Zolojka/O własnej powieści słów kilkoro

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DLA LEPSZEGO ZROZUMIENIA RZECZY
KOMENTARZ.

O własnej powieści słów kilkoro.

Morska belletrystyka polska jest bardzo uboga.
W poezji niema ani jednego przedstawiciela, morską powieść polską z morza polskiego przez długie lata reprezentuje utwór Gruszeckiego, zatytułowany „Tam, gdzie Wisła się kończy”, a niczem nie wybijający się ponad zwykły szablon powieściowy tego przezacnego zresztą pisarza, który z własnych ambicyj artystyczno-literackich zrezygnował na rzecz służby publicystyczno-propagandystycznej.
Powieść jego, do której autor zebrał obserwacje i materjał podczas krótkiego pobytu w lecie na półwyspie — mówię tu stale o półwyspie Helskim, bo innego nie mamy — w swoim czasie mogła być rewelacją, gdyby nie obojętność społeczeństwa polskiego, zasadniczo lądowego, zajętego własnemi, skomplikowanemi interesami w poszczególnych zaborach, i nie posiadającego możliwości jakiejkolwiek egzekutywy, jakiegokolwiek wpływu na Kaszubów, mocno ujętych w karby przez rząd pruski i od lądowej Polski odciętych. Zebrany przez Gruszeckiego materjał jest chaotyczny, podany powierzchownie, z tendencją uczciwą, ale daleką od rzeczywistości, poprostu „ut aliquid fecisse videatur“, bez wiary głębszego przekonania, bez uczucia zgrozy na widok miażdżonego przez Niemców szczepu kaszubskiego. Rybacy wyjeżdżają na połowy (nie widzi się tego nawet z brzegu, a co robią ma morzu, o tem ani słowa), starsze rybaczki piją kawę, dziewczęta są zakochane, a młodsi rybacy kłócą się z starszymi o postępowe sposoby rybołówstwa. Wreszcie młodzi zwyciężają i na falach zatoki pojawia się wspaniały polski szkuner rybacki, jakiego nikt tu nie widział, ani dotychczas, ani potem, bo go wogóle nie było tu nigdzie, jak tylko w powieści Gruszeckiego. Optymizm ten, niezgodny z rzeczywistością, był szkodliwy, ponieważ, aczkolwiek był wyrazem nadziei autora, wprowadzał opinję polską w błąd co do prawdziwego stanu rzeczy. Natomiast stwierdzenie przez naocznego świadka, iż gdzieś nad morzem naprawdę żyją i pracują rybacy polscy, było wielką nowiną niemałej wagi, jako że nie wierzono w to tak, jak przez długi czas nie wierzono naogół w polskość Cieszyńskiego lub Górnego Śląska. Pod tym względem Gruszecki był zwiastunem wieści dobrej, z której jednak nie umiano wyciągnąć należytych konsekwencyj, jakieby z pewnością w takim wypadku wyciągnęli inni, np. Czesi.
Drugiem, wielkiem dziełem, mojem zdaniem, rozpoczynającem polską belletrystyczną literaturę morską, jest „Wiatr od Morza” Żeromskiego. Znane są wielkie niedostatki tego dzieła, więc o nich mówić nie będziemy. Jeśli jednak belletrystyczna nasza literatura morska powstanie, to „Wiatr od Morza” będzie ponad wszelką wątpliwość jej kamieniem węgielnym. Słowa „wiatr od morza”, czyli „wiatr morski” w przeciwstawieniu do bezrybnego wiatru lądowego oznaczają w gwarze rybackiej wiatr północny, lub północno-wschodni, wiatr, rządzący życiem morza i ludzi morskich. W rozumieniu lądowem tytuł ten określałby raczej wiatr od strony morza, zalatujący na ląd i takie też ma znaczenie, jako tytuł dzieła Żeromskiego. To nie jest morze, to istotnie tylko wiatr od morza. Równocześnie jednak załatwione są w tym utworze sumarycznie wszystkie sprawy wstępne i przygotowawcze tak, że dziś dzięki temu pisarz polski ma utorowaną drogę do morza, ma w dziele Żeromskiego punkt zaczepienia i wyjścia dla każdej koncepcji związanej z historją i życiem naszego morza i Pomorza, a to począwszy od czasów Wikingów, a skończywszy na czasach najnowszych.
Książka ta nie jest przeznaczona dla szerokiej publiczności, lecz dla tych, którzy tęskniąc do morza, pragnęli i pragną dostać się do niego. Żeromski, wskazując im cały ogrom spraw, niezwykle zawikłanych i trudnych, z morzem związanych, równocześnie daje im nieocenione wskazówki, czego mogą i powinni szukać na morzu, broniąc go zarazem od taniego i łatwego zbanalizowania. Zbyt wielka i szeroka koncepcja Żeromskiego, wtłoczona w jeden tom, nie jest przejrzysta ani harmonijna w formie, mimo wszystko jednak na zawsze zostanie tem pełnem niezmożonej siły ziarnem, z którego, da Bóg, wyrośnie potężne drzewo nowego życia.
O swojej powieści powiedzieć mogę tylko tyle:
Wziąłem ją ze świata dla nas nowego, w którym prawie wszystko jest nam nieznane, bardzo trudno dostępne i mało zrozumiałe. Trudny jest do poznania, opanowania i opracowania sam materjał. Dla nas, ludzi typowo lądowych, samo wniknięcie, wciągnięcie się w życie morskie, jest prawie niepodobieństwem bez szczególnych skłonności, bez tego nieodgadnionego i nieokreślonego pociągu, który ze szczura lądowego robi marynarza — człowieka o swoistym, odrębnym sposobie myślenia i odczuwania. Ponieważ od wielu już pokoleń morza nie mieliśmy, zatem niepodobieństwem byłoby uzyskać ten pociąg choćby tylko dzięki bodaj dorywczym, składanym mu wizytom, lub też odgłosom, jakie mogły dostrzec z jego brzegów gdzieś do środka lądu. Pęd ku niemu dać mogła jedynie nieokreślona, niezrozumiała i niewiadomo z jakiego źródła pochodząca tęsknota, ta sama prawdopodobnie, która wypędza na morze węgorze z naszych błotnistych stawów i zamulonych rzek. O czem to świadczy — nie wiem i nic mnie to nie obchodzi, wiem tyle tylko, że gdybym do tego morza naszego nie był dotarł, musiałbym się z pewnością drugi raz urodzić, ażeby je przecie zobaczyć, bo bez niego miara mych grzechów i dobrych uczynków stanowczo nie byłaby dopełniona.
Jeśli jednak niełatwą rzeczą jest wżyć się w morze, to o wiele trudniejszą będzie opowiadać o niem tym, którzy go zupełnie nie znają i nie odczuwają — jak to ma się w całym naszym narodzie, wybitnie lądowym. Weźmyż pod uwagę: Naprzód samo morze jako takie, potem ludzie morscy, tak różni od ludzi lądowych i niemożliwi do zrozumienia dla kogoś, kto nie odczuwa morza, następnie rybołówstwo z swemi niezbadanemi tajnikami życia podwodnego, prądów i wiatrów, związana z tem psychologja rybaków, mnóstwo nowych prac, obecnie rozpoczętych na naszych wodach, ich stosunek i łączność z odległemi oceanami u nas prawie nieznanemi, zamierająca a tak mało znana przeszłość, stosunek przeciętnego lądowego Polaka do morza — co wybrać, od czego zacząć, ku czemu dążyć? Co tu ważniejsze? Czy to, co przemija, czy to, co ma być i może będzie, ale czego jeszcze niema? Co chwytać w tem życiu, tak zmiennem zawsze, codzień innem i w którem niema nic pewnego?
Nie trzeba być zbyt ambitnym, przeciwnie, uderzywszy w pokorę należy robić to, co się ma najbliżej pod ręką, w myśl starej maksymy, że gdy się ma naraz dużo do zrobienia, najlepiej robić powoli lecz porządnie jedno po drugiem.
Dlatego w powieści swojej przedstawiłem przedewszystkiem najważniejszą część sceny, t. j. półwysep Helski, i najważniejszych aktorów, czyli rybaków, ludzi. Bez nich tu o niczem mówić nie można i cokolwiek będzie w przyszłości, nigdy się tu bez nich nie obejdzie. Obraz nakreślony przeze mnie jest, mojem zdaniem, niepełny i pozbawiony wielu rozmaitych cieniowań, ale wszystkiego w jednej pracy pomieścić nie można. Ton powieści jest naogół poniekąd smętny, zakres dość ciasny — ale też i morze nasze nie jest wesołe ani wielkie, przeciwnie, pod żadnym względem nie może starczyć na nasze potrzeby.
Wszystkie motywy wzięte są z życia. Sprawa z skorzniami o jednym szwie również jest prawdziwa z tem tylko zastrzeżeniem, iż w rzeczywistości skorznie takie istnieją i to nawet niezbyt daleko od Helu, bo na wybrzeżu Niemieckiego morza i wogóle w niemieckich wioskach rybackich. Rzecz cała polega na tem, że nasi rybacy robić ich nie umieją i dlatego to ów „szewiec z Gdańska” (postać prawdziwa) mógł ich oszwabić.
Obfity materjał informacyjny, na który ze względów artystycznych i innych nie było miejsca w tej powieści, może Czytelnik znaleźć w mej powieści, zatytułowanej „Na Polskiej Fali“.
Niezbyt jasno wypadła cała historja z panem Tomaszem i panią Łucją. Łaskawy Czytelnik zechce się temu nie dziwić, bo ona i dla mnie samego nie jest zbyt jasna. Może się jeszcze wyjaśni. Czasami się zdarza, że człowiek coś pomyśli, a potem sam nie wie, co to właściwie było. Miało to być przeciwstawienie lądu morza, ale mojem zdaniem niezupełnie się udało. Powtarzam jednak, nie trzeba być zbyt ambitnym i wyobrażać sobie (zwłaszcza w dziedzinie sztuki), że wszystko, co robimy, jest i musi być doskonałe, bo wcale tak nie jest. W każdym razie Czytelnik raczy pamiętać, że jest to istotnie pierwsza prawdziwie morska powieść polska, że zatem autor miał niemało trudności do przezwyciężenia. Zresztą czytając książkę, Czytelnik sam to spostrzeże.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.