Bez wyjścia (Junosza, 1897)
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Bez wyjścia |
Podtytuł | Kartka z życia pana Abusia Wajsfisza |
Pochodzenie | Powtórne życie |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Trafiają się w życiu ludzkiem rozmaite wydarzenia.
Można, na przykład, idąc najspokojniej przez ulicę poślizgnąć się i zwichnąć nogę. To jest duża przykrość i ból.
Bywa też nieraz, że ktoś żeni się w przekonaniu, że dostanie posag, oraz kobietę dobrą, pracowitą, cichą, która będzie ozdobą domu i koroną głowy męża. Tymczasem teść zrobił z posagiem figiel, a co do owej oblubienicy, która miała być ozdobą i koroną, zrobiła się także omyłka, pokazało się albowiem, że luba żoneczka jest rozrzutna, krzykliwa, zajmuje się plotkami, a z mężem radaby się kłócić bez ustanku i miotać na niego przekleństwa, to jest też duża nieprzyjemność.
Może również być zdarzenie, że człowiek źle ulokuje pieniądze, lub trafi na nieuczciwego wspólnika w interesie. Któż nie przyzna, że to jest duże zmartwienie, nieszczęście?
Wszystko jest możebnem, albowiem nie człowiek szuka zmartwienia, ale ono samo chodzi za człowiekiem, niby kot za ptaszkiem, po cichu, delikatnie, czai się, pełza, jak gadzina, aż, wybrawszy odpowiedni moment, rzuca się na niego i pokazuje, jakie ma zdolności w pazurach.
Wszystko to prawda, ale i to również nie fałsz, że w każdej niemal przygodzie, w każdem niemal nieszczęściu, jest jednakże jakaś mała furteczka, jakieś drzwiczki, szczelina, szpara, przez którą można uciec i ocalić się.
Ileż to razy bywa, że ryba ucieka z sieci, chociaż jest taką masą misternie splecionych sznurków otoczona. Wymknie się i wyskoczy, nieraz przy samym lądzie, nieraz z grubej ręki rybaka. Rzuci się, szarpnie, mignie srebrną łuską i wpada napowrót do wody, i żyje i prowadzi nadal swój rybi proceder.
Tak samo i człowiek. Jeżeli zwichnął nogę, ma felczera, a w drugiej instancyi doktora, w ostateczności szpital. Kosztem kilku rubli i kilku dni cierpienia wydobywa się z kłopotu i znowu chodzi tak samo, jak dawniej, a nawet lepiej niż dawniej, bo z ostrożnością.
Zrobił się figiel z posagiem i zły interes w małżeństwie, żoneczka zaczęła pokazywać swoje sztuki — i na to jest lekarstwo, rozwód, śliczny kawałek pergaminu, nie duży, owszem bardzo mały, mniejszy od najmniejszej chusteczki od nosa — człowiek dał go żoneczce i już jest wolny, jest taki sam kawaler, jak wprzód, a nawet lepszy, aniżeli wprzód, bo nie taki głupi, jak był.
Sparzony na gorącem już dmucha na zimne; nie złapie się na obietnice teścia, lecz zażąda ewikcyi, a na tę ewikcyę gwarancyę, a na tę gwarancyę jeszcze raz ewikcyi.
Z nieuczciwym wspólnikiem można się rozejść, zlikwidować interes, pociągnąć szachraja przed sądy, wydrzeć mu z gardła to, co sobie w nieprawy sposób przywłaszczył.
To wszystko prawda. Z kłopotami, z ambarasem, z niepowodzeniem można wytrzymać, byle tylko mieć maleńkie, choćby najmniejsze wyjście.
Ale gdy się trafi nieszczęście, z którego ani na prawo, ani na lewo, ani w górę, ani w dół ani naprzód, ani w tył — wtenczas jest całkiem źle. W takim wypadku człowiek mądry staje się odrazu głupim, silny słabym, słynący z doświadczenia i sprytu macher, naiwnym jak sześcioletnie dziecko.
Co wtedy robić? Kląć, płakać, wydzierać sobie włosy z brody, czy wreszcie powiesić się?
Oby wrogowie nasi poznali słodycz takiego położenia! my zaś od razu zróbmy w duchu akt zrzeczenia się tego rodzaju spadków. A jednak czasem nie można.
Niedawnemi laty w pewnem niedużem, ale sławnem i bogobojnem mieście żył względnie szczęśliwie i prawdopodobnie jeszcze żyje pewien starozakonny człowiek, Abuś Wajsfisz.
Kto go nie znał? Nawet małe dzieci wiedziały że pochodzi ze sławnej rodziny, że jest synem Lewka Wajsfisza, zięciem Berka Dubeltówki i jego żony Ity, pierwszej na całe miasto kupcowej, że ma kilkaset rubli majątku, kilkoro pięknych dzieci, brodę czarną jak smoła, że trudni się różnymi interesami, że handluje, trochę jeździ po świecie i że wogóle używa opinii bardzo szanownego i porządnego człowieka.
Źli ludzie wyrażali o Abusiu inne zdanie: ale taki to już porządek rzeczy na świecie, że jednomyślność w opinii rzadko się zdarza, tembardziej, gdy dana gromadka indywiduów, wytwarzających opinię, jest niezmiernie różnolita. Oczywiście opinia myślącego Izraelity musi się znacznie różnić od opinii włościańskiego prostactwa; właściciele folwarków mają swoje indywidualne poglądy na świat i na ludzi, oficyaliści znów inne.
Doktór, aptekarz, sędzia śledczy, adwokaci — każdy zapatruje się na rzeczy z innego punktu widzenia, i stąd wytwarza się chaos najdziwaczniejszy. Co jeden nazywa czarnem, to według innego jest białe, a trzeci może to samo uważać za niebieskie.
Naprzykład, sędzia z zasady częściej się zgadza w poglądach z prokuratorem aniżeli z opinią myślącego kupca i kapitalisty. W ogóle niemiły jest człowiek ten sędzia, i Abuś Wajsfisz unikał starannie wszelkiego spotykania się z nim i rozmowy.
Nie dla tego, żeby się bał, ale, że nie lubił niepotrzebnej gawędy... Sędzia miał przytem szczególny sposób prowadzenia rozmowy: ciągle rzucał pytania i bezustannie patrzył w oczy, a spojrzenie jego było przykre, świderkowate; wielka uprzejmość w obejściu, oraz słodki uśmiech na twarzy nie mogły złagodzić przykrego wrażenia, jakie sprawiały na Abusiu te małe, szare, wiekuiście pytające oczy.
One przyczepiały się do człowieka, jak pijawki, kłuły niby drobne szpileczki, czasem miały w sobie palący ogień a niekiedy znów ostry chłód mrozu.
Co za przyjemność rozmawiać z człowiekiem, mającym takie dziwne oczy?
Abuś starannie unikał spotkania się z inkwirentem, czasem jednak bywało ono koniecznem. Komu nie zdarzy się być naprzykład świadkiem? Wzywają: trzeba iść, niema rady. Zdarzało się niekiedy, że sam pan sędzia zaczepiał Abusia przy spotkaniu na ulicy, lub za miastem, na drodze, wysadzonej lipami, gdzie wieczorem, letnią porą, mieszkańcy miasteczka używali świeżego powietrza i ruchu.
Czasem zdarzało się, że Abuś szedł sam i kombinował w głowie różne spekulacye; sędzia szedł także sam i zapewne także coś kombinował; spotkanie było nieuniknione.
Abuś kłaniał się i chciał iść dalej; sędzia zatrzymał go uprzejmym uśmiechem i słówkiem, pełnem grzeczności:
— Dobry wieczór, panie Wajsfisz! jak zdrowie.
— Dziękuje, chwalić Boga, dobrze.
— To ślicznie; a pani Sura, pańska małżonka?, a pani Ita, jej mama, mają się również dobrze, nie prawdaż?
— Dla czego mają się mieć źle?
— Cóż słychać?
— Albo ja wiem? Nic nie słychać.
— Ale w ogóle muszą być jakieś nowości? mieszkamy przecież w mieście...
— Na taki czas jest jedna nowość: stara bieda. Moje uszanowanie panu sędziemu! ja już wracam do domu.
— Ja również, pójdziemy razem. Lubię spacerować w towarzystwie ludzi myślących, a pan należysz właśnie do takich panie Wajsfisz. Powiedz mi pan, po czemu teraz płaci się srebro.
— Jakie srebro?
— W ogóle, naprzykład: łyżki, widelce, tace, kandelabry, lichtarze...
— Czy pan życzy sobie sprzedać, czy potrzebuje kupić?
— Ani jedno, ani drugie; zapytuję tylko przez ciekawość.
— Ja nie wiem, ja wcale tego nie wiem. Wiadomo panu, że nie jestem jubiler, nie trudnię się takim handlem.
Mówiąc to, Abuś patrzył w ziemię, lecz czuł pomimo to na sobie świderkowate wejrzenie szarych oczu i było mu bardzo przykro, tem więcej, że nie dawniej niż onegdaj, wypadkowym sposobem od nieznajomego człowieka kupił dwa duże srebrne lichtarze i wcale nie drogo.
Właściwie ten nieznajomy był trochę znajomy, lecz w takiem zdarzeniu nie ma potrzeby chwalić się z tem.
To stało się onegdaj, a dziś takie nagłe zapytanie po czemu srebro? Czy on już co wie?
Abuś jeszcze raz zapewnił, że nigdy nie handlował metalami, że nie ma zamiłowania do tej branży, tak dalece, że nie dawno niechciał nabyć miedzi po zwiniętej gorzelni i tę bardzo korzystną tranzakcyę nastręczył zupełnie bezinteresownie swemu ciotecznemu bratu.
Sędzia uśmiechnął się, kiwnął głową i odrzekł najspokojniej:
— Wierzę panu. Ślicznie pan robisz, panie Wajsfisz, że nie handlujesz srebrem, jest to bowiem towar zdradliwy...
Na to Abuś nic nie odrzekł, chociaż mógł odpowiedzieć, że to zależy od zręczności handlującego, a także i od szczęścia. Rzecz wiadoma, ale poco wdawać się w dysputę z takim człowiekiem? Na szczęście, i on zmienił nagle przedmiot rozmowy i rzucił zawsze pytającym tonem zwykły, oklepany, okólnik:
— Ciężkie życie, co?
Zdawało się Abusiowi, że na ten temat może mówić dużo i zabawiać niemiłego interlokutora gawędą, której tak jest spragniony. «Ciężkie życie» — toć to przedmiot, o którym mówią nietylko ludzie poważni, ale nawet stare, gadatliwe żydówki, obracające całemi dniami drutami od pończoch i językiem.
— To prawda — rzekł z głębokim westchnieniem, — bardzo ciężkie. Obwarzanek za dwa grosze jest tak lekki, że można go zdmuchnąć ze stołu bez najmniejszego wysiłku; za marną stancyę z trzema lokatorami do współki trzeba płacić grube pieniądze; a ile kosztuje funt koszernego mięsa, to nawet wstyd powiedzieć.
Abuś zamierzał temat drożyzny rozwijać aż do samych rogatek i tym sposobem zabezpieczyć się od poruszenia innych i zarazem mniej przyjemnych przedmiotów, i w myśli już ułożył sobie program zaimprowizowanej ceduły targowej, mającej obejmować ceny wszelkich artykułów spożywczych od towarów kolonjalnych, aż do czarnej rzodkwi i kartofli, — gdy nagle ni ztąd ni zowąd spadło na niego zapytanie:
— Panie Wajsfisz.
— Słucham pana.
— Z czego się pan właściwie utrzymujesz?
Taka kwestya, poparta świderkowatem spojrzeniem szarych oczu, jest w wysokim stopniu nieprzyjemna i niedelikatna, nawet drażliwa; dlatego też Abuś zwłóczył z odpowiedzią i starał się wyminąć ją jakim sposobem.
Ruszył ramionami, westchnął głęboko i rzekł:
— Sam pan powiedział przed chwilą, że życie ciężkie jest...
— Tak, i to właśnie skłoniło mnie do rzucenia mimochodem pytania: z czego się utrzymujesz, kochany panie Wajsfisz?
— Ja?
— Tak jest. Pan z małżonką z dziateczkami i w ogóle z rodziną, która, jak zapewne słusznie przypuszczam jest liczną...
— Panie sędzia, ja się bardzo dziwię — odrzekł Abuś, — ja się tak bardzo dziwię, aż mi dziwno jest, że człowiek może się tak dziwić.
— I czemuż to?
— Pan zapytuje o takie rzeczy, które nawet dzieciom są wiadome.
— A mnie nie. Przyznaję się do tego z całą otwartością i powtarzam jeszcze raz zapytanie.
— Aj, aj! Wiadomo panu, że ja nie jestem ani biskup, ani generał, ani prezes.. Nie mam pensyi, nie zajmuję żadnego urzędu.
— A jednak żyjesz pan.
— Właśnie. Dla czego ja nie mam żyć? Skoro Bóg daje życie, daje i na życie. Może pan w to nie wierzy.
— Owszem wierzę; tylko widzi pan, kochany panie Wajsfisz, Bóg nie daje z ręki do ręki, tylko udziela człowiekowi możności zarobkowania, obdarzając go zdolnościami, rozumem, sprytem.
— Śliczne słowo! A czy spryt nie jest wart tyle co gotówka? Oj, oj! to jest list zastawny... to więcej, bo list przynosi kupon dwa razy do roku, a spryt daje dochód co dzień. Możemy łatwo obliczyć. W roku jest trzysta sześćdziesiąt pięć dni; odtrąćmy od tego pięćdziesiąt dwie soboty, w które się nic nie zarabia, odtrąćmy jeszcze święta uroczyste, to...
Abuś zaczął liczyć w przekonaniu, że arytmetyka będzie dla niego w tym wypadku furtką, przez którą uda mu się wymknąć od bezpośredniej odpowiedzi na pytanie; ale sędzia należał do kategoryi ludzi upartych i pomimo wszystkiego wracał do punktu z którego wyszedł. Taka to już natura.
Przerwał obliczenia Abusia i rzekł:
— Wiadoma rzecz, że rok ma trzysta sześćdziesiąt pięć dni, a czy w nim jest ogółem sześćdziesiąt trzy, czy sześćdziesiąt dziewięć dni świąt, to w każdym razie przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni człowiek musi jadać, jeżeli chce żyć.
— Przepraszam pana, w sądny dzień...
— I na to zgoda. Opuszczę panu chętnie ten dzień i jeszcze cztery inne; stańmy na trzystu sześćdziesięciu normalnych i dla ciekawości powtórzmy zapytanie: z czego pan żyjesz, kochany panie Wajsfisz?
Czy był kto kiedy przerzynany w podobnie barbarzyński sposób drewnianą piłą?
— Z czego mam żyć? — odrzekł niechętnie Abuś: — trochę z tego, trochę z owego, aby dalej...
— To nie odpowiedź, kochany panie..
— Jakie zapytanie, taka odpowiedź. Gdybym był wielkim kupcem i prowadził księgi handlowe, mógłbym je pokazać i powiedzieć; «czytaj pan», ale ja jestem kupiec mały, maleńki, taki co go wcale nie widać, wcale nie znać. Całkowity mój rachunek mieści się w mej głowie, trochę napisany jest na szafie kredą. Niema co rachować, nie ma o czem wspominać. Ot, dziś zarobi się rubla, jutro trzy, jak Bóg da.
— No tak.. ale z czego?
— Znowuż «czego»! Wiadomo z czego; z handlu.
— Ale z jakiego?
— Nie rozumiem co pan sędzia chce wiedzieć. Przecież handel nie jest ani czerwony, ani zielony, ani żółty: jest handel.
— Więc zmieńmy pytanie; czem pan właściwie handluje?
— Niech moje wrogi tem nie handlują, czem ja muszę.
— Jednak przedmiot tego handlu zapewne się jakoś nazywa.
— Nie rozumiem, co pan chce przez to powiedzieć?
— Że się nazywa. Metale, naprzykład, są wyłączone — dodał sędzia, utkwiwszy w oczach Abusia swoje świderkowate wejrzenie.
— Metale?
— No, tak. Sam pan powiedziałeś, że nie lubisz handlować ani srebrem, ani miedzią, ani mosiądzem.
— Tak! nawet starego żelastwa też nie kupię.
— Więc może pan masz predylekcyę do towarów łokciowych?
— Nie znam się na tem.
— To może do kolonjalnych?
— Nie mam tak dużego kapitału.
— Hm, jednak jakoś to jest. Naprzykład, wełna, zboże, okowita, drzewo nie budzą w panu wstrętu?
— Pan dobrodziej lubi żartować. Któżby się mógł brzydzić takim porządnym towarem?
— No widzisz pan, już w pewnej części mamy odpowiedź: handlujesz pan produktami rolnemi.
— Czasem, ale tylko trochę i tylko w części. Kapitału wielkiego nie mam, ale znam kupców bogatych, nastręczam im interesa, za to mi płacą. Czasem stąd wpadnie kilka rubli. Nie dużo. Czy pan widzi w tem co złego?
— Nic, a nic. Handel to ważna rzecz i bardzo potrzebna na świecie, a pośrednictwo, zwane inaczej faktorstwem, także jest niezbędne... w życiu ekonomicznem. Prawda, panie Wajsfisz? zgadzasz się na to?
— Coby mi przyszło, gdybym się zgadzał? Ludzie handlowaliby tak samo, jak dziś handlują.
— Bardzo słuszna uwaga. A powiedz mi pan, dla czego, gdy który obywatel potrzebuje pieniędzy, udaje się do pana?
— Jakto on się udaje? Czy ja jestem jeden?
— Udaje się do pana, wiem o tem napewno. Niedawno jeden mój znajomy zaciągnął za pańskiem pośrednictwem pożyczkę i użalał się przedemną żeście go strasznie obdarli...
— Niech nasze wrogi wychorują to, co my obedrzemy. To jest paskudnie, to brzydko, to nieuczciwość tak mówić! My ratujemy, my pomagamy, my wyciągamy z błota i za to mówią, żeśmy obdarli!
— W każdym razie, jeżeli wierzyć temu co on twierdzi, ściągnęliście lichwiarski procent.
Abuś aż podskoczył.
— My? — protestował, my?! To nie jest w naszym zwyczaju. Wolelibyśmy nie jeść, nie pić, mieszkać pod gołem niebem, aniżeli wdawać się w takie interesa!
— Bardzo to chwalebnie z pańskiej strony, ale swoją drogą widzę, że pan interesami kredytowemi nie gardzi.
— Niech mi pan wierzy, że teraz niema na tem nic zarobku. Szkoda czasu i zachodu. Dawniej co innego: dawniej można było ztąd brać kwartami; dziś kapie po kropelce, i to nie zawsze jest pewne. Więcej się człowiek namartwi, niż warto.
— Z kropelek rzeki się tworzą... Więc nie wiadomo panu, po czemu srebro?
— Znów srebro! Jeżeli pan sędzia chce koniecznie mieć tę wiadomość, to mogę się zapytać jubilerów, jak będę kiedy w Warszawie. Tam się można o wszystkiem dowiedzieć, bo tam jest ruch, tam handel; a u nas w takiem małem miasteczku, jest nic.. jedno z drugiem nic. Ja będę w Warszawie za dwa tygodnie; jeżeli co potrzeba, chętnie służę. Jestem dla każdego bardzo usłużny i życzliwy.
— Znam pana bardzo dobrze z tej strony, kochany panie Wajsfisz.
— Jakto mnie pan zna?
— Przed czterma tygodniami odwiozłeś pan własnym koniem do stacyi kolei żelaznej niejakiego Mośka Geliebtera.
— Mośka?
— Tego, co miał sklep na rogu; wiesz pan przecież... tego, co miał takie brzydkie wydarzenie, że ktoś złośliwy podrzucił mu w sklepie pakuły, naftę i zapałki, i wskutek tego o mały włos całe nasze miasteczko nie poszło z dymem.. Pamiętasz pan, nie takie stare dzieje...
— Nic nie wiem, nie pamiętam.
— Krótką pamięć pan masz, panie Wajsfisz, ale mogę panu dopomódz. To było piętnastego czerwca. Ogień się pokazał już po zamknięciu sklepu; właściciela akurat w domu nie było.. Ponieważ wypadek spostrzeżono i ratunek był natychmiastowy, więc skończyło się na strachu. Pańska teściowa, pani Ita, mająca sklep w sąsiedztwie, przechorowała przykre zdarzenie...
— Ja niewiem, ja, proszę pana, nic nie wiem.
— Szczególna rzecz.. Chciałem prosić pana Geliebtera o pewne objaśnienia, dotyczące tego niemiłego wypadku, ale powiedziano mi, że wyjechał, i istotnie, jak się przekonałem, wyjechał z panem razem w kilka godzin po pożarze, w nocy.. Dotąd jeszcze nie powrócił; widocznie jakieś ważne interesa zatrzymały go w tej podróży.
— Ja nie wiem, ja nic nie wiem — tłómaczył się Abuś. — Co mnie obchodzi cały Geliebter? Niech go dyabli wezmą!
— To dziwne.
— Może pan sądzi jeszcze, że ja podpaliłem jego sklep?
— A broń Boże! Nie śmiałbym pana o taką rzecz posądzać: tylko chciałem właśnie powiedzieć, że pan jesteś człowiek bardzo grzeczny i uczynny, kochany panie Wajsfisz...
Abuś nieznacznie, ale ciągle przyspieszał kroku, pragnąc jak najprędzej dojść do rogatki i zakończyć ten nieznośny spacer i tę rozmowę męczącą, od której głowa boli, która sprowadza w następstwie najgorsze sny, majaczenie dziwaczne.
Byle do rogatki, — można pod jakimkolwiek pozorem zwrócić w pierwszą lepszą uliczkę i odetchnąć pełną piersią, pozbyć się zmory duszącej.
A ten wciąż rozmawia, wciąż świdruje oczyma i rzuca zapytania niespodziewane, nagłe, niewiadomo, do czego mogące prowadzić! Po czemu srebro? Z czego się pan utrzymujesz? Czem się trudnisz? Dla czego jesteś człowiekiem uczynnym i szczególnie grzecznym? Jakże się teraz praktykuje dyskonto od weksli wystawionych przez bankrutów? Z jakiego powodu zrobił się ogień w sklepie? Gdzie bawi obecnie Mosiek Geliebter? Z jakiej fabryki pochodzą te piękne wstążki, które ma w swoim sklepie pani Ita? Za ile sprzedane zostały na Pradze te kare konie, które skradziono przed paroma dniami w Walentówku? Gdzie się podział Bartek Mucha, który był parobkiem w Żabimbrodzie, a później służył w zajeździe Szmula Czerwonego?
Groch tak szybko nie wysypuje się z worka, jak szybko te pytania wysypały się z ust sędziego. A wszystko grzecznie, delikatnie, po przyjacielsku, po prostu dla zaspokojenia ciekawości, i z jakimi jeszcze dodatkami, z jakim uspokojeniem, z pociechą.
— Panie Wajsfisz, pan się nie bój, bądź pan szczery. Panie Wajsfisz, ja wiem, że pan masz czyste sumienie, że pan jesteś biały jak migdał.
— Gdzie pan widział biały migdał.
— Albo nie? Z wierzchu ma on twardą skorupkę, jakby człowiek palto, dalej ciemną skórkę, jest to niby bliższa ciała garderoba, a pod tą skórą jest ziarno niepokalanej czystości. Nie prawdaż?
Oczywiście trudno zaprzeczyć, jest tak; chociaż białość w ogóle to bardzo rozmaite pojęcie.
Cóż jest w rzeczywistości białem, bez żadnej plamki? Trafia się niekiedy biały koń; z daleka wygląda jak perkalowy bez żadnej odmiany; ale kto mu się bliżej przypatrzy, dostrzeże pewne plamy na tej białości, jakąś plamę nad kopytami, na pysku, gdzie niegdzie gniade centki, rozrzucone po krzyżu i po bokach.
Mówią, że mleko jest białe; bywają nawet porównania: biały, jak mleko; a przecież dość jest postawić je przez pewien czas w naczyniu, aby pokazały się na niem smugi siwe, wodniste lub żółtawe. Gdzież więc ta białość? Nawet weksel biały, in blanco, ma wodne znaki i czarny podpis; nawet papier ma skazy; nawet na sztuce najbielszej weby holenderskiej znajdują się takie jakieś dodatki ciemniejsze, odróżniające się od całości. A cóż dopiero sumienie?!
Sędzia powiada, że on jest jak migdał. Ach, żeby tyle zdrowia i majątku mieć, ile się trafia migdałów z plamami! Zresztą co o tem długo dyskutować! Każdy człowiek ma oczy, a każdy prawie inaczej niemi patrzy i inaczej widzi; co dla jednego dobre, dla drugiego złe, dla jednego czarne, dla drugiego białe, dla jednego smak najlepszy, dla drugiego rzecz obrzydliwa i nieczysta. Choćby naprzykład: węgorz, albo zając, państwo kupią i zjedzą za wielki przysmak. Abuś Wajsfisz powie, że jedno jest obmierzła gadzina, drugie zwierz nieczysty, i żaden porządny Izraelita, choćby z głodu umierał, jeść tych szkaradzieństw nie będzie.
Są różne spojrzenia, różne oczy: tysiące, dziesiątki, setki tysięcy gatunków; przeliczyć, obrachować niema sposobu. W jednem oku tkwi kawałek Talmudu, w drugiem odrobina kodeksu, w trzeciem jakieś zasady, a w każdem oprócz tego cząsteczka własnego interesu i przez to spojrzenia ludzkie nie mogą być jednakowe.
Niema na to ani rady, ani sposobu; od początku świata tak było, do końca tak będzie, a ktoby chciał ten interes przenicować i przerobić, musiałby świat zburzyć i inny na jego miejscu postawić, musiałby ludzi z gruntu przerobić.
Pomimo, że dzień nie był upalny i od rzeki chłodny wietrzyk pociągał, Abuś zanim do rogatki doszedł, był spocony, jak mysz — tak go te wszystkie pytania zmęczyły, każde z nich miało ciężkość kamienia i smak octu, rozrobionego z proszkiem gorczycy: każde dręczyło na swój sposób i działało przygnębiająco, to też Abuś ucieszył się niesłychanie znalazłszy się przy rogatce.
Nigdy jeszcze szlaban, zamykający miasteczko, nie wydał się Abusiowi tak pięknym, jak w owej właśnie chwili; belka, pomalowana trzema kolorami, wyglądała w jego oczach dziwnie lekko i zgrabnie; żelazny łańcuch wiszący przy niej zdawał się błyszczeć jak srebro; a budka w której mieszkał dzierżawca rogatkowego z rodziną nabrała kształtów miłego pałacyku, uroczej willi, w której można znaleźć rozkoszne i upragnione schronienie.
— Przepraszam pana dobrodzieja — rzekł do swego towarzysza, — bardzo przepraszam, ale ja się pokłonię i pójdę; mam właśnie interes do Abrama.
— Do dzierżawcy rogatkowego?
— Tak.
— Dziwna rzecz: taki kupiec, jak pan Abuś Wajsfisz ma interesa z takim biedakiem, jak Abram!
— Albo on biedak?
— A cóż mu ta rogatka może przynosić? Ruch jest mały. Chyba, że prowadzi jakie geszefciki poboczne. Zdaje mi się nawet, że coś o tem słyszałem. Czy on czasem nie...
— Ja nic nie wiem, ja jego interesów nie znam. Co ma prowadzić, na co mu to? Siedzi spokojnie, trojaki zbiera i żyje. Ma niewiele, ale jemu nie wiele trzeba. Czy pan dobrodziej wie, że dla takiej familii parę funtów chleba, kwarta kaszy, a za trzy grosze gęsiego smalcu wystarczy na dwa dni życia. Za mieszkanie nie płaci. Aj! panie dobrodzieju! nie ten bogacz, co jest bogacz, ale ten, który mało potrzebuje.
— Śliczne zdanie, panie Wajsfisz, godne człowieka myślącego, za jakiego pana zawsze uważałem. Więc o cenie srebra nie dowiem się od pana nic?
— Znowu srebro! Przepraszam, ale ja mam chęć zapytać pana wprost, co pan chce?
— Nic, zapytuję tylko, sądząc, że mi pan takiej drobnej informacyi nie zechce odmówić.
— Owszem, ale ja nie wiem. Ja to tylko wiem, że nic nie wiem.
— Nie, to nie. Ja przecież nie nalegam, wiesz pan to dobrze, nie wiesz, to drugie dobrze.
— Moje uszanowanie panu.
— Do widzenia, do miłego widzenia, kochany panie Wajsfisz, mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś spotkamy i pogawędzimy.
— Obyś ty spotkał anioła śmierci w skróconym terminie! mruknął Abuś i co rychlej wpadł do izby dzierżawcy rogatkowego.
Tam nie pozdrowiwszy nawet gospodarza, ani jego małżonki, usiadł na pierwszym-lepszym stołku i oddychał ciężko, ocierając pot z czoła.
— Zmęczyliście się, Abuś? — zapytał Abram.
— Bardzo.. Ciężko mi.
— Nie każdy spacer przyjemny.
— Skąd wiecie.
— Widziałem przez okno; z mojego okna wszystko widać. Ciekawym o czem on z wami rozmawiał?
— O czem on nie rozmawiał? Ciągle pytał, o wszystko pytał, nawet o takie rzeczy, co..
— On jest bardzo ciekawy.
— Niech go dyabli wezmą!
— Jeżeli myślicie, że ja będę miał co przeciwko temu, to popełniacie grubą pomyłkę.
— Ja wiem, że z was człowiek życzliwy i że w pomyśleniu waszem jest zawsze poczciwa intencya. Pozwólcie mi trochę odpocząć, gdyż czuję się tak zmęczonym, jak gdybym własnoręcznie porąbał furę drzewa, a jak wam wiadomo zapewne zdrowie moje jest delikatne.
— Owszem odpoczywajcie; co mi to szkodzi? Siedźcie, wzmocnijcie się na siłach. Mój stołek wytrzyma ciężar waszej osoby; to mocny sprzęt, a jest w mojem posiadaniu dawno, nie mogę spamiętać ile lat.
— O tak! Ty masz bardzo krótką pamięć — wtrąciła ironicznie małżonka Abrama — szczególnie krótką, w razie, gdy trzeba przyznać zasługę moim rodzicom.
— Aboż co?
— Jakto co? Nie zaprzeczysz chyba, że stołek, który wychwalasz przed Abusiem, jest mój, że dali mi go rodzice w dniu wesela, kiedy szłam na nowe gospodarstwo. Ty nie pamiętasz, tyś już nawet o weselu zapomniał i gotów jesteś powiedzieć, że kupiłeś ten stołek za swoje własne pieniądze. Ja mam z tobą ciężkie życie; ty się targujesz o każdy grosz dla dzieci, o każdy funt chleba!
— Cicho, cicho! Widzisz, że mamy gościa.
— Właśnie niech Abuś słyszy, a ty bądź zawstydzony przed Abusiem, który dba o rodzinę swoją. Całe miasto wie, jak dobrym mężem i ojcem jest Abuś Wajsfisz; całe miasto wie, że kupił przed dwoma tygodniami kamlotu na suknię dla swej żony. A ty co dla mnie kupiłeś?
— Co z tego gadania kobieto? Ja będę taki jak byłem, a Abuś Wajsfisz, choć go tak wychwalasz, nie kupi ci nawet dwóch łokci perkalu na fartuch... Daj pokój.
— Wyjrzyjcie no Abramie oknem — rzekł Abuś, — czy on już daleko odszedł?
— Wcale nie odszedł; stoi o dziesięć kroków od rogatki; spotkał aptekarza i rozmawia z nim. Musi im być bardzo wesoło, bo tak się cieszą i śmieją, jakby rubla znaleźli na drodze.
— Nie wymówcie aby w złą godzinę, bo znajdą na prawdę, a przecież nie mamy powodu życzyć im takiego szczęścia..
— Masz słuszność. Za co? Ten kochany sędzia niepokoi ludzi i odbiera im zdrowie, aptekarz znów każe sobie drogo płacić za lekarstwa. On się cieszy, gdy kogo co zaboli. Z jakiej racyi takiemu życzyć dobrze?
— Oj! prawda, prawda! — wtrąciła Abramowa. — On, gdy widzi, że kto mizerny i blady, to czerwienieje na twarzy z uciechy, tak samo jak mój kochany mąż, kiedy widzi, że ja muszę chodzić w starym i podartym kaftanie...
— No, Abuś — odezwał się dzierżawca rogatkowego, — jeżeli odpoczęliście cokolwiek, to możecie iść do domu i tam odpocząć do reszty. Ci panowie poszli jeszcze za rogatkę. Oni lubią spacerować..
Pan Wajsfisz zerwał się ze stołka, rzucił Abramowi życzliwe słowo i, nie zatrzymując się nigdzie, poszedł wprost do domu.
Tam przedewszystkiem owinął dwa srebrne lichtarze w kilka chustek i, nakreśliwszy parę słów na karteczce, odesłał je do swego szwagra, który na całą noc puszczał się w drogę.
Abuś nie miał potrzeby obawiać się, ale był z natury ostrożny i częstokroć wtrącał do rozmowy zdanie, że nie należy szukać guza.
Uczyniwszy zadość tej zasadzie, usiadł do kolacyi.
Pomimo zapraszania ze strony małżonki, pomimo ponętnego widoku śledzia, kartofli i kawałka białej chały, Abuś jeść nie mógł, apetyt odbiegł go zupełnie.
Kolacya skończyła się na kieliszku mocnej szabasówki i jednem dzwonku śledzia, resztę zaś specyałów odsunął Abuś z niechęcią, a żonie, która go do jedzenia zachęcała, odrzekł, że czuje się zupełnie najedzonym, i że myśli jego są w tej chwili bardzo dalekie od wszelkich pokarmów i napojów.
Dwoma krótkimi wyrazami: «Gaj weg» dał poznać wiernej swej towarzyszce życia, że chce pozostać w krainie myślenia i w tej samotności, oczywiście względnej, która jednak dla człowieka, pragnącego szczerze odosobnienia i ciszy, może, pomimo wszelkich pozorów stać się samotnością absolutną.
Nic nie szkodzi, że mały Srulik, najmłodsza latorośl zacnego rodu Wajsfiszów, przebudził się ze snu i piszczy, nic nie szkodzi, że matka uspokaja go łagodnemi słowy i pierniczkiem, łączącym w sobie słodycz miodu i gorycz cytwaru; nic nie szkodzi, że świerszcz hałasuje za piecem, że kogut drze się w sieni na grzędzie, że jakiś zgłodniały i zbiedzony pies wyje na ulicy, że Abusiowa przed udaniem się na spoczynek drepcze po izbie i klapie pantoflami, — to nic nie szkodzi.
Wszystkie te odgłosy, dźwięki, krzyki, szmery dochodzą uszu Abusia coraz słabiej, coraz mniej wyraźnie, zmysły przestają działać, a duch jego, wolny, niezależny od wpływów zewnętrznych, chodzi swobodnie po krainie myśli, jak koza po rynku, albo kot po dachu.
Abuś siedzi przy stole z głową opartą na rękach niby nie samotny, a przecież samotny, nie słyszy bowiem nic, nie widzi nic, oderwał się od świata, pofrunął w krainę myśli, w świat ideałów, jakby się wyraził poeta, kształcony w innej szkole niż Abuś. Chociaż niech to nie będzie poczytanem za herezye, ale pewien uczony z tej samej szkoły, co Abuś, dowiódł, że co najmniej 85% tak zwanych ideałów ludzkich ma bardzo realistyczną podszewkę.
Abuś z głową na dłoniach wspartą siedział przy stoliku; w wysokim lichtarzu mosiężnym, pokrytym, jak przystało na antyk, grubą warstwą zielonej pleśni, tkwiła świeczka łojowa, osadzona krzywo, dopalająca się. Czerwony jej płomyk migotał i drżał, trącany przez wietrzyk, który wpadał przez niedomknięte okno, a za każdem tego płomyka drganiem, na ścianach, na pułapie, na piecu, ukazywały się cienie ruchome, fantastyczne, dziwaczne.
Od mosiężnego świecznika, zawieszonego u pułapu na grubym postronku, od profilu Abusia, z głową na dłoniach opartą, od wiszącej na rogu szafy kapoty, od staroświeckiego krzesła z poręczami, od wszystkich przedmiotów, znajdujących w izbie, padały cienie szczególne.
Pająk wydawał się na cieniu jak potworny polip o pięciu wyciągniętych odnogach, Abuś jak olbrzym w fantastycznym stroju, kapota przybierała kształty czarownicy, krzesło z poręczami robiło wrażenie zwalisk starożytnego zamku, i wszystkie te cienie w miarę migotania płomyka świeczki ruszały się, uderzały jeden na drugi, jak gdyby wyzywając się do walki.
Była to istna sarabanda cieniów; Abuś nie widział jej, i tem lepiej dla niego, człowiek o delikatnych nerwach mógłby się przestraszyć — takie one były niezwyczajne i potworne.
Świeczka dopalała się, marne istnienie łuta łoju i odrobiny bawełnianego knota dobiegało do końca, tak, jak wszelkie zresztą istnienie.
Silniejszy błysk, potem chwila gaśnięcia, jeszcze raz blask, skwierczenie żałosne, niby żal po kończącym się bycie, jeszcze chwila blasku, i jeszcze jedna, i jeszcze jedna, bardzo jasna, i — ciemność, przepełniona przykrym swądem.
Świeczka zgasła, cienie zniknęły — koniec, a swąd pozostał, niby wspomnienie, rodzaj przyjaznem piórem skreślonej nekrologii. Trwa to króciutko, jak dym, potem rozwiewa się, rozchodzi po powietrzu, ginie i ustępuje miejsca innym dymom, zapachom i swądom.
W stancyi Abusia zrobiło się ciemno, ale w głowie jego było jasno, jakby w pogodny, słoneczny dzień o południu.
On widział przed sobą życie, widział sumienie swoje własne i sumienie innych ludzi i te różne kontrakty społeczne, którymi ludzie krępują się z dobrej woli, którym muszą poddawać się, chcąc czy nie chcąc, pod grozą kar i rozmaitych przykrości.
Nie jeden z punktów tego kontraktu wydawał się Abusiowi wprost śmiesznym, choćby, naprzykład, interes z owymi lichtarzami.
Jakiż to nonsens! Trafia się okazya korzystnego kupna, sposobność zarobienia kilku rubli, okazya niespodziana. Abuś jej nie stwarzał i nie wymyślił; zdarzyła się sama, przypadkowo.
Przychodzi ktoś, — proponuje, czy zaraz pytać go, kto on jest, jak się nazywa, gdzie mieszka, czem się trudni? Od tego przecież są specyaliści, ale nie Abuś, nabywając kurę na targu nie ma obowiązku wiedzieć, czy pochodzi ona ze szlacheckiego dworu, z chłopskiej chaty, czy też wychowana została przez uroczą córkę pachciarza. A czem się różni srebrny lichtarz od kury? Jako przedmiot w ogóle tem, że nieżyje, nie znosi jajek i nie gdacze, ale jako artykuł handlu różni się tylko wartością....
Właśnie myśl Abusia gorliwie nad tym przedmiotem pracuje i dochodzi do wniosków godnych utrwalenia na marmurowej tablicy, gdy wtem.. co za fatalność!
Uprzejmy uśmiech, świderkowate oczy i głos.. ten głos, niby łagodny, słodki, drapiący w uszy, jak zgrzytanie zębów, tarcie piasku o szkło, ostrzenie noża na nożu...
— Kochany panie Wajsfisz!
Kochany panie! Żeby cię piekło kochało! żebyś zobaczył postać ludzką pokrytą tysiącami oczów...
I takiemu głosowi trzeba odpowiadać grzecznie, z delikatnością, z ukłonem!
— Co pan dobrodziej sobie życzy? co pan rozkaże?
— O, nie bagatelka.. Zmuszony jestem zatrzymać pana na czas jakiś.
— Mnie? Czy to nie jest omyłka co do osoby?
— Ani trochę.
— Ejże?
— Mogę kochanego pana zapewnić, tem bardziej, że znamy się przecież osobiście i jeżeli mówię: «kochany panie Wajsfisz» to wiem, że mam do czynienia z panem Abusiem Wajsfiszem, a nie z panem, dajmy na to, Gleigwewichtem.
— Ale pan dobrodziej żartuje! pan zapewne zjadł dobry obiad i chce się trochę pośmiać. Dla czego nie? To jest przyjemna rozrywka, ale niech jej pan dobrodziej nie przedłuża. Ja jestem człowiek delikatnego zdrowia i taka zabawa może mi zaszkodzić. Nie przymawiam się, ale radbym, żeby pan dobrodziej zechciał to wziąść pod uwagę.
— Owszem, biorę, ale zaręczam i mówię najzupełniej seryo.
— Więc ja już siedzę.
— Siedzisz pan.
— Ale za co? Proszę mi powiedzieć; za co? Jaki popełniłem grzech?
— Kochany panie Wajsfisz, pan jesteś człowiek myślący, nie prawdaż?
— Każdy człowiek myśli.
— Możesz pan właśnie dać dowód jak dalece wyćwiczony jesteś w sztuce porządnego myślenia.
— Jakim sposobem.
— Bardzo prostym; zgadnij pan, za co siedzisz, a w tej chwili pana puszczę, i pójdziesz, czy pojedziesz dokąd ci się podoba.
— Przepraszam pana, ale taka kombinacya nie stoi w żadnej procedurze.
— Masz pan zupełną słuszność.
— No?
— Przypuść pan na chwilę, że ja popełniam nadużycie.
— Fe! Co za głupstwa! Pan taki akuratny, taki formalista, doświadczony, to być nie może.
— A więc przypuść pan, że zmieniła się procedura...
— Kiedy?! Myśmy o tem nic nie słyszeli, a o takiej rzeczy byłoby coś wiadomo.
— A więc przypuść pan co chcesz, co ci się podoba, a tymczasem pogódź się z faktem spełnionym. Jesteś zamknięty...
— Już?!
— Oczywiście kochany panie Wajsfisz. Mogę zapewnić że pańskie kapitały nie znajdują się pod tak dobrym i mocnym zamkiem, jak pańska osoba w tej chwili...
Abuś był blizki płaczu — zaczął prosić.
— Panie dobrodzieju, wielmożny panie!
— A cóż?
— Niech pan przestanie żartować. To już za długo się ciągnie, a doprawdy ja niemam zdrowia!
— Od pana tylko zależy, aby te ciężkie drzwi zostały natychmiast otwarte. Pan jesteś myślący człowiek, panie Wajsfisz, pan bardzo łatwo odgadniesz tę zagadkę.
Powiedziawszy to, skinął głową, uśmiechnął się przyjaźnie i wyszedł. Abuś został sam, w jakimś nieprzyjemnym chłodzie i ciemności.
— Rób co chcesz!
Abuś splunął i zaczął zastanawiać się nad swem położeniem. Jest ono w samej rzeczy ze złych najgorsze, z brzydkich najbrzydsze, z paskudnych najpaskudniejsze.
Trudno sobie wyobrazić coś nieprzyjemniejszego; w podobnem położeniu może być ktoś zamknięty w skrzyni żelaznej, zalutowanej, zakutej na nity i objętej jeszcze po wierzchu obręczami. Niema ani jednej szczeliny, ani jednej szparki, żadnego wyjścia, ani na prawo, ani na lewo, ani w tył, ani naprzód, ani do góry, ani na dół!
Zdaje się Abusiowi jednak, że dochodzą go zdaleka jakieś przytłumione głosy, w których jest trocha żalu, trocha prośby, trocha czegoś takiego, co chwyta za serce.
Co dziwnego! To nie były byle jakie wołania, nie byle jakie głosy. Abuś je zna: to głosy jego żony i dzieci. Słyszy wyraźnie wysoki sopran swej małżonki, wołający z z najwyższej nuty:
— Abuś! Abuś! Ja cię proszę, ty zgadnij. Nie zostawiaj mnie w osamotnieniu, nie opuszczaj dzieci.
Słyszy lament córek, synów i najmłodszego z nich, beniaminka rodu, małego Srulika.
Wszystkie one wołają w niebogłosy, unisono:
— Tate! tate! dla czego tate nie zgadnie?! Niech tate zgadnie, bo my jeszcze mali jesteśmy, nie umiemy zgadywać. Gwałtu! niech tate zgadnie... Tate, tate!
Abuś pragnąłby skruszyć mury, wybiegnąć do swoich, zatkać im usta, zakazać krzyczeć, ale zaledwie zdobywa tyle siły, żeby zawołać przez ścianę.
— Cicho, cicho! cierpliwości! wasz krzyk może zepsuć cały interes.
Czy doszedł ich głos męża i ojca, czy przeniknął przez grube mury? Może... może, bo cisza zaległa izbę, cisza grobowa, w której człowiek nie słyszy nic, prócz niespokojnych uderzeń własnego serca.
Zgadnij! Ładne zadanie. Pomysł, urodzony w piekle. Nie było takiego jeszcze w procedurze, ale może być w przyszłości. Ładny interes!
Zgadnij! Jakim sposobem? Oczywiście przez rozpamiętywanie, przez przywoływanie na myśl obrazów niedawno minionej przeszłości, przez obliczenie zysków... przez najrozmaitsze sposoby. Abuś wie, że jest w gruncie rzeczy biały, jak migdał we środku; do wyrzucenia sobie niema nic. Ale te różnice ludzkich poglądów, te różnorodne sposoby zapatrywania się. Tu jest feler, tu niegodziwość główna.
Abuś zadaje sobie pytanie: czy jest porządnym i uczciwym obywatelem? — i wypada mu na to odpowiedź stanowczo twierdząca z wykrzyknikiem, z dwoma znakami zapytania:
— Dla czego nie mam być!??
W samej rzeczy: dla czego? Czy popełnił morderstwo, czy podpalił wieś, czy co ukradł? Nie, nie i jeszcze raz nie. Jest pod tym względem czysty, jak szkło; nie tylko człowiekowi, ale nawet kurze nie odebrałby życia, nie podłożyłby za nic w świecie własnoręcznie ognia pod cudzy budynek, nie wdarłby się nocną porą do chłopskiej stajenki, aby wyprowadzić z niej konia... Abuś Wajsfisz ma to zawsze na pamięci że jest Abuś Wajsfisz i ceni swój honor.
Jako mąż, jako ojciec rodziny, wolny jest także od zarzutów, bo rodzina odziana i nie głodna, ma dach nad głową, pomoc wszelką na wypadek choroby, bo Abuś daje synom przyzwoitą edukacyę w chederze, a dla córek zbiera zawczasu posagi. Czy to nie kosztuje, czy to bagatela jest?
Czy tak obrócić, czy owak, z prawej, czy z lewej strony, od wierzchu, czy od podszewki, Abuś musi to sobie przyznać, że jest dobrym mężem, doskonałym ojcem, że nie zaniedbuje obowiązków względem rodziny.
A jakim jest człowiekiem? I na to odpowiedź wypada pochlebnie. Względem Boga niema nawet co mówić. Odmawia pacierze, chodzi regularnie do synagogi, bywa w mikwie, zachowuje wszelkie przepisy, obserwuje święta, w wolnym czasie czytuje książki nabożne i, o ile można najczęściej, puszcza się w dysputy religijnej treści. Ubranie na nim jest uszyte w sposób koszerny; jedzenie, które spożywa, jest koszerne; każdy nóż, widelec, łyżka, talerz, garnek, wszelkie naczynie kuchenne bezwarunkowo jest koszerne.
Względem ludzi Abuś jest też porządny obywatel. Dla czego nie ma takim być? Pełni obowiązki obywatelskie, jest członkiem kahału, wspiera go światłą swoją radą i doświadczeniem, daje wszelkie, przypadające na niego składki, wspiera ubogich, pilnuje, aby w miasteczku był duch dobry, aby idee nowatorstwa i zepsucia nie wdarły się do umysłów, aby szanowane były stare tradycye, stare obyczaje i stara moralność.
Co więcej może robić porządny obywatel względem swoich współobywateli?
Literalnie nic, i choćby przez tydzień czasu myślał, nie wymyśli ani jednego więcej punktu do programu, który z taką stanowczością wykonywa.
Abuś przebiega myślą swoje życie i rośnie we własnej wyobraźni, olbrzymieje, staje się wielkim, jak góra, czystym jak świeżo uprane prześcieradło, pełnym zasług, szanownym.
A jednak tam, z oddalenia, jak uprzykrzona mucha, jak złośliwa osa, uwijająca się około słodkiej gruszki, brzmi i brzęczy przykry, i złośliwy i szyderczy głos:
— Zgadnij pan nareszcie, kochany panie Wajsfisz.
To jest dopiero gatunek zapytania! to ekstrakt złośliwości wyrafinowanej.
Biedny Abuś z góry własnej wielkości, z niebotycznych szczytów przeświadczenia o swej powadze, rozumie i obywatelskich cnotach, nagle stacza się w dolinę drobiazgów, w wąwóz przykrości, w przepaść pełną gadzin, które kłębią się, zwijają, wyciągają głowy i syczą złośliwem pytaniem.
— Zgadnij, zgadnij, kochany panie Wajsfisz.
Czy może być co szkaradniejszego nad taki drobiazgowy interes?
Co zgadywać? Co mówić? Abuś nie popełnił nic złego, — karty jego życia czyste są; a że do niektórych czynów przyznać się nie chce, to nie dla tego bynajmniej, żeby czyny te miały być w jego pojęciu kary godne, lecz dla tego jedynie, że mogą się one niepodobać pewnym umysłom ciasnym, pewnym oczom, patrzącym nie przez porządne okulary, ale przez kawałek kodeksu.
Zgadnij.
Probować można, można domyślać się, że idzie o te dwa głupie srebrne lichtarze; ale, jeżeli nie idzie o nie, tylko o co innego, po co o lichtarzach wspominać.
Może wstążki są przyczyną złośliwego konceptu? może komuś zależy na tem, aby się dowiedział, w jaki sposób przechodziły one przez granicę, jakim cudem umiały odbyć podróż incognito, bez zwrócenia na siebie uwagi? Może...
Ale może być również, że chodzi o co innego, o te ładne konie karej maści, które sprzedane zostały na Pradze, a teraz są już daleko, w innej gubernii, może nawet za granicą.
Znowuż niepewność, znowuż wątpliwość, znowuż ewentualność niepotrzebnego wygadania się! I żeby choć Abuś do tego interesu należał, żeby na nim grubo zarobił, — ale gdzie tam! on tylko, będąc wypadkiem na Pradze, widział, interesowani zaś wiedzieli, że Abuś widział, i dali mu pewne wynagrodzenie za to, żeby zapomniał o tem, co widział. Cóż w tem nadzwyczajnego? Czyż pamięć, przecie nie rzecz realna, nie przedmiot za pieniądze kupiony, ale dar Boży, zdolność utrwalania w mózgu obrazów widzianych w przeszłości, nie jest indywidualną własnością człowieka i czy ten człowiek nie może nią według swego upodobania rozporządzać.
Nie, nie! to jest rozbój w najgorszym gatunku; bo pamięć nie należy do przedmiotów, które można nabywać; ona jest niepochwytna, a skoro tak, kto ma prawo ją chwytać?
Wprawdzie można ją wynajmować, za opłatą umiarkowanego czynszu, a przykład takich tranzakcyj dają nauczyciele, kształcący młodzież; ale Abuś nauczycielstwem się nie trudni, a tamten ciekawy pan niema zamiaru studyowania ksiąg, których treść jest własnością pamięci Abusia.
A jeżeli idzie nie o lichtarze, nie o wstążki, nie kare konie, ale o adres Mośka Geliebtera... albo jeszcze o co innego, naprzykład o najnowszy sposób ukrywania procentu od weksli bankrutujących ludzi, albo jeszcze o co innego?
Można dziesięć rzeczy niepotrzebnie wypaplać, zanim na właściwą się natrafi.
Co za żądanie dziwaczne! co za loterya bez sensu! Nie każdy ma szczęście do loteryi, nie każdy chce ryzykować taką stawkę, a właściwie nie jedną, ale pięć, dziesięć stawek dla bardzo niepewnej wygranej.
Uprzejmy głosik odzywa się znowuż, szare oczka rzucają świderkowate wejrzenie, pytanie powtarza się:
— I jakże to będzie, kochany panie Wajsfisz.
Człowiek w ogóle jest wytrzymały, a zwłaszcza człowiek w dojrzałym wieku, doświadczony bojownik w walce z losem, wypraktykowany łowiec małego grosza w szerokich przestrzeniach życiowych; ale i wytrzymałość ma swoje granice.
Jak zanadto wyprężona struna na skrzypcach, może ona pod naciskiem upartego smyczka zapytań pęknąć ze zgrzytem, ze złością bólu.
Tak się stało z Abusiem. W jego piersi zbudził się drzemiący bohater i napełnił ją wielką siłą.
Abuś uderzył pięścią o stół z całej mocy i zawołał:
— Nie chcę, nie będę zgadywał!
Ból przywołał go do przytomności, przerwał bieg przykrych myśli, sprowadził Abusia na ziemię.
Pierwsze blaski dnia letniego wpadały do stancyi przez małe szybki zielone; wietrzyk przez niedomknięte okno wpadając, poruszał perkalową firankę; muchy przebudziły się i szukały pożywienia na stole; na nierównym bruku miasteczka turkotał wóz chłopski.
— Ach! więc to tylko był sen przykry, zmora trapiąca zmęczony wczorajszemi pytaniami umysł!
Abuś odetchnął i doznał takiego wrażenie, jak gdyby wielki, a ciężki kamień stoczył się z jego grzbietu.
Miał słodkie poczucie swobody i lekkości; zerwał się na równe nogi, umył twarz i ręce, wyjął z szafy worek z przyborami do modlitwy i wyszedł na ulicę.
A właśnie w tej samej chwili od synagogi szedł szkolnik i trzykrotnie uderzał w okiennice zakrzywionym kijem, aby budzić ze snu obywateli i przypominać im zasadę, że dzień należy od modlitwy zaczynać.
W godzinę później Abuś dyskutował z nader myślącym człowiekiem, Dawidem Triedlandem, o snach, marach i nocnych widziadłach, a następnie opowiedział historyę przykrego wieczoru i strasznej nocy, prosząc o radę, co myśleć w takich ciężkich przejściach.
Stary Triedland pogładził siwą brodę i rzekł:
— Abuś, wy spluńcie trzy razy, każcie sobie postawić dwie cięte bańki na karku i nie opowiadajcie nikomu o waszej przygodzie, aby wyraz «zgadnij» nie był wymówiony w złą godzinę.