Zolojka/Matka Polska!

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Matka Polska!

Po dłuższej korespondencji z Gdańskiem stanęło na tem, że Dusza przyjedzie w lecie ze swojem państwem, którzy się na lato na półwysep wybierali, u nich jeszcze te dwa miesiące przesłuży, aby doch nie stracić za ten czas pensji i możliwych prezentów, a potem weźmnie ślub z Józkiem, który wtedy wyciągnie do rodziców Duszy, ale nadal zostanie w spółce z rodziną.
Postanowiono tylko, że stary Paweł, którego choroba jednak porządnie poderwała, przestanie już wyjeżdżać na rybołówstwo zimowe, zachowując sobie „batowe” i dział wypadający od sieci, zamiast niego zaś wstąpi do spółki brat Duszy, Bartlemin. Był to układ normalny, nikogo nie krzywdzący, zwłaszcza, że Bartlemin sieci miał dużo i był rybakiem szykownym.
Wszyscy byli z tego zadowoleni, nawet Zolojka nie mogła takiego zakończenia przykrej sprawy nie pochwalić, ale w głębi duszy jakiejś szczególnej radości nie doznawała. Wciąż wydawało się jej to wszystko głupie i pospolite. Pocóż było od iwru aż lichy rozum dostawać, pocóż było do Gdańska uciekać i Józkowi tak długi czas przyganiać... W ten sposób można było przecie skończyć odrazu, bez długiego gadania. Nie wiedziała i prawdopodobnie nigdy się nie dowie, iż człowiek tak już jest stworzony, że najprostsze rzeczy są dla niego właśnie najtrudniejsze.
W domu czuła się jakoś obco. Wszyscy oni niezbyt rozmowni byli, ale teraz nie było już nawet o czem mówić. Bernard, którego gryzła zazdrość o to, że Józkowi tak się wszystko udało, milczał zawzięcie. Józk będzie teraz wolny, podczas, gdy on, Bernard, który chciał trochę świata zobaczyć i zamiast Józka iść na statek, będzie musiał pozostać w domu, bo stary się „odfeszował”, porzucił rybołówstwo. Neńka otwierała usta tylko, gdy jej przyszło wadzić o co. Józk myślami był już w swym nowym domu. Etta, samotna wśród swoich, uciekała dawnym zwyczajem na strąd, gdzie spędzała długie godziny na bezcelowej włóczędze.
Pewnego dnia wywabił ją z domu potężny, dźwięczny huk hydroplanów, które, przeleciawszy nad zatoką, krążyły teraz nad półwyspem. Było ich sześć. Wesoło przelatywały tuż nad wioską z pancernym iście szumem i brzękiem, zuchwale okrążały śpiczastą wieżyczkę kościoła, leciały nisko. Wszyscy lotnicy byli znajomi, w lecie mieszkali w wiosce, nieraz, przelatując nad nią, zrzucali paczki z prowiantem, przeznaczone dla bawiących tu krewnych. Więc mieszkańcy wioski, ujrzawszy hydroplany, wybiegali z chat, wymachując na powitanie pilotów chustkami, grabiami, łopatami, miotłami i szczotkami, ci zaś to popisywali się swą zręcznością, to, jak mewy, przysiadali na gładkiej powierzchni zatoki, zaś jeden z nich, ujrzawszy na łące Edwarda Kunsztownego, przeleciał mu tuż nad głową, wołając: — Dzieńdobry, panie Edwardzie! — czem starego przestraszył i w wielkie zdumienie wprawił.
Tak tedy hydroplany latały, napełniając przestworza powietrzne chrzęstem i metalicznym śpiewem, a Zolojka szła torem kolejowym, dziwiąc się i rytmicznemu biciu fal w strąd i rozgłośnej muzyce na wysokościach.
— Jak to wszystko na tym świecie żyje! — zdumiewała się. — I ląd i morze i powietrze. I wszędzie ludzie pracują, śmieją się i są weseli.
Tylko ona jedna — nie!
Jest wprawdzie młoda, to znaczy, lat ma niewiele, ale jej się zdaje, że jest już bardzo stara. Że dla niej już nic nowego w życiu niema i nie będzie, bo ona wszystko wie. Dużo w swem życiu „tuńców” słyszała i tańczyła, ale wszystkie są takie same. Nic nowego, nic nowego, a to stare ginie.
Powoli weszła na szczyt Uswinu i tam siadła.
Z jednej strony morze, z drugiej strony morze. Tu sztimry kolorowe, czarnym dymem buchające, tu kraśne żagle motorówek, już szukających bańtków, tam brunatne żegla powoli kricujących pomarenków — a nad wszystkiem, wysoko w powietrzu, tęgo śpiewające basem dźwięcznym hydroplany, tam zaś bon wlecze za sobą długi pióropusz białego dymu. Co się stało z tym półwyspem, do niedawna jeszcze tak samotnym, cichym i zapomnianym? Nowe, wielkie domy wyrastają z piasku, tu nowy port, tam budują port — stąd widać nawet jego dymy — wielki port! W Kuźnicy morze z każdym rokiem zabierało grunt, wdzierało się do domów, kradło ziemię — i rady na to nie było. Teraz Poluchy zrobiły tam mały kanał, o jakie sto sążni odprowadzili morze od kraju — a gdy ten kanał burze piaskiem zasypały, to oni przysłali torpedowiec, który się kilka razy po kanale przejechał i oczyścił go, a potem przyjechał na dwa dni bager, piasek wybrał i było po „trosku”.
— Jo, Matka Polska!
Rybacy byli tego roku na kraju. Opowiadali, że w Polsce są pałace nad ziemią, na ziemi i pod ziemią — a te pod ziemią są całe białe, ze soli, jak diamenty i tam jest jezioro i kaplica... Jest to możliwe?
Między morzami siedzi Zolojka, wiatr szarpie jej czerwone włosy, a ona patrzy ku lądowi i myśli:
— Znajdzie się taki, co jest dla mnie? Będzie miał o mnie wiedziane? Przyńdzie do mnie i powie mi, że naprawdę może być dziesięć tysięcy koni w jednem mieście? I pokaże mi białe pałace pod ziemią? I powie mi, powie mi...
Zolojka nie wie, co on jej powie.
Dlatego chciałaby, żeby przyszedł...
Niech jej opowie o wszystkiem, co jest na kraju, a wtedy ona powie mu, co wie o morzu.
I zaśpiewają razem zgodnemi głosami: — Ty, której berła ląd i morze słucha! Królowo Korony Polskiej!
Oczami duszy słonecznej Zolojka patrzy w ląd i woła:
— Przyńdź!

Jastarnia, czerwiec 1927.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.