasi, czarny płaszcz Wiery Efremowny, marynarkę Simonsona, włóczkową jego czapkę i białe włóczkowe pończochy, podwiązane rzemieniami. Simonson szedł z kobietami i opowiadał coś, gestykulując żywo.




XX.

Spostrzegłszy Niechludowa, kobiety mu się ukłoniły, a Simonson uroczyście zdjął czapkę. Niechludow nie miał nic do powiedzenia, przeto nie zatrzymując się wyprzedził ich. Wydobywszy się na lepiej ujeżdżoną drogę, jamszczyk ruszył prędzej, ale musiał co chwila zjeżdżać z kolei na bok, aby wymijać wlokące się po obu stronach drogi ładowne wozy.
Droga, porznięta glębokiemi kolejami, prowadziła przez ciemny, iglasty bór, na którego głębokiem tle, niby rozrzucone pstre plamy żółtawe, widniały brzozy i modrzewie. W połowie drogi las się kończył... Ukazały się szerokie pola, zaś na krańcach zarysowały się krzyże złote i kopuły klasztorne.
Wypogodziło się, chmury znikły, słońce wysoko podniosło się nad lasy, a mokre liście i kałuże wodne, i kopuły, i krzyże cerkwi jasno błyszczały w promieniach słonecznych. Na prawo, hen w dali sinej, zabielały dalekie góry. Trójka wjechała do dużej wsi podmiejskiej. Na ulicach roiło się od ludu. Byli tam i Rossyanie i obcoplemieńcy, w szczególnego kształtu czapkach i płaszczach. Mężczyźni i kobiety, trzeźwi i pijani, tłoczyli się i hałasowali przy sklepach, jadłodajniach, karczmach i wozach. Czuć było sąsiedztwo miasta.
Jamszczyk, poprawiwszy uprząż na prawym naręcznym koniu, siedział bokiem na koźle, aby lejce mieć po prawej stronie i widocznie dla popisu ruszył kłusem przez ulicę; nie zwalniając biegu, podjechał nad rzekę, przez którą trzeba się było promem przeprawić. Prom znajdował się na środku bystrej rzeki, płynął z tamtej strony. Ze dwadzieścia wozów oczekiwało po tej stronie rzeki. Niechludow czekał niedługo, bo prom, pędzony bystrym prądem wody, przybił wkrótce do desek przystani.
Rośli, barczyści, muskularni i milczący przewoźnicy, w półkożuchach i czapkach, zręcznie i wprawnie zarzucili liny, uwiązali je do słupów, a otworzywszy baryerę, wypuścili stojące na promie wozy. Wjeżdżały koleją powózki i wstępowały ostrożnie strachające się wody konie. Fale szerokiej, bystrej rzeki, uderzały o boki promu, wyprężając liny. Gdy prom był pełen i wózek Niechludowa, z odprzężonemi końmi, ściśnięty ze wszystkich stron wozami, stanął w jednym kącie, przewoźnicy założyli baryerę, nie zwracając uwagi na prośby tych, co się pomieścić nie zdołali, zdjęli liny i ruszyli naprzód. Na promie panowało milczenie, słychać było tylko tupanie nóg przewoźników i przestępywanie kopyt końskich.
Niechludow stał przy poręczy promu, wpatrując się w szeroką, bystrą rzekę. W wyobraźni jego naprzemian stawały dwa obrazy. Podrzucana na trzęsącej się po grudzie kibitce głowa umierającego w gniewie i męce Krylcewa, i postać Kasi, mężnie idącej obok Simonsona. Ów znękany, prawie konający, bez gotowania się na śmierć Krylcew, czynił wrażenie smutne i przygnębiające. Z drugiej znów strony ta dzielna Kasia, ożywiona tem przeświadczeniem, że posiada miłość takiego człowieka, jak Simonson, widząc, że obecnie stoi na pewnym, twardym gruncie, ta Kasia powinna była cieszyć Niechludowa. Ale i to wrażenie było bolesnem i przykrem i nie mógł Niechludow opanować uczucia i smutku, jaki go ogarniał.
Z miasta dolatywał po falach rzeki głuchy, daleki szum i gwar i metaliczne drżące dźwięki klasztornych dzwonów.
Stojący obok Niechludowa jamszczyk i prowadzący koni stajenni, jeden po drugim zdjęli czapki i przeżegnali się. Najbliżej niego, obok poręczy promu stojący, nizki, obdarty starzec, którego Niechlndow dotąd nie zauważył, nie przeżegnał się, lecz podniósł głowę i uporczywie patrzył na Niechludowa. Starzec miał na sobie łatany płaszcz, sukienne spodnie i wytartą, również łataną kurtkę, na głowie zaś wysoką, wytartą futrzaną czapkę i torbę przez plecy przewieszoną.
— Dokąd, ojcze, idziecie?
— Dokąd Bóg zaprowadzi. Pracuję, a kiedy niema roboty, żebrzę — odpowiedział dziad, zauważywszy, że prom przybliża się do brzegu.
Prom przybił. Niechludow wydobył portmonetkę, ofiarując starcowi pieniądz. Starzec nie przyjął.
— Tego nie biorę.
— Biorę chleb — powiedział.
— Wybacz.
— Nie mam ci co wybaczać. — Nie obraziłeś mnie. — Mnie i obrazić nie można — powiedział starzec, zarzucając zdjętą torbę na plecy. Tymczasem wyciągnęli pocztową brykę i zaprzęgli konie.




XXI.

Gdy wyjechali na górkę, jamszczyk zapytał:
— Do jakiego hotelu zajechać?
— Jaki najlepszy?
— I Syberyjski dobry, i Diuszowa dobry.
— Do jakiego chcesz, wieź.
Jamszczyk znów usiadł bokiem i popędził konie.
Miasto było, jak każde miasto. Też same domy z facyatkami i zielonemi dachami, taki sam sobór, sklepy, magazyny na głównej ulicy i tacy sami stójkowi. Tylko domy prawie wszystkie drewniane, a ulice niebrukowane. W jednej z najbardziej ożywionych ulic jamszczyk zatrzymał się przed podjazdem hotelu. Ale tutaj nie było wolnych numerów, trzeba było jechać do drugiego hotelu. W tym drugim był wolny numer i po raz pierwszy po dwóch miesiącach ujrzał się Niechludow w zwykłych warunkach względnej czystości i wygody. Po perekładnych, zajazdach i etapach odetchnął nareszcie choć raz swobodniej w niezbyt wspaniałym pokoju, ale choć chwilowo swoim własnym. Najpierw musiał się pozbyć robactwa, bo to stale było jego towarzyszem od chwili, kiedy dążył za więziennym etapem. Rozgościwszy się, pojechał zaraz do łaźni; następnie ubrał się po miejsku, włożył czystą, krochmaloną koszulę, spodnie z wyraźną od długiego leżenia w kuferku składką, surdut, palto, i poszedł do naczelnika miejscowego okręgu. Sprowadzony przez hotelowego szwajcara dorożkarz, wypasionym, rosłym, kirgizkim koniem, zaprzężonym do brzęczącej bryczuszki, zawiózł Niechludowa do pięknego budynku, przed którym stali na warcie żołnierze; i stójkowy, czekał na rozkazy. Dom otoczony był naokoło ogrodem. Śród ogołoconych z liści osin i brzóz widniała gęsta, ciemna zieleń jodeł, świerków i sosen.
Generał był niezdrów i nie przyjmował. Niechludow poprosił jednak lokaja, aby wręczył bilet i lokaj wrócił z przychylną odpowiedzią:
— Rozkazali prosić.
Przedpokój, lokaj, ordynans, schody, salon z błyszczącą, wyfroterowaną posadzką, wszystko przypominało Petersburg, ale było wspanialsze i nieco brudniejsze. Lokaj wprowadził go do gabinetu.
Generał, czerwony jak burak, tłusty, z nosem jak kartofel, z wystającemi guzami na czole, łysiną i workami pod oczami, siedział w bucharskim jedwabnym szlafroku, trzymał papierosa w ręce i pił herbatę ze szklanki, wstawionej w srebrną podstawkę.
— Moje uszanowanie — przemówił. — Przepraszam, że przyjmuję w szlafroku; zawsze lepiej tak, niż nie przyjąć wcale — ciągnął dalej, naciągając kołnierz na grubą szyję i tłusty kark, gęsta pofałdowany. — Jestem trochę niezdrów, nie wychodzę. Cóż to pana przypędziło w nasze odległe strony?
— Towarzyszyłem partyi aresztantów, między którymi znajduje się blizka mi osoba — powiedział Niechludow — i obecnie przychodzę prosić waszą ekscelencyę za tą osobą i jeszcze w jednej okoliczności.
Generał zaciągnął się, wypił łyk herbaty, zgasił papierosa na malachitowej popielniczce, i słuchał uważnie, nie spuszczając z Niechludowa swych wązkich, tonących w tłuszczu, błyszczących oczu. Przerwał mu tylko pytaniem, czy nie zechce zapalić.
Generał należał do typu tych wojskowych, którzy uznają możność pogodzenia służbowych obowiązków z liberalizmem i humanitarnością. Ale jako człowiek z natury rozumny i bardzo dobry, wkrótce przekonał się o niemożliwości takiego pojednania, i aby nie widzieć tej wewnętrznej sprzeczności, w jakiej się znajdował, z coraz większym zapałem oddawał się wielce rozpowszechnionemu zwyczajowi nadużywania trunków. Był niejako przesiąkły winem i wódką. Dość mu było wypić cokolwiek wilgotnego, aby strąbić się jak Bela. Wódka stała mu się nieodzowną do życia. Jedynie naczczo rankiem bywał trzeźwym i podobnym nieco do człowieka, co myśli i pojmuje, gdy się do niego mówi. Sprawdzał na sobie maksymę, którą chętnie powtarzał: „mądry i pijany — pojmuje wszelkie stany“.
Wyższe władze wiedziały o tej drobnej ułomności, ale, że posiadał w każdym razie więcej wykształcenia od innych organów administracyi, więc choć go wódka w umysłowym rozwoju nieco zahamowała, spełniał wysokie zadanie państwowe zadawalniająco. Był odważny, zręczny, prezentował się świetnie, umiał i po pijanemu zachować takt i godność przedstawiciela władzy, więc dali mu posadę i trzymali na niej, bo gdzież szukać lepszych, gdy wszyscy do siebie podobni?




XXII.

Niechludow opowiedział generałowi, że osoba, którą się interesuje, jest kobietą, niewinnie skazaną, że podano prośbę o nią na Najwyższe Imię.
— Tak... No, dobrze i co dalej? — pytał generał.
— Obiecali mi w Petersburgu, że rezolucya o losie tej kobiety będzie mi przysłaną najdalej za miesiąc tutaj...
Nie spuszczając oczu z Niechludowa, wyciągnął generał rękę z krótkiemi palcami do stołu, zadzwonił i dalej słuchał w milczeniu, paląc papierosa i szczególnie głośno kaszląc.
— Prosiłbym zatem, jeżeli można, o zatrzymanie tej kobiety tutaj, dopóki nie nadejdzie odpowiedź z Petersburga na podaną prośbę.
Wszedł lokaj, deńszczyk ubrany po wojskowemu.
— Dowiedz się, czy Anna Wasiliewna wstała? — powiedział generał — przynieś jeszcze herbaty. Co dalej321? — zwrócił się do Niechludowa.
— Drugą prośbą mam o politycznego aresztanta, będącego w tej partyi.
— Tak... — powiedział generał, kiwając wymownie głową.
— Ciężko chory człowiek, umierający. Niewątpliwie zostawią go tu w szpitalu. Jedna kobieta z politycznych skazanych pragnęłaby z nim zostać.
— Obca, czy krewna? Może żona?
— Nie, ale gotowa jest wyjść za niego, jeżeli to da jej możność pozostania z nim razem.
Generał uporczywie patrzył swemi błyszczącemi oczyma i milczał, widocznie pragnąc zaniepokoić swego towarzysza spojrzeniem, i wciąż palił.
Kiedy Niechludow skończył, wziął książkę ze stołu i prędko przebierając palcami, przerzucał kartki, znalazł artykuł prawa, małżeństwa dotyczący, i przeczytał go.
— Na co jest ona skazana? — spytał, podnosząc oczy na Niechludowa.
— Do ciężkich robót.
— Małżeństwo nie może polepszyć położenia skazanego.
— Ale przecież?
— Przepraszam pana. Gdyby się z nią ożenił człowiek wolny, ona musiałaby jednak przecierpieć swoją karę. Pytanie główne: kto jest skazany na surowszą karę: ona, czy on?
— Oboje są skazani do ciężkich robót.
— A więc, kwita — rzekł, śmiejąc się generał. — Co jemu, to i jej. Jego z powodu choroby można zostawić i, ma się rozumieć, będzie wszystko zrobione, aby położenie jego złagodzić. Lecz ona, gdyby nawet za niego wyszła, zostać się tu nie może.
— Generałowa pije kawę — oznajmił lokaj — Zresztą, pomyślę jeszcze. A nazwiska ich? Racz pan zapisać.
Niechludow zapisał.
— I tego zrobić nie mogę — powiedział generał Niechludowowi, skoro go prosił jeszcze o pozwolenie odwiedzenia chorego. — Ja, ma się rozumieć, nie podejrzywam pana, ale interesujesz się pan wogóle więźniami, masz pan pieniądze. U nas tu wszystko łapownicy. Gdzież ja dopilnuję człowieka o 5,000 wiorst? On tam królik u siebie. Taki sam, jak ja tutaj — i zaśmiał się wesoło. — Widywałeś się pan zapewne z politycznymi przestępcami, dawałeś pan pieniądze i wpuszczano pana? — zapytał, uśmiechając się. — Wszak prawda?
— Prawda.
— Pojmuję, że musisz pan tak postępować. Chcesz pan widzieć politycznego przestępcę. Litujesz się pan nad nim. A dozorca albo konwojowy weźmie, bo ma dwadzieścia kopiejek pensyi i rodzinę, i on nie może nie wziąć. I na jego i na pańskiem miejscu postąpiłbym tak, jak pan i on. Ale na swojem miejscu nie pozwalam sobie odstępować od prawem przepisanych prawideł dlatego właśnie, że ja jestem człowiekiem i mogę uledz uczuciu litości. A mam daną sobie władzę wykonawczą, rząd mi zaufał pod pewnemi warunkami, więc muszę temu zaufaniu czynić zadosyć. Więc inaczej postąpić nie mogę. A teraz, powiedz mi pan, co tam słychać w stolicy?
I generał zaczął wypytywać i opowiadać, chcąc widocznie jednocześnie i dowiedzieć się nowin i pokazać swoje znaczenie i zarazem poglądy humanitarne.




XXIII.

— Ale ot co... gdzie pan mieszkasz? U Diuka? Ech, tam lichota. A przyjdźżeż pan do nas na obiad — powiedział generał, żegnając się z Niechludowem — o 5 ej godzinie. Mówisz pan po angielsku?
— Mówię.
— Doskonale. Uważa pan, przyjechał tutaj jeden Anglik-podróżnik. On naukowo bada posilenie, katorgę i więzienia syberyjskie. Będzie u nas na obiedzie, przychodź i pan. Obiad o 5-ej, żona żąda punktualności. Dam panu wtedy odpowiedź, jak postąpić z tą kobietą, pomówimy i o chorym. Może jednak będzie można kogo przy nim zostawić.
Pożegnawszy się z generałem, Niechludow, czując się w niezwykle czynnem i podnieconem usposobieniu, pojechał na pocztę.
Zarząd pocztowy mieścił się w nizkim pokoju ze sklepieniem. Za biurkiem siedzieli urzędnicy i wydawali korespondencyę tłoczącej się publiczności. Jeden urzędnik, z przechyloną na bok głową, uderzał ustawicznie pieczęcią po zręcznie podsuwanych kopertach. Niechludow nie czekał długo, gdy wymienił swoje nazwisko, wydali mu natychmiast dosyć dużą paczkę. Były tam i pieniądze, kilka listów, książki i ostatni numer „Otieczestwiennych Zapisek“.
Niechludow poszedł do drewnianej ławki, na której czekając na coś, siedział z książką w ręce żołnierz, i usiadł obok niego, przeglądając swe listy. Jeden był rekomendowany, w dużej kopercie, z wyraźną czerwoną pieczęcią. Rozdarł kopertę i ujrzawszy pismo Selenina i jakiś urzędowy papier, uczuł, jak mu krew uderzyła do twarzy i ścisnęło się serce. Był to wyrok w sprawie Kasi. Jaki wyrok? Czyżby odmowa? Przejrzał prędko drobne, niewyraźne, wprawne pismo i kamień spadł mu z duszy. Wyrok był ułaskawiający.

„Drogi przyjacielu! — pisał Selenin. — Ostatnia nasza rozmowa zrobiła na mnie głębokie wrażenie. Miałeś racyę co do Masłowej. Przejrzałem uważnie jej sprawę i przekonałem się, że popełniono na niej o pomstę wołającą niesprawiedliwość. Naprawić można było w komisyi próśb, tam, gdzieś się zwrócił. Udało mi się wpłynąć na rozstrzygnięcie sprawy i posyłam ci kopię ułaskawienia według adresu, który mi dała hrabina Katarzyna Iwanowna. Oryginał posłany do tego miejsca, gdzie była uwięzioną przed wydaniem wyroku i zapewne będzie zaraz, odesłany do głównego syberyjskiego zarządu. Śpieszę donieść ci o tej przyjemnej nowinie. Ściskam serdecznie dłoń Twoją,
Twój Selenin.”

Dokument urzędowy zawierał następujące słowa: „Kancelarya Jego Cesarskiej Mości do przyjęcia próśb na Najwyższe Imię podawanych. Wydział... sekcya... data... rok. Z rozkazu główno-zarządzającego kancelaryą Jego Cesarskiej Mości do przyjęcia próśb na Najwyższe Imię podawanych, oznajmia się niniejszem mieszczance Katarzynie Masłowej, że Jego Cesarska Mość, na najpoddańszy raport, Osobie Jego przedstawiony najmiłościwiej rozkazać raczył zamienić jej ciężkie robotę na osiedlenie w mniej oddalonych miejscowościach w Syberyi.”
Wiadomość była pomyślna i ważna; spełniało się wszystko, czego Niechludow mógł pragnąć dla Kasi i dla siebie samego. Prawda, że ta zmiana w jej położeniu wytwarzała nowe komplikacye w jego stosunku do niej. Póki była skazauą do ciężkich robót, małżeństwo z nią było tylko fikcyjnem i znaczenie miało tylko takie, że łagodziło nieco grozę położenia. Teraz nic nie przeszkadzało wspólnemu ich pożyciu. A do tego Niechludow nie był przygotowanym. Oprócz tego jej stosunek z Simonsonem? Co miały znaczyć wczorajsze jej słowa? I, jeżeli ona się zgodzi wyjść za Simonsona, czy to będzie źle, czy dobrze? Nie mógł w żaden sposób dojść do ładu z myślami swemi i przestał się nad tem zastanawiać.
— Wszystko się później wyjaśni — myślał — teraz trzeba ją jaknajprędzej zobaczyć, oznajmić jej wieść radosną i oswobodzić.
Sądził, że do tego wystarcza kopia, którą miał w ręce. I, wychodząc z urzędu pocztowego, rozkazał wieźć się do więzienia.
Generał rano nie pozwolił mu chodzić do więzienia, ale Niechludow z doświadczenia wiedział, że czego często nie można wykołatać u wyższych władz, otrzymuje się łatwo przez niższe władze. Postanowił spróbować szczęścia i przedostać się do więzienia. Chciał oznajmić pomyślną wiadomość Kasi, może i oswobodzić ją, a zarazem dowiedzieć się o zdrowie Krylcewa, i powtórzyć, tak jemu, jak i Maryi Pawłownej słowa generała.
Komendantem więzienia był człowiek bardzo wysoki, otyły, majestatyczny, z wąsami i faworytami, sięgającemi do kątów ust szerokich. Niechludowa przyjął bardzo sztywnie i wręcz mu oświadczył, że osobom obcym bez zezwolenia władzy wstęp do więzienia jest wzbronionym. Na uwagę Niechludowa, że przecież go i w stolicy wpuszczali, odpowiedział:
— To możliwe w Petersburgu, ale tu ja nie wpuszczam.
A ton jego dodawał: „Wy, stołeczni panowie, wyobrażacie sobie, że nas zadziwicie i z tropu zbijecie, ale my tu w Syberyi wschodniej doskonale porządki znamy i was jeszcze nauczyć możemy.”
Kopia dekretu z własnej kancelaryi Jego Cesarskiej Mości również nie wywarła najmniejszego wrażenia. Stanowczo odmówił Niechludowowi pozwolenia. Na naiwną propozycyę Niechludowa, że Masłowa może być oswobodzoną na mocy tej kopii, tylko się uśmiechnął pogardliwie i oświadczył, że dla oswobodzenia jakiegokolwiek więźnia musi być rozporządzenie bezpośredniej władzy. Dodał tylko, że powie Masłowej, że przyszło dla niej ułaskawienie i że jej nie zatrzyma ani godziny, gdy dostanie rozkaz od swej władzy.
O zdrowiu Krylcewa też nic powiedzieć nie chciał, mówiąc, że nie wie nawet, czy jest taki aresztant. Nie wskórawszy nic, Niechludow wsiadł do swej dorożki i powrócił do hotelu.
Niewzruszoność komendanta głównie spowodowana była tyfusem, który grasował w przepełnionem więzieniu, mieszczącem dwa razy tyle ludzi, niż można było pomieścić.
Dorożkarz, jadąc, opowiedział Niechludowowi, że w turmie moc ludzi ginie, jak muchy. Jakaś choroba na nich padła. Po dwudziestu dziennie chowają.




XXIV.

Pomimo nieudanej próby w areszcie, Niechludow podniecony, wesoły i czynny pojechał do kancelaryi gubernatora, dowiedzieć się, czy nie ma tam papieru o ułaskawieniu Masłowej. Papieru nie było, więc, wróciwszy do hotelu, napisał, nie zwlekając, listy do Selenina i do adwokata, Fanarina. Spojrzał na zegarek, czas był jechać na obiad do generała.
W drodze myślał znów o tem, jak Kasia przyjmie wiadomość o ułaskawieniu. Gdzie każą jej zamieszkać? Jak on z nią nie będzie mieszkał, co Simonson zrobi? Jaki łączy ją z nim stosunek? Stanęła mu przed oczyma ta zmiana na lepsze, jaka dokonała się w całej naturze Kasi, a takie i jej przeszłość.
— Trzeba zapomnieć o tem, wykreślić ze wspomnień — myślał i skwapliwie odpędzał wszelkie cisnące się rozumowania. — Zobaczy się — powiedział w duchu i zastanawiał się nad tem, co ma powiedzieć generałowi.
Obiad u generała urządzony był z tym przepychem, właściwym ludziom bogatym i wysokim urzędnikom, do jakiego Niechludow od urodzenia był przyzwyczajony. Wydał mu się bardzo przyjemnym po tych kilku miesiącach, w których nie miał nietylko zbytku, ale nawet zaspokojenia najskromniejszych wymagań.
Gospodyni była to wielka pani petersburska starej daty, eks-frejlina Mikołajewskiego dworu, mówiła doskonale po francusku, źle po rosyjsku. Siedziała wyprostowana, a robiąc ruchy rękoma, nie dotykała łokciem figury. Ułożenia wytwornego i spokojnego w obejściu, z mężem zachowywała wiele szacunku, choć przebijał się w tem zachowaniu tajony smutek. Dla gości była nadzwyczajnie uprzejmą, choć znać było pewne odcienie tej grzeczności, umiejętnie stosowane do osób.
Przyjęła Niechludowa, jako swojego, z tem subtelnem, niewidocznem pochlebstwem, dzięki któremu Niechludow znów dowiedział się, że ma wielkie zalety i poczuł miłe zadowolenie z samego siebie. Dala mu do zrozumienia, że wie o oryginalnym, ale uczciwym czynie, który go zaprowadził na Syberyę, i że uważa go jako wyjątkowego człowieka.
To subtelne pochlebstwa, wyrafinowany zbytek w domu generała, zrobiły swoje, i Niechludow oddał się cały używaniu tego, co go otaczało. Więc piękne urządzenie, smaczne i wytworne potrawy, łatwe i przyjemne obcowanie z ludźmi dobrze wychowanymi znajomego mu dobrze koła. Zdawało mu się, jakby to wszystko, wśród czego przeżył w ostatnich czasach, było snem, z którego ot w tej właśnie chwili ocknął się i ujrzał realną rzeczywistość.
Przy obiedzie, oprócz domowych, byli córka generała z mężem i adjutant; byli jeszcze Anglik, kupiec właściciel kopalni złota, i chwilowo przebywający tu gubernator oddalonego syberyjskiego miasta. Wszyscy ci ludzie miłe na Niechludowie robili wrażenie.
Anglik, tęgi człowiek, o rumianej cerze, mówił źle po francusku, zato doskonale i z przekonywającą wymową wysławiał się w rodowitym języku. Dużo widział i w sposób zajmujący opowiadał o Ameryce, Indyach, Japonii i Syberyi.
Młody kupiec, dobywacz złota, syn chłopa, ubrany w zrobiony w Londynie frakowy garnitur, z brylantowemi spinkami, posiadał dużą bibliotekę, dawał znaczne sumy na dobroczynność i wyznawał liberalne idee europejskie. Z przyjemnością i zainteresowaniem słuchał go Niechludow; był to nowy i dodatni typ, bujnie wyrosłego pędu europejskiej kultury, zaszczepionego na zdrowej chłopskiej dziczce.
Gubernator dalekiego miasta, były dyrektor departamentu, był pulchny człowiek, z kręcącemi się, rzadkiemi włosami, jasno-niebieskiemi oczami, bardzo otyły, z białemi, wypieszczonemi rękoma, z masą pierścionków i z twarzą rozjaśnioną sympatycznym uśmiechem.
Gospodarz domu szanował tego gubernatora zato, że nie brał łapówek. Gospodyni, wielka amatorka muzyki i sama doskonała pianistka, ceniła go, bo był bardzo muzykalny i grywał z nią na cztery ręce.
Wesoły, energiczny, z szafirowym podbródkiem adjutant, proponował wciąż swe usługi i swą dobrodusznością sprawiał miłe wrażenie.
Ale najsympatyczniejszą była dla Nięchludowa młoda para, córka generała z mężem. Nie była ona ładną, ale dobrą i sympatyczną młodą kobietą, całkowicie oddaną wychowaniu dwojga swoich dzieci. Mąż jej, za którego po długiej walce z rodzicami wyszła z miłości, liberalny kandydat moskiewskiego uniwersytetu, skromny i rozumny, urzędował w tutejszym okręgu i zajmował się statystyką obcoplemiennych szczepów. Badał je, studyował, kochał i starał się ocalić od zagłady.
Wszyscy nietylko, że mili i uprzejmi dla Niechludowa, ale i najwidoczniej bardzo radzi, jako osobistości nowej i zajmującej. Generał, który przyszedł do obiadu w wojskowym surducie, z białym krzyżem na szyi, przywitał Niechludowa, jak starego znajomego, i zaraz poprosił gości na wódkę i przekąskę. Na zapytanie generała, co Niechludow robił po wizycie u niego, opowiedział, że był na poczcie i dowiedział się o ułaskawieniu tej osoby, o której rano mówił i że teraz znów prosi o pozwolenie pójścia do więzienia.
Generał, widocznie niezadowolony, że się o interesach mówi przy obiedzie, zachmurzył się i nic nie odpowiedział.
— Pozwoli pan wódki? — zapytał zbliżającego się Anglika.
Anglik wypił wódkę i opowiedział, że rano zwiedził sobór i hutę, i że pragnąłby jeszcze zobaczyć wielkie więzienie dla etapowych aresztantów.
— Wybornie — odrzekł generał, zwracając się do Niechludowa. — Możecie, panowie, iść razem. Prosię im napisać pozwolenie — zwrócił się do adjutanta.
— Kiedy pan sobie życzysz pojechać? — zapytał Niechludow Anglika.
— Ja wolę zwiedzać więzienia wieczorem; Wszyscy będą w domu, niema przygotowań, więc znajdziemy tak jak jest zawsze.
— A! on chce to zobaczyć w całej okazałości! Owszem niech zobaczy. Ja pisałem, nie chcą posłuchać. Dobrze, iż się dowiedzą prawdy z pism zagranicznych — mówił generał i poszedł do stołu, przy którym gospodyni domu wskazywała miejsca gościom.
Niechludow siedział między gospodynią domu i Anglikiem. Naprzeciwko niego siedziała córka generała i były dyrektor departametu, gubernator syberyjskiego miasta.
Rozmowa podczas obiadu przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot. Mówiono o Indyach, w których bywał Anglik, o wyprawie tonkińskiej, którą generał surowo potępiał, o powszechnem w Syberyi szalbierstwie i łapownictwie. Wszystko to mało zajmowało Niechludowa.
Ale po obiedzie, przy kawie wszczęła się bardzo zajmująca rozmowa o Gladstonie między gospodynią domu i Anglikiem, i Niechludowowi zdawało się, że wypowiedział dobrze dużo rozumnych rzeczy i że całe towarzystwo na to uwagę zwróciło. Po dobrym obiedzie i winie, przy kawie, siedząc na miękkiem krześle, wśród ludzi uprzejmych i dobrze wychowanych, czuł się Niechludow w dziwnie błogiem usposobieniu. A kiedy pani domu, na prośbę Anglika, siadła do fortepianu z byłym dyrektorem departamentu i wykonali prawdziwie dobrze 5-tą symfonię Bethowena, Niechludowa ogarnęło oddawna mu już obce uczucie zupełnego zadowolenia wewnętrznego, jakby się był teraz dopiero dowiedział, jaki on dobry człowiek i że ma pewną wartość osobistą.
Fortepian był znakomity i wykonanie dobre. Tak się przynajmniej wydało Niechludowowi, bo lubił i znał tę symfonię. Wsłuchując się w przepiękne andante, poczuł łechtanie w nosie od rozczulenia nad sobą i swoją cnotą i zasługą.
Podziękował gospodyni domu za przyjemność, której od tak dawna nie miał, chciał się pożegnać i wyjechać, gdy podeszła doń ze skromną minką córka generała i rumieniąc się, rzekła.
— Zapytywał pan o moje dzieci, chce je pan widzieć?
— Jej się wydaje, że wszyscy pragną widzieć jej dzieci — rzekła matka, uśmiechając się nad miłem, choć naiwnem zachowaniem się córki. — Księcia to bynajmniej nie zajmuje.
— Ależ przeciwnie, bardzo pragnę zobaczyć, maleństwa — odpowiedział Niechludow, wzruszony tą przelewającą się przez brzegi wyjątkową macierzyńską miłością. — Proszę, niechże mi pani pokaże!
— Prowadzi księcia, aby obejrzał jej drobiazg — śmiejąc się, zawołał generał, grający w karty z zięciem, młodym kupcem i adjutantem. — Pełnij pan swą powinność.
Tymczasem młoda kobieta, widocznie wzruszona tem, że oto będą zaraz oceniać jej dzieci, szła prędkim krokiem naprzód, prowadząc Niechludowa do środkowych pokojów. W trzecim z rzędu pokoju wysokim, z białem obiciem, oświetlonym niedużą lampą z ciemnym abażurem, stały obok dwa łóżeczka, a między niemi siedziała w białej pelerynce niania z sybirską, szeroką, poczciwą twarzą. Niania wstała i ukłoniła się. Matka zaś pochyliła się nad pierwszem łóżeczkiem.
— To Kasia — mówiła — poprawiając szydełkową kołdrę na dwuletniej dziewczynce, z długiemi włosami, która spała spokojnie z otwartą buzią. — Ładna? Ma dopiero dwa lata.
— Śliczna.
— A to Wasiuk, jak go nazywa dziadek.
— Piękny chłopak — chwalił Niechludow, przyglądając się śpiącemu na brzuszku malcowi.
Matka stała i uśmiechała się z tryumfem.
Niechludow przypomniał sobie kajdany, ogolone głowy, nary, rozpustę, umierającego Krylcewa, Kasię. I zazdrość zakradła się do jego duszy i zapragnął dla siebie takiego wykwintnego, czystego, jak mu się zdawało, szczęścia.
Pochwaliwszy jeszcze kilka razy dzieci i zadowolniwszy tem chociaż w części matkę, wrócił z nią do salonu, gdzie już na niego czekał Anglik, ażeby razem jechać do więzienia. Pożegnał starszych i młodszych tak uprzejmych gospodarzy i wyszedł z Anglikiem na ganek domu generalskiego.




XXV.

Ponury, więzienny budynek z wartą i latarnią przed wrotami, sprawiał przygnębiające wrażenie, pomimo czystego, białego całunu, pokrywającego taras, podjazd, dach i ściany ostrogu.
Majestatyczny komendant wyszedł do wrót i przeczytawszy pod latarnią pozwolenie, udzielone Niechludowowi i Anglikowi, zdziwiony, wzruszył tylko potężnemi ramionami, ale spełniając rozkaz, ruszył naprzód, wskazując drogę przybyłym. Przeprowadził ich najpierw przez dziedziniec, potem do drzwi na prawo i na schody do kancelaryi. Poprosiwszy ich usiąść, zapytał, czem może służyć, i dowiedziawszy się, że Niechludow pragnie zaraz zobaczyć Masłową, posłał po nią dozorcę i przygotował się odpowiadać Anglikowi na pytania, które ten chciał mu zrobić, zanim pójdzie do cel.
— Dla wielu ludzi więzienie zbudowane? — pytał Anglik za pomocą Niechludowa. — Wielu mężczyzn, wiele kobiet, dzieci? Wielu skazanych do ciężkich robót, wielu idzie dobrowolnie. Wielu chorych?
Niechludow tłumaczył słowa Anglika i komendanta, nie zastanawiając się zupełnie nad ich znaczeniem, takim go niespodzianym przejmowała niepokojem za chwilę nastąpić mająca rozmowa z Kasią. Kiedy pośrodku zdania, tłumaczonego Anglikowi, usłyszał zbliżające się kroki, drzwi kancelaryi otworzyły się i wszedł, jak to często bywało, a teraz zapewne zdarza się poraz ostatni, dozorca, a za nim Kasia z chustką na głowie, w aresztanckim kaftanie, zabiło mu na jej widok serce uczuciem ciężkiem, niechętnem.
— Ta żyć chcę, chcę mieć rodzinę, dzieci, chcę ludzkiego życia — błysnęła mu myśl, gdy Kasia prędko wchodziła do pokoju.
Wstał i postąpił ku niej. Choć słowa jeszcze nie powiedziała, zastanowił go jakiś wyraz niezwykłego podniecenia w jej twarzy, promieniejącej dziwnem, niby natchnionem postanowieniem. Nigdy dotąd nie widział jej taką. Rumieniła się i bladła, palce jej konwulsyjnie szarpały brzegi kaftana, to podnosiła na niego oczy, to je spuszczała ku ziemi.
— Wiesz o wszystkiem? — rzekł Niechludow.
— Tak — odrzekła — już mi powiedziano o tom. Ale teraz ja zdecydowałam się ostatecznie. Będę prosić o to, aby mi pozwolono iść z Włodzimierzem Iwanowiczem — rzekła szybko i wyraźnie, jak gdyby przygotowywała się do tego, co ma powiedzieć.
— Jak to z Włodzimierzem Iwanowiczem? — zapytał Niechludow, lecz ona przerwała mu dalsze słowa.
— Cóż mam uczynić? Jeżeli on chce żyć ze mną, to... — Tu, jakby przestraszona tem, co rzekła, przerwała i poprawiając się — żebym ja przy nim była, to czegóż ja więcej pragnąć mogę? Może będę użyteczną tak jemu, jak i innym... Cóż ja...
Jedno z dwojga: albo ona pokochała Simonsona i zupełnie nie pragnie tej ofiary, która mu się teraz tak ciężką wydawała, albo też nie przestała kochać jego, Niechludowa, i dla jego dobra odrzuca miłość jego, pali na zawsze mosty za sobą i dolę swą łączy z Simonsonem. Zrozumiał to Niechludow, przeto zawstydził się i poczuł falę krwi, napływającą do mu twarzy.
— Jeśli go kochasz... — rzekł cicho.
— Ja takich ludzi nie znałam nigdy, takich ludzi trudno nie kochać. Włodzimierz Iwanowicz toć człowiek wyjątkowy.
— Zapewne — zaczął Niechludow. — To dobry człowiek i sądzę...
Przerwała mu w obawie, ażeby nie powiedział czego niepotrzebnego, lub żeby sama czego nie dopowiedziała.
— Wybacz mi pan, jeśli nie postępuję według pańskiego życzenia. Ale przecież i pan musisz żyć. I pańska dola, życie pańskie...
Powiedziała mu to, co przed chwilą sam sobie powiedział.
Ale obecnie o tem nie myślał. Myślał i czuł inaczej. Nietylko wstyd, lecz i żal go ogarnął.
— Czyż między nami wszystko skończone?
— Tak, coś w tym rodzaju — powiedziała z dziwnym uśmiechem.
— Jabym jednak pragnął być ci użytecznym.
— My — powiedziała „my” i spojrzała na Niechludowa — nie potrzebujemy niczego. Ja panu i tak wszystko zawdzięczam. Gdyby nie pan...
Chciała coś powiedzieć i głos jej zadrżał.
— Być może, Bóg nam pozwoli jeszcze kiedyś spotkać się w życiu — rzekła szeptem.
Are you ready? (czyś pan gotów) — zapytał Anglik.
Direckty (natychmiast) — odpowiedział Niechludow i spytał o Krylcewa.
Kasia zapanowała nad sobą i spokojnie opowiedziała mu, co się stało. W drodze osłabł Krylcew bardzo i zaraz umieścili go w szpitalu. Marya Pawłowna prosiła, aby jej pozwolono dozorować go, lecz dotąd niema odpowiedzi.
— Ja się nie żegnam, zobaczymy się jeszcze — mówił Niechludow, podając jej rękę.
— Żegnam — szepnęła tak cicho, że ledwie mógł usłyszeć. Oczy ich spotkały się i w dziwnem, nieokreślonem jej spojrzeniu i w bolesnym uśmiechu, z jakim wyrzekła słowa nie „do widzenia”, lecz „żegnam pana”, wyczytał Niechludow, że z dwóch przypuszczalnych przyczyn, kierujących jej postanowieniem, sprawdziła się druga: ona go kochała i myślała, że połączywszy się z nim, zmarnuje mu życie, a wychodząc za Simonsona, oswobadza go od siebie i czyni wolnym.
Uścisnęła mu rękę, zawróciła się szybko i wyszła.
Anglik, aby nie krępować Niechludowa, zapisywał coś w kajeciku. Niechludow usiadł na drewnianej ławce przy ścianie i raptem ogarnął go nietylko wstyd, lecz beznadziejność. Czując nieprzezwyciężone zmęczenie, oparł się o poręcz ławki, zamknął oczy i zasnął.
— Czy życzycie sobie panowie obejrzeć teraz cele? — zapytał komendant.
Niechludow ocknął się, Anglik kończył notować i oświadczył, że idzie obejrzeć cele więzienne.




XXVI.

Przeszedłszy sień i nieznośnie cuchnący korytarz, komendant, Anglik i Niechludow weszli do izby, gdzie się mieścili katorżnicy. W tej izbie na środku ustawione były szeregiem nary, a wszyscy aresztanci spoczywali. Było ich 70-ciu. Leżeli obok siebie, ściśnięci jak śledzie. Na widok wchodzących, zerwali się z tapczanów, brzęcząc kajdanami, stanęli przy narach, błyszcząc w świetle świeżo do połowy ogolonemi głowami. Dwóch tylko nie wstało, jeden młody człowiek, z twarzą widocznie rozpaloną od gorączki, i drugi starzec, wydający przeciągłe jęki.
Anglik zapytał, jak dawno zachorował ¡młody człowiek. Komendant odrzekł, że rano — starzec zaś oddawna już chory na żołądek, ale niema go gdzie umieścić, bo szpital przepełniony. Anglik pokiwał głową i wyraził życzenie powiedzenia kilku słów tym ludziom. Prosił Niechludowa, aby tlómaczył to, co będzie mówił. Okazało się, że Anglik po za jednym celem swej podróży — opisywaniem wygnania na Syberyi, miał jeszcze i drugi — głoszenie zbawienia przez wiarę i odkupienie.
— Powiedz im pan, że Chrystus ich żałował i kochał, że za nich umarł. Jeżeli będą wierzyli, będą zbawieni.
Póki mówił, wszyscy aresztanci stali w milczeniu przed narami, trzymając ręce wyprostowane wzdłuż ciała.
— W tej książce — kończył — wszystko jest powiedziane. Czy są tacy, co umieją czytać?
Okazało się, że piśmiennych było przeszło stu dwudziestu.
Anglik wyjął z ręcznej torby kilka oprawnych egzemplarzy Nowego Testamentu i muskularne ręce, z twardemi czarnemi paznogciami, w grubych rękawach, wyciągnęły się ku niemu, odpychając jedna drugą. Dał dwa egzemplarze Biblii i przeszedł do następnej izby.
To samo było i tutaj. Taki sam zaduch, taż sama woń zabójcza. Tak samo nawprost wejścia, między oknami obraz, a na lewo od drzwi kubeł z nieczystością. I tu, jak tam, leżeli na narach aresztanci, ułożeni szczelnie obok siebie. Tak samo zerwali się wszyscy i stanęli frontem i tak samo, jak tam, trzech nie wstało. Dwóch się podniosło i usiadło, a jeden nie poruszył się i nie spojrzał nawet na wchodzących. Byli to chorzy. Anglik wygłosił krótką mowę i dał dwie Ewangelie.
W trzeciej izbie rozlegały się krzyki i hałasy. Komendant zapukał i krzyknął: „cicho.” Kiedy drzwi otworzono, znów stanęli wszyscy wyprostowani przy narach, oprócz kilku chorych i dwóch bijących się, którzy, z twarzami wykrzywionemi przez gniew i walkę, wpili jeden drugiemu palce we włosy i brody.
Dopiero gdy nadbiegł dozorca, puścili się. Jeden miał nos zakrwawiony, po twarzy spływały mu ślina i krew, które obcierał rękawem Kaftana. Drugi strzepywał z chałata włosy, wyrwane z głowy i brody.
— Nadzorca! — surowo zawołał komendant.
Wystąpił silny, piękny mężczyzna.
— Niepodobna utrzymać, ani dać sobie rady, wasze błagorodie — odrzekł nadzorca, wesoło uśmiechając się oczyma.
— Ja ich uspokoję — powiedział zachmurzony komendant.
What dod the fight for? (o co się pobili) — zapytał Anglik.
Niechludow zapytał nadzorcy o powód bójki.
— O podstawkę. Wziął sobie cudzą — rzekł nadzorca, uśmiechając się ciągle. — Ten trącił, tamten oddał, wydali sobie resztę.
Niechludow powtórzył Anglikowi słowa nadzorcy.
— Pragnąłbym powiedzieć im parę słów — zwrócił się Anglik do komendanta.
Niechludow przetłómaczył, komendant powiedział: „można.” Wtedy Anglik wyjął Ewangelię w skórzanej oprawie.
— Proszę, przetłómacz im pan to: Wyście się pokłócili i pobili, a Chrystus, który za nas umarł, wskazał nam inny środek zakończenia waśni. Zapytaj ich pan, czy wiedzą, jak według słów Chrystusowych należy postąpić z człowiekiem, który nas obraził?
Niechludow przetłómaczył słowa i pytanie Anglika.
— Poskarżyć się naczalstwu, ono rozsądzi? — pytająco powiedział jeden, patrząc z podełba na majestatycznego komendanta.
— Wytłuc dokumentnie, to nie będzie zaczepiał — rzekł drugi.
Rozległ się śmiech zadowolenia. Niechludow przetłumaczył Anglikowi odpowiedź.
— Powiedz im pan, że Chrystus nakazuje przeciwnie: jeżeli cię uderzą w jeden policzek, nadstaw drugi — i z powagą zrobił ruch, jakby nadstawiał twarz do uderzenia.
Niechludow przetłómaczył.
— Niech sam spróbuje — odezwał się jakiś głos.
— A jak go z drugiej strony luną, to może trzecią nadstawi? — ozwał się jeden z leżących na tapczanie chorych. — Wymłócą mu mordę rzetelnie!
— A no spróbuj — powiedział ktoś z tyłu i wesoło się zaśmiał.
Po całej izbie rozległ się głośny, frenetyczny śmiech. Nawet pobity śmiał się, nie bacząc na krew i ślinę. Śmieli się nawet chorzy.
Anglika to bynajmniej nie stropiło. Prosił, aby powiedzieć, że wszystko staje, się moźliwem i łatwem dla tych, co wierzą.
— A zapytaj ich pan, czy piją?
— A jakże! — zawołał jakiś głos i znów rozległy się śmiechy i drwiny.
W izbie było czterech chorych. Na zapytanie Anglika, dlaczego chorych nie umieszczą w osobnej izbie, tłómaczył komendant, że sami tego sobie nie życzą. Chorzy nie zaraźliwie, i felczer ich pielęgnuje, opatruje i dogląda.
— Od tygodnia na oczy się nie pokazał — odezwał się jakiś głos.
Komendant nic nie odpowiedział i poszedł do następnej izby. Znów otworzyli drzwi, znów wszyscy wstali i umilkli i znów Anglik rozdawał Ewangelie. To samo powtarzało się i w piątej, i w szóstej, na prawo, na lewo, po obu stronach.
Niechludow szedł, jakby we śnie, nie mając siły zatrzymać się i wyjść; opanowało go zmęczenie i jakieś apatyczne beznadziejne usposobienie.




XXVII.

Od skazanych na ciężkie roboty przeszli do tak zwanych osiedleńców, potem do gminnych i do dobrowolnie towarzyszących idącym na wygnanie skazańcom.
Wszędzie to samo: wszędzie ci sami, zziębnięci, głodni, bezczynni, znękani chorobą, zbezczeszczeni, pozbawieni wolności ludzie wydawali się jako stado zwierząt dzikich, skazanych na zagładę.
Anglik, rozdawszy oznaczoną ilość egzemplarzy Ewangelii, nie rozdawał już więcej i nie przemawiał. Przygnębiający widok, a nadewszystko duszne powietrze wyczerpały widocznie i jego energię. Przechodził przez izby, powtarzając: „all right“ na objaśnienia, jakie mu o aresztantach dawał dozorca więzienia. Zatrzymali się dłużej w jednej izbie zesłańców. W izbie tej zwrócił na siebie ogólną uwagę jeden z aresztantów. Wtedy, gdy na widok władzy wszyscy powstawali i wyprostowali się, on nawet się nie poruszył. Był to ten sam chudy starzec, łachmanami okryty, z twarzą pooraną zmarszczkami, którego Niechludow spotkał rano na promie. Starzec, choć w jedynej brudnej i podartej na plecach koszuli, w płóciennych podartych spodniach, pół nagi i bosy, siedział na podłodze przy narach i surowo, badawczo spoglądał na wchodzących. Chude wyniszczana ciało, wyzierające przez dziury brudnej koszuli, było nędzne i chore, ale twarz miał dziwnie skupioną, jasną i poważną. Widocznie dopiero co rozmawiał z towarzyszami i niezadowolony był, że mu przeszkodzono.
Oczy mu błyszczały i brwi się gniewnie ściągnęły.
— Wstać — krzyknął komendant.
Starzec ani drgnął.
— Po co mam wstawać? Ot, lepiej ty przyjdź i usiądź tu, ja ci coś powiem — rzekł starzec, wskazując komendantowi nary.
— Co-o-o? — groźnie wrzasnął komendant, postępując ku niemu.
— Ja znam tego człowieka — pospiesznie powiedział Niechludow. — Za co jego wzięli?
— Policya go przysłała za brak legitymacyi.
My prosimy, żeby nie przysyłano, a oni wciąż przysyłają — powiedział komendant, ze złością patrząc na starca.
— Chodź, chodź — mówił tenże, gniewnie się chmurząc i błyszczącym wzrokiem śledząc za Niechludowem, który jeszcze pozostał w izbie. — Patrz i podziwiaj, jak ludźmi wszy karmią. Chodź, chodź!
Niechludow wyszedł na korytarz; Anglik z komendantem stali przy otwartych drzwiach i Anglik się pytał, jakie jest przeznaczenie tej izby.
Była to trupiarnia.
— Oo... — rzekł Anglik i zapragnął wejść.
Była to izba średniej wielkości. Na ścianie paliła się lampka i rzucała blade światło na cztery trupy, leżące głowami do ściany, a sterczącemi do góry stopami do drzwi obrócone. Pierwszy trup, w zgrzebnej koszuli i takichże spodniach, był osobnikiem wysokiego wzrostu, z małą spiczastą bródką i ogoloną do połowy głową. Ciało już zesztywniało, posiniałe ręce widocznie złożone były na piersi, bose nogi rozchyliły się, a stopy sterczały każda w inną stronę. Obok niego leżała, w białej spódnicy i kaftanie, bosa, gładko przyczesana, z cienkim, krótkim warkoczykiem, stara kobieta, z twarzą pomarszczoną i żółtą, jak szafran. Tuż przy kobiecie leżał jeszcze trup mężczyzny w czemś liliowego koloru. Kolor ten coś niejasno przypomniał Niechludowowi.
— A to kto, ten trzeci? — zapytał, własnym nie dowierzając oczom.
— To z panów, podczas obiadu ze szpitala przynieśli — odpowiedział dozorca.
Bosy, z wyciągniętemi wzdłuż bioder, wyschniętemi rękoma, na deskach nar, między dwoma trupami leżał Krylcew w swej liliowej, bawełnianej koszuli. Twarz jego, wczoraj jeszcze rozpalona gorączką, nieszczęśliwa, rozżalona, dziś była żółto-blada, chłodna, trupia, zastygła, a mimo to piękna i budząca grozę tą właśnie pięknością i spokojem. Niechludow zbliżył się do trupa i ciepłą dłonią dotknął jego zimnych, jak lód bosych stóp w górę sterczących. Nie, to nie był sen!
To, co widział w domu generała, to życie wygodne, ten dobrobyt, muzyka, towarzystwo, szczęście rodzinne, to tylko senne widzenie.
Ale to, co widział i widzi obecnie, to życie prawdziwe. To życie i prawda, co wołają wielkim głosem do czynu — czynu żądają — działać każą. Więc pożegnawszy Anglika, oraz komendanta, Niechludow poprosił dozorcę, aby go przeprowadził do drzwi — i odjechał do hotelu.




XXVIII.

Nie położył się zaraz, choć był zmęczony, ale długo chodził po pokoju.
Cały stosunek jego do Kasi, cała sprawa, co go tak żywo zajmowała, skończyła się. I źle się skończyła. Było coś zawstydzającego we wspomnieniu o tem. Lecz nie to go teraz dręczyło. Czekało go zadanie, inne stokroć, może ważniejsze, co nie tylko ukończonem, ale nawet rozpoczętem nie nie było. A gwałtem niejako domagało się pracy i trudów nowych, żądało czynu.
W wyobraźni jego rysowały się jaskrawię te setki, te tysiące ludzi, zamkniętych w zarażonem miazmą powietrzu; rozlegały się przekleństwa i drwiny ze słów Chrystusowych. Oczom jego przedstawiał się ów starzec, co uchodził za waryata, a pośród trupów jaśniała piękna, martwa, woskowa twarz Krylcewa, co skonał w męce ciała i w sroższej stokrć męce duszy. I dawne pytanie, kto jest szalonym: czy on, czy też ci ludzie, co siebie mają za rozumnych, a czynią źle i płodzą zło — grozę i niesprawiedliwość, z nową siłą tłoczyło mu się do duszy. I nie znajdował na zapytanie odpowiedzi. Bo jakże od powiedzieć na zarzut: Co począć ze zbydlęconymi ludźmi: czy pozostawić im swobodę, narażając ogół ludzki na groźne niebezpieczeństwo?
Zmęczony usiadł na kanapie przed lampą i machinalnie otworzył podarowaną mu przez Anglika Ewangelię, którą, wchodząc do numeru, na stole porzucił. Tu, powiadają, jest rozwiązanie wszystkiego i wielka prawdy istota. Otworzył książkę na chybił trafił i zaczął czytać Mat. R. XVIII.
Potem spojrzał na światło palącej się lampy i zdrętwiał. Duszę jego przepełniło uczucie uniesienia, którego już dawno nie doznawał Tak jakby po długiej męce i bólu znalazł by odrazu ukojenie i swobodę.
Nie spał całą, noc i, jak często bywa z wieloma czytającymi Ewangelię poraz pierwszy, czytając, rozumiał całkowicie znaczenie słów Bożych, które często czytał, ale nie rozważył należycie. Jak gąbka wodą, tak on nasiąkał tem potrzebnem, ważnem, radosnem, co mu się w książce objawiało. I wszystko, co czytał, wydawało mu się dobrze znanem, wydawało mu się potwierdzeniem, rozjaśnieniem tego, co wiedział oddawna, ale czego nie rozumiały w co nie wierzył. Teraz zaś zrozumiał i uwierzył. A wierzył głównie w to, co wypływało z całej nauki i co tak jaskrawie i z taką silą wypowiada przypowieść o robotnikach. W winnicy Pańskiej. Robotnicy uroili sobie, że ogród gdzie kazano pracować dla Pana, był ich własnością; że wszystko w ogrodzie zrobione było dla nich, że ich rzeczą jest tylko używać rozkoszy w tym ogrodzie, zapominając o Panu i zabijając tych, co im przypominali Pana i ich względem Niego obowiązki.
— W tem cała treść — myślał Niechludow. — Żyłem ja i wszyscy żyjemy w nierozumnem przekonaniu, żeśmy sami panami naszego życia, że ono nam danem zostało, abyś my tego żywota używali dla siebie. A to właśnie jest fałszem. Jeżeliśmy tu przysłani, to przecież z czyjejś woli i dla jakiegoś celu. A my zdecydowaliśmy, że jak grzyby, zrodziliśmy się i żyjemy jedynie dla własnej uciechy, i jasnem jest, że nam jest źle, jak źle jest robotnikowi nie spełniającemu woli Pana. Wola Pana wyrażona jest w Nauce Chrystusa. Niechaj tylko ludzie spełnią tę naukę, a na ziemi zapanuje królestwo Boże i ludzie dostąpią najwyższego szczęścia. „Szukajcie królestwa Boskiego i prawdy Boskiej, a resztę otrzymacie.“
My szukamy tej reszty, ale jej nie znajdujemy i nie budujemy przeto królestwa Bożego, ale je burzymy.
— I oto, cel żywota mojego... Skończyło się jedno życie, zaczęło się drugie. A jam myślał, że jestem samotny i że nie mam co robić na świecie!
I zaczęło się od tej nocy nowe życie dla Niechludowa, nie dlatego, że pojął nowe potrzeby i wszedł w nową istotną treść tego życia, ale dlatego, że od tej chwili wszystko, co go spotkało, miało dla niego zupełnie inne, niż dawniej, znaczenie.

KONIEC.




  1. Głośny ekonomista.
  2. W początku 80 roku pięciu aresztantów umarło jednego dnia od porażenia słonecznego podczas, gdy przeprowadzano ich z zamku Butyrskiego na stacyę w Niżnim-Nowogrodzie.
  3. Pracujący w Paryżu uczony rosyjski, Mieczników czyniąc badania bakteryologiczne, doszedł do przekonania, że białe ciałka krwi zobojętniają truciznę, wytwarzaną przez mikroby, truciznę zwaną toksyną. Białe ciałka krwi nazywa on fagocytami, zaś cały proces walki owych ciałek z bakteryami napastującemi organizm — nazywa fagocytozą.
    (Przyp. Tł.).
  4. Po sybirsku „ubranie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.