Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część pierwsza/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Gustaw Doliński |
Tytuł orygin. | Воскресение |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W korytarzach sądu było już rojno i gwarno.
Woźni chodzili szybko, nawet biegali kłusem, suwając nogami po podłodze i roznosząc polecenia i papiery. Komisarze sądowi, adwokaci i urzędnicy snuli się w tę i ową stronę, interesanci i podsądni na wolnej stopie będący przechadzali się wzdłuż ścian, lub wyczekiwali siedząc.
— Gdzie tu sąd okręgowy? — zapytał Nechludow jednego z woźnych.
— Niby jaki? Jest wydział cywilny, jest wydział kryminalny.
— Jestem przysięgłym.
— Wydział kryminalny... Tak trzeba było mówić. Tędy na prawo, potem na lewo w drugie drzwi.
Niechludow poszedł wedle udzielonej informacyi.
Przed wskazanemi drzwiami czekały dwie osoby. Jakiś wysoki, otyły kupiec, poczciwe człowieczysko, który najwidoczniej już zjadł i wypił, przeto usposobiony był wesoło. Drugim był kantorzysta widocznie żydowskiego rodu.
Rozmawiali z sobą o cenie wełny, gdy zbliżył się Niechludow, zapytując, gdzie jest pokój przysięgłych.
— Tutaj panie, tutaj. Nasz brat przysięgły? — wesoło zapytał dobroduszny kupiec.
— Cóż — będziemy pracowali razem, ciągnął, otrzymawszy odpowiedź twierdzącą. Mam honor — drugiej gildyi — Bakłaszew, rzekł, podając szeroką, miękką, sztywną dłoń. — Popracować trzeba. Z kimże mam zaszczyt?
Niechludow wymienił swoje nazwisko i wszedł do pokoju przysięgłych.
W izbie przysięgłych było dziesiątek osób różnego stanu. Wszyscy dopiero co przybyli. Jedni siedzieli, drudzy chodzili, patrzyli jeden na drugiego i zabierali znajomości. Był jakiś dymisyonowany wojskowy w mundurze, reszta w surdutach, kurtkach, a jeden w sukmanie.
Choć wielu odrywało to od zajęć i, jak utrzymywali, było uciążliwem, znać jednak było na twarzach pewne zadowolenie, wywołane uczuciem spełniania doniosłego społecznego obowiązku.
Przysięgli, jedni poznajomiwszy się, drudzy domyślając się tylko z kim rozmawiają, gawędzili o pogodzie, o wczesnej wiośnie, o przyszłych interesach. Ci, co nie znali Niechludowa, spieszyli przedstawić mu się, uważając to oczywiście za szczególny zaszczyt. I Niechludow, jak zwykle śród obcych ludzi, uważał to, jako rzecz jemu przynależną. Gdyby go zapytano, dlaczego uważa się za lepszego od drugich, nie umiałby odpowiedzieć, bo jego życie niczem się osobliwem nie wyróżniało. Boć to, że mówił dobrze po angielsku, francusku i niemiecku, że nosił bieliznę, ubranie, krawat, spinki z pierwszorzędnych składów, nie mogło, co sam rozumiał, być dowodem jego wyższości. A przecież uznawał niewątpliwie tę wyższość swoją, i przyjmował wszelakie oznaki szacunku, jako rzecz słusznie przynależną, i czułby się obrażonym, gdyby było inaczej.
I właśnie spotykała go ta nieprzyjemność w izbie przysięgłych. W liczbie zawezwanych znalazł się znajomy Niechludowa. Był to niejaki Piotr Harasimowicz (Niechludow nie pamiętał jego nazwiska, i nawet chełpił się tem, że nie pamiętał), a pełnił niegdyś obowiązki nauczyciela przy dzieciach siostry księcia. Obecnie był nauczycielem gimnazyalnym. Nie lubił go Niechludow za dziwną poufałość, za głośny śmiech, wieczne zadowolenie z siebie i za „komunizm“, jak to nazywała siostra Niechludowa.
— A... złapali pana! — witał z głośnym śmiechem Niechludowa Piotr Harasimowicz. — Nie udało się wykręcić?
— Nie myślałem wcale wykręcać się — chłodno i surowo odrzekł Niechludow.
— A! to zasługa obywatelska. Ale poczekaj pan, jak się przegłodzisz, nie wyśpisz, będziesz śpiewał inaczej. Tak to, tak — mówił, śmiejąc się jeszcze głośniej Piotr Harasimowicz.
— Ten popowicz niezadługo tykać mnie zacznie — pomyślał Niechludow, i nadawszy swej twarzy wyraz tak głębokiego smutku, jakby dopiero co otrzymał zawiadomienie o śmierci wszystkich najbliższych krewnych, odszedł od Piotra Harasinowicza i zbliżył się do grupy, otaczającej wysokiego, wygolonego jegomościa, który coś żywo opowiadał. Jegomość rozprawiał o procesie, który właśnie toczy się obecnie w wydziale cywilnym, jako o rzeczy wybornie mu znanej. Wymieniał z kolei nazwiska sędziów i znakomitych obrońców. Mówił właśnie o szczególnym obrocie sprawy, jaki potrafił nadać jej znany adwokat, wynikiem czego było, że jakaś niemłoda już pani, pomimo, że miała, jako strona, zupełną racyę, przegrała sprawę i musi zapłacić gruby grosz stronie przeciwnej.
— Genialny adwokat! — prawił jegomość.
Słuchano go z natężoną uwagą, niektórzy chcieli wtrącić swoje słówko, ale opowiadający przerywał im, jakby on jeden tylko wiedział wszystko najdokładniej.
Chociaż Niechludow spóźnił się, trzeba było jeszcze dość długo czekać. Sprawę wstrzymywał jeden z członków sądu, który dotąd nie przybył.