Zolojka/Fala
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zolojka |
Druk | Księgarnia św. Wojciecha. |
Miejsce wyd. | Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Wangorze są, Waliszu? — pytał Kułak spotkanego na drodze rybaka.
— Dziś — oburzył się rybak. — Niema ani jednego ogona! Przecie „west” wieje!
— Jo, jo, „west”! — potwierdził Kułak, idąc szybko z Tomaszem w stronę wędzarni, gdzie miał ważny interes. — Dowidziska!
Przed drzwiami jednego z przydrożnych domów stał starszy już rybak. Z miną zadowoloną przyglądał się niebu i kurzył sobie fajeczkę.
— Dzieńdobry, Adamie! — krzyknął mu Kułak. — Macie wy jakie wangorze dostane?
Rybak kiwnął głową potwierdzająco i odpowiedział, jakby zdziwiony pytaniem:
— Doch dziś „west*! Przy „weście” wangorze muszą być!
— A dużo macie?
— Trzy centnary.
— To ja wezmę.
— Jo! A jaki priz?
— Skąd ja mogę we wtorek wiedzieć, jaki priz będzie w niedzielę! Przyjdźcie w niedzielę, to się porachujemy.
Poszli dalej.
— Nic nie rozumiem! — odezwał się Tomasz. — Ten mówi, że węgorzy niema, bo jest „west”, a tamten znów, właśnie dlatego, że jest „west”, ma węgorze! Jakże to może być?
Kułak roześmiał się.
— Widzisz, masz znowu „prawo” morskie. Dla jednego tak, dla drugiego inaczej. W tym wypadku decyduje położenie toni czyli terenu połowu. Do jednej toni wpędza rybę ten wiatr, do drugiej inny. Jeden rybak modli się o „ost”, drugi o „nordę”, trzeci o „zyd-ost” i tak dalej. Tak samo zresztą, jak na lądzie — jeden rolnik prosi o deszcz, drugi o słońce — a Pan Bóg ma wszystkim wygodzić! No, so long, ja idę kopcić. A ty na — kolorki!
— Jakie tam dziś kolorki“![1] — żachnął się Tomasz, bo dzień był chmurny, a już zwłaszcza popołudnie obrzękłe było szarą jesienną melancholją. Październik miał się ku końcowi.
— Więc wieczorem u Papaszka! — przypomniał, skręcając ku stacji.
— Jo! Może przywieźli dziś z Pucka jakiego worszta! Tak się stęskniłem do kiełbasy, że mi się już zaczyna śnić... Dziś mi się przyśniła kiełbacha polędwicowa. Damned! Good bye!
Tomasz szedł długo strądem w stronę rozewskiej bliży. Wbrew oczekiwaniu mimo chmurnego dnia morze nie straciło ani mieniących się barw, ani blasku. Gorzało wewnętrznym ukrytym ogniem, ale było smutne, chmurami posępnemi przywalone i srodze pustynne. Jak okiem sięgnąć, nie było na niem widać ani jednego statku.
— Osamotnienie morza! — myślał Tomasz, siedząc na wyciągniętej na piasek łodzi i patrząc na miarowe kołysanie się wód. — Osamotnienie morza! Nie wypowie tego nikt, żaden Rimbaud, bo w porównaniu z tym smutkiem, duszą ludzką nieobjętym, każde słowo jest tak małe i bez znaczenia jak ten kamyczek, wyrzucony na brzeg.
Wzbierały fale, rosły, szły szeroką piersią ku brzegowi. Naraz lśniąca, zielona pierś pękała, tworzyła się na niej szeroka rana, z której tryskała, pieniąc się, biała krew. Brocząc z rany coraz obficiej, strwożona fala szybko leciała ku brzegowi, już zbierając siły do skoku, gdy wtem uderzała o coś tak, że stawała dęba, wspinała się i zawisnąwszy na oka mgnienie w powietrzu, obciążona grzebieniem świszczącej piany, załamawszy się, z wygiętym łukowato zielonym grzbietem padała głową naprzód i dopływała do brzegu bezkształtna, bezsilna, niesiona martwym rozmachem strzaskanych zamiarów. Ale tuż nadpływała druga fala, trzecia, piąta — z całą mądrze hamowaną i stopniowo w miarę rozwijaną energją, w rozmachu swym genjalna, w wykonaniu cudownie dokładna, a tylko nie przewidująca podstępnej, złej, upartej rewy, złośliwie podcinającej nogi córom morza, z wyciągniętemi w miłosnej tęsknicy ramionami śpieszącym w objęcia lądu.
— Ile istnień złamanych, ile zamiarów strzaskanych, ile zmarnowanej energji. Nie, czy zmarnowanej — niewiadomo. Energja nie ginie.
Tak myślał Tomasz, przyglądając się pracy fal.
— Zupełnie jak ludzie! — mówił sobie. — Fala padła, nie dosięgła celu. Tuż za nią idzie druga, silna, bujna. Mogłaby dojść. Ale złamana fala, zbierając się — poco? — cofa się, podcina falę nadbiegającą i w ostatniej chwili łamie cały jej rozpęd — zwyciężony i uciekający rozbił nadchodzącego zwycięzcę — ileż razy! Znowu leci — może dojdzie!... Ach, ta głupia leci za nią!.. Za prędko, za wcześnie... Jest! Trzask! Wpadła jedna na drugą i teraz toczą się, wodząc się za łby... Nie doszła żadna, a mogły obie dojść znacznie dalej niż inne... No, może ty dojdziesz... Nie za wielki rozpęd przed rewą... Tak, prześliznąć się tylko... Teraz — w cwał! Grzywa do góry!
Z bijącem sercem patrzył na nadlatującą falę.
Pyszna, dumna, piękna, tuż u brzegu już wygięła swą lśniącą pierś, potrząsnęła białą grzywą karku i runęła na piasek z jędrnym, pełnobrzmiącym gromem. W tej chwili wybiegł z pod niej długi, lśniący metalicznie język.
— Chodź tu, chodź do mnie, ty dzielna, mądra, silna, odważna, chodź! — wołał w duchu Tomasz, wyciągając do fali dłoń, jak do dziecka.
Fala błysnęła jasnością dnia, jakby się uśmiechnęła, z cichym sykiem zbiegła ku morzu po piasku i powróciła w otchłań.
— Historja jednego zwycięskiego istnienia! — myśli Tomasz. — Co po niem pozostało? Znak na piasku...
Wstał i przeszedłszy góry, wszedł w las.
- ↑ Błąd w druku; brak cudzysłowu otwierającego lub zbędny zamykający.