Znamię czterech/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Znamię czterech |
Wydawca | Dodatek do „Słowa” |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Eugenia Żmijewska |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Tonga zabrał ze sobą wszystko, co posiadał, a więc broń, posążki bogów itd. Miał między innemi długą lancę bambusową i watę, wyrobioną z włókien kokosowego orzecha. Z tych dwóch przedmiotów zrobiłem maszt i żagiel.
Przez dziesięć dni pędziły nas wiatry, gdzie Bóg da; jedenastego dnia zabrał nas okręt, wiozący z Singapore do Dżedda transport pielgrzymów malajskich.
Było to dziwne zbiorowisko, lecz obaj z Tongą staraliśmy się żyć w zgodzie z tymi ludźmi; mieli oni zresztą jeden wielki przymiot: pozostawiali nas w spokoju i o nic nie pytali.
Gdybym wam chciał opowiadać wszystkie nasze przygody, słońce wschodzące zajrzałoby nam w oczy, nimbym skończył. Powiem więc tylko, że błąkaliśmy się długo po świecie, nie mogąc jakoś dotrzeć do Londynu. Nie zaniechałem jednak ani na chwilę swojego przedsięwzięcia. Co nocy śnił mi się Sholto i zabijałem go nieraz we śnie.
Wreszcie — lat tema trzy czy cztery — przybiliśmy do Anglii. Łatwo mi przyszło odszukać miejsce pobytu tego łotra; próbowałem się dowiedzieć, czy już swój skarb spieniężył, czy też pozostawił go nietkniętym. W tym celu zawiązałem znajomość z pewną osobą, która mogła mi się przydać. Nie wymieniam jej, nie chcąc, aby ktokolwiek miał przykrości z mego powodu.
Niebawem stwierdziłem, że skarb jest jeszcze w rękach Sholta. Wtedy rozmaitemi sposobami próbowałem do niego dotrzeć, ale był bardzo nieufny i kazał się strzedz dwom atletom zawodowym, obu synom i swemu Khitmutgarowi.
Pewnego dnia wszelako doniesiono mi, że umiera. Pobiegłem natychmiast w stronę mieszkania, wtargnąłem do ogrodu: sama myśl, że mógł w ten sposób uniknąć mojej zemsty, doprowadzała mnie do szaleństwa. Wsunąłem głowę w okno i ujrzałem go leżącego na łóżku; synowie siedzieli przy nim. Chciałem wpaść do pokoju, stoczyć z nimi walkę, gdy nagle ujrzałem, że mu twarz sztywnieje. Zrozumiałem, że już ducha wyzionął.
Tejże nocy dostałem się do jego pokoju, przerzuciłem wszystkie papiery, w nadziei, że dowiem się z nich, gdzie skarb został ukryty.
Nie znalazłszy nic zgoła, uciekłem z wściekłością w sercu, pozostawiając symbol zemsty. Skreśliłem „Znamię Czterech.“ Kartkę z temi słowami przypiąłem na piersiach trupa.
Czyniąc to, dawałem wyraz nietylko swoim własnym uczuciom, ale i swoich wspólników.
W owym czasie zarabiałem na życie, oprowadzając Tongę po jarmarkach i pokazując go jako Murzyna ludożercę.
Jadł surowe mięso i tańczył wojenny taniec swego plemienia.
Codziennie nad wieczorem mieliśmy pełen kapelusz miedziaków. Nie spuszczałem jednak z oka Pondichery Lodge.
Szukano tam ciągle skarbu; przez kilka lat nie dowiedziałem się niczego nowego, dochodziły mnie tylko wieści o poszukiwaniach daremnych.
Wreszcie pożądany od tak dawna fakt spełnił się. Skarb został odnaleziony; ukryto go pod samym dachem nad laboratoryum chemicznem Bartłomieja Sholto.
Poszedłem natychmiast na zwiady, ale się przekonałem, że ze swoją drewnianą nogą nie zdołam się wgramolić tak wysoko.
Objaśniono mnie jednak, że w dachu otwiera się klapa, dowiedziałem się także, o której p. Sholto schodzi na obiad.
Utworzyłem więc plan, który wydał mi się łatwym do wykonania przy pomocy Tongi.
Zabrałem ze sobą karzełka, opasawszy go długim sznurem; miał mi go spuścić, gdy się na górę dostanie.
Wdrapał się, jak kot po murze. Na swoje nieszczęście Bartłomiej Sholto znajdował się jeszcze w laboratoryum.
Tonga sądził, że mi się przysłuży, kładąc go trupem; gdym wszedł po sznurze na górę, chodził po pokoju, jak paw, uszczęśliwiony z dokonanego dzieła. To też zdziwił się wielce, gdym wpadł na niego; chciałem go oćwiczyć sznurem, ale mi się wyśliznął, jak wąż i ukrył na dachu.
Nie było czasu do stracenia. Pochwyciłem szkatułkę i spuściłem ją na sznurze, potem podążyłem tą samą drogą, pozostawiwszy na stole „Znamię czterech.“
Chciałem zaznaczyć, że klejnoty zostały odebrane przez prawowitych właścicieli.
Tonga wówczas wciągnął sznur, zamknął okno i zsunął się na dół.
Nie wiele mi już pozostaje do opowiedzenia. Słyszałem od pewnego majtka o szalupie Smitha „Aurorze,“ jako o statku przednim i pomyślałem, że może on nam oddać usługi.
Wszedłem zatem w porozumienie ze starym Smithem i obiecałem mu grube pieniądze, płatne wtedy dopiero, gdy dotrzemy szczęśliwie do okrętu, na którym zamówiłem miejsce.
Smith musiał się domyślać, że sprawa jest nieczysta, ale mu nie powierzyłem naszego sekretu.
W chwili, gdym zobaczył, że wam nie umknę, otworzyłem szkatułkę, wrzuciłem klejnoty do wody i posłałem za niemi kluczyk.
Wszystko, com opowiedział, jest szczerą prawdą, a opowiedziałem nie dla tego, żeby wam sprawić przyjemność, ani żeby się wam przysłużyć, boście mi spłatali piekielnego figla; uczyniłem to w swojej własnej obronie.
Wyznałem, jak się rzeczy miały, aby wykazać, że major Sholto postąpił z nami haniebnie i że nie jestem winien śmierci jego syna.