Zmieniony projekt
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmieniony projekt |
Podtytuł | Z pamiętnika oficyalisty |
Pochodzenie | Powtórne życie |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Dnia 27 maja tegoż roku J. W-ny Kajetan Kwietnicki (dziś już, świeć Panie nad jego duszą nieboszczyk) wezwał mnie do siebie do kancelaryi i oświadczył, że majątek swój Podgorzałkę B. sprzedał z wolnej ręki.
Gdym to usłyszał, sądziłem, że piorun we mnie ugodził, w Podgorzałce albowiem zajmowałem posadę tak zwanego rządcy przez lat ośmnaście u tegoż J. W-go Kajetana K, przyzwyczaiłem się do miejsca i do ludzi i do roli tamtejszej, a tu naraz masz! Niema Podgorzałki, niema dziedzica, niema rządcowstwa — idź człecze w świat szeroki, szukaj wiatru w polu, rób co chcesz! Nie powiem żeby mi było w owej Podgorzałce najlepiej, ale żyło się jakoś, człowiek siedział na miejscu przynajmniej, miał nad głową dach, nie był głodny, ani nagi — a na robotę, że jej nigdy nie brakło, nie narzekam. Darmo chleba nigdzie nie dają. Otóż gdy usłyszałem, że Podgorzałka sprzedana, przykro mi się zrobiło, ale nie rzekłem nic, bo i cóżby to pomogło.
Nieboszczyk pan Kajetan zmiarkował, że mi to w smak nie poszło i rzekł:
— Żal ci?
— A tak, panie dziedzicu — odpowiedziałem westchnąwszy smutno. Tyle lat, a teraz oto gdzie się podziać?
— I mnie żal, mówił dalej dziedzic, ale tak zrobić musiałem. Zdrowia nie mam, muszę się leczyć, a na wsi to trudno. W Warszawie mieszkać będę.. procent od kapitału wystarczy na utrzymanie. Przyznasz, kochany Kąkolski, że każdemu człowiekowi należy się na stare lata spoczynek.
— Ma się rozumieć, panie dziedzicu, jak kto ma za co spoczywać, to mu się należy, a jak kto nie ma za co, to się bez spoczynku obchodzi i tańszym kosztem umiera.
Mówiłem tak bez ceremonii, myślę sobie, po jakiego licha mam politykować, i tak służbę straciłem, trzeba iść w świat. Niechże się dowie dziedzic, że nie postąpił pięknie. Trzeba mi było wpierw powiedzieć o zamiarze sprzedania Podgorzałki.
— Uważam, że jesteś kwaśny, mój Kąkolski.
— Co prawda panie dziedzicu, dziś mamy 27 maja, do Ś-go Jana cztery tygodnie tylko... Niewiem, czy znajdę obowiązek.
— Niesprawiedliwy jesteś.. właśnie chciałem się z tobą rozmówić w tym przedmiocie. Słuchaj że tedy. Najpierw dziękuję ci za długoletnią pracę, powtóre daje ci sto kilkadziesiąt rubli, jako gratyfikacyę, a potrzecie... chcę cię prosić, abyś przynajmniej przez jeden rok, pozostał tu na miejscu, u nowego właściciela. On na gospodarstwie nie bardzo się zna i potrzebuje człowieka, któremu mógłby zaufać. Przyrzekłem mu, że cię uproszę.
Podziękowałem dziedzicowi za grzeczność i pamięć o mnie i żałowałem, żem się był znalazł nie bardzo politycznie, mówiąc o tym spoczynku — ale on jakoś nie wziął tego przycinka do serca, owszem rozmawiał bardzo serdecznie. Prosił, abym zawsze, ile razy wypadnie mi być w Warszawie, odwiedzał go, żebym nie zapomniał o nim.
— Komuż tedy mam teraz służyć, panie dziedzicu — zapytałem.
— Podgorzałkę nabył pan Fajnermacher — odpowiedział.
— Fajnermacher, zdaje mi się, że słyszałem już niegdyś to nazwisko.
— Być może.
— Zapewne ze starego zakonu?
— Cóż masz w to wchodzić, mój Kąkolski. Kupił, zapłacił, będzie twoją pracę wynagradzał.
— A no prawda.
— Dodam jeszcze — rzekł pan Kajetan, że to bogaty człowiek, w Warszawie mieszka. Sam ani gospodarować, ani tu mieszkać nie będzie.
— Pocóż więc Podgorzałkę kupował?
— Dla syna. Młody człowiek i podobno ma się żenić, więc ojciec chce mu dać majątek z ładnym domem, żeby przez jakiś czas na wsi mieszkał. Bogaty, dla mnie Podgorzałka była majątkiem, a on ją kupił jako zabawkę dla syna.
Stało się.
Po kilku dniach pan Kajetan wyprowadził się do Warszawy, a ja zostałem na starych śmieciach i prowadziłem gospodarstwo po dawnemu, czekając rychło nowy dziedzic nadjedzie.
Wiosna była w tym roku późna, kłopotów dosyć, deszcz ciągle chlapał, ale jakoś przy Bożej pomocy, zebrało się siano szczęśliwie, tak, że w tydzień po Świętym Janie wszystko już miałem w stogach, jak się należy. Przeszedł czerwiec, lipiec nastał, ośmnastego wziąłem się do żyta, a mojego dziedzica jak nie widać, tak nie widać.
Już w strachu byłem, bo wydatki czekały wielkie, a w kasie pieniędzy brakło, sprzedaży zaś bałem się robić, bo mi do tego upoważnienia nikt nie dał... więc tak szło, trochę z pachtu, trochę z młyna, łatało się biedę z wielkim trudem i mitręgą.
Nareszcie zjawił się i dziedzic. Piękny kawaler, włosy czarne jak kruk, trochę kręcone, mowa okrutna, głowa do góry, ano, pan, na swoich śmieciach, nie ma co mówić. Przyjechał z kilkoma panami. Oczywiście poszedłem zaraz do niego, żeby mu się przedstawić i zdać raport o stanie gospodarstwa, jak to czyniłem zawsze dawniej ile razy pan Kajetan powracał po dłuższej nieobecności do domu.
Młody pan dziedzic siedział przed gankiem na ławce, zaś panowie, którzy z nim przyjechali weszli do pokojów — zwiedzali je szczegółowo, mierzyli ściany i podłogi.
Przedstawiłem mu się.
— Słyszałem, słyszałem, rzekł, o panu. Pozwól pan, że mu się przypatrzę.
— Nie wiem, odrzekłem, coby osobliwego we mnie być mogło.
— No, mówili mi, że pan jesteś człowiek uczciwy, więc dla tego chcę się panu przypatrzyć. W Warszawie, w naszym kantorze takich bardzo mało.
— Co kraj to obyczaj.
— Proszę. Nie wiedziałem.
— Melduję panu dziedzicowi, że wszystko w folwarku po staremu. Siano zebrane, żniwa rozpoczęte, rachunki w porządku, a w kasie mamy sto czternaście rubli.
— Gdzie pan masz sto czternaście rubli?
— W kasie, panie...
— Ładna kasa. Pan to nazywasz kasą!
Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdyż pan dziedzic zwrócił uwagę na fornalki, zwożące zboże do stodoły. Przytknął szkiełko do oka i jak gdyby kończąc myśl o kasie, zapytał w dalszym ciągu wskazując na fury.
— A te zwierzęta zapewne nazywasz pan końmi.
Zrobiłem wielkie oczy.
— Jakże je mam nazywać? Juścić konie, to konie.
— Ha! ha! to konie: po ile za grosz takich folblutów.
— Wolno panu żartować, ale konie to bardzo dobre, prawie wszystkie swego chowu, kupionych nie wiele. Koń w konia wart ośmdziesiąt do stu rubli.
— To je pan sprzedaj, choćby dziś.
— Czyżby panu dziedzicowi tak bardzo pieniędzy było trzeba. Jeżeli tak, to przecież mamy zboże w spichrzu.
Zaczerwienił się z gniewu.
— Panie rządco, rzekł, wiedz pan o tem raz na zawsze, że ja nie jestem z ludzi, którzy potrzebują pieniędzy. Ja mam ich zawsze dość i niech pan sobie nie wyobraża, żeby taka kwestya mnie kiedy zajmować mogła.
— Winszuję panu dziedzicowi, ale jeżelim ośmielił się zapytać, to tylko dla tego, że pan dziedzic kazał te konie sprzedać.
— I jeszcze raz każę — stanowczo — dziś.
— Owszem, panie dziedzicu — ale dziś nie znajdziemy kupca, trzeba poczekać do jarmarku, a powtóre musimy mieć inne konie do roboty, chyba że podoba się panu trzymać do roboty woły.
— Wół jest dobry na befsztyk, a konie ja sam sprowadzę z Warszawy. Nie życzę sobie, żebym miał takie chabety. A czy masz pan tu porządnego konia wierzchowego.
— Jest wierzchówka poprzedniego dziedzica.
— Pełnej krwi.
— Et, niewiadomo nawet jakiego pochodzenia. Na jarmarku kupiona pięć lat temu.
— Chciałbym ją zobaczyć.
— Nie ma jej teraz w stajni.
— A gdzie jest?
— Snopki wozi, panie dziedzicu.
— Pan jesteś wesoły człowiek, odrzekł, śmiejąc się.
— Nie rozumiem co pan dziedzic chce przez to powiedzieć.
— A to, że ja jestem przyzwyczajony, żeby mój koń wierzchowy snopków nie woził.
— Szkapa wypoczęta, miała darmo jeść owies, toć lepiej, że ją do roboty wziąłem. Teraz panie dziedzicu to nie żarty. Cały rok się na to czeka, a Podgorzałka nie jest taka wielka fortuna, żeby można było na niej trzymać cuganty i inne darmozjady. Pan Kajetan bywało, podczas żniw to nawet do kościoła, o trzy wiorsty chodził piechotą, żeby koni nie męczyć.
— Każdy ma swój system. Pan mówisz, że Podgorzałka nie jest fortuna, a ja chcę, żeby ona była wielka fortuna, żeby to był majątek pierwszy na całą okolicę. Te wszystkie budy trzeba kazać rozwalić.
— Jakto nasze budynki? Po co? Stodoły mają dopiero dwanaście lat, obora doskonała, owczarnię trochę podreperować, a jeszcze służyć będzie Bóg wie dokąd... Słowo daje... Niech się pan dziedzic pofatyguje, niech zobaczy. Drzewo zdrowe, sam rdzeń, dobierałem co najlepsze.
— Ja chcę mieć wszystkie budynki murowane, pod blachą, chcę żeby we wszystkiem była elegancya. Rozumiesz pan co ja chcę.
— Rozumiem, ale ośmielam się zwrócić uwagę, że to drogo kosztuje, a pożytek taki sam, jak i ze starych budowli.
— Co to pana obchodzi.
— Pieniędzy szkoda.
Roześmiał się.
— No, no.. bądź pan spokojny, mam ich dość.
Okropnie się nudził mój pan dziedzic i narzekał, że nie ma żadnych przyjemności, że majątek wydaje mu się jak obrzydliwa nora, nic mu nie dogadzało, wszystko było złe. Jeden tylko dwór i ogród był mu w guście, bo też dla tego dworu i ogrodu głównie Podgorzałkę kupiono. Dwór był murowany obszerny, z piętrem, a ogród, nie chwaląc, nie miał w okolicy podobnego, bardzo obszerny, z parkiem dzikim, z wodą, z mostkami. To mu się podobało. Mówił, że porobić każe jeszcze jakieś fontanny i kaskady, że sprowadzi posągi, różne różności, że nawet spamiętać trudno, co on projektował, a ciągle powtarzał, że go na wszystko stać, że pieniędzy ma jak lodu, że się niedługo ożeni i że chce aby jego żona, podobno z bardzo bogatego domu, miała tu wszystko jak w raju. Wnet też po okolicy słuch poszedł, że w Podgorzałce ogromne zmiany być mają, że nowy dziedzic z wielkiemi bogactwami nastał, że wszystko zburzy, bardzo wspaniałe budowle postawi, że będzie niesłychanie kosztowny inwentarz. Takie słuchy od wioski do wioski szły, jeden dodał, drugi jeszcze przyłożył, trzeci to wszystko okrasił, i o niczem nie mówiono tylko o tem, tylko o tych bogactwach niezmiernych.
A ja miałem utrapienie tylko, bo to i żniwa i przy tem być na każde zawołanie dziedzica i majstrów mu sprowadzić, coraz nowych rozkazów słuchać, ani dnia, ani nocy, ani odpoczynku.
Tamci panowie, którzy z nim przyjechali, odjechali tego samego dnia. Byli to rzemieślnicy z Warszawy, przyjechali obejrzeć dwór i wszystkie pokoje z gruntu poodnawiać. Obiecali powrócić za dwa tygodnie, wraz z robotnikami i materyałem jaki był do tego potrzebny.
Dziedzic miał zabawić tydzień, zajął najładniejszy pokój od ogrodu, do usługi dałem mu chłopaka, który był w kredensie jeszcze za pana Kajetana i trochę się na służbie lokajskiej rozumiał, ale największy miałem ambaras ze stołowaniem takiego panicza. Obiady dla niego gotowały się u mnie, a poczciwa moja kobiecina wysilała się na najrozmaitsze frykasy, ale dogódź że tu takiemu! Na różnych specyałach wypasiony, nie gustował w zwyczajnych potrawach i codzień był niezadowolony. Gniewał się, że w miasteczku niema porządnego wina, ani likierów, żądał, żebym sam pojechał, wybrał co dobrego i przywiózł. Ja na takie rzeczy nie znawca, więc przyjechawszy do miasteczka idę wprost do Abrama. Stary to żyd, już ze trzydzieści lat ma sklep. Mówię tedy, mój Abramku takiego i takiego pana mam, kładź na furę co masz najlepszego i jedź do Podgorzałki, pokaż mu niech sam wybiera.
Pojechał tedy Abram z przeróżnemi butelkami, kontent, że piękny grosz utarguje, ale gdzie tam. Dwie butelki wybrał tylko, a Abramowi wymyślał od trucicieli, prawie, że go za drzwi nie wyrzucił.
Abram klął okrutnie po żydowsku, a na dziedzińcu przy ludziach, tak się już po naszemu odzywał nie pięknymi wyrazami o młodym dziedzicu, że powtórzyć tego nie wypada. Skrupiło się na mnie.
— Czyś mi pan na szykanę przysłał tego łajdaka, truciciela, szachraja? Wiedz pan, że ja żartować z siebie nie pozwolę i że w jednej chwili możemy się rozstać na zawsze.
Usiłowałem tłomaczyć się.
— Proszę mi nie mieć za złe, mówiłem, chciał pan wina, ja na to znawcą nie jestem, poleciłem więc Abramowi, żeby co ma najlepsze i najdroższe przywiózł.
— Żeby on kark skręcił. Czy nie macie w miasteczku porządniejszego kupca.
— Właśnie on jest najpierwszy, bogatszego nieznajdzie w całem mieście. Byłem pewny, że on ma wszystko, co pan sobie życzy.
— Ładnie ma!
— Rzecz do naprawienia.
— Jakim sposobem.
— Niech pan ułoży depeszę do Warszawy. Zaraz ją wyszlę, a za dwa dni posyłka nadejdzie. Tak się przecież praktykuje u panów obywateli nieraz.
— W istocie, że mi to na myśl nie przyszło.
— Jeszcze można by dziś..... Poszlę konnego na stację, za kilka godzin powróci.
— Nie warto już. Zabawię tu tylko trzy dni, potem wrócę do Warszawy. Pan dopilnujesz wszystkiego, żeby było zrobione jak należy. Po co mam tu siedzieć i nudzić się, lepiej przyjechać do gotowego, a wiedz pan o tem, że przyjadę z żoną. Obaczysz pan jak tu będzie wesoło, jakie zabawy, jakie bale — przepędzimy tu całe lato, a później nie zobaczysz mnie pan aż w grudniu lub styczniu na polowaniu. Czy pan potrafisz urządzić polowanie?
— Dla czegoby nie. Z panem Kajetanem bywało.
— Co mi pan ciągle z tym panem Kajetanem, to był sobie prosty pan, a ja jestem z innego gatunku i lubię, żeby wszystko było z szykiem i po magnacku.
— Niech będzie, pomyślałem, jak chcesz. Co mi do tego, a nie wspominać pana Kajetana — to nie będę wspominać, skoro ci to do gustu przypada.
Trapiła mnie ciągle myśl, jak ja sobie dam radę z tem wszystkiem i tyloma robotnikami, zakupem materyałów, nie opuszczając przytem gospodarstwa.. ale wszystko inny obrót wzięło... a mój pan dziedzic ani zapowiedzianych trzech dni nie siedział, ani z żoną nie przyjechał, ani magnackich polowań nie urządzał.
Koni nie sprzedałem, nasze stare budowle stoją jak stały — dziedzica także mam nowego. Stało to się wszystko w przeciągu jednej nocy tak nagle, niespodzianie.
Położyłem się spać przed samą północą, znużony, ledwiem przytknął do poduszki głowę usnąłem jak kamień, tembardziej, że i samo powietrze usposobiało do snu, deszcz padał, a noc była ciemna, jak rzadko podczas lata się trafia. Z wielką przyjemnością rzuciłem się na łóżko, aby dać odpoczynek strudzonym kościom, ale właśnie usnąłem kiedy mnie zbudził krzyk żony.
— Józefie! wstawaj, nieszczęście.
— Jezus Marya! Cóż tam? Pali się?
Nie zdążyła kobieta odpowiedzieć, rozlega się strzał jeden, drugi, trzeci.
O do licha, napad!
Co prędzej odziewam się jako tako, chwytam dubeltówkę i biegnę.
Ludzie pobudzili się. Fornale biegną ze stajni, krzycząc.
— Łapaj, trzymaj, złodzieje.
Karbowy nadbiegł z latarnią. Spieszymy do dworu.
Odwiodłem oba kurki. Trudno... jeżeli zbóje, to strzelać będę.. krew za krew.
We dworze ciemno.. Drzwi zamknięte. Biegniemy do ogrodu.
W pokoju dziedzica drzwi na oścież. Karbowy świeci latarnią, w oknach szyby potrzaskane, ramy potłóczone jak od kul. Na stoliku przy łóżku leży zegarek złoty z łańcuchem, pugilares dobrze napchany, portmonetka z pieniędzmi, ale gdzie dziedzic? Niema go ani w łóżku, ani w pokoju.
— Zapalić wszystkie świece.
Zapalili. Zbiegła się cała służba, zaglądamy pod łóżko, do szaf, szukamy we wszystkich pokojach, dziedzica ani śladu.
Robi się rwetes coraz większy. Gospodyni, dziewki, chłopak kredensowy, krzyczą, dopytać się nie można jak było, co się stało.
— Spaliśmy, mówią, nagle przebudził nas krzyk i strzał.
— Szukać śladów.
— Zdaje się, że znać, jakby ktoś pod okno podchodził.. drugie znów ślady wskazują, że inny człowiek uciekał odedrzwi.
— Wołać na psy.
Nie trzeba było daleko szukać, biegały one koło domu i skomlały.
Jeden czarny, Zagraj, doskonały ogar, jeszcze po panu Kajetanie, kręcił się, wąchał po ziemi, nareszcie pobiegł nad wodę. Był w parku stawek, na nim kępa z altaną. Kto się tam chciał dostać przeprawiał się łódką.
Pies nad wodą stanął i ujada.
— Szukać łódki.
Łódki przy brzegu nie ma, odczepiona od brzegu, kołysała się na wodzie, między kępą, a brzegiem.
— Probujcie chłopcy, mówię do fornali, może który łódkę dostanie, tam coś jest.
Jeden nie wiele myśląc, rzucił się w wodę, popłynął.. ledwie dosięgnął łodzi ręką, porwał się z niej jakiś człowiek i wystrzelił z rewolweru, o mały włos, a byłby chłopa zabił.
— Ach zbójco!
Ale fornal nie stracił przytomności. Chwycił tego człowieka obydwoma rękami, wywlókł z łodzi i przyciągnął do brzegu. Karbowy poświecił mu w oczy latarnią, osłupieliśmy, to był dziedzic.
Zemdlał, czy raniony był na razie nie mogliśmy zmiarkować, głowę zwiesił istny trup. Zanieśliśmy go do pokoju na łóżko.
Nadeszła moja żona i przy pomocy gospodyni zaczęliśmy go cucić. Oczywiście nie żałowałem zimnej wody, a swoją drogą kazałem natychmiast zaprządz konie i gnać co wyskoczy po doktora.
Przyszedł do siebie.. opowiadał, że kiedy już miał zasypiał jacyś podejrzani ludzie zbliżyli się do okna. Że jest człowiek odważny, a rewolwer przy sobie zawsze nosi, poczęstował ich kulami i pewny jest, że kilka trupów położył, a że z drugiej strony nie chciał się narażać i zręcznie uciekł do ogrodu — przesunął się między krzakami, dopadł do łódki, odczepił ją od brzegu i pchnął na wodę. Wyciągnięty na dnie łodzi czuł się bezpiecznym, ale i tam go mordercy znaleźli. Kazał mi natychmiast dać znać do władzy, żądać śledztwa — oczywiście dałem znać nazajutrz, śledzili lecz nic nie znaleźli, bo nikt nie napadał, tak tylko przywidzenie ze snu.
Przyjechał doktór i powiada, że tylko przestrach, trochę przeziębienia. Wyleżeć się, wypocząć i będzie dobrze.
Tymczasem mój dziedzic koni do kolei zażądał.
— Tu, mówi, leczyć się nie chcę, mam już dość, wracam do Warszawy, a pan, panie Kąkolski czekaj na instrukcye odemnie.
Ledwie go namówiłem na kilka szklanek herbaty.
O świtaniu wyjechał i już go nigdy w życiu nie widziałem.
Po upływie tygodnia otrzymałem taką depeszę: «Projekt zmieniłem — majątek sprzedany, roboty wszystkie wstrzymać».
Tegoż dnia przyjechał pan Kajetan ze swoim bratem stryjecznym Adamem.
Ucieszyłem się niezmiernie, ujrzawszy dawnego chlebodawcę.
— Pan do nas z powrotem!? zawołałem.
— Nie, mój drogi, ja tylko towarzyszę bratu memu, panu Adamowi. On nabył Podgorzałkę od panów Fajnermacherów i chce tu pracować. Spodziewam się mój Kąkolski kochany, że teraz przez długi czas, a może i na zawsze nie będziesz myślał o szukaniu nowego obowiązku.
W trzech słowach zgodziliśmy się z panem Adamem i pozostałem na starych śmieciach, jak to mówią.
— A gdzież teraz poprzedni dziedzic mieszkać będzie — zapytałem.
— W Warszawie, Paryżu, Londynie, wszędzie, byle nie na wsi, odrzekł pan Adam.
— A to dla czego.
— Powiada, że życie na wsi nie daje żadnych przyjemności.