Zolojka/Świtało
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zolojka |
Druk | Księgarnia św. Wojciecha. |
Miejsce wyd. | Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Świtało, gdy w wiosce zaczęły się rozlegać przyciszone pukania.
Ze strychów, z różnych kątów i z bud, dokąd zostali wygnani przez letników, powoli, poziewając i zapinając odzież na sobie, wychodzili rybacy — w buksach niemiłosiernie pstrokato połatanych, w kapeluszach starych, wymiętych, o nieprawdopodobnie wygiętych kształtach, w korkach na bosych nogach, lub w wysokich skorzniach. Jeden za drugim kierowali się ku lasowi, idąc powoli, aby ci, co wstali później, mogli ich dogonić. Tak w pochodzie zbierały się maszoperje węgorzowe. Gdy wszyscy już byli obecni, maszoperja zbitą gromadą maszerowała raźno przez las ku swej toni, rozmawiając półgłosem po drodze.
Edward Kunsztowny na rybołówstwo zimowe już nie chodził, był za stary, ale połowów węgorzowych nie zaniedbywał, przeciwnie, bardzo je lubiał. Sypiał już mało, budził się zawsze przed świtem, więc chętnie, zwłaszcza w pogodną porę, robił te dwa czy trzy kilometry piękną drogą leśną. Las był tu wesoły, brzozowy, tedy biały, a przeto jasny i pogodny. W długich rowach, które go przecinały, błyszczała dębowym odblaskiem czarna, nieruchoma deszczówka, czasem na drogę wybiegł zajączek, lub chyżo pomknął między drzewami lis, ścigany okrzykami rybaków. Zresztą w lesie panowała cisza, zrzadka przerywana krakaniem wron.
Pięćdziesiąt blisko lat chadzał Edward Kunsztowny tą drogą leśną na węgorze, od ostatniej podróży do Peru, podczas której, zleciawszy z raji, złamał sobie trzy żebra i omal że się nie zabił. Gdyby nie ten wypadek, Edward Kunsztowny byłby z pewnością do końca życia okrętnikiem, bo podróże tak lubiał i taką miał do świata i ludzi ciekawość, że choć ojca czcił i kochał, wbrew jego woli i nie bacząc na czekające go bicie, trzy razy od niego na statek uciekał. Wróciwszy z trzeciej podróży i odebrawszy należne sobie cięgi, pozostał, tak, aby się wyleczyć, jak też i ponieważ ojciec wkrótce potem zmarł, pozostawiwszy mu wielkie gospodarstwo. Od tego czasu półwyspu już prawie nie opuszczał, zrzadka tylko zaglądając do Gdańska. Jedyną rzeczywistością od tylu lat była dla niego ta „wyspa”, jak rybacy półwysep nazywają; wszystko inne, niby sen, ginęło w mgle zapomnienia.
Niemniej, gdy z maszoperją swą szedł przez las na jarnowanie węgorzy, każdy starał się iść jak najbliżej niego, bo stary rybak chętnie i dobrze opowiadał, a jako że przeżył i widział wiele — więc wątku nigdy mu nie brakło. Maszerował tedy otoczony starymi i młodymi, z przyzwyczajenia hukając na cały głos, a oni szli za nim w milczeniu, chciwi każdego jego słowa, że zaś trwało to długie lata, więc wszyscy napamięć jego historje umieli. Ale właśnie dlatego lubili go słuchać, i gdy się w czemś pomylił, lub czegoś zapomniał, sami mu podpowiadali, na co Edward Kunsztowny z wdzięcznością kiwając głową, odpowiadał:
— Osobliwie, tak było!
Opowiadał zaś chętnie o duchach, o swych spotkaniach z ludźmi z tamtego świata, o tem, jak pełny zwierza dawniej był las helski, jak to on wszystko potrafi kunsztownie ukształtować, tak, że go każdy musi pochwalić, jak go zawsze wszyscy kochali i kochają, ale najchętniej i najszerzej rozwodził się nad końmi, które kiedyś miał, gdy był jednym z nielicznych furmanów na „wyspie”, rywalizujących z mechelińskimi szkutnikami, którzy w obrębie zatoki trzymali w swych rękach cały transport i komunikację.
O, wtedy, gdy miał tę parę „rappów” i „brunów” czyli parę karych i kasztanów, które w przeciągu dwudziestu minut mogły zdążyć z Jastarni do Helu, Edward Kunsztowny był jednym z najmajętniejszych i najszczęśliwszych rybaków na półwyspie! Znano go doskonale we wszystkich oberżach, bo gdzie tylko się pojawił, piwo lało się strugami, a muzyka i tańce trwały do rana. Było to dawne bujne życie, gdy wszystkiego było poddostatkiem. Potem spadły na Edwarda Kunsztownego różne nieszczęścia, tak, że musiał sprzedać konie, a z tem stracił główne źródło swych dochodów.
Dziś jednak Edward Kunsztowny nie opowiadał ani o koniach, ani o przebrzmiałych dawno starych „tuńcach” i „leforkach”, lecz z miną tajemniczą rozprawiał o skorzniach, czyli wysokich butach nieprzemakalnych.
Trzy są rzeczy, o których rybak zawsze chętnie i z ożywieniem mówi: wiatr, skorznie i bulwa czyli ziemniaki. Wiatr przynosi mu ryby, skorznie są najdroższą i najważniejszą częścią rybackiego ubrania, zaś bulwa stanowi główne pożywienie.
Główną troską rybaków, jeśli idzie o skorznie, są miejsca najsłabsze i najmniej trwałe, a mianowicie szwy, których jednak uniknąć nie można. Wielu filozofów głębokich i mądrych dumało już nad zagadnieniem skorzni tak uszytych, aby szwów nie było, skorznie jednak pozostawały wciąż takie, jakie były za najdawniejszych czasów. Statki parowe zastąpiły żaglowce, powprowadzano różne nowe sposoby rybołówstwa, wymyślono aeroplany, zbudowano kolej na Helu, ale skorzni bez szwów nikt wymyślić nie zdołał, i jak dawniej, tak i dziś — te uparte buty wciąż podają w wątpliwość wszechpotęgę myśli ludzkiej.
— Żeby wcale bez szwów się obyło, nie jest możliwe — mówił Edward Kunsztowny, gdy szedł ze swą maszoperją przez las. — Nawet szwy tak bardzo nie szkodzą. Ja sobie ukształtowałem skorznie, które każdy pochwalić musi, bo osiemnaście lat już je mam, a wody nie puszczają.
— Ty, Edwardzie, na rybołówstwo oddawna już nie wychodzisz, chyba na wangorze i z laskornem na łososie, dlatego twoje skorznie są tak długo „wasserdycht”. Szwy w wodzie morskiej muszą puścić.
Kilka energicznych „Jo! Jo! Jo!” potwierdziło tę tezę.
— Jest to możliwe, żeby były skorznie bez szwów? — pytał ktoś z namaszczeniem.
Rozległo się powszechne „nei”.
— Le z jednym szwem, toby już było możliwe — twierdził Edward Kunsztowny. — Jak spać nie mogłem, nieraz o tem myślałem. Nie wiem, jakby to uczynić, ale doch myślę, żeby się to dalo.
Wszyscy maszopi zaprzeczyli, jednak Edward nietylko się nie obraził, ale zaczął się tajemniczo i znacząco uśmiechać.
— Jak czlowiek zechce, to wszetko obzorguje. U mnie jest tera jeden stary szewiec z Gduńska, majster mocno uczony, stateczny i już niemłody. On mi mówił, że skorznie o jednym szwie ma w swojej glowie ułożone. Nie chciał mi powiedzieć jak.
To wszyscy zrozumieli. Każdy ma swoją tajemnicę i nikt nie lubi, jak mu na ręce patrzyć. Ale żeby mógł uszyć skorznie z jednym szwem, żeby się taki człowiek znalazł i żeby chciał zamieszkać we wiosce, toby było nie do wiary.
Rozpoczęła się dyskusja tak ożywiona, że maszoperja ani się spostrzegła, jak stanęła nad zatoką koło swych batów.
Po chwili rozległo się głośne „hijooo — hi!”, i czarne pękate łodzie zakołysały się na marszczących się drobno falach, od których szedł blado-błękitny blask.
Daleko widać było żagle kilku „pomarenków”.
Niebo zaczynało się na wschodzie rumienić, nadbrzeżny czarny las jeszcze spał.